Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVI.
ROLAND.

Dzięki posiłkom przybyłym, książę Andegaweński mógł się oddać wzmocnieniu miasta.
W towarzystwie swoich przyjaciół, dobrze uzbrojonych i ubranych, dumnie przebywał place publiczne, albowiem i broń i odzież wojsk miejscowych, w nie bardzo pochlebnym znajdowały się stanie.
Zajęto się naprzód wzmocnieniem wałów, następnie, przyległych im ogrodów, w końcu, domów rozrzuconych po polach, a książę, nie bez pewnego rodzaju dumy, spoglądał na swoję warownię i na swoich poddanych.
Szlachta andegaweńska przybyła z pieniędzmi, na dworze bowiem księcia Andegaweńskiego, znalazła wolność, jakiej się na dworze Henryka III-go, nie mogła spodziewać.
Wiodła więc swobodne i wesołe życie w stolicy, bawiąc się szczególnie łupieniem kiesek.
W trzech dniach, Entraguet, Ribeirac i Livator zabrali znajomość ze szlachtą andegaweńską, ujętą powabami paryżan.
Nie trzeba mówić, że szlachta miała piękne córki i żony.
Ze wszystkiego więc wnosić potrzeba, że książę nie dla własnej tylko przyjemności, szlachtę zgromadzał w mieście.
Zgromadzenia te były przyjemne przybyłym paryżanom, panom andegaweńskim, a przedewszystkiem damom.
I niebo powinno się było radować, bo celem Ligi była sprawa nieba.
I król z tego kontent być powinien.
I damom cieszyć się należało.
Tak, więc, w zabawach ówczesnych, Bóg, król i kobiety były reprezentowane.
Radość doszła najwyższego szczytu, kiedy pewnego dnia, przyprowadzone księciu dwadzieścia dwa konie wierzchowe, trzydzieści pociągowych, czterdziestu mułów, które ciągnąc wozy i paki, składały wyprawę księcia Andegaweńskiego.
Wszystko to, cudem jakby przybyło z Tours, na co książę skromną sumkę pięćdziesiąt tysięcy talarów poświęcił.
Przyznać potrzeba, że konie były osiodłane ale kulbaki twarde; kufry miały prześliczne zamki, ale puste były wewnątrz.
Ostatnia okoliczność była do nagrodzenia podatkiem.
Mimo tego, wejście bagaży, zrobiło wielkie i przyjemne wrażenie.
Konie zaprowadzono do stajni, wozy umieszczono w wozowni, a kufry najpoufalsi księcia zanieśli do pałacu.
Trzeba było rąk zaufanych do przeniesienia tego, czego nie było.
Nakoniec, zamknięto bramy pałacu przed gminem cisnącym się i przekonanym, że książę wprowadził dwa miliony do miasta, wtedy gdy on myślał taką sumę ściągnąć z mieszkańców.
Od tego dnia, opinia o bogactwie księcia była ustaloną, mieszkańcy Anjou sądzili go dosyć zamożnym do prowadzenia wojny z całą Europą nawet.
To przekonanie czyniło znośnemi nowe podatki, które książę za radą swoich przyjaciół, nałożył na swoje prowincyę.
Andegaweńczycy uprzedzali nawet życzenia księcia.
Nigdy się nie żałuje pieniędzy, które się daje bogatym.
Król Nawarry uchodzący za biednego i połowy nie miał tego powodzenia.
Ale powróćmy do księcia.
Franciszek żył jak patryarcha, użytkując z całego Anjou, a Anjou ma ziemię wcale nie złą.
Drogi były pełne jeźdzców, udających się do Angers, aby złożyć księciu podarunki, albo ofiarować usługi swoje.
W zamian za te przysługi, książę Andegaweński myślał o wynalezieniu jakiego nowego podatku.
Bussy pilnował ze swej strony, aby żadna podobna myśl nie doszła do zamku de Meridor.
Bussy strzegąc jednego zamku, zupełnie nie szczędził całej prowincyi, która broniąc się czas jakiś, wreszcie zdała się na łaskę.
Kiedy tak książę i Bussy byli zatrudnieni, pan de Monsoreau na koniu do polowania, stanął przed bramami Anders.
Była moce czwarta po południu.
Aby przybyć o tej godzinie, wielki łowczy w tym dniu osiemnaśnie mil zrobił.
Dlatego ostrogi miał krwią splamione i konia na w pół żywego.
Czas jakiś zeszedł na przebyciu trudności zwyczajnych przy wjeździe, albowiem Angers było teraz tak dumne i zuchwałe, że nawet batalion Szwajcarów, pod dowództwem samego Crillona, musiałby się meldować.
Ponieważ pan de Monsoreau nie był Crillonem, wjechał mówiąc tylko:
— Do pałacu księcia.
Nie słuchał odpowiedzi, a koń biegł tak spiesznie, że gdyby przystanął, upadłby niezawodnie.
Zatrzymał się przed pałacem, że zaś pan de Monsoreau był dobrym jeżdzcem, a koń był rasowy, obadwa zostali na nogach.
— Gdzie książę?... — zapytał wielki łowczy.
— Książę ogląda warownie — straż odpowiedziała.
— Gdzie?... — zapytał pan de Monsoreau.
— Tam, wskazał stojący na warcie, kierując rękę w jeden z punktów kardynalnych.
— To co miałem księciu powiedzieć, jest bardzo ważne — mówił do siebie Monsoreau — co począć?
— Wstawić konia do stajni — odpowiedział strażnik rodem z Alzacyi — jeśli go pana nie opsze o mura, ona upadnie.
— Dobra rada choć w złej francuzczyźnie — odpowiedział Monsoreau. A gdzie są stajnie mój poczciwcze?
— Tam, dalej.
W tej chwili zbliżył się jakiś mężczyzna i oznajmił godność swoję.
Był to marszałek dworu.
Pan de Monsoreau odpowiedział nawzajem wyliczeniem imienia, nazwiska i tytułów.
Marszałek pokłonił się grzecznie; imię bowiem wielkiego łowczego było od dawna znane.
— Panie — rzekł — bądź łaskaw wejść i spocząć; zaledwie dziesięć minut jak książę wyjechał i zapewne dopiero na ósmą wieczorem powróci.
— Na ósmą wieczorem — powtórzył de Monsoreau przygryzając wąsa. Mam ważną księciu udzielić wiadomość; czy nie ma konia i przewodnika?
— Koni choćby dziesięć — odparł marszałek — przewodnik zaś na nic się nie przyda, bo książę nie mówił gdzie wyjeżdża, prócz tego, nie chciałbym rozbrajać zamku. Tego mi wyraźnie książę zabronił.
— A zatem nie ma tu bezpieczeństwa?
— O! przy takich ludziach jak pan Bussy, Livarot, Ribeirac, Entraguet, nie licząc naszego niepokonanego księcia, zawsze jest bezpiecznie ale jednak...
— Tak, pojmuję, kiedy ich nie ma...
— Tak panie.
— Wezmę więc ze stajni świeżego konia i będę szukał księcia.
— Tym sposobem, możesz go pan znaleźć.
— Czy pojechał galopem?
Stępa, panie.
— Wybornie; wskaż mi konia, którego wziąć mogę.
— Weź pan, którego ci się podoba.
Pan de Monsoreau wszedł do stajni.
Dziesięć, albo dwanaście koni najpiękniejszych pasło się u żłobu najsmaczniejszym owsem.
— Otóż są — mówił marszałek — wybierz pan.
Monsoreau, jak znawca spojrzał na konie.
— Wezmę tego karo-gniadego, kaź mi go okulbaczyć.
— Rolanda!
— To on się Roland nazywa?
— Tak, to ulubiony koń księcia, jeździ na nim codziennie, a był mu darowany przez pana de Bussy; dzisiaj nawet byłby na nim pojechał, gdyby nie to, że chciał spróbować koni z Tours sprowadzonych.
— Zdaje mi się, ze mam dobre oko.
Mastalerz się zbliżył.
— Osiodłaj Rolanda — rzekł marszałek.
Koń hrabiego de Monsoreau wszedłszy do stajni, wyciągnął się na słomie, nie czekając aby go rozsiodłano.
Rolanda niebawem okulbaczono.
Pan de Monsoreau wskoczył na niego i zapytał raz jeszcze, w którą stronę udał się książę.
— Wyjechał tą bramą i tą ulicą — odrzekł marszałek, wskazując tę samą stronę, którą straż pokazała.
— Na honor — rzekł Monsoreau, puszczając cugle koniowi i widząc, że on sam się kieruje — ten koń ma węch cudowny.
— O!.. bądź pan spokojny — rzekł marszałek — słyszałem od pana de Bussy i od jego lekarza Remyego, że to bardzo zmyślne zwierzę, że przeczuje swoich i pójdzie za niemi. Patrzaj pan, jakie piękne ma nogi, jak jeleń...
Pan de Monsoreau przechylił się.
W rzeczy samej, koń nieczekając rozkazu, szedł, sam wybierał drogę i skracał ją jak można.
Dając dowody pojętności, potrząsał głową, jakby chciał się uwolnić od wędzidła, jakby chciał mówić, że wszelka władza dla niego jest zbyteczną, a im szedł dalej, tem bardzie! przyśpieszał biegu.
— Na honor! prawda — rzekł Monsoreau — kiedy tak wiesz drogę, to idź sam...
Zarzucił cugle na szyję Rolanda.
Koń przyszedłszy do bulwaru, zastanowił się, czy ma iść na prawo czy na lewo.
Zwrócił się na lewo.
Wieśniak przechodził tamtędy.
— Przyjacielu — zapytał pan de Monsoreau — czyś widział panów jadących tędy.
— Tak, panie, widziałem ich tam, naprost.
Był to właśnie kierunek, jaki sobie koń obrał.
— Idź, Roland, idź — mówił wielki łowczy puszczając cugle koniowi.
Koń jakiś czas szedł około bulwaru, później skierował na prawo, ścieżką przez pole.
Z początku pan Monsoreau myślał wstrzymać Rolanda; lecz on szedł pewny siebie.
Im był bliżej, tem szedł spieszniej; z kłusu wpadł w galop, a w kwadrans miasto znikło z przed oczów jeźdzca.
Hrabia im dale] jechał, tem bardziej zdawał się poznawać miejscowość.
— Co u licha!... — rzekł — zdaje mi się, że jadę ku Meridor. Czy czasem książę nie pojechał do zamku?
Czoło wielkiego łowczego zachmurzyło się, chociaż ta myśl nie pierwszy raz przyszła mu do głowy.
— Szukałem księcia — rzekł — aby go wprzód widzieć, niż żonę, jakie szczęście, że ich razem zobaczę...
Cierpki uśmiech prześliznął mu się po ustach.
Koń szedł krokiem śpiesznym i pewnym.
— Na honor — rzekł pan de Monsoreau — nie powinienem być daleko od parku Meridor.
Koń zarżał.
W tej samej chwili, drugie rżenie odpowiedziało.
— Jak widzę, Roland znalazł towarzysza — mówił pan de Monsoreau.
Koń biegł coraz śpieszniej.
Nagle, pan de Monsoreau ujrzał mur i przy murze konia przywiązanego.
Koń przywiązany zarżał, a pan de Monsoreau poznał w nim tego samego, co pierwej się odezwał.
— Jest tu ktoś!... — rzekł, blednąc wielki łowczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.