Pięć zarysów obyczajowych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Pięć zarysów obyczajowych
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIĘĆ ZARYSÓW OBYCZAJOWYCH
Kochającym westchnienie moje,
A nienawidzącym uśmiech mój.
Byron.
1.
RZECZYWISTOŚĆ.

Szekspira dramat, który ma takie nazwanie:
«Śmierć Juljusza Cezara»[1], czytano wieczorem
I, jakkolwiek znał każdy z wchodzących w zebranie
To arcydzieło, jednak ciszono się chórem,
Jakby drżąc, albo razem znów słuchać nie chciano:
I niby arfą byli, przez mistrza ograną.
Działo się to pod wieczór ciepły; otworzone
Na balkon okna w salę brały laurów wonie,
Od góry zaś niepewną gwiazd białych koronę
Tej konstelacji, która, upadłszy po stronie
Drogi mlecznej, zowie się «tarczą króla Jana
Sobieskiego»[2].

— Czytano scenę, co jest znana,
Scenę nocną, w samotnym Brutusa namiocie,
Kiedy miał szpadą sarkazm wypisać o cnocie —
Jeśli więc mówię: byli do arfy podobni,
To już z Szekspira biorę, który chłopca woła,
Żeby grał Brutusowi w tejże właśnie scenie,
Potem ażeby zasnął i przyszło widzenie —
A przyszło, skoro pamięć czuć się już nie zdoła,
Przepadłszy pierwej, struna za struną, pod palcem
Chłopca, którego zdejmą sen. Takim to malcem,
Jakoby paziem, Szekspir porobił przybory
Do wrażeń, umilkł potem — i wchodzą upiory.
Choć pewno pisarz o tym nie myślał fortelu,
Tylko tworzył, logika tworzenia nie nasza
I dlatego tak dziwnie misterna, jak wielu
Żadną się być wydaje. Tworzył, jako czasza,
Do wrębów pełna, błękit powtarza wysoki
I uchyla płyn z siebie, dopiero, gdy w czarę
Łzy upadną na płynem odbite obłoki,
Łzy, co nie mierzyć zwykły, lecz przepełniać miarę.
Archimedes tak znalazł koronny rachunek,
Wcale nie poto idąc do łaźni publicznej —
Twórczość albowiem jest to pewnik i trafunek,
Przypadkowy nazewnątrz, wewnętrznie logiczny.
Z sumienia nań gdy pojrzysz, wyda ci się ona
Złożoną z długich zasług, aż jest dopełniona,
Niby koroną pracy będąc sprawiedliwą;
Z zewnątrz zaś twórczość, owszem, będzie ci się zdawać
Darem hojności niebios i tą linją krzywą,
Bez której prostym życia musi nie dostawać,
Linją, co w geometrji buntem jest, leczona
Czyni, że geometrja jest zużyteczniona,
Bo inaczej bez liter byłaby wskazówką,
Niezaprzeczenie pewną w sobie łamigłówką.

Czytano więc jak twórczą rzecz, zaś jako znaną
Przerywano w czytaniu i czytać wracano —
Aż wreszcie od Cezara przyszła republika

I polityka czasów, które się dotyka
Z tym grzmotem słów, narazie bolesnych i mętnych,
Które historja mija, a realność myli:
Sądem poważnych, sercem ludzi niepamiętnych,
Czyniąc zjednanych co rok z tem, z czem się waśnili.

«Oh! Doświadczenie — Wiesław mówił — doświadczenie,
Czemże ty dla nas jesteś? Przyjrzyjmy się, proszę,
Wszak, nie będąc starcami, gdy cofniem wspomnienie
Poza nas: pobojowisk sto, cztery rokosze.
I cała młodość nasza przeszła na czytaniu
Telegraficznych depesz o różnem powstaniu —
I mawia się wśród sinej krwi, jak wśród bławatków:
Od ostatnich do tylko co zaszłych wypadków —
A nim wyrzekłeś ona chrześcijańską datę,
Już się zmieniła! Czasy w wypadki bogate...
Bogdajby w myśli, cnoty i dopięcia planów!
O, nie patrz na uśpione w kolebce dzieciny,
Ani rad igrzyskami chłopiąt się zastanów,
Ani bądź ojcem, ani licz się między syny,
Ani, piastunem będąc, drobne baw pacholę —
Bo samolubem konasz, zostawując — bole!
I nic więcej».

To rzekłszy, ręką szukał serca,
Spokojny, jako chirurg, blady, jak morderca,
Gdyż wiedział, że mu na to odrzekną: «Bądź bogiem!»
I naprzód czuł, że prawdy te są monologiem.
Chryzogon, to słyszawszy, pocznie w inne słowa:
«Ludzkość wymaga ofiar — ludzkość jest zbiorowa,
Gdy jednostkowy człowiek kona, albo chory,
Ona idzie — silna to jest dziewka i zdrowa —
Ten, owy grób przeskoczy, odepchnie doktory
I dalej rusza — to jest realności prawo:
Bogiem bądź lub nie przychodź tu z twarzą bladawą,
Jak nów katakumbowy, bo ludzkość urosła!»
— «Przyznaję — na to Wiesław — że krzepka to pani,
Lubo nie mogę mniemać, że czuła i wzniosła,
Ani zwałbym postępem, co wstecz się pogani —
Rzeczywistości nawet wręcz odmawiam zwania
Energji, która tylko to wie, że ugania!»

«Jako? Cóż to jest? — nagle razem zawołano —
Tak rychło więc do tego doszliście już, aby
O realności samej poróżnić się miano?
Jeżeli tak, to koniec. Wpierw rozmowa szłaby.
Ale, jeżeli nawet w tem się już różnicie,
Że ów nazywa śmiercią, co tamtemu życie —
To za wiele; czytajmyż już lepiej Szekspira!

Czytajmy!» — i ucichli —

— Okno ktoś otwiéra,
Które był lekko przywiał Wiesław — ktoś nadchodzi,
Płaszczem okryty —

— Ha! ha! Straszyć nas przychodzi —
Zgadnijcie, kto? — To mówiąc, milcząca postura[3]
Wstrzymywaną jest, aby nie zdjęła kaptura
Aksamitnego — —

— «Bądźcie spokojni, panowie,
Zawoła gość, nie zgadnie żaden! Powiem ja sam,
Kaptur zaś, ile zechcę, zatrzymam na głowie
I długo was nie znudzę — idę — nie popasam —»
A słowa te powoli mówiąc, siadł przy stole,
Ręką podparłszy głowę, gdy kaptur, na czole
Wywinięty, obrzucał lica jego cieniem;
Łokciem zaś parł Szekspira tom ów otworzony.

Milczano z półuśmiechem — «Ja jestem zwątpieniem
Rzeczywistości — mówił ów gość nieproszony.
«Jakoż, gdyby naprzykład cień królewicowi

Ojcowski się pokazał i rzekł, jak w Szekspirze:
— Dwór ten cały i orszak cały równe snowi,
I wszystek blask ów, co się po zbroicach liże,
Jak wąż — i te chorągwie, i to, co stanowi
Całą realność, wszystko to równe jest snowi.
I żeby, mówię, skreślił rzecz każdą prawdziwie,
Jak ona jest — i żeby widział więc królewic,
Jak jest, to naprzód byłby warjatem u dziewic,
Potem u wszechpochlebców, potem u dworaków,
Potem u czaszek pustych, potem i u ptaków
Cmentarnych, i rzucanoby kościami za nim,
Wołając «ideolog![4] Realność popsowa,
Bo warjat jest» — — i taka tragedja grobowa
Grałaby się, a grała kosztem arcytanim,
Tańszym, niż ten Szekspira dzisiaj tom.

— — Tu zcicha
Zaśmiał się, potem ręką sięgnął do balkonu
I urwał kwiat — i głowę skłonił do kielicha,
Jak ten, co czystą lubi woń lub śni i wzdycha.

Tu rzekł Chryzogon: «Lampa gaśnie nam, panowie!
Światła!» — Wraz świecznik, który, na bronzowej głowie
Sfinksa oparty, gorzał, zniknął — zadzwoniono:
I po przestanku równie cichym, jak niedługim,
Sługa wbiegł ze świecznikiem takim samym drugim,
Głowę mającym sfinksa — głowę pozłoconą.
1847.

2.
PISARSTWO.

Ktokolwiek pisze rzeczy, jak one się dzieją,
Ten stawa się cynikiem[5] kto, jak się dziać mogą,
Ten bywa wizjonarzem[6], radzi się zeń śmieją,
I bardzo słusznie — trzecią zaś kto idzie drogą,
Czyli kto pisze, jak się rzeczy dziać powinny,
Ten bywa nawet zdrajcą — to niemniej jest słusznie,
Bowiem zdradza nałogi. Pierwszy więc jest gminny
I plaski, drugi marzy tylko wielkodusznie,
Trzeci zaś obrał drogę, dopóki żyw, brudną:
Styl jego nieprzystępny i intryga nudną.

Tak więc — nie piszmy w onych trzech zboczeniach głównych,
To jest: nie piszmy wcale — lecz, znając usterki,
Przejdźmy z manowców sztuki do ścieżek jej równych
Z laską krytyki w ręku, jak dawne pasterki,
Te zwłaszcza, które wieków temu parę lano,
W powykrzywiane formy, bladą porcelaną.
Lub, co jest tem bezpieczniej dla błędnych stóp człeka,
Oprawmy je w żelaza, niczem niezachwiane,
Tam i owdzie puszczając, gdy stanęła rzeka,
Szyby swoje ku słońcu podawszy pisane —
A każda kresa na nich, jak ślad dyjamentu,
W geometryczne jasno złoży się figury,
Od równoległych linij do elips zakrętu
Żadnej nie cierpiąc chyby ducha i natury!
Jakkolwiek powielekroć wśród takiej zabawki
Niejeden krytyk runął, lecz runął z uwagą,
Że człek jest tylko marnem igrzyskiem ślizgawki —
Szaty że pęknąć mogą — prawda że jest nagą!
Co więc bynajmniej z toru myśleńca nie zbija;
Ty mówisz, że on upadł — on że się omija,
Albo pogląda w niebo, z Arystotelesem
Natchnąć się i tem raźniej poskoczyć obcesem.

Niema-bo jak krytyki rzemiosło sprężyste,
Na czytelników krótkiej oparte pamięci,
Tudzież na smaku; dwie to bazy[7] wiekuiste,

Jak granit! Chcesz krytykiem być? Wystarcza chęci.
Wczoraj jeśli sarkałeś na stylu zawiłość,
Głośże dziś, że niejasno tłumaczy się miłość,
Że cienie są potrzebne, jak północna pora —
By poufnego tobie zakryć autora —
Chmur kilka tam i owdzie wcale nie zawadzi,
Skoro chmura, jak słońce, do celu prowadzi;
Jutro znów jasność stylu zalecisz innemu,
Szkłem pałacem sprowadzisz mu światło na lice;
Czytelnicy przepomną, nim spytają «Czemu?»
I pióra twego wielbić będą błyskawice;
Onegdaj jeśli cynizm gromiłeś w kim innym,
Możesz pojutrze książki oddzielić od człeka,
Wskazać, iż tchnienie boże nie samym niewinnym,
Lecz, komu chce, się dawa i zasług nie czeka —
Lilja że w błotach miękkie zapuszcza korzenie,
Wenus z szumowin morskich bierze narodzenie,
Że błędem jest pożądać od sztukmistrza czynów,
Nie zaś dzieł sztuki jego — palm, nie zaś wawrzynów.
Sposobem tym, gdy pamięć czytelników płocha,
Uczynisz, co chcesz, z sądem takiego motłocha,
Bo tylko smak, i tylko jeszcze twój koniecznie,
Dasz jemu w miejsce prawdy, istniejącej wiecznie.
To zaś, gdy trwa przez wiele lat, robi się potem
Samo przez się, jak śpiącej prządce z kołowrotem
Nić idzie w palce martwe, włókno w nić się niesie,
Noga w takt kołem kręci i nie morduje się;
A ktoby ci zarzucił, że gościsz niedługo
W przysionkach prawdy, jako niestały przechodzień,
Westchnij i powiedz: «Człek jest jedno-dziennym sługą,
Wystarcza mu więc, gdy się niepokoi o dzień».

3.
RUINY.

W ruinach, w nocy, mówią się i takie słowa,
Które gdzie indziej dziwnym brzmiałyby sposobem;
Nietylko bowiem z myśli jest myśli osnowa —
Człowieka myślącego postawno nad grobem
I mów z nim, a następnie, spotkawszy go w tłumie
Maskaradowym[8], spytaj o rzeczy też same:
Zobaczysz, co rozumiał tam, co tu rozumie.
Wprowadź go w okowaną więzień niskich bramę
I do tryumfalnego arku[9], co błękitną
Z wnętrza jaśnieje szybą czystego powietrza,
A poznasz wraz, gdzie jego myśl pocznie być szczytną,
Gdzie szybszym rytm i tęcza porównań gdzie letsza?
Zali to jest mistyczne?[10] Nie wiem, ale to wiem,
Że nie tłumaczy się to dyjetą i zdrowiem,
Bo ani się ku temu przeziębić nie zdoła,
Ani dostać gorączki.

— W świątyni pokoju,
Gdzie przez wyłomy sklepień gwiazdy ciekną z nieba,
Gdzie bluszcz czarny gronami pełnemi się wiesza,
Chodził o nocy Wiesław z Markiem. Głazów rzesza
Ogromnych, jak postaci wiele w sądnym stroju,
Lub rzesza widm, tu, owdzie — sterczała głowami:
Niektóre spały, inne niby ramionami
Dźwigały się, a inne pochylały skronie.
Cicho było — zdaleka czerniał ark Tytusa,
Kolosseum i Forum po przeciwnej stronie,
I oliw sad. Firmament, jak lice Chrystusa,
Wypogodzony bardzo, jasny od promieni,
Z historycznością onych na dole kamieni
Zgadzał się, jako gdy jest tło stosowne z twarzą,
Pejzaż z sceną, dla której stanowić ma ramy.
W taki czas spyta Marek:

— Czy się jeszcze zdarzą
Zburzenia takie, jak te, co tu spotykamy?
Czy ruin takich więcej zostanie po świecie? —
— Takich? Wątpię — całości ku temu nie mamy
Równie plastycznych[11]; wszakże, tychto ruin dziecię,
Tejże wynik oświaty niemniej kolosalny,
Naprzyklad naród cały skoro się obala,
Potężna jest ruina, zarys mniej widzialny.
Tu zmilkli; potem Marek rzekł:

— Przyszłość ocala,
Co jej potrzebne; naród żaden nie umiera,
Tak, jako człowiek — ciało tylko się otwiera,
Niby trumna — następnie duch, wedle zasługi.
Zstępuje lub wstępuje wyżej, albo niżej —
Cały ciąg przyrodzenia, ilekolwiek długi.
Służy ku temu — formy są, jak mnogość krzyży
Lżejszych lub cięższych — w roślin przechodzi formułę
Wegetujące martwe serce — więcej czułe
Przechodzi w formę ptaka, mniej czułe w minerał;
Jak żył duch, tak się będzie nareszcie ubierał —
Acz są i wyższe sfery.

— Tego nie czekałem! —
Wykrzyknie Wiesław. — Mówisz więc, że za pokutę
Duch się z właściwą sobie formułą i ciałem
Spotka w ciągu stworzenia, jako nuta w nutę?
Cóż mi to za pokuta? Harmonja skończona!
Jam myślał wprost przeciwnie: że forma rozstrzona,
Że duch nad ciało wzniesion i całowidzenie
Sił życia niepowrotne — że to jest cierpienie!
Gdy duch nad czasów gruzem, smętnie rozrzuconym,
Jest, jak ten oto księżyc, w górze zawieszonym
Nad bezharmonją ruin — i włóknem promieni
Nastraja ład i cierpi, że nie może siłą,
Jak za życia, oburącz chwycić tych kamieni,
By złożył je w świątynię — — I tak nad mogiłą
Samego siebie siada, lamentując póty,
Aż Bóg lub człek mu dogra niedogranej nuty.
Kmieć polski to opiewać zdaje się, gdy mniema,
Że ten lub ów spokoju człowiek zgasły nie ma
Dla tej lub tej przyczyny — że we śnie, na jawie,
W symbolicznej o pomoc kwestuje postawie —
I pokutuje.

Sztuka gdyby jeszcze była
Czuwającą, nie taką, jak ją widzisz, zgniła,
To winnaby w grobowcu wyświecać potrzebę
Zmarłego; dziedziczyłby syn po ojcu glebę,
Nie zaś one kolumny złamane, lub one
Trupie głowy. Cmentarze chrześcijan z tej przyczyny
Gorszą mię; codzień mówisz: w ciała zmartwychwstanie
Wierzymy — lecz cmentarze tak są opuszczone,
Takie bezmyślne, starogreckie gadaniny,
Pojęte źle, jonickie, korynckie płakanie,
W herbach ze średnich wieków, z krzyżem, jak z orderem,
Przypiętym gwałtem — wszystko wyraźnie nieszczerem:
Nałóg tylko, i nałóg, i lekceważenie
Życia lub śmierci, w mgliste ubrane westchnienie.
Z czego ani się dziwię, że metempsychozę[12]
Wykładasz mi, z Owida przełożywszy w prozę,
Bo, jeśli mniemać można, że dziś chrześcijanie
Niezbyt wierzą w uznane ciała zmartwychwstanie,
To nie dziw mi, iż wracasz w czasy Pytagora,
Platona i Owida, w tych rzeczach doktora.
— Wszakże ja — ciągnął Wiesław — widzę, iż to ciało
Nawet, jak uczy chemja, jest z głównej zasady,
Której sztucznie otrzymać nigdy się nie dało

Z absolutną czystością — że, dalej, pokłady
Rozliczne doń się niosą swemi proporcjami
I że, jako się w chemji ma z minerałami,
Tak jest i z ciałem ludzkiem: ileś go ocalił
Czystością, tyłeś podniósł i uzmartwychwstalił.
Reszta zaś, powiedziałbym, w ogniu się odcedza,
Jak rozrzucone w świecie uczucie i wiedza,
Albo czyn, albo praca. Co złe z nas zostaje,
To w ustach złych w siedemkroć wraca i powstaje;
My zaś cierpim, czekając, aż w lepsze się zmieni
Przez lepszych. — My rzucamy tu mnóstwo promieni
Krzywych lub prostych — dobrzy, te zebrawszy drugie,
Pracują, by odprościć pierwsze, i zasługę
W tem mają. Trudno zatem wierzyłbym w przemianę
Owidjuszową — owszem, skoro złe uczynię
I płaczę, to gdy wyższym się od siebie stanę,
Bo, jeślim równy sobie, jako się obwinię?
Że zaś upadek podnieść nie może człowieka,
Więc łaska to sprawuje, że upadek widzę;
Więc się zadłużam Temu, co mię lepszym czeka,
Więc z łaski pokutuję i z łaski się wstydzę.
Gdybym zaś, jak ty mniemasz, czyniąc rzecz pająka,
Stał się pająkiem, duch mój grzechu nie wyjąka,
Owszem, byłby w swej prawdzie, czyniąc, co się tycze
Pająka, tryumfalne przywdziawszy oblicze,
I jako prawy pająk chełpiłby się z czynu,
I nawet byłby wielkim wśród pająków gminu!
Powiem nawet, że prawie możnaby już wiedzieć,
Skoro się duch z pokuty wyzwala czasowej;
Neron czy w limbach[13] jeszcze dotychmiast ma siedzieć?
Pytanie śmieszne — wszakże, z zwyczajów osnowy
Bacząc, czy obojętnym już, lub jeszcze kusi,
Lub wzbudza żal — poznamy, ile cierpieć musi.
A wszystko to, jak widzisz, prawie namacalne
I tak jasne, że, gdybym dał do Przeglądnika
W Poznaniu, to nie wziętoby mię za mistyka:
Tylkoby oskarżono znów, że materjalne.
Mniejsza o to!

Słyszałeś, że i świętych ciała
Znajdują się w całości, jakby forma ona,
Zatrzymana lub na czas w duchu zachwycona,
Dnia gromnego zmartwychwstań swobodnie czekała.
Bywa nawet, że ciało to blaskiem jaśnieje;
Tu, zda się, mówię brednie — tak wszelako bywa.
Mniej u żywych, aczkolwiek i tu światłość dnieje
Promienna, coś, jakoby mojżeszowa grzywa,
Blask, podobien do tego, który apostoły
W czas przemienienia swemi schylonemi czoły
Witali, gdy mówili: «Dobrze nam tu, Panie» —
światłość ta, to jest przedświt już na zmartwychwstanie.
Przypomnij sobie, jeśli widziałeś, oblicze
Poczciwego człowieka, gdy myśli rzecz świętą,
Zali niema tam blasku? Albo głowę, ściętą
W sprawie czystej? Lub może widziałeś i bicze
Ciemności na człowieku, co myśli rzecz ciemną,
Chroniąc się od światłości, iż mu nieprzyjemną.
Skra jest skrą! Lecz ta światłość w potędze ogromnej
— Nie już w odblasku — Szawła butnego obala.
Kto spojrzał, gdzie sam w sobie gore wiekopomny,
Temu się łuną czoło śmiertelne zapala.
Figur zaś tu nie myślę retorycznych — wierzę.
W życiu, co dnia, acz tego nie oddawa słowo,
Nieraz ów blask nad zacną przelatuje głową,
I jeśli powiem widny, to tylko zbyt szczerze,
Bo jest więcej wewnętrzny, niźli planetarny,
Bo złowić go nie zdołasz sztuką fotografu;

Bo szybszy i nie jako czas i przestrzeń marny,
Szybszy od gromu, szybszy od wszelkiego trafu,
Od ścisłych czasu mierzeń — co więcej, iż przytem
Niewydrożonem sumień płynący korytem.
Chciej-no go pendzlem schwycić, musisz wprzód sam w sobie
Zbudować się ku temu — twarze wtedy obie,
Tego, co kreśli obraz, i jego modelu,
Podobne są chwilowo, współzbłysnąwszy w celu.
Mów, jak chcesz, i zwij, jak chcesz, te słowa, a przecie
Każdy, kto palcem sztuki dotknął, wyzna ze mną,
Że tak jest pewno, pewniej, niż wiele na świecie
Nieomylności ludzkich, — i, choć mówię ciemno,
Jaśniejsze to od jasnych wielu kontradykcyj[14],
Co świecą dziś, lecz jutro już trza im restrykcyj[15],
Nawet i kłamstw, ażeby świetną ich wymowę
Utrzymać — bo rozpierzcha się, jak mgły marcowe,
Po których ciemne widać błoto.

O, tak, bracie:
Katakumby tak mówią, tak tu i w dogmacie,
W życiu i w wiedzy. Cóż mi są metempsychozy?
Eneasz wszedł do piekieł i wyszedł bez zgrozy,
Orfeus i Pytagor byli tam niechrzczeni —
Lecz mnie ci więcej drożsi, co, w rzeczach potocznych
Trzeźwi będąc, są przecież w wieczne zachwyceni,
Treść niewidzialną z onych zgadując widocznych.
Jakkolwiek wiem, iż ludzie uwzięli się na to,
Żeby nie iść do niebios, lecz stękać za kratą,
Szwankując się i trapiąc. Wszystkie weź cmentarze
I aby jeden pokaż, który mi zaprzeczy:
Bo inna protestanckie one wirydarze[16],
One ogródki, ono, wcale nic do rzeczy,
Skrywanie aktu śmierci kobiercem fijołków,
A inna zamyślenie smętne pod drezdeńską
Sykstyną Rafaela, pogodnych aniołków,
Co wieją jeszcze oną wolną, nazareńską
Prostotą i bynajmniej nie są przerażeni
Widzeniem, ani oczu kryją, jak Żydowie,
Kiedy grzmotami mówił Bóg w snopach promieni
Do Mojżesza — i owszem, to im jest na zdrowie.
Twarzy swoich nie martwią one wyniszczeniem,
Lecz włos trefiony mają, wzrok jasny natchnieniem
I łagodnością błogiej głębiny sumienia:
Grób żaden tak lekkiego nie użył kamienia! —

Nieraz gorzki mię uśmiech brał na tych cmentarzach,
Gdzie plączące niewiasty, w batystach[17] z marmuru,
Martwią się; nie widziałem w tych posągów twarzach
Różnic życia a śmierci — wszystkie, jak z albomu
Portrety, które mało obchodzą nas w domu.
Widziałżeś grób człowieka, co umarł szczęśliwie,
Grób prawie że radosny? Grób, co tobie mówi:
Ciesz się, bo oto ludzie kończą już godziwie
I śmierć podobną bywa łagodnemu snowi!
Krokiem zwycięstwa nowym nie pogardzaj, bracie!
Nie — oni ci postawią płaczącą figurę,
Siebie żałując — w trzy dni ani wiesz o stracie.
Skoro ci ząb wypadnie, czujesz miejsce próżne,
Lecz często mniej, gdy duchy odchodzą podróżne,
A figury kamienne płaczą — płaczą zrana
I wieczór, jak najęte.

O ty ukochana
Ludzkości chrześcijańska! Czy taić ci o tem,
Że jesteś nieskończenie szanowne nicpotem? —
Osiemnaście więc wieków trwasz, a taka próżnia

We wszystkiem! Mało gdzie cię myśl wyższa odróżnia
Od pogan, z których żyjesz!

Czyście nie widzieli,
Że mieszkacie w świątyniach starożytnych bogów
I w bohaterów grobach? Że aniby śmieli
Stworzyć co architekci, prócz stodół a stogów,
Bez świątyń tych i grobów, z których nasze domy?
Cóż zaś zostanie po nas?

Tu Marek rzekł: «Co my
Myśleć mamy o grobach w wilję zmartwychwstania?
Lada ranek czekamy dnia ostatecznego».

Czekacie? — Prawda! Znam ja ten liryzm czekania,
Usprawiedliwiać zdolny, ależ nie każdego!
Przysłowiem się on stał już. Tak i o narodzie
Mniemamy! Mając kilka błyskawic w odwodzie,
Czekać można, aż spyta kto: «Mili panowie!
Rzeczono jest, że ani nawet aniołowie
Nie wiedzą dnia tych czasów i że będzie właśnie
Przeciwnie — skądże jedni wy wiecie tak jaśnie?»
Co zaś znów do narodu — zaiste, że miło
Powiedzieć sobie: na czas stanowczy się chowam,
Aż dzień przyjdzie, gdy wszystko będzie się robiło
Samo przez się; więc k’temu rzeknę tylko to wam:
Że — bądźcież bezpotomni, skoro tak myślicie,
Lub życiu czyńcie przyszłość, powodując życie!
Mnich gdy powie, że Pana wygląda na niebie.
Istnie on prawdę mówi, użyteczną wielce,
Bo jest tą dziewką mądrą[18], co czuwa za ciebie
I oliw tłustość co dnia wlewa po kropelce.
On społeczeństwo czasu pragnienia napoi,
Chleb pomnoży. Lecz inna, gdy tam się nie stoi,
Gdy i bierze się z świata i światu zadłuża,
A klasztornego zewnątrz używa przedmurza.
Lecz dość — bo smutków wiele znam niewyrażonych,
A mało słów, co służyć im lubią. Mój drogi!
Smutno jest, gdyby z pierwszych który umęczonych
Wstał teraz i z swą stanął palmą pośród drogi,
Co te do arku płaskie wyściela kamienie —
Ah, drogi mój — i gdyby spytał o krwi morze.
Wylane za nas...

Tutaj stało się milczenie.
Droga pomiędzy nimi, jak potoku łoże
Wysłanego kamieniem, bardzo była pusta —
Tą szli pod ark Tytusa; gdzie niegdzie zdaleka
Bielał kolumny odłam, jak wisząca chusta,
Lub czernił się na niebios otchłannem przezroczu.
Szli tak po głazach, kędy wracał imperator
Ze zburzonego miasta świętego[19], co czytaj
W Tacycie[20] — i sumienia, czemu tryumfator,
Zapytaj!
Pisałem 1849

4.
BURZA.

«O społeczeństwo ludzkie, ty byłobyś rajem,
Albo przynajmniej czemsiś pogodnem bez przerwy,
Gdyby nie ta rzecz jedna, co zowią: zwyczajem,
I druga, niedość znana starożytnym: nerwy!
Galileusz, gdy matka w kolebkę go niosła,
Czy winien był, że przed nim barbarzyńskie sędzie
Roznamiętnili kodeks[21], a klątwa z nim rosła? —
I że pierw jest człowieka wróg, nim człowiek będzie?
Wróg zwyczaj, pokolenia nie ważący za nic,

Jakby je wszystkie naprzód znał i był bez granic.
Jemu to gdy pokażą niemowlę w pieluchach,
Ceni je ledwo jako ogniwko w łańcuchach,
Jak dalszy ciąg, jak wiersza zerwanego kropki,
Próbując, ile ramię będzie do maczugi,
Ile do ostróg nowonarodzone stopki? —
Aż tu właśnie że przyszedł czas zrzucać kolczugi,
Aż tu broń idzie palna za kolebką dziecka,
I dorósł mąż, wołając: Ludzkości zdradziecka!
Cóż mi ty za obecność dałaś? — Narodzeni
Po panteizmie, który biblję fałszem mieni,
Inaczej znów w też same wstępują okowy —
Człowiek nowy swobodnie wznieść nie może głowy
Ku niebu, tylko zaraz przez ordzałe kraty,
Bo, zanim wyjdzie na świat, są już kazamaty[22].
Bo, jeśli woła «wierzę», pierwej jest pytanie,
Czy, jak to on powiedział, usłyszeć są w stanie,
Czy raczej tak, jak słuchać się ponawykało,
Nim usta te, co rzekły «wierzę», były ciało!»

To mówiąc, Wiesław w ciche pozierał niebiosy,
Jak człek, którego bliższa nadzieja ucieka.
Skwar był — kropelka jedna, jak zbłąkanej rosy,
Upadła mu na rękę — zagrzmiało zdaleka —
Szyb drżenie i szmer kwiatów, co u okna stały,
I lot gołębia, krzywo pędzącego nadół,
Ledwo że atmosfery zmianę zwiastowały.
Jużci grom bił na niebie i deszcz lał na padół
I wielkie smugi złotych błyskawic na ścianie,
Jakoby adamaszku[23] żółtego zdzieranie,
Tam i owdzie w mieszkaniu czyniły niepokój;
Rzekłbyś, że skrzydła z siarki zagarnęły pokój.
Grzmiało tak i łyskało się zapamiętale,
Wtem, kołatanie do drzwi usłyszawszy mocne,
Wstał Wiesław i, przebiegłszy osiarczoną salę,
Drzwi otwiera, lecz komuż?

— Jak widzenie nocne,
Gdy w spieczonej gorączką rozbłyśnie źrenicy,
Poznał nieprzyjaciela!

— «Co chcesz tu, Maurycy?
Ty, który, nim gdzie wnijdę, oczerniasz mię gniewnie?»
Maurycy na to: «Więcej o tem ani mowy,
Ani myśli! Czy słyszysz, jak pada ulewnie?
Czas zmienił się — przepraszam cię — jestem nerwowy!»


Tu samo się przysłowie stare napomyka,
Mało gdzie równie trafne — że: «racja fizyka!»

5.
LILJE.

Konna rozmowa czasem nie jest nieprzyjemna,
Zwłaszcza, gdy księżycowa noc, od spodu ciemna,
Od góry jasna, srebrzy drzew wierzchołki pełne,
Jak runa owiec, gęsto puszczających wełnę,
Młyny gdy przytem szumią na stawach dalekie,
A ku drodze się dęby schylają kalekie,
I jest smętno — konie zaś, z jednej będąc stajni,
Strzyżeniem ucha szepcą wzajemną pociechę,
Że spocząć pod znajomą powracają strzechę.
W podobny czas do domu zjeżdżać są zwyczajni
Jerzy i Wiesław — pierwszy na siwym, a owy
Na jabłkowitym, perskim, który ma podkowy
Kute w Tobolsku, grzywę czarną, kulę w karku,
Iż jest od Kabardyńca kupion na jarmarku[24].

Jechali więc tyłami stodół, dzwonnic, młynów —
A był nad nimi księżyc pełny, srebrny cały,
Jak rzymski medal męża, dojrzałością czynów
Zupełnego, co w tryumf przeszedł arkiem chwały,
Jak pieniądz srebrny z czasów tragicznych Cezara,
Na którym legjonisty postać z ciężarami
Wojennemi wykrągla się kształtem filara.
Albo jak dawna polska złotówka z orłami.
Jechali tak w oplotach starego cmentarza
Żydowskiego, co kirkut[25] zwą u arendarza.
Kamienie białe, zwierzchu księżycem srebrzone,
Sterczały naokoło, jak widma, gdy nocą
Z murawy się podnoszą cicho i szczebiocą
Do siebie, czy od ludzi nie są spostrzeżone?

Jechali tak, gdy Jerzy z rozmowy w gościnie,
Skąd wracali, te słowa z westchnieniem wywinie:
«Smutno, o, smutno! Wielkie rozdarcie na świecie,
Na które gdyby ludzie lekarstwo wiedzieli,
Ile że jest lekarstwo, ustaliby przecie
Rozdzierać się i męczyć. Pan ciągle kościeli
I jedna, oni dręczyć się i targać wolą —
Rany zadawać, nie jak chirurgowie śmieli,
Lecz jakoby oprawce, węglem, gwoździem, solą
I żółcią». Alić Wiesław odpowie mu na to:
«Próżność i wywyższenia się żądza to czyni.
Zaradzić temu? Chyba, że wolności stratą
Konieczną i cenzurą, co, jak ochmistrzyni,
W opiekę weźmie, silną także dyktaturą.
Albo zaradzić temu jeszcze można chłostą
Sprawiedliwości Pańskiej, głodem, gromów chmurą,
Najazdem i zarazy obrzydliwej krostą».

Więc Jerzy rzecze, dając siwemu ostrogę:
«Bóg tylko, że jest wiecznym, i ci, co mu chwały
Zaprzeczyli, obierać taką zwykli drogę —
Człowiek zaś, nieśmiertelny zarówno jak mały,
Nie mniemam, by skutecznie tychże sprężyn użył;
Dłużny jest — cóż więc, gdyby nadto się zadłużył?»
To mówiąc, przejeżdżali łąkę ścieżką wąską,
A konie, cugle mając zlekka opuszczone,
Igrały nozdrzem z każdą po drodze gałązką.
Strzemiona na wierzch siodeł były zarzucone
Niedbale, niby obrót mowy w zaufaniu —
A było zorze, jakby tuż na przedświtaniu.
———————————
Lilje wonne opodal rosły ————
———————————
——————— przeto Jerzy
Te powie słowa: «Gdyby, co wiedzieć należy,
Wiedzieć chciano i pomnieć chciano wszechprzytomnie,
Pomnieć i ufać temu całą prawdy siłą
(To zaś jest, co te lilje mówią teraz do mnie —
To zaś jest, co tym liljom powiedziano było
Przed wiekami, na puszczy — tam), gdyby wiedziano,
Że, mimo żądz i miotań, więcej się nie staną
Na cal jeden nad tyle, ile stać się mogą;
Że ani włosa barwy zmienić nic są w stanie,
Ale że biada, jeśli wsteczną pójdą drogą,
Nie dotrzymawszy miary, o, najdroższy panie,
Jakżeby dziś już równo było na planecie,
I nikt na krnąbrne sarkać nie musiałby dziecię,
I aniby zdradzano, ni podstępowano.
Ni oczerniano, święcąc kropidłem rozsądku
Albo umiejętności. Wtedyby w porządku
Przedwiecznym dojrzewano i zmartwychwstawano.
Wtedyby odpoznano, że zazdrość bezsilna,
Ślepa zawiść, praktyczność, bez Boga omylna,
I że się nie zda na nic kłamać w imię boże,
Lub zbożnieć w imię kłamstwa — że, chcecie albo nie,
Prawda zwycięży, choćbyś w grot ubrane słonie
Popędził na nią, choćbyś na tortur ją łoże
Wyciągnął».

A więc Wiesław tu wstrzyma swojego
Czerkieskiego — i czapki przed krzyżem uchyli
I rzecze: «Dzięki Tobie, Ojcze, ze wszystkiego
Mojego serca, iżeś tym, co się spysznili

Umiejętnością, zakrył rzeczy te, a onym
Prostaczkom je objawił ciemnym i wzgardzonym».

Modląc się tak, wesoło do dom powrócili.
To zaś wszystko działo się o nocy, bo we dnie
Możeby wstydem było modlić się przed krzyżem
Przydrożnym — raz, że fraszki[26] nie dają powszednie,
Drugi raz, że to droga traktu z Żytomiérzem,
Kędy powozy jeżdżą, zaś ostatni, trzeci,
Że, skoro chcesz się modlić, to wnijdź do komory
I sam z Przedwiecznym zostań, jak z ojcem są dzieci.
To ostatni jest powód — nie najmniejszym wtory!






  1. Tragedia, o której mowa, ma w tytule tylko dwa słowa: «Juljusz Cezar».
  2. Grupka gwiazd, nazwana «Tarczą Sobieskiego», znajduje się na niebie południowem.
  3. postura (włos.) — postawa; tu: postać.
  4. ideolog (gr.), marzyciel.
  5. cynik (gr.) — zwolennik poglądu filozoficznego, utrzymującego, że szczęśliwym może być tylko ten, kto nie ma żadnych potrzeb i nie liczy się z niczem; przenośnie: człowiek bezwstydny.
  6. wizjonarz (zwykle wizjoner) — człowiek, mający przywidzenia.
  7. baza (gr.) — podstawa.
  8. maskarada (franc.) = bal maskowy.
  9. ark (łac.) = łuk, brama tryumfalna.
  10. mistyczny (gr.) = tajemniczy.
  11. plastyczny (gr.), uwydatniający swą bryłowatość.
  12. metempsychoza (gr.) — wiara w pośmiertną wędrówkę dusz (t. j. przechodzenie duszy z jednego ciała w drugie).
  13. limby (łac.) — przedsionek niebios, otchłań, miejsce pobytu dusz przed przybyciem Chrystusa.
  14. kontradykcja (łac.) — sprzeczność.
  15. restrykcja (łac.) — ograniczenie, zastrzeżenie.
  16. wirydarz (łac.) — gaik lub ogródek przy domu.
  17. batyst (fr.) — tkanina lniana bardzo cienka a gęsta.
  18. Aluzja do przypowieści biblijnej o siedmiu pannach mądrych i siedmiu głupich.
  19. Jerozolima, zburzona w r. 70 po Chr. przez późniejszego cesarza Tytusa; pamiątką odbytego przez niego tryumfu jest «łuk Tytusa».
  20. t. j. w dziele Corneliusa Tacyta (55—117) «Annales».
  21. kodeks (łac.) — księga praw, zbiór ustaw.
  22. kazamaty (włos.), piwnice w podziemiach twierdzy, służące często za więzienia.
  23. adamaszek — gruba, wzorzysta, kosztowna tkanina jedwabna, tak nazwana od miasta Damaszku.
  24. Kabardyniec, szczep czerkieski z Kaukazu, słynny z hodowli bydła, zwłaszcza koni.
  25. kirkut lub kierchów (z niem. Kirchhof) — cmentarz innowierców (nietylko Żydów).
  26. fraszka (włos.) — drobnostka, bagatela; tu: drobna troska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.