Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.

Tron Henryka III-go wznosił się w wielkiej sali.
Około tronu cisnął się tłum liczny.
Król usiadł smutny i ze zmarszczonem czołem.
Oczy wszystkich zwróciły się ku galeryi, którą kapitan straży miał wprowadzić posła.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Quelus, schylając się do ucha króla — czy wiesz nazwisko posła?
— Mało mnie to obchodzi.
— Najjaśniejszy panie, to Bussy; potrójna zniewaga.
— Nie wiem jaka zniewaga — odrzekł król — starając się zimną krew zachować.
— Może nie widzisz jej, Najjaśniejszy panie, ale my ją widzimy — rzekł Schomberg.
Henryk nic nie odpowiedział; czuł jak gniew i nienawiść burzą się około jego tronu i cieszył się wewnętrznie, że rzucił wały pomiędzy sobą, a nieprzyjaciółmi.
Quelus blednący i rumieniący się z kolei, oparł się na rękojeści rapira.
Schomberg zdjął rękawiczki i sztylet do połowy wyjął z pochwy, Maugiron z rąk pazia wziął miecz i przypadał go.
D’Epernon najeżył w asy i stanął za swojemi towarzyszami.
Henryk podobny do strzelca, który słyszy wszystko szczekanie psów na dzika, patrzył na wszystko i uśmiechał się.
— Niech wejdzie — wymówił.
Na te słowa milczenie zaległo salę, a z głębi tego milczenia słychać było głuche huczenie gniewu królewskiego.
Stąpanie, pomięszane z brzękiem ostróg, dało się słyszeć w galeryi.
Bussy wszedł z czołem wzniesionem, okiem spokojnem i z kapeluszem w ręku.
Żaden z otaczających króla nie zwrócił uwagi młodzieńca — postąpił prosto ku Henrykowi, nizko się skłonił i czekał zapytania, stanąwszy przed tronem z ową dumą, która nic w sobie nie ma ubliżającego.
— Ty tutaj, panie Bussy, sądziłem, że jesteś w Anjou!
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Bussy, byłem tam, ale je opuściłem.
— Cóż cię sprowadza do naszej stolicy?
— Chęć złożenia uszanowania Waszej Królewskiej Mości.
Król i ulubieńcy spojrzeli po sobie; zapewne czego innego się spodziewali.
— Nic więcej? — dumnie zapytał król.
— Jego Książęca mość, książę Andegaweński, polecił mi złożyć także swoje uszanowanie.
— Więcej nic nie polecił?
— Powiedział mi, że mając powrócić z królową matką, żąda abyś Najjaśniejszy Panie wiedział o powrocie najwierniejszego poddanego.
Król zadziwiony nie mógł o nic więcej pytać.
Chicot, korzystając z przerwania mowy, zbliżył się do posła.
— Dzień dobry panie Bussy — rzekł.
Bussy odwrócił się zdziwiony, że w zgromadzeniu tem napotkał przyjaciela.
— Witam cię panie Chicot, odpowiedział. Jakże się miewa pan Saint-Luc?
— Bardzo dobrze; przechadza się z żoną.
— Czy tylko tyle miałeś mi powiedzieć, panie Bussy? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; jeżeli co pozostaje, Jego Książęca Mość sam to objawi.
— Bardzo dobrze — rzekł król.
I w milczeniu zeszedł ze stopni tronu.
Posłuchanie skończono, grupy się zmieszały.
Bussy zauważył, że ulubieńcy króla, obtoczyli go w koło.
W rogu sali, król cicho z kanclerzem rozmawiał.
Bussy udał, że nic nie widzi i rozmawiał z Chicotem.
Wtedy król, chcąc osamotnić Bussego, zawołał:
— Chicot, mam ci coś powiedzieć.
Chicot ukłonił się Bussemu, ten jemu nawzajem i sam pozostał w kole dworzan.
Twarz jego zmieniła się — ze spokojnego, jakim był przy królu i z Chicotem, z grzecznego stał się naraz uprzejmym.
Widząc zbliżającego się Quelusa, rzekł:
— Witam cię panie Quelus i pytam jak się miewasz i jak się miewa wszystko co ci jest miłe?
— Nie debrze — odpowiedział Quelus.
— O! mój Boże — zawołał Bussy, jakby się tem bardzo zatroszczył, i cóż takiego się przytrafilo?
— Jest coś, co nas okropnie dręczy — odpowiedział Quelus.
— Coś? powtórzył Bussy zdziwiony. Alboż nie jesteście dość silni, osobliwie ty panie Quelus, abyście owemu „coś“ rady nie dali?
— Przebacz pan — rzekł Maugiron przystępując dla wmieszania się do rozmowy, która zaczęła być interesującą, to nie „coś“, ale „ktoś“ chciał powiedzieć pan Quelus.
— A jeśli ktoś zawadza, panie Quelus, — rzekł Bussy, można go pchnąć, jakeś to niedawno uczynił.
— Jest to rada, jaką mu dałem niedawno panie Bussy — rzekł Schomberg i jestem pewny, że Quelus za nią pójdzie.
— A! to ty panie Schomberg! — mówił Bussy, nie poznałem cię...
— Być może; czym jeszcze niebieski na twarzy?
— Bynajmniej, ale jesteś blady — czyś pan chory?
— Panie — rzekł Schomberg, blady jestem ze złości, bo i mnie jak panu Quelus także ktoś zawadza.
— Czy tak, panie? — zapytał Bussy.
— Równie jak mnie — mówił Maugiron.
— Pan Maugiron zawsze dowcipny — rzekł Bussy, panowie, im więcej na was patrzę, tem więcej wasze zmienione twarze mnie zajmują.
— Zapominasz pan o mnie — odezwał się d’Epernon dumnie stając przed Bussym.
— Przebacz, panie d’Epernon, stałeś za innymi, jak zwykle, zresztą tak mało cię znam, że nie mnie przystało pierwszemu przemawiać.
Ciekawym był uśmiech Bussego, stojącego pomiędzy czterema panami, których oczy dziwną wymową jaśniały.
Żeby nie pojąć, do czego zdążali, trzeba było być chyba ślepym.
Żeby udać, że się nie rozumie, potrzebą było być Bussym.
Milczał, a nawet uśmiech powstrzymywał.
— A więc — rzekł Quelus z niecierpliwości nogą tupiąc.
Bussy spojrzał dokoła siebie.
— Panie — rzekł, czy uważasz echo w tej sali? nic tak nie roznosi głosu jak marmurowe ściany, a głosy najdonośniejsze w sklepieniach; przeciwnie na polu, głos na wszystkie rozprasza się strony, a nawet część jego w obłoki się wzbija. Wniosek ten czynię według Arystofana. Czyście panowie czytali Arystofana?
Maugiron pojął znaczenie mowy Bussego i zbliżył się, aby mu coś powiedzieć do ucha.
Bussy zatrzymał go.
— Proszę cię panie, nie bądź poufałym, wiesz jak Najjaśniejszy Pan jest podejrzliwym i mógłby sądzić, że go obmawiamy.
Maugiron oddalił się gniewniejszy jeszcze.
Schomberg zajął miejsce jego i gorzkim rzekł tonem:
— Ja jestem ciężkim i szczerym niemcem, mówię głośno do tych, którzy chcą mnie słuchać; kiedy zaś kto nie umie słyszeć, albo rozumieć, wtedy...
— Wtedy? — rzekł Bussy rzucając jedno z tych spojrzeń, jakie wypadają ze źrenic tygrysa, jedno z tych, które zdają się wychodzić z przepaści i rzucać potoki ognia.
Schomberg zatrzymał się.
Bussy wzniósł ramiona, wykręcił się na pięcie i tyłem odwrócił.
Stanął wprost d’Epernona.
D’Epernonowi nie podobna było się cofnąć.
— Patrzcie panowie, — rzekł, jak pan de Bussy zordynarniał w podróżach z księciem Andegaweńskim, ma brodę, a nie ma felsycha u szpady; ma buty czarne a kapelusz szary.
— Tę samą uwagę miałem zrobić, mój kochany d’Epernon. Widząc cię tak dobrze ubranym, dziwiłem się, co w krótkim czasie stać się może z człowiekiem. Otóż ja Ludwik de Bussy, Clermont, muszę brać wzór z gaskońskiego panicza. Ale pozwólcie mi przejść panowie, tak się ciśniecie, że m; następujecie na pięty.
W tej chwili, Bussy przechodząc pomiędzy Epernonem a Quelusem, podał rękę panu de Saint-Luc, który dopiero co wszedł.
Saint-Luc poczuł, że ręka Bussego mokra od potu.
Pojął, że coś stało się nadzwyczajnego i wyprowadził go z sali.
— To rzecz nie pojęta, mówił Quelus, ubliżyłem mu i nic nie odpowiedział.
— Ja udeptałem go — rzekł d’Epernon i nic mi nie mówił.
— Ja prawie twarzy jego dotknąłem — dodał Schomberg, a nie obraził się.
— A ja wyzwałem go, a słowa nie wyrzekł — zakończył Maugiron.
— Zdaje mi się, że nie chciał słuchać, — znowu rzekł Quelus. Coś w tem być musi.
— Ja wiem co w tem jest — odpowiedział Schomberg.
— Co takiego?
— Wiedział, że czterech może go zabić, a nie chciał być zabitym.
W tej chwili król przyszedł do młodzieży.
Chicot mówił mu coś do ucha.
— A więc — rzekł król, co Bussy mówił? zdaje mi się, że głos jego w tej stronie słyszałem.
— Chcesz wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, co mówił Bussy? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wiesz że jestem ciekawy, odparł Henryk z uśmiechem.
— Na honor, nic dobrego, Najjaśniejszy Panie — mówił Quelus, on nie jest paryżaninem.
— A czemże jest?
— Wieśniakiem.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że nauczę psa, aby mu wygryzł łydki — mówił Quelus, może i tego nie spostrzeże.
— A ja — dodał Schomberg, mam charta w domu, którego nazwę Bussy.
— A ja, pójdę prosto i zajdę dalej — mówił d’Epernon. Dzisiaj go udeptałem, jutro w twarz uderzę. To tylko wiem jednak, że on sobie mówi:
dosyć walczyłem dla honoru, teraz trzeba myśleć o życiu.
— Jakto panowie — mówił Henryk z udanym gniewem, u mnie, w Luwrze, źleście się obeszli z dworzaninem brata mojego.
— Niestety! tak — mówił Maugiron odpowiadając na udany gniew udaną pokorą; chociaż Najjaśniejszy Panie, źleśmy się z nim obchodzili, nic nam nie odpowiedział.
Król spojrzał na Chicota i nachylił się do jego ucha...
— A co, czy beczą, czy ryczą? — rzekł.
— Kto wie, może miauczą — odpowiedział Chicot. Znałem ludzi, którzy znieść nie mogli miauczenia. Kto wie, może Bussy do tych ludzi należy. Otóż dlaczego nic nie odpowiedział.
— Tak sądzisz? — zapytał król.
— Każdy tak sądzi — treściwie odpowiedział Chicot.
— Daj pokój — rzekł Henryk, jaki pan, taki sługa.
— Chcesz przez to powiedzieć Najjaśniejszy Panie, że Bussy jest służącym twojego brata. Mylisz się w tym względzie.
— Panowie — rzekł Henryk, idę na obiad do królowej. Ponieważ Gelosi[1] mają nam grać farsę, zapraszam was.
Zgromadzenie skłoniło się z uszanowaniem, a król wyszedł wielkiemi drzwiami.
W tej samej chwili Saint-Luc wszedł małemi.
Gestem zatrzymał czterech dworzan, którzy mieli wychodzić.
— Za pozwoleniem, panie Quelus — rzekł kłaniając się, czy zawsze mieszkasz przy ulicy Ś-go Honoryusza.
— Zawsze — dlaczego pytasz, mój przyjacielu? — zapytał Quelus.
Mam ci coś powiedzieć.
— Ah!
— A ciebie panie Schomberg, czy mogę prosić o adres?
— Ja mieszkam przy ulicy Bethisy, odpowiedział Schomberg zdziwiony.
— D’Epernon, ja wiem twój adres.
Przy ulicy Grenelle.
— Jesteś moim sąsiadem — a ty panie Maugiron?
— Ja mieszkam w okolicy Luwru.
— Zacznę więc od ciebie, jeśli pozwolisz, albo nie, raczej od Quelusa.
— Wybornie, rozumiem; przybywasz ze strony Bussego.
— Nie mówię tego, lecz obciąłbym się z panam porozumieć.
— Ze wszystkiemi czterema?
— Tak.
— Debrze, skoro nie chcesz rozmawiać w Luwrze, możesz u którego z nas w mieszkaniu. Wszyscy możemy słyszeć, co masz każdemu pojedynczo powiedzieć, a we czterech lepiej ułożymy się i zrozumiemy, o co panu właściwie chodzi.
— Doskonale.
— Idźmy zatem do Schomberga.
— Tak, pójdźcie do mnie, przyjmę was z prawdziwą przyjemnością.
— Dobrze, panowie — odrzekł Saint-Luc kłaniając się — pokaż nam drogę, panie Schomberg.
— Najchętniej.
Pięciu dworzan wyszło z Luwru, trzymając się pod ręce i zajmując całą ulicę jak była szeroka.
Za niemi, w pewnem oddaleniu, szli lokaje, uzbrojeń od stóp do głów i powagą swoją nakazując szacunek dla panów.
Przybyli na ulicę Bethisy, gdzie Schomberg przygotował dla nich wielki salon.
Saint-Luc zatrzymał się w przedpokoju.





  1. Komedyanci włoscy, którzy grywali w pałacu Burgundzkim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.