Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
Jak pan de Saint-Luc wypełnił zlecenia dane mu przez Bussego.

Pozostawmy na chwile pana de Saint-Luc w przedpokoju Schomberga, a zobaczmy co zaszło pomiędzy nim a Bussym.
Bussy, jakeśmy widzieli, razem z przyjacielem opuścił salę przyjęć, kłaniając się wszystkim tym, których szał nie zupełnie opanował i którzy lękali się człowieka tak strasznego jak Bussy.
Bo w tym czasie panowania siły fizycznej, w którym potęga osobista była wszystkiem, człowiek zręczny mógł sobie w takiem państwie, jak francuskie, nowe królestwo utworzyć.
Tym sposobem Bussy przewodził na dworze Henryka III-go.
Tego dnia, jakeśmy widzieli, Bussy źle był przyjęty w swojem królestwie.
Gdy wyszedł z sali, Saint-Luc zatrzymał go i zapytał:
— Co tobie, mój przyjacielu? bledniesz coraz mocniej i lękać się potrzeba, abyś nie zemdlał.
— Nie — odpowiedział Bussy — gniew mnie dusi.
— Zatem zważasz na dowcipki półgłówków?
— Osądź czy mogę nie zważać..
— Uspokój się, Bussy.
— Uspokój się! łatwo powiedzieć. Gdybyś połowę tego usłyszał co ja, przy twoim temperamencie, nie wiem, czy byś żył jeszcze.
— A więc czego żądasz?
— Saint-Luc, jesteś moim przyjacielem i wielkie dałeś tego dowody. — A! kochany przyjacielu — odpowiedział Saint-Luc, nie warto o tem wspominać — zapewne, pchnięcie było piękne, ale nie korzystne. Król mię go nauczył, kiedy w Luwrze trzymał w więzieniu...
— Kochany przyjacielu.
— Dajmy pokój panu de Monsoreau, a mówmy o Dyanie. Czy była kontenta biedaczka? czy mi przebaczyła? A co, kiedy wasze wesele?
— Mój kochany, zaczekaj aż Monsoreau umrze.
— Co?... — zapytał Saint-Luc cofając się — jakby na gwóźdź nastąpił.
— Nie inaczej. Stokrotki nie sa tak niebezpieczną rośliną, jak sądziłeś i ffie każdy kto na nic paduie, umiera. Monsoreau żyje 1 jest wścieklejszy niż był kiedykolwiek.
— Doprawdy?
— Zemstą tylko oddycha i przysiągł, że ciebie przy pierwszej sposobności zabije.
— Niepokoisz mnie, mój drogi.
— Tak jest, a nie inaczej.
— Żyje!
— Niestety! tak.
— A cóż za osioł lekarz go kuruje?
— Mój własny.
— Jakto! zrozumieć nie mogę. Na honor, ja ogłosiłem śmierć jego i spadkobierców znajdziecie w żałobie. Ale to nic, przy pierwszej sposobności, nie jedno ale cztery dani mu pchnięcia.
— Uspokój się, mój przyjacielu — mówił Bussy. Co prawda, Monsoreau lepiej mi usłużył niż się możesz spodziewać. Wyobraź sobie, on księcia posądza... on o niego jest zazdrosny. Ja, ja jestem w jego oczach przyjacielem, Bayardem, kochanym Bussy. Wyobraź sobie, ten głupiec Remy wrócił mu życie.
— Co za głupiec!
— Ale uczciwy człowiek, powiada, że na to jest lekarzem, aby leczył ludzi.
— A to szaleniec!
— Monsoreau mówi, że mnie winien życie i mnie żonę swoję powierza.
— Rozumiem teraz dla czego spokojnie chcesz oczekiwać jego śmierci; że mnie to cieszy, to wielka prawda.
— Drogi przyjacielu!
— Na honor, spadamy z obłoków.
— Przekonaj się, że teraz nie idzie o pana de Monsoreau.
— Bynajmniej. Używajmy życia, póki się daje. Jednak gdy wyzdrowieje, uprzedzam cię, że każę sobie zrobić pancerz stalowy i żelazne okiennice u okien zawieszę. Dowiedz się od księcia Andegaweńskiego, czy matka nie dała mu jakiego lekarstwa przeciwko truciźnie? Tymczasem, bawmy się przyjacielu.
Bussy nie mógł wstrzymać uśmiechu; podał rękę panu de Saint-Luc.
— A więc, jak widzisz, mój przyjacielu, tylko na pół zrobiłeś mi przysługę.
Saint-Luc spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Prawda — rzekł — czy chcesz, abym dokończył? trudno to prawda; ale dla ciebie mój Bussy, wiele gotów jestem uczynić, osobliwie jeżeli Monsoreau krzywem okiem będzie na mnie patrzył.
— Nie, mój drogi, dajmy mu pokój a jeżeli chcesz mię zobowiązać, na kogo innego przenieś tę przysługę.
— Powiedz, słucham cię.
— Czy dobrze jesteś z panami ulubieńcami?
— Na honor, jak pies z kotem; dopóki nas wszystkich słońce oświeca, nic nie mówimy; gdyby jeden zasłonił światło drugiemu, natychmiast ukazałyby się pazury i zęby.
— To co mówisz, cieszy mnie.
— Tem lepiej.
— Przypuśćmy że światło zaćmione.
— Niech będzie.
— Zatem ty pokażesz twoje białe zęby i wyciągniesz twoje straszne pazury.
— Rozumiem cię.
Bussy uśmiechnął się.
— Przybliż się do pana Quelusa — rzekł.
— Aha! aha!... — odpowiedział Saint-Luc.
— Pojmujesz?
— Pojmuję.
— Doskonale. Zapytaj go więc, kiedy chce abym mu gardło poderżnął, albo on mnie nawzajem.
— Zapytam go.
— Oto nie po winien się gniewać.
— Pójdę, chociażby zaraz, jeśli chcesz tego.
— Zaczekaj. Idąc do pana Quelusa wstąp do pana Schomberga i takie same zadaj mu pytanie.
— Wybornie! tylko trochę za wiele...
Bussy giestem dał do zrozumienia, że nie słucha tłomaczeń.
— Niech będzie, stanie się twojej woli zadosyć.
— Kiedy tak, mój drogi Saint-Luc — odparł Bussy — skoro cię tyle uprzejmym znajduję, udaj się do Luwru, do pana Maugiron i zobowiąż do połączenia się z kolegami.
— Ha! ha!... — rzekł Saint-Luc — zatem już trzech; czy pomyślałeś o tem Bussy?
— Bynamniej.
— Jakto bynajmniej?
— Ztamtąd, udasz się do Epernona. Nie zatrzymuję cię długo u niego, bo nie wiele go cenię, otóż teraz zupełna liczba.
Saint-Luc opuścił ręce i spojrzał na Bussego.
— Czterech?... — mruknął.
— Tak, czterech — powtórzył Bussy — przyznam ci się, że nie pojmuję ani twojej waleczności, ani grzeczności, że z taką postępujesz łagodnością z owymi paniczami.
— O! kochany przyjacielu!
— Spuszczam się na ciebie w tym względzie. Staraj się, aby wszystko przyzwoicie ukończyć!
— Będziesz ze mnie zadowolony.
Bussy podał rękę panu Saint-Luc.
— Panowie ulubieńcy — rzekł — teraz my z was będziemy się śmieli.
— Teraz przyjacielu, warunki.
— Jakie warunki?
— Twoje.
— Ja ich nie daję, przyjmę je od tych panów.
— A broń?
— Jaką oni obiorą.
— Dzień, miejsce, godzina?
— Od ich woli.
— Ale przecież...
— Nie mówimy więcej, działaj, a prędko przyjacielu. Będę się przechadzał w małym ogródku Luwru, tam mię znajdziesz.
— Będziesz czekał?
— Tak.
— Może to będzie za długo.
— Mam dosyć czasu.
Wiemy teraz jak pan de Saint-Luc znalazł ulubieńców w sali posłuchalnej Luwru i jak z niemi zaczął rozmowę.
Teraz idźmy za nimi do przedpokoju mieszkania Schomberga, gdzie pozostawiliśmy tych panów, czekających według wszelkich praw etykiety, tak mocno obserwowanych w owej epoce.
Obiedwie połowy drzwi otworzono i odźwierny przyszedł powitać pana de Saint-Luc, który jedną ręką oparty na lędźwi, drugą dotykając długiego rapira, postąpił na środek progu i stanął tak regularnie, że za rozmiar najlepszy architekt by się nie powstydził.
— Pan d’Espinay, de Saint-Luc — rzekł odźwierny.
Samt-Luc wszedł.
Schomberg jako gospodarz, podniósł się i postąpił na przeciw gościa, który zamiast go witać, włożył kapelusz na głowę. Ta formalność zdradzała cel odwiedzin.
Schomberg odpowiedział ukłonem i zwróciwszy się do Quelusa:
— Mam honor przedstawić ci — rzekł — pana Jakoba de Levis, hrabiego Quelus.
Saint-Luc postąpił do Quelusa i niski oddał mu ukłon.
— Szukałem pana — rzekł.
Quelus ukłonił się.
Schomberg zwrócił się w inny róg sali.
— Mam honor, przedstawić ci, pana Ludwika de Maugiron.
Pan Saint-Luc ukłonił się i te, co poprzednio wygłosił słowa:
— Szukałem pana.
Z Epernonem ta sama odbyła się ceremonia.
Następnie Schomberg siebie przedstawił.
Potem wszyscy czterej usiedli.
Saint-Luc stał ciągle.
— Panie hrabio — rzekł do Quelusa — ubliżyłeś panu Ludwikowi de Clermont d’Amboise, panu de Bussy, który wyzywa cię na pojedynek w dniu i miejscu, jakie wyznaczysz. Broń należy do twojego wyboru, a walka ma być na śmierć.
— Pan hrabia de Bussy wiele mi czyni zaszczytu — odpowiedział Quelus.
— Jaki dzień wyznaczasz, panie hrabio?
— Mało mnie to obchodzi; tylko wołałbym jutro jak po jutrze; czem wcześniej, tem lepiej.
— A godzinę?
— Rano.
— Broń?
— Rapiry i sztylety, jeżeli pan de Bussy na to przystanie.
Saint Luc się skłonił.
— Wszystko — rzekł — co panowie postanowicie w tym względzie, będzie prawem dla pana de Bussy.
Następnie, skierował się do Maugirona, który odpowiedział tak samo; w końcu do dwóch innych.
— Ale — rzekł Schomberg, do którego, jako do gospodarza, mówiono na ostatku, o jednej rzeczy myślemy.
— O jakiej?
— Że traf dziwne czasem dokazuje rzeczy i że z czterema się rozprawiać w jednym dnin, to dla pana de Bussy będzie za ciężko.
Saint-Luc odpowiedział na to grzecznym uśmiechem.
— Zapewne — rzekł — nie łatwo będzie dla pana de Bussy rozprawiać się z czterema i tak walecznymi, jak panowie; ale mówi on, że to nie nowość dla niego, albowiem miał to zdarzenie pod Tournelles, przy Bastylii.
— I będzie się potykał z nami wszystkiemi?... — zapytał d’Epernon.
— Nie inaczej — odparł Saint-Luc.
— Oddzielnie, czy razem?... — zagadnął Schomberg.
— To do woli panów, siła, czy rozdzielona, czy razem, to wszystko jedno.
Ulubieńcy spojrzeli po sobie.
Quelus pierwszy przerwał milczenie:
— Bardzo pięknie — rzekł zaczerwieniony od gniewu — bardzo to pięknie ze strony pana de Bussy; ale jakkolwiek mało nas ceni, możemy się każdy z osobna potykać. Przyjmujemy propozycyę hrabiego i jeden po drugim nastąpi.
Quelus spojrzał na swoich przyjaciół, którzy odgadując myśl jego, dali znak potwierdzający.
— Albo, co lepiej jeszcze — mówił dalej — ponieważ nie chcemy zabić grzecznego człowieka, niech wypadek decyduje, kto z nas polegnie.
— Lecz — rzekł Saint-Luc — trzej inni?
— Trzej inni! pan de Bussy wielu ma przyjaciół, a my wielu nieprzychylnych, aby trzej inni stali z założonemi rękami. Czy zgadzacie się na to?... zapytał swoich towarzyszy.
— Tak — odpowiedzieli jednozgodnie.
— Bardzo mi będzie przyjemnie — rzekł Schomberg — ze pan de Bussy na tę ucztę zaprosi Livarota.
— Gdyby mi wolno było objawić moje życzenie, chciałbym aby pan Balzac d’Entraguet był także zaproszony.
— Żeby partya była zupełną — mówił Maugiron — niech i Ribeirac się stawi.
— Panowie — rzekł Saint Luc — zaniosę waszą odpowiedź panu de Bussy, a że jest grzeczny, zatem jestem pewny, iż zastosuje się do niej. Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko złożyć podziękowanie ze strony pana hrabiego.
Saint-Luc ukłonił się, a cztery głowy ulubieńców schyliły się także.
Odprowadzili go aż do drzwi salonu.
W przedpokoju, zastał czterech lokajów Wyjął sakiewkę i rzuciwszy ją, rzekł:
— Pijcie — rzekł — za zdrowie panów swoich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.