Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bussy nie opuszczał Dyany; życzliwy uśmiech pana cle Monsoreau dozwalał mu wolności, której sobie skąpił dotąd.
— Zazdrośni mają ten przywilej, że broniąc chciwie praw swoich, zapominają o nich, gdy przemytnicy się wkradają.
— Pani — rzekł Bussy do Dyany — jestem najnędzniejszym z ludzi. Po otrzymaniu wiadomości o śmierci jego, namówiłem księcia, aby pogodził się z matką; przystał na to; a pani w Anjou zostaniesz przecież.
— A! Ludwiku — odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę Bussego.
— Tyle dni pięknych, tyle niezapomnianych przyjemności, których samo wspomnienie serce porusza, a ty zapominasz o tem?
— Nie zapominam, pani; przeciwnie za nadto pamiętam i dlatego tracąc szczęście moje, narzekam. Pojmujesz, co będę cierpiał udawszy się do Paryża i będąc o sto mil od ciebie. Moje serce Dyano, pęka z boleści i wstydzę się tego com zrobił.
Dyana spojrzała na Bussego, tyle boleść malowało się na jego twarzy, że skłoniła głowę i namyślać się zaczęła.
Młodzieniec czekał przez chwilę, błagając spojrzeniem i rękami złożonemi.
— Ludwiku, skoro jedziesz do Paryża — odezwała się Dyana i ja pojadę.
— Jakto!... — zawołał młodzieniec — opuścisz pana de Monsoreau?
— Opuszczę — odpowiedziała. Albo lepiej Ludwiku, niech on jedzie z nami.
— Raniony, chory, to niepodobna!
— Powiadam ci, że pojedzie.
I puściwszy rękę Bussego, zbliżyła się do księcia który niechętnie odpowiadał panu de Monsoreau; lektykę obstąpili Ribeirac, Entraguet i Livarot.
Na widok Dyany czoło hrabiego wypogodziło się; ale ten promień nie długo przeminął jak promień słońca przechodzący pomiędzy dwoma chmurami.
Dyana zbliżyła się do księcia, a hrabia brwi zmarszczył.
— Mości książę — rzekła z miłym uśmiechem — mówią, że Wasza książęca mość lubisz kwiaty. Racz obejrzeć te, które ci pokażę, a są może najpiękniejsze w Anjou.
Franciszek z grzecznością podał jej rękę.
— Gdzie zaprowadzisz księcia?... — zapytał Monsoreau niespokojny.
— Do ogrodu.
— Na honor — mówił do siebie Remy — dobrze zrobiłem, żem go nie zabił. Bogu dzięki, on sam się zabije.
Dyana uśmiechnęła się do Bussego znacząco.
— Niech pan de Monsoreau — rzekła do niego — nie wie, że opuszczasz Anjou, ja resztę biorę na siebie.
— Dobrze — odpowiedział Bussy.
I zbliżył się do księcia w chwili, gdy lektyka pana de Monsoreau zwracała około drzewa.
— Mości książę — rzekł ostrożnie, — niech Monsoreau nie wie, że się mamy godzić z królem.
— Dlaczego?
— Bo może dla zrobienia sobie przyjaciółki z królowej matki, wyawi nasze zamiary i tym sposobem, zawikła nas na nowo.
— Masz słuszność — odrzekł książę — zatem nie ufasz mu?
— Panu de Monsoreau? niech mię Bóg broni.
— I ja także: sądzę, że on umyślnie udał umarłego.
— Na honor, nie! porządne dostał pchnięcie i gdyby nie Remy...
Przybyli przed cieplarnię.
Dyana mile jak nigdy uśmiechnęła się do księcia.
Książę przeszedł pierwszy, potem Dyana.
Monsoreau chciał się udać za niemi, lecz gdy lektykę miano wnosić, spostrzeżono, że drzwi w łuk zgięte były wązkie, a lektyka miała sześć stóp szerokości.
Monsoreau na widok wązkich drzwi ryknął ze złości.
Dyana weszła do cieplarni zupełnie nie zważając na męża.
Bussy, dla którego uśmiech Dyany był łatwym do odgadnienia, pozostał przy panu de Monsoreau, rozmawiając z nim z zupełną swobodą.
— Daremnie się upierasz hrabio — rzekł — te drzwi są wązkie i ładnym sposobem lektyka nie wejdzie.
— Mości książę!... — wołał pan do Monsoreau — nie wchodź do cieplarni, kwiaty zagraniczne wyziewają zapachy szkodliwe.
Franciszek nie słuchał wcale.
Mimo wrodzonej ostrożności, czując rękę Djany opartą na swojej, wszedł w zielone ukrycia krzewów.
Bussy zachęcał pana de Monsoreau, aby cierpliwie boleść znosił; lecz mimo tych napomnień, Monsoreau nie mógł przenieść na sobie, nie boleści fizycznych, lecz moralnych, i zemdlał nareszcie.
Remy wszedł znowu w swoje prawa i rozkazał, aby hrabiego odnieść do domu.
— Teraz co mam czynić?... — zapytał Remy Bussego.
— Skończ co zacząłeś — odrzekł hrabia — zostań przy nim i lecz go.
Następnie, doniósł Dyanie o wypadku jej męża.
Dyana natychmiast opuściła księciu i skierowała się ku zamkowi.
— Czy nam się udało?... — zapytał Bussy — kiedy około niego przechodziła.
— Tak sądzę — odpowiedziała — jednak pan nie wyjeżdżaj, póki nie zobaczysz się z Gertrudą.
Książę dlatego tylko lubił kwiaty, że je oglądał z Dyaną.
Skoro Dyana oddaliła się, zalecenia Bussego przyszły mu na pamięć i wyszedł z cieplarni.
Ribeirac, Livarot i Entraguet szli za nim.
Tymczasem Dyana przyszła do męża, którego Remy cucił.
Hrabia rozwarł oczy.
Pierwszem jego poruszeniem było powstać.
Remy przewidział to i kazał hrabiego przywiązać.
Wydał jęk stłumiony, ale spojrzawszy w około, ujrzał w głowach łóżka Dyanę.
— A! to pani — rzekł — bardzo mi przyjemnie widzieć cię i uprzedzić, że dzisiaj wieczór do Paryża jedziemy.
Remy krzyknął, lecz Monsoreau nie zwrócił na to uwagi.
— Pan o tem myślisz?... — zapytała Dyana — a rana?
— Pani — rzekł hrabia — nie ma tak mocnej rany, któraby mię zatrzymała; wolę umierać z ran... choćbym i w drodze umarł, pojedziemy.
— Dobrze panie, jak ci się podoba.
— Zatem, proszę robić przygotowania do drogi.
— Moje przygotowania skończone. Czy wolno wiedzieć jaka przyczyna skłania do tak nagłego przedsięwzięcia?
— Powiem ci pani: nie jechałbym, gdybyś nie miała kwiatów do pokazywania księciu albo gdyby drzwi cieplarni dosyć były szerokie dla mojej lektyki.
Dyana skłoniła się.
— Ale pani... — mówił Remy.
— Pan hrabia tak chce, muszę być posłuszny.
Z danego znaku, Remy zrozumiał, że powinien przemilczeć uwagi swoje.
Zamilkł więc.
— Zabiją go — mówił do siebie — a potem powiedzą, że to wina lekarza.
Tymczasem, książę Andegaweński gotował sę Meridor opuścić.
Podziękowawszy baronowi za przyjęcie jakiego doznaj, wsiadł na konia.
Gertruda ukazała się w tej chwili; przybyła ona objawić, że jej pani zatrzymana słabością hrabiego, nie może mu złożyć uszanowania.
Bussemu zaś rzekła, że Dyana dziś wieczór wyjeżdża.
Odjechali.
Książę miał dziwaczne chęci, albo raczej swoje kaprysy.
Okrutna Dyana raniła go i odpychała z Anjou; Dyana łaskawa była dla niego przynętą.
Ponieważ nie wiedział o postanowieniu wielkiego łowczego, przez całą drogę myślał co traci, słuchając królowej matki.
Bussy przewidział to i liczył, że książę, zechce pozostać.
— Uważasz, Bussy — rzekł książę — namyśliłem się.
— Nad czem?... — zapytał młodzieniec.
— Że nie dobrze dać się podbijać namowom matki.
— Masz książę słuszność, ona i tak ma się za wielką polityczkę.
— Tymczasem, uważasz, żądając od niej ośm dni zwłoki, dając zabawy, pokazując naszą szlachtę, przekonamy ją, jak silni jesteśmy.
— Wyborne Mości książę postanowienie, jednak zdaje mi się...
— Zostanę tutaj przez ośm dni — mówił książę — a przez ten czas nowe od matki wyjednam warunki.
Bussy zdawał się namyślać.
— W rzeczy samej, Mości książę, staraj się oto, lecz pamiętaj, abyś czasem nie stracił tego co masz...
Król naprzykład..
— Cóż król?
— Król nie znając naszych zamiarów może się gniewać, znamy przecież króla jaki jest skłonny do gniewu.
— Masz słuszność; trzeba wysłać kogoś, aby odemnie złożył królowi uszanowanie i upewnił go o moim powrocie: to jak sądzę, zajmie ośm dni czasu.
— Zapewne; ale wysłaniec księcia narazi się na niebezpieczeństwo.
Książę Andegaweński złośliwie się uśmiechnął.
— Gdybym — rzekł — zmienił postanowienie?
— Mimo przyrzeczenia, jeśli interes będzie wymagał, sam je zmienisz Mości książę.
— Do pioruna! — rzekł książę.
— Bardzo dobrze!... a wtedy posła Waszej książęcej mości wsadzą do Bastylii.
— Nie powiemy mu o co chodzi i damy mu nasze listy zapieczętowane.
— Ja sądzę, że lepiej dać mu listy i powiedzieć o co chodzi.
— Wtedy nikt nie zechce przyjąć poselstwa.
— Dlaczego?
— Czy znasz kogo, coby się tego podjął?..
— Tak, znam.
— Kogo?
— Ja, Mości książę.
— Ty?
— Tak, ja.
— Ty?
— Lubię trudne poselstwa.
— Bussy, mój drogi Bussy! — zawołał książę — jeżeli to uczynisz, zasłużysz na wieczną wdzięczność moję.
Bussy uśmiechnął się, albowiem znał wdzięczność, o jakiej książę mówił.
Książę myślał, że Bussy się waha.
— Dam ci dziesięć tysięcy talarów na drogę, — dodał.
— Mości książę, bądź wspanialszym; podobne rzeczy nie tak się płacą.
— Zatem jedziesz?
— Jadę.
— Do Paryża?
— Do Paryża.
— Kiedy?
— Kiedy rozkażesz.
— Jak tylko można najśpieszniej.
— A więc dobrze.
— Dobrze?
— Dziś wieczór, jeśli chcesz, Mości książę.
— Kochany Bussy, więc na prawdę przystajesz?
— Czy przystaję? — rzekł Bussy — tak, lecz tylko dla zrobienia przysługi Waszej książęcej mości, bo wiesz przez jaki ogień przejdę. Zgoda, dzisiaj wyjeżdżam. Za to, Mości książę, wyjednaj mi od królowej matki dobre opactwo.
— Myślę o tem.
— A więc żegnam cię, Mości książę.
— Bywaj zdrów, a nie zapomnij o jednej rzeczy.
— O jakiej?...
— Abyś się z moją matką pożegnał.
— Nie zapomnę.
W rzeczy samej, Bussy lżejszy, weselszy i swobodniejszy, niż uczeń dla którego wybiła godzina rekreacyi, odwiedził Katarzynę i postanowił wyjechać, jak tylko umówiony znak z Meridor otrzyma.
Na ten znak czekał do jutra.
Monsoreau doznanem wzruszeniem tak był osłabiony, że sam przez noc żądał spoczynku.
Około siódmej rano, ten sam masztalerz, który od Saint-Luca list przywiózł, doniósł Bussemu, że mimo łez starego barona i oporu Remyego, hrabia wyjechał do Paryża w lektyce. Konno zaś towarzyszyli Dyanie Remy i Gertruda.
Lektykę niosło ośmiu ludzi zmieniających się co stacya.
Bussy czekał tej tylko wiadomości. Wskoczył zaraz na konia osiodłanego i tą samą puścił się drogą.