Piękny chłopiec/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VII.

Wyjazd Karola nadał Duroy’owi większego znaczenia w redakcyi. Podpisywał niektóre artykuły polityczne, podpisując się jednocześnie w swoich Echach, gdyż wydawca żądał koniecznie, aby każdy ze współpracowników brał odpowiedzialność za napisane przez siebie artykuły. Miał kilka polemik, sprytnie prowadzonych, z których wyszedł zwycięzko; ciągłe stosunki z mężami stanu przygotowywały go stopniowo do objęcia z czasem działu politycznego.
Jedną tylko chmurkę widział na swoim horyzoncie. Pochodziła ona od pewnego pisemka krytycznego, napadającego nań ustawicznie, a właściwie mówiąc, napadającego na kierownika „Ech“ w Vie Française, kierownika „niespodzianek“ pana Waltera, jak mówił krytyk-anonim tego pisma, zatytułowanego Pióro. Codziennie były tam dla niego jakieś podejścia, zdrady, pociski zjadliwe, zniewagi najróżnorodniejszej natury.
— Jesteś doprawdy cierpliwy — powiedział mu raz Jakób Rival.
— Cóż chcesz? — odrzekł. — Niema zaczepek osobistych.
Tymczasem, pewnego południa, gdy wszedł do redakcyi, Boisrenard podał mu numer gazety Pióro, mówiąc:
— Czytaj pan, jest tu wycieczka przeciw panu.
— Ach! z jakiegoź znowu powodu?
— Z niesłychanie błahego; z powodu aresztowania jakiejś pani Aubert przez policyanta.
Jerzy wziął podane sobie dzienniki i przeczytał, co następuje
Duroy się bawi. Taki był tytuł artykułu.
„Sławny reporter z Vie Française pisze nam dzisiaj, ze pani Aubert, o której aresztowaniu przez niecnego stróża obyczajów donosiliśmy wczoraj, istnieje tylko w naszej wyobraźni. Otóż osoba ta mieszka w dzielnicy Montmartre, na ulicy Ecureuil, Nr. 18. Rozumiemy zresztą doskonale, jaki interes, a raczej, jakie interesy mogą mieć ajenci banku Waltera w popieraniu policyi, która nawzajem toleruje ich stosunki. Co zaś do reportera, o którym mowa, zrobiłby lepiej, dając nam jedną ze swoich doskonałych sensacyjnych wiadomości, za których wytwarzanie należy mu się patent specyalny. Na przykład wiadomości o zgonach, odwoływanych nazajutrz, o bitwach, których nigdy nie staczano, cytaty ważnych słów, wypowiedzianych przez różnorodnych władców, których nie widział na oczy; wszystkie informacye, stanowiące Korzyści Waltera; wreszcie małe niedyskrecye, popełniane na wieczorach u znanych damulek, lub teź wskazówki co do pewnych źródeł dochodów niektórych naszych kolegów“.
Młody człowiek bardziej się zdziwił niż zirytował, pojmując tylko, iż w tem wszystkiem mieści się dlań coś nieprzyjemnego.
— Kto panu dał wiadomość o wdowie Aubert? — zapytał Boisrenard.
Duroy nie mógł sobie na razie przypomnieć.
— Ach! to Saint-Potin — zawołał.
Odczytał powtórnie ustęp dziennika i zaczerwienił się nagle, zrozumiawszy dopiero, iż zarzucają mu przedajność.
— Jakto... utrzymują, iż jest płatny za... — wybuchnął.
— Nieinaczej! To sprawa niemiła. Pod tym względem wydawca jest bardzo surowy.
W tej chwili zjawił się Saint-Potin.
— Czytałeś artykuł Pióra? — zawołał, podbiegając ku niemu.
— Tak, i wracam właśnie od tej pani Aubert. Wistocie, istnieje taka pani, ale nigdy nie była aresztowaną. Pogłoska ta nie ma najmniejszej podstawy.
Duroy pobiegł do wydawcy, który przyjął go nieco chłodno i zmierzył go wzrokiem podejrzliwym. Po wysłuchaniu całej sprawy, Walter odpowiedział: — Udaj się pan osobiście do tej pani i napisz odwołanie w taki sposób, by się już nie ważyli pisać na ciebie podobnych rzeczy. Chodzi mi o przyszłość! Bardzo to nieprzyjemne dla dziennika, dla mnie i dla ciebie. Dziennikarz, jak zona Cezara, nie powinien być nigdy przedmiotem podejrzeń.
Duroy, wziąwszy Saint-Potin’a za przewodnika, wskoczył do dorożki:
— Montmartre, Nr. 18, ulica Ecureuil.
Był to wielki budynek, w którym trzeba się było drapać aż na szóste piętro. Otworzyła im stara kobiecina, w wełnianym kaftanie.
— A czegóż pan jeszcze chce odemnie? — zapytała, ujrzawszy Saint-Potin’a.
— Przyprowadzam pani inspektora policyi, który pragnie wywiedzieć się szczegółowo o całem zajściu.
Wpuściła ich do pokoju.
— Po panu było tu jeszcze jakichś dwóch panów; mówili, że są z dziennika, ale z jakiego, to nie wiem.
— To pan chce wiadomości? — zapytała, zwracając się do Duroy’a.
— Tak. Czy to pani została aresztowaną?
— Nigdy w życiu — odpowiedziała wzruszając ramionami.
— Nigdy w życiu. A teraz to było tak: kupuję zwykle mięso u jednego rzeźnika, który ma zawsze doskonały towar, ale ważył niesumiennie. Nieraz to już spostrzegłam, ale udawałam, że nie widzę. Tymczasem teraz, niedawno jakoś, żądając kilo kotletów, ponieważ miałam mieć na obiedzie córką i zięcia, spostrzegłam, iż waży mi same kości; co prawda były to kości kotletowe, ale ja nie chciałam. Mogłam była z nich zrobić potrawkę, ale skoro chciałam kotletów, to pocóż mi dawał ochłapy? Nie przyjęłam mięsa, a on zaczął mi wymyślać od starych wiedźm; ja mu też odpowiedziałam, że jest stary oszust. Koniec końców, od słowa do słowa, zaczęliśmy się tak sprzeczać, że było co najmniej ze stu ludzi przed sklepem, a śmiali się aż strach! I ten ich śmiech ściągnął uwagę policyanta, który zaprosił nas, byśmy się wytłómaczyli przed komisarzem. Byliśmy w cyrkule, skąd odprawili nas z niczem. Ja od tego czasu kupuję mięso gdzieindziej i nie przechodzę nawet koło drzwi tego rzeźnika, aby uniknąć nowego skandalu.
— I to wszystko? — zapytał Duroy.
— Najświętsza prawda, — kochany panie — zapewniała kobiecina, częstując go szklanką wina, lecz odmówił.
Stara nalegała koniecznie, aby dali w dzienniku wzmiankę o niesumiennem ważeniu mięsa.
Powróciwszy do redakcyi, Duroy ułożył natychmiast swoją odpowiedź.
„Jakiś anonimowy bazgracz Pióra, wyrwawszy sobie jedno piórko, szuka ze mną kłótni z powodu starej kobiety, o której utrzymuje, iż była zaaresztowaną, czemu ja stanowczo przeczę.
Widziałem na własne oczy ową panią Aubert, kobietą conajmniej sześćdziesięcioletnią, która opowiadała mi z najdrobniejszymi szczegółami swoją kłótnią z rzeźnikiem; z powodu nieścisłej wagi kotleta kłótnia ta spowodowała tłómaczenie się przed komisarzem.
Oto cała awantura.
Co do innych insynuacyj pismaka Pióra, pogardzam niemi. Nie odpowiada się zresztą na podobne rzeczy, gdy piszący ukrywa się pod anonimem.

Jerzy Duroy.

Walter i Jakób Rival uznali, iż odpowiedź jest wystarczającą i zadecydowali, by ukazała się w dzienniku tegoż samego dnia.
Duroy powrócił do siebie wzburzony cokolwiek i niespokojny. Co też tamten odpowie? Co to może być za człowiek? Skąd taki napad brutalny? Przy szorstkich obyczajach dziennikarzy, ta sprawa zajść może daleko, bardzo nawet daleko! Noc przepędził bardzo niespokojnie.
Odczytawszy nazajutrz swoją odpowiedź w dzienniku, uznał, że w druku brzmi daleko ostrzej, niż mu się wydawała w rękopisie. Zdawało mu się, że mógł był złagodzić niektóre wyrażenia. Czuł się rozgorączkowany i następnej nocy miał znowu sny niepokojące. Wstał bardzo rano i poszedł szukać numeru „Pióra“, które prawdopodobnie musiało dać odpowiedź.
Pogoda znowu się zmieniła; mróz brał silny. Zaskoczone mrozem rynsztoki wiły się z obu stron chodników, jak dwie lodowate wstęgi.
Dzienniki nie nadeszły jeszcze do kiosku i Duroy przypomniał sobie dzień pojawienia się pierwszego swego artykułu: Wspomnienia Strzelca afrykańskiego. Ręce i nogi sztywniały mu od zimna. Odczuwać już nawet zaczął w nich ból, mianowicie w kończynach palców i chcąc się rozgrzać, począł biegać wokoło oszklonego kiosku, w którym zaledwie dostrzedz było można nos i czerwone policzki sprzedającej kobiety, przykucniętej nad rozgrzaną fajerką i otulonej wełnianym kapturem.
Pojawił się wreszcie roznosiciel dzienników i wsunął całą ich pakę przez otwarty w kiosku lufcik, a zmarznięta kobiecina podała Jerzemu żądaną gazetę.
Szukał swego nazwiska, przebiegając jednym rzutem oka cały drukowany arkusz i w pierwszej chwili nie mógł nic znaleźć. Odetchnął już z uczuciem ulgi, kiedy nagle między dwiema liniami spostrzegł to, czego szukał:

„Niejaki pan Duroy z Vie Française zaprzecza naszej wiadomości, lecz czyniąc to, kłamie. Wyznaje jednak, że istnieje niejaka pani Aubert i że została nawet zaprowadzoną do cyrkułu. Zatem, nie pozostaje, jak odrzucić tylko te trzy słowa „przez stróża obyczajów“, a wszystko będzie wypowiedzianemu Sumienie jednak niektórych dziennikarzy jest na tym samym poziomie co ich talent.

Podpisują sią: Ludwik Langremont.“

Serce Jerzego zabiło gwałtownie. Powrócił do domu, aby się przebrać, nie wiedząc zresztą dokładnie, co robi. A więc go znieważono! a znieważono w ten sposób, że niepodobieństwem było namyślać się dłużej. I za co? Za nic. Z powodu jakiejś starej kobiety, kłócącej się z rzeźnikiem.
Ubrał się pospiesznie i podążył do pana Waltera, nie uważając, iż była zaledwie godzina ósma rano.
Pan Walter, ubrany już, czytał Pióro.
— No i cóż? — przemówił poważnie, spostrzegając wchodzącego Duroy’a. — Nie możesz się pan teraz cofnąć.
Duroy milczał.
— Idź pan zaraz do Rival’a — ciągnął wydawca. — On tą sprawą załatwi.
Duroy wyszeptał kilka słów niewyraźnych i wyszedł, by udać się do kronikarza, którego zastał jeszcze w łóżku. Usłyszawszy odgłos dzwonka, Rival wyskoczył z pościeli, a przeczytawszy echo, zawołał:
— Tam do kata! Trzeba iść zaraz. Masz kogo na drugiego świadka?
— Nie. — Boisrenard? — Jak myślisz?
— Dobrze. Boisrenard.
— Czy umiesz władać bronią?
— Wcale nie.
— A do dyabła! A na pistolety?
— Strzelam trochę.
— To dobrze. Musisz się wprawić. Ja tymczasem pójdę ułożyć sprawę. Zaczekaj na mnie chwilkę.
Przeszedł do gabinetu i niezadługo wrócił już umyty, ogolony, elegancki.
— Chodź ze mną — zakomenderował.
Mieszkał na parterze w niewielkim domu, a sprowadziwszy Jerzego do olbrzymiej piwnicy, zamienionej w zbrojownię, w której pozatykane były wszystkie okienka, wychodzące na ulicę, zapalił cały szereg gazowych płomieni, ciągnący się aż do drugiej piwnicy. W głębi stał tu żelazny manekin, pomalowany na czerwono i niebiesko. Położywszy na stole dwie pary pistoletów nowego systemu, Rival zakomenderował, jakby na placu boju:
— Gotowe? Ognia! raz, dwa, trzy.
Posłuszny i znękany Duroy, podnosił ramię, celował, strzelał, a ponieważ dosięgnął niejednokrotnie manekinu w sam środek brzucha, gdyż będąc jeszcze dzieckiem, posługiwał się często starym ojcowskim pistoletem, używanym do zabijania ptactwa, Jakób Rival zadowolony potakiwał:
— Dobrze, bardzo dobrze, bardzo dobrze, doskonale; dasz sobie radę. Strzelaj tak do samego południa — zadecydował, odchodząc. — Masz tu ładunki, nie lękaj się ich zużyć. Przyjdę po ciebie na śniadanie i dam ci wszystkie potrzebne informacye.
Duroy pozostał sam, wycelował jeszcze kilka razy, następnie usiadł i począł rozmyślać.
Jakie to wszystko głupie! Bo i czegóż to dowodzi? Łotr, czy przestaje być łotrem, gdy się pojedynkował? Cóż zyskuje znieważony, uczciwy człowiek, stawiając na kartę życie, przejaw pierwszemu lepszemu opojowi? Umysł jego, błąkający się w pomroce, przypomniał sobie nagle opinie Norberta de Varenne, wypowiadane na temat ubóstwa ludzkiego rozumu, niskiego poziomu dążeń i zajęć całej ludzkości, głupoty moralnej!
— Jakąż on miał słuszność! — zawołał głośno.
Poczuł teraz silne pragnienie, a dosłyszawszy za sobą odgłos kropel spadającej wody i widząc umieszczony tu aparat prysznicowy, napił się chciwie. Następnie zaczął rozmyślać. W piwnicy smutno było, jak w grobie. Głuchy i oddalony turkot powozów wydawał się, jakby odgłosem dalekiej burzy. Która tez może być teraz godzina? Godziny upływały tutaj, jak prawdopodobnie upływać muszą w więzieniu, gdzie nic ich nie oznacza, nie wskazuje, prócz odwiedzin stróża, przynoszącego pożywienie. Czekał długo bez końca.
Nagle usłyszał stąpania i głosy i w tejże samej chwili ujrzał wchodzącego Boisrenard’a i Jakóba Rivala. Ten ostatni zawołał zaraz na progu:
— Już wszystko ułożone!
Duroy przypuszczając, że cała rzecz zakończona już jakimkolwiek przepraszającym listem, podskoczył aż z radości i wyszeptał:
— Ach!... dziękuję.
— Ten Langremont, to straszny jakiś głupiec — mówił dalej kronikarz. — Przyjął wszystkie nasze warunki. Dwadzieścia pięć kroków i jedna kula na komendę, podnosząc pistolet. W taki sposób ma się rękę daleko silniejszą. Patrz, Boisrenard, zobaczysz sam, co ci mówiłem.
I biorąc pistolety, zaczął strzelać, pokazując, o ile lepiej można zachować linię, podnosząc ramię cokolwiek wyżej.
— Chodźmy teraz na śniadanie, już po dwunastej — rzekł po kilku strzałach.
Udali się do sąsiedniej restauracyi. Duroy mówił bardzo mało. Jadł dlatego tylko, by nie okazać zbytecznego strachu, który go przejmował, a następnie udał się w towarzystwie Boisrenard’a do redakcyi; pracował do wieczora machinalnie, nie wiedząc sam, co robi. Nazwano go zuchem. Po południu zjawił się Jakób Rival i uścisnąwszy mu rękę, oświadczył, że spotkanie ułożone jest nazajutrz, na godzinę siódmą rano, i że świadkowie zgłoszą się do niego i udadzą się wraz z nim w zamkniętym powozie do lasku Vesinet, gdzie nastąpi spotkanie.
Wszystko to spadło na Jerzego tak niespodzianie, tak bez żadnego z jego strony udziału, bez najmniejszego zezwolenia, przyjęcia lub odrzucenia czynionych kroków i z taką szybkością, że stał odurzony, nie wymówiwszy ani słowa, nie wiedząc niemal, co się z nim dzieje. Znalazł się w domu o dziewiątej wieczorem, po spożyciu obiadu wraz z Boisrenard’em, bo ten poczciwiec nie odstępował go dziś ani na chwilę.
Zaledwie pozostał sam, począł chodzić szybkimi krokami po pokoju. Był jednak zbyt wzburzonym, by módz myśleć. Jedna, jedyna tylko rzecz zajmowała jego umysł:
— Jutro mam pojedynek.
Myśl ta jednak wywoływała w nim tylko silne wzburzenie. Był niegdyś żołnierzem, strzelał przecież do arabów, bez wielkiego dla siebie niebezpieczeństwa, jak się strzela do dzika na polowaniu.
Koniec końców, zrobił jednak, co mógł. Postąpił, jak był powinien. Będą o nim mówić, przyznawać mu racyę, winszować. I głośno, jak mówi się w chwilach wielkich wstrząśnień, zawołał:
— Co za bydlę z tego człowieka!
Usiadł i począł rozmyślać. Rzucił był na stół kartę przeciwnika, daną mu przez Rival’a, by zapamiętać dokładnie jego adres. Odczytał ją znowu, jak to już był uczynił dzisiaj co najmniej ze dwadzieścia razy: Ludwik Langremont, 176, ulica Montmartre. Nic więcej.
Przypatrywał się uważnie tym literom, pełnym dlań tajemniczości i znaczenia niepokojącego. Ludwik Langremont, co to za człowiek? W jakim może być wieku? Jakiego wzrostu? Jak wygląda? Czyż to nie oburzające, by jakiś obcy zupełnie, nieznany człowiek, raptownie zakłócił nam życie i to tak bez żadnej przyczyny, dla jakiegoś idyotycznego kaprysu, z powodu starej baby, kłócącej się z rzeźnikiem.
— Co za bydlę! — powtórzył.
Umilkł zamyślony, wpatrując się uparcie w kartę wizytową. Jakaś złość obudziła się w nim przeciw temu drukowanemu świstkowi; jakaś nienawiść z przymieszką nieokreślonego, dziwnego uczucia niemocy. Cóż to za głupia sprawa!
Chwycił nożyczki od paznogci, lezące na stoliku i przebił niemi sam środek wydrukowanego nazwiska. Zdawało mu się, ze wpycha puginał w czyjeś serce.
A zatem będzie się bić, bić na pistolety? Dlaczegóż nie wybrał przynajmniej pałasza? Byłby może wyszedł z afery z lekką tylko raną w ramię lub rękę; tymczasem pojedynek na pistolety, niewiadomo, jak może się zakończyć!
— Trzeba być zuchem — rzekł głośno.
Dźwięk własnego głosu, napełnił go strachem śmiertelnym. Obejrzał się dokoła. Czuł, że zaczyna się strasznie denerwować. Wypił szklankę wody, położył się do łóżka i przymknął oczy.
Było mu teraz strasznie gorąco pod kołdrą, jakkolwiek pokój był nieopalony. Zasnąć nie mógł żadną miarą; kładł się na wznak, przewracał z boku na bok — napróżno.
Uczuł pragnienie. Wstał więc, by się napić, przyczem ogarnął go niepokój straszliwy.
— Czyżbym się miał bać? — zapytywał samego siebie.
Dlaczego na każdy, znany odgłos w pokoju, serce zaczynało mu bić gwałtownie? Gdy zegar miał wybić godzinę, lekkie zgrzytnięcie sprężyny wstrząsało nim konwulsyjne i przerażało do tego stopnia, iż dyszał przez długą chwilą.
Zaczął filozofować nad własnym stanem:
— Czyżbym się bał?
Wszak nie; nie boi sią, skoro postanowił doprowadzić rzecz do końca, skoro jest zdecydowany bić się i nie drzeć. Czuł się jednak tak wzburzonym, że znów się musiał zapytać:
— Czy można się bać wbrew woli?
Niepewność ta przejęła go niepokojem, przerażeniem. Gdyby siła, przeciwdziałająca jego woli, siła wyższa, niezwalczona, pokonała go, coby się z nim stało? coby uczynił?
Ma się rozumieć, że pójdzie na plac pojedynku, ponieważ tak postanowił. Jeśli jednak zadrży ze strachu? Jeśli straci przytomność? I zaczął myśleć o przyszłości, o całej swej karyerze.
Uczuł gwałtowną potrzebą przejrzenia się w lustrze. Zapalił światło. Gdy spojrzał na własne swe w zwierciadle odbite rysy, zaledwie uwierzył, że patrzy na siebie samego. Zdawało mu sią, że po raz pierwszy widzi tą twarz. Oczy, patrzące wprost na niego, rozwarte były szeroko, a cera tak blada, tak bardzo blada.
Nagle oblał się potem przerażenia:
— Jutro... a jeśli tak jutro, o tej porze... będę już zabity! — zawołał.
Serce biło mu gwałtownie.
Zwrócił się ku łóżku i ujrzał się leżącym na wznak na tychże samych prześcieradłach. Widział zapadłą twarz nieboszczyka i śmiertelną bladość ręki, która już nigdy nie miała się poruszyć.
Strach go znów ogarnął na widok tego łóżka i nie chcąc na nie patrzeć, otworzył okno i spoglądał na ulicę.
Lodowate zimno wstrząsało nim od stóp do głowy; cofnął się w głąb pokoju.
Przyszło mu na myśl zapalić ogień. Rozniecił go powoli, nie patrząc nawet. Ręce, którem i dotykał potrzebnych przedmiotów, drżały mu lekko. Myśli wirowały w czaszce, urywały się, stawały się niepewne i bolesne; zamęt szalony panował w jego umyśle — był jakby pijany.
— Co ja mam począć? co się ze mną stanie? — zapytywał się ustawicznie. — Trzeba być odważnym, bardzo odważnym — powtarzał wciąż machinalnie, chodząc po pokoju. — Muszę napisać do rodziców na wszelki wypadek — zadecydował nareszcie.
Usiadł przy stoliku i wziąwszy ćwiartkę listowego papieru nakreślił:

„Kochany ojczulku i kochana mateczko“.

Uznał jednak, że zanadto to pieszczotliwie, w położeniu tak tragicznem. Rozdarł ćwiartkę i rozpoczął na nowo:
„Kochany ojcze i kochana matko. Jutro o samym świcie pojedynkują się i ponieważ może się zdarzyć, że...“
Nie miał odwagi napisać reszty i zerwał się jak oparzony. Myśl ta go zgnębiła ostatecznie. Musi się pojedynkować. Nie może już tego uniknąć. Cóż się z nim dzieje? Chciał się przecież bić, miał postanowienie i silną wolą, a jednak, mimo to wszystko, mimo całego wysiłku woli, zdało mu sią, iż nie będzie mógł nawet zachować tyle odwagi, by dojść na miejsce spotkania.
Od czasu do czasu szczękał cicho zębami 1 zadawał sobie pytanie:
— Czy też mój przeciwnik bił się już kiedykolwiek? czy uczęszczał do strzelnicy? czy jest znany? do jakiej należy sfery?
Nigdy nawet nie słyszał tego nazwiska. Jednakie, gdyby ten człowiek nie był znakomitym strzelcem, nie byłby się z pewnością zgodził tak odrazu, bez najmniejszego namysłu, na przyjęcie broni tak niebezpiecznej.
Przedstawiał już sobie jutrzejsze spotkanie, swoją postawą i zachowanie się przeciwnika. Wytężał myśl, by zarysować w niej najdrobniejsze nawet szczegóły i nagle spostrzegł przed sobą ten maleńki czarny otworek lufy, skąd wybiedz doń miała kula zabójcza.
I ogarnęła go nagle rozpacz bezprzytomna. Ciało drgało konwulsyjnie; wzdłuż krzyża przebiegały mu dreszcze. Ściskał zęby, by nie krzyczeć i miał szaloną chęć rzucenia się na ziemię, darcia czego, gryzienia. Spostrzegł na kominku stojącą flaszkę i przypomniał sobie, że ma w szafce całą prawie kwartową butelkę wódki. Żołnierskim bowiem zwyczajem, codziennie rano zabijał robaka.
Chwycił butelkę i zaczął pić chciwie, wielkimi łykami, ust prawie od niej nie odrywając. Odpoczywał tylko wówczas, gdy mu już tchu brakowało. Wypróżnił ją w trzeciej części.
Ciepło, podobne do płomienia, zaczęło mu niebawem palić żołądek, rozchodziło się po wszystkich członkach, wzmacniało duszę i odurzało umysł.
— Mam już sposób — zawołał.
Czując teraz gorąco, otworzył okno powtórnie.
Dniało już. Poranek cichy był i zimny. Tam wysoko, w dali jaśniejącego nieba, gwiazdy zamierały i gasły; tu, w tej czarnej czeluści kolei żelaznej, bladły znowu zielone, czerwone i białe światełka sygnałowe.
Z tunelu wychodziły już pierwsze lokomotywy, i świszcząc, szukały pozostawionych wczoraj pociągów. Inne znowu, oddalone, wyrzucały z siebie przeciągły i powtarzający się świst, zewprzebudzenia, niby koguty, piejące w czystem polu.
— Może już tego nie zobaczą nigdy — wyszeptał znowu Duroy.
Czując jednak, że zaczyna się nad sobą rozczulać, otrząsnął się gwałtownie:
— Cóż znowu! bądźmy przecież odważni. Nie trzeba o niczem myśleć, aż do chwili spotkania. W taki tylko sposób można być zuchem.
Zaczął się ubierać. W czasie golenia napadły go jeszcze raz niepokój i obawa. Przyszło mu na myśl, że nie ujrzy już może nigdy swej twarzy.
Napił się powtórnie wódki i dokończył ubrania.
Następna godzina trudna jednak była do przebycia. Chodził po pokoju, przywołując na pomoc całą odwagą. Gdy usłyszał stukanie do drzwi, tak się przeraził, że omal nie upadł na ziemią jak długi. Byli to świadkowie.
— Więc już! — wyszeptał.
Byli we futrach. Rival, uścisnąwszy mu rękę, zawołał:
— A to dopiero zimno! Istna Syberya! Cóż, wszystko dobrze? — zapytał.
— Doskonale.
— Jesteśmy spokojni?
— Bardzo spokojni.
— To dobrze. Piłeś już co i jadłeś?
— Tak, nie potrzebuję już niczego.
Boisrenard, ze względu na niezwykle okoliczności, przypiął order cudzoziemski zielono-żółty, którego Duroy nie widział dotąd u niego.
Zeszli na ulicę. W powozie siedział jakiś jegomość.
— Doktor Le Brument — przedstawił Rival.
Duroy uścisnął mu rękę, mamrocząc:
— Dziękuję panu. Poczem chcąc zająć miejsce, usiadł na czemś twardem, lecz w jednej chwili zerwał się napowrót, jakby za naciśnięciem sprężyny. Twardym przedmiotem były pistolety.
— Ach! nie! nie! — powtarzał Rival. — W głębi walczący i doktór.
Zrozumiał nareszcie Duroy o co chodzi i usiadł, gdzie mu kazano.
Obydwaj świadkowie wsiedli również i powóz potoczył się szybko. Woźnica nie pytał o adres; wiedział już, dokąd ma jechać.
Futerał z pistoletami przeszkadzał jednak wszystkim, a najbardziej Jerzemu, który wolałby go nie mieć przed oczyma. Próbowano położyć go za plecami; gniótł krzyże; następnie umieszczono go między Boisrenard’em a Rival’em — przewracał się znowu co chwila. W sunięto go wreszcie pod nogi. Rozmowa, mimo opowiadanych przez doktora anegdot, urywała się znowu co chwila. Jeden tylko Rival mu odpowiadał. Duroy chciał okazać przytomność umysłu, lękał się jednak, by nie stracić wątku myśli, a temsamem nie zdradzić swego niepokoju. Przejęty był jedynie strachem okropnym, by nie zaczął drzeć.
Niebawem wyjechali na otwarte pole. Było około godziny dziewiątej; w jeden z tych ostrych, zimowych poranków, kiedy cała przyroda jest lśniąca, krucha i twarda jak kryształ. Drzewa pokryte szronem, zdają się pocić lodowato; ziemia dzwoni pod stopami, suche powietrze niesie odgłos najlżejszego szelestu; błękitne niebo połyskuje jak tafla zwierciadlana, a słońce jasne i zimne, przesuwa się w przestworzu, rzucając na zmarznięte stworzenia swe zimne promienie.
— Wziąłem pistolety od Gastin’a Renette — powiedział Rival. — Sam je nawet nabił. Futerał jest zapieczętowany. Zresztą będziemy ciągnąć losy, czy użyć tych, czy tez naszego przeciwnika.
— Dziękuję ci — mechanicznie odpowiedział Duroy.
Rival, pragnąc, by Jerzy nie popełnił żadnej omyłki, zaczął mu udzielać objaśnień najbardziej szczegółowych.
— Gdy zapytają: Czy panowie gotowi? — odpowiesz głosem silnym: „Tak!“ Gdy zakomenderują: „Ognia!“ podniesiesz prędko rękę i wystrzelisz, zanim wymówią „trzy“.
A Duroy powtarzał sobie w myśli
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę, gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę, gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Uczył się tego, jak dzieci uczą się swoich lekcyi, powtarzając je półgłosem, by wbić je sobie w głową.
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Powóz wjechał do lasku i skręcił w alee na prawo; potem znowu jeszcze raz na prawo. Rival, otworzywszy okno karety, krzyknął do stangreta:
— Tam, przez tą ścieżką.
Kareta skierowała się w otwartą już drogą między dwa rządy zbitego gąszczu, o listkowiu suchem, obramionem lodowatą wstęgą.
Duroy mruczał ustawicznie:
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Myślał przytem jednocześnie, że jakikolwiek wypadek z karetą, załatwiłby sprawą odrazu.
— Ach! gdyby się tak przewróciła! co za szczęście! gdyby tak mógł teraz złamać nogę!...
Spostrzegł jednak, na ukazującej się już teraz łączce, stojącą tam drugą karetą i czterech mężczyzn, drepczących szybko, dla rozgrzania nóg. Musiał otworzyć usta, tak go coś ścisnęło za gardło.
Świadkowie wysiedli pierwsi, potem doktor, a nakoniec walczący. Rival wziął futerał i udał się wraz z Boisrenard’em ku dwom przybliżającym się ku nim nieznajomym. Duroy widział, jak kłaniali się nawzajem z przesadną grzecznością, a potem jak weszli na łączkę, patrząc raz na ziemię, to znowu na drzewa, jak gdyby szukali jakiego przedmiotu, który upadł, lub uleciał w górę. Następnie rachowali kroki i z trudem wbili dwie laski w zmarzniętą ziemię. Zgromadzili się następnie w grupę i wykonywali ruchy, jak dzieci, bawiące się w cetno i licho.
— Czy pan się czuje dobrze? — zapytał doktor Le Brument, zwracając się do Duroy’a. — Nie potrzebuje pan czego?
— Nie, nie, dziękuję — odpowiedział.
Zdało mu się, że jest szaleńcem, że śpi, że marzy, że otacza go coś nadnaturalnego.
Czyżby się bał? Może... On jednak o tem nie wie. Wszystko się tak jakoś zmieniło dokoła niego.
— Wszystko gotowe — odezwał się w tej chwili Rival z widocznem zadowoleniem. — Szczęście po naszej stronie; nasze pistolety zostają.
Ta wiadomość była dla Duroy’a całkiem obojętną.
Zdjęto z niego palto i przeszukano kieszenie tużurka, by przekonać się, czy niema w nich jakich ochraniających go papierów lub pugilaresów. Pozwalał na wszystko.
W myśli powtarzał nieustannie jak modlitwę:
— Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.
Następnie zaprowadzono go aż do wbitych w ziemie lasek i dano mu do ręki pistolet. Wówczas spostrzegł stojącego tu i prawie przed nim małego, pękatego, łysego i patrzącego nań przez okulary człowieka. Był to jego przeciwnik.
Widział go doskonale, ale umysł jego zajęty był jedyną tylko myślą:
— „Gdy zakomenderują ognia, podniosę rękę.“
— Czy panowie już gotowi? — zagrzmiał naraz, przerywając głęboką, panującą tu ciszę, jakiś głos, zdający się przychodzić zdaleka.
— Tak! — krzyknął Jerzy.
Nie słyszał nadto nic więcej, nie wiedział, nie zdawał sobie z niczego sprawy; czuł tylko, ze podnosi rękę i naciska z całej siły na cyngiel.
Nie słyszał nic.
Widział jednak lekki dymek, wydostający się z lufy jego pistoletu; a ponieważ człowiek z przeciwka stał prosto na miejscu; w tej samej postawie, dostrzegł również maleńką, białawą chmurkę, rozwiewającą się nad głową przeciwnika.
Strzelili obydwaj. Było już po wszystkiem.
Doktor i świadkowie, przyskoczywszy do niego, zaczęli go dotykać, rozpinać ubranie i pytali z niepokojem:
— Nie jest pan ranny?
— Zdaje mi się, ze nie — odpowiedział na chybił-trafił.
Langremont również stał nietknięty.
— Z tymi obrzydliwymi pistoletami to zawsze tak! — mruknął ze złością Rival.
— Albo się pudłuje, albo się zabija na miejscu.
Duroy stał jak skamieniały.
— Więc już po wszystkiem! — myślał, pełen podziwu i radości.
Musiano mu aż wyjąć pistolet z ręki; trzymał go wciąż, ściskając z całej siły.
Zdało mu się teraz, iż walczył z całym światem. Więc już było po wszystkiem! Co za szczęście! Czuł się w tej chwili tak odważnym, że wyzwałby każdego, ktoby mu się nasunął.
Świadkowie obu stron ułożyli się jeszcze co do godziny spotkania, celem spisania potrzebnego protokołu, poczem wszyscy wsiedli do powozu, a śmiejący się na koźle woźnica, trzasnąwszy wesoło z bicza, zawrócił napowrót do Paryża.
Pojechano wprost na śniadanie, w ciągu którego rozmawiano o całym wypadku.
— To na mnie nie zrobiło najmniejszego wrażenia — opowiadał Duroy. — Musieliście to sami zauważyć.
— Tak, trzymałeś się ostro! — potwierdził Rival.
Gdy protokół został już ułożony, doręczono go Jerzemu z oznajmieniem, iż trzeba go umieścić w „Echach“.
Zdziwił się on niepomiernie przeczytawszy, że zamienił dwa strzały z panem Ludwikiem Langremont.
— Ależ my daliśmy tylko po jednym strzale — rzekł do Rival’a, z odcieniem lekkiego niepokoju.
— No, tak, po jednym tylko... — odpowiedział z uśmiechem.
— Każdy po jednym... to znaczy razem dwa.
Duroy, uważając tłómaczenie za wystarczające, nie pytał o nic więcej.
— Brawo! brawo! Obroniłeś pan sztandar dziennika! — wołał Walter, ściskając go serdecznie. — Brawo!
Wieczorem pokazał się Duroy w dwóch najgłówniejszych redakcyach i w dwóch najgłówniejszych kawiarniach bulwarowych, gdzie spotkał również i swojego przeciwnika.
Nie ukłonili się sobie. Gdyby jeden z nich był ranionym, byliby sobie uścisnęli ręce. Zresztą, każdy z nich utrzymywał, że słyszał nad głową świst kuli.
— Nazajutrz, około jedenastej, otrzymał Duroy błękitną depeszę:

„Mój Boże! jak ja się przestraszyłam! Przyjdź jutro na ulicę Konstantynopolską, ażebym cię mogła ucałować, mój najdroższy. Jakiś ty dzielny — ubóstwiam cię.

Klo..“

Poszedł na schadzkę.
— Ach! mój najdroższy, gdybyś ty wiedział, jak ja się przestraszyłam, przeczytawszy wiadomość w gazetach! — zawołała, rzucając mu się w ramiona i okrywając pocałunkami. — Opowiedz-że mi, opowiedz wszystko. Chcę wiedzieć wszystkiem.
Musiał opowiedzieć całą historyę z najdrobniejszymi szczegółami.
— Jakąż ty noc straszliwą musiałeś przebyć przed pojedynkiem! — zawołała.
— Ależ nie. Spałem wybornie.
— Ach! ja nie mogłabym nawet zmrużyć oka. A na placu? jakże tam było?
— Gdy stanęliśmy nawprost siebie — mówił dramatycznie — oddzieleni zaledwie dwudziestu krokami, ot, tak zaledwie, jak cztery razy ten pokój, Jakób, zapytawszy poprzednio, czy jesteśmy już gotowi, zakomenderował: „Ognia“. Podniosłem natychmiast ramię i wycelowałem prosto; źle tylko zrobiłem, że wziąłem za cel głową. Broń miałem twardą, a ja przywykłem do miękkich pistoletów i w ten sposób opór cyngla rzucił strzał ponad metą. Z tem wszystkiem, kula nie musiała przejść daleko. On takie dobrze strzela, ten gałgan. Kula jego świsnęła mi tu i koło skroni. Czułem, jak przeleciała z impetem.
Klotylda siedząc mu na kolanach, obejmowała go silnie ramionami, jakby chcąc bronić ukochanego przed niebezpieczeństwem.
— Ach! moje biedactwo najdroższe, moje biedactwo... — szeptała.
— Ja bez ciebie obejść się nie mogą! — mówiła, wysłuchawszy tego całego opowiadania. — Muszą cię koniecznie widywać; a tymczasem obecność mego męża w Paryżu czyni to prawie niemożebnem. Niejednokrotnie miałabym wolną godzinką ranną i mogłabym przyjść cię ucałować; nie mogą jednak iść do tego obrzydliwego domu. Coby tu poradzić?
Przyszedł mu nagle pomysł:
— Ile płacisz za to mieszkanie? — zapytał.
— Sto franków miesięcznie.
— To dobrze. Zatem biorą to mieszkanie na swój rachunek i przeniosą się tu ze wszystkiem. Mieszkanie, które obecnie zajmują, nie odpowiada już mojej obecnej sytuacyi.
Namyślała się chwilkę.
— Nie. Ja tego nie chcą — odpowiedziała w końcu.
— Dlaczegóż to? — spytał zdziwiony.
— Dlatego...
— Ależ to żadna racya. To mieszkanie podoba mi się bardzo. Jestem w niem i pozostanę tutaj. Wreszcie, przecież ono jest zapisane na moje nazwisko — mówił ze śmiechem.
— Nie, nie, nie, nie chcą... — powtarzała ustawicznie.
— No! dlaczegóż ostatecznie?
— Bo będziesz tu przyprowadzał kobiety, a ja tego nie chcą — szepnęła mu czule.
— Ależ nigdy w życiu! Dają ci słowo — zapewniał z oburzeniem.
— Nieprawda, będziesz je przyprowadzał, mimo obietnic.
— Przysięgam ci, że nie.
— Naprawdę?
— Naprawdę, słowo honoru. To jest tylko nasze mieszkanie, tylko nasze.
— W takim razie, dobrze, mój najdroższy! — zawołała, ściskając go namiętnie. Ale słuchaj, jeślibyś mnie kiedykolwiek zdradził, choćby jedyny raz nawet, wszystko pomiędzy nami będzie skończone, skończone na zawsze.
Poprzysiągł jeszcze kilkakrotnie i w końcu postanowiono, że zaraz rozgospodaruje się tutaj, ażeby być zawsze gotowym na jej przyjęcie.
— W każdym razie przyjdź do nas w niedzielą na obiad — prosiła. — Mój mąż jest tobą zachwycony.
— Ach! Doprawdy?
Pochlebiło mu to bardzo.
— Tak, zachwycony. Ale jeszcze jedno. Opowiadałeś mi, ze byłeś wychowany w zamku, na wsi, nieprawdaż?
— Tak, albo co?
— Zatem, musisz znać się wybornie na rolnictwie; on lubi o tem rozmawiać!
— Dobrze. Nie zapomną.
Pożegnała go nakoniec, uścisnąwszy kilkakrotnie, wzruszona dotąd historyą pojedynku.
— Co za zabawne stworzenie! — myślał Duroy, idąc do redakcyi.
— Co za postrzelona głowa! Kto może odgadnąć, czego chce i co lubi? A co to za zabawne małżeństwo! Co za fantazya, jaki kaprys spowodować mógł związek tego starego z tą roztrzepanicą? Jakie wyrachowanie skłoniło poważnego inspektora do poślubienia tej swawolnicy? Jaka tajemnica może się w tem mieścić? Któż odgadnie? Może to miłość, kto wie? Koniec końców, bardzo miła z niej kochanka — wywnioskował. — Gdybym ją wypuścił z rąk, byłbym dyabelnie głupi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.