Piękny chłopiec/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VI.

Nazajutrz Duroy smutne miał przebudzenie Ubierał się powoli, poczem usiadłszy przy oknie, począł rozmyślać. We wszystkich członkach odczuwał ból ostry, jak gdyby wpakowano w niego wczoraj cały wystrzał armatni.
Wkońcu gwałtowna potrzeba pieniędzy dodała mu bodźca i udał się naprzód do Forestier’a.
Przyjaciel jego wygrzewał się w gabinecie przy kominku.
— Cóż ci się stało, żeś wstał tak wcześnie? — zapytał.
— Sprawa bardzo ważna. Mam dług honorowy.
— Karciany?
Zawahał się przez chwilę, następnie rzekł:
— Karciany.
— Duży?
— Pięćset franków.
Winien był tylko dwieście ośmdziesiąt.
Niedowiarek Forestier zapytał:
— A komu jesteś winien?
Duroy w pierwszej chwili nie mógł znaleźć nazwiska.
— Ależ... panu... niejakiemu panu de Carleville.
— Aha! a gdzież on mieszka?
— Ulica... ulica...
Forestier zaczął się śmiać.
— Ulica, cztery wiatry, nieprawdaż? Znam ja takiego pana, mój drogi. Jeżeli chcesz dwadzieścia franków, mam jeszcze tyle do twego rozporządzenia, lecz ani grosza więcej.
Duroy przyjął złotą monetę.
Potem zaczął chodzić od drzwi do drzwi, do wszystkich swoich znajomych i około godziny piątej udało mu się zebrać nareszcie ośmdziesiąt franków.
Ponieważ jednak trzeba było znaleść jeszcze dwieście franków, zdecydował się na krok stanowczy; chowając pieniądze zebrane, mruknął do siebie:
— Do stu dyabłów! nie będę sobie psuł żółci dla tej szołdry. Zapłacę jej, skoro będę mógł.
W ciągu dwóch tygodni żył nadzwyczaj wstrzemięźliwie i regularnie, pełen energicznych postanowień. Nagle uczuł nieprzezwyciężone pragnienie miłosne. Zdawało mu się, iż całe już lata nie miał w objęciach kobiety i podobnie jak marynarz, szalejący na widok stałego lądu, drżał cały, na widok pierwszej lepszej spódnicy.
Wrócił więc jednego wieczora do Folies-Bergère, z nadzieją spotkania tam Racheli. Dostrzegł ją w istocie u samego wejścia, gdyż nigdy nie wychodziła z tego lokalu.
Podszedł ku niej uśmiechnięty, wyciągając rękę. Ona jednak zmierzyła go od stóp do głowy, pytając:
— Czego pan chcesz odemnie?
Starał się uśmiechnąć.
— No, daj spokój, nie udawaj!
Odwróciła się od niego.
— Ja się z takimi... nie zadaję.
Obrzuciła go stekiem wyzwisk najordynarniejszych. Czuł, że krew go zalewa i wrócił do domu samotny. Chory, osłabiony i wiecznie kaszlący Forestier nieznośnie zatruwał mu życie w redakcyi. Zdawało się, iż wysila umysł, by wynajdywać dla niego zajęcia najnudniejsze. Pewnego nawet dnia, w chwili nerwowego rozdrażnienia, po ataku kaszlu, gdy Duroy nie dostarczył mu potrzebnych informacyi, mruknął:
— Do stu tysięcy! Głupszy jesteś, niż myślałem!
Duroy o mało go nie spoliczkował, pohamował się jednak i szepnął tylko, odchodząc:
— No! oddam ja ci za to!
Raptowna myśl przebiegła mu przez głowę i dodał jeszcze:
— Przyprawię ja ci rogi, mój stary!
I odszedł, zacierając ręce, uradowany tym pomysłem.
Następnego dnia, chcąc odrazu rozpocząć kampanię, udał się do pani Forestier z wizytą przedwstępną. Zastał ją leżącą na kanapie, z jakąś książką w ręku.
Nie poruszywszy się nawet, odwróciła tylko ku niemu głowę i wyciągając rękę na powitanie, rzekła:
— Dzień dobry, Bel Ami!
Miał wrażenie, że go spoliczkowano.
— Dlaczego mnie pani tak nazywa? — spytał?
— Widziałam w przeszłym tygodniu panią de Marelle i dowiedziałam się, jak pana tam ochrzcili — odpowiedziała z uśmiechem.
Uspokoił się zupełnie. Przyjazny uśmiech młodej kobiety nie mógł w sobie mieścić nic złego. Wreszcie, czegoż miał się obawiać?
— Pan ją psuje — mówiła dalej. — Do mnie, za to, przychodzi się raz w rok, około Wielkanocy, nieprawdaż?
Usiadł blisko niej i począł się jej przypatrywać z nową ciekawością, z ciekawością prawdziwego znawcy. Była czarującą blondynką. Delikatne jej włosy o ciepłym odcieniu, zdawały się stworzone do pieszczoty.
— Naturalnie, wolą ją od tamtej myślał.
Nie przypuszczał nawet niepowodzenia. Zdawało mu sią, ii dość wyciągnąć rękę, aby zerwać te nową zdobycz, jakby owoc z drzewa.
— Nie przychodziłem, gdyż uważałem, ze to będzie znacznie dla mnie lepiej przemówił odważnie.
— Jakto? Dlaczego? — spytała, nie wiedząc, o co chodzi.
— Dlaczego? Czyż pani nie odgaduje?
— Ależ nie, absolutnie...
— Dlatego, ze jestem w pani zakochany... ach! trochą, tylko trochą... a nie chcą wpaść w tą miłość po same uszy.
Nie zdawała się ani zdziwioną, ani obrażoną, ani jej to nawet nie pochlebiło. Uśmiechała się znowu tym obojętnym, właściwym jej uśmiechem i odpowiedziała spokojnie:
— Ach! mimo to może pan przychodzić. We mnie nie kochają się nigdy długo.
— Dlaczego? — zapytał, zdziwiony bardziej tonem jej odpowiedzi niż samemi nawet słowami.
— Bo to się na nic nie zda, co daję im zaraz do zrozumienia. Gdybyś mi pan był już dawniej wyznał swoje obawy, byłabym pana uspokoiła i zachęciła do jak najczęstszych odwiedzin.
— Tak, gdyby to można rozkazywać uczuciom! — zawołał patetycznie.
— Mój drogi przyjacielu — rzekła, zwracając się ku Jerzemu.
— Dla mnie człowiek zakochany, zostaje wykreślony z pomiędzy żyjących. Staje on się idyotą i nietylko idyotą, ale nawet stworzeniem niebezpiecznem. Zrywam najzupełniej z ludźmi, którzy mnie kochają lub którym się zdaje, ze tak jest. Przedewszystkiem dlatego, że mnie to nudzi, a powtóre, że lękam się ich, jak psa chorego, mogącego dostać napadu wścieklizny. Odsyłam ich zatem na moralną kwarantannę, dopóki nie pozbędą się swojej choroby. Nie zapominaj pan o tem. Wiem doskonale, że u pana miłość nie jest niczem innem, jak tylko po prostu rodzajem apetytu, gdy tymczasem u mnie byłaby przeciwnie, rodzajem... rodzajem... komunii dusz, nie należącej do religii mężczyzn. Pan rozumie literę — ja zaś ducha. Ale... patrz mi pan prosto w oczy...
Przestała się uśmiechać i ze spokojną, chłodną twarzą mówiła powoli, akcentując każde słowo:
— Nie będę nigdy pańską kochanką, nigdy. Czy pan słyszy? Byłoby zatem bezużytecznem, a nawet bardzo złem, upierać się przy tem pragnieniu... A teraz... ponieważ operacya już dokonana... czy chcesz pan, ażebyśmy byli dobrymi przyjaciółmi, ale dobrymi, bardzo dobrymi, prawdziwymi przyjaciółmi, bez żadnej myśli ukrytej?...
Zrozumiał, że wobec takiego, bez żadnej apelacyi wydanego wyroku, wszystkie następne usiłowania pozostałyby bezpłodnemi. Zgodził się więc natychmiast, zachwycony możnością zyskania takiej sprzymierzonej. Wyciągnął do niej obie ręce:
— Będę dla pani takim, jakim pani zechce — zawołał.
Odczuła w jego głosie szczerość i podała mu obie dłonie.
Ucałował jedną po drugiej.
— Mój Boże! gdybym tak był znalazł kobietę podobną do pani, z jakąż radością wziąłbym ją za żonę — powiedział z prostotą, podnosząc na nią oczy.
Zdawała się ujętą, pogłaskaną tym frazesem, schlebiającym sercu kobiety i rzuciła mu jedno z tych raptownych wdzięcznych spojrzeń, które czynią nas niewolnikami.
Następnie, gdy Duroy nie znajdował dalszego wątku rozmowy, poczęła głosem słodkim, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Chcę zaraz rozpocząć spełnienie obowiązku przyjaciółki. Jest pan bardzo niezręczny, mój drogi przyjacielu... Czy wolno mi mówić zupełnie otwarcie?
— zapytała po chwilowym namyśle.
— Tak, pani.
— Zupełnie?
— Najzupełniej.
— A zatem, idźcie pan z wizytą do pani Walter, która cię bardzo lubi. Znajdziesz tam nawet możność umieszczenia słodkich słówek, byle uczciwych, uważaj pan, zupełnie uczciwych. Ach! nie spodziewaj się tylko z tej strony żadnego łupu. Jeśli jednak będziesz uważnym, znajdziesz coś lepszego. Wiem, że do tej pory zajmuje pan w redakcyi stanowisko podrzędne. Ale nie lękaj się, oni wszystkich współpracowników z jednakową przyjmują życzliwością. Idź tylko i to prędko. Usłuchaj mnie pan.
— Dziękuję. Pani jest prawdziwym aniołem — odpowiedział z uśmiechem. — Prawdziwym aniołem stróżem.
Rozmowa przeszła teraz na inne pole.
Siedział dosyć długo, chcąc dać dowód, jak mu czas przyjemnie schodzi w jej towarzystwie. Odchodząc, zapytał jeszcze:
— A zatem, rzecz ułożona: jesteśmy przyjaciółmi?
— Tak.
A ponieważ widział przed chwilą, jakie wrażenie sprawił jego kompliment, dorzucił:
— A jeśli kiedykolwiek zostanie pani wdową... zapisują się na listą.
I wybiegł natychmiast, by nie miała czasu się rozgniewać.
Co prawda, wizyta u pani Walter kłopotała go trochą. Nie zaprosiła go dotąd ani słowem; lękał się wiec popełnienia niezręczności. Wydawca jednak okazywał mu dosyć życzliwości, przyjmował jego usługi, powierzał chętnie trudniejsze zlecenia, dlaczegóż więc nie miałby skorzystać z tego wyróżnienia, by wejść do jego domu?

Pewnego dnia zatem, wstał bardzo rano, i poszedł na targ, gdzie za dziesięć franków, kupił dwadzieścia przewybornych gruszek. Opaskował je starannie w koszu, by wyglądało, że owoce przychodzą z bardzo daleka i zaniósł do odźwiernego pani Walter, dołączając przytem swoją wizytową kartą, na której skreślił parą słów:

JERZY DUROY

prosi uprzejmie panią Walter, by raczyła przyjąć owoce, które dziś rano otrzymał z Normandyi.

Nazajutrz znalazł w skrzynce redakcyjnej kopertę, zaadresowaną do niego i zawierającą kartę pani Walter, na której wyczytał, że dziękuje serdecznie panu Jerzemu Duroy i zawiadamia, ze przyjmuje w każdą sobotę.
Udał się więc do niej w najbliższą sobotę.
Pan W alter, mieszkał na bulwarze Malesherbes, w domu o dwóch bramach, którego jedna połowa wynajęta była kilku lokatorom. Ten sam odźwierny, pomieszczony między dwiema bramami, otwierał drzwi zarówno właścicielowi, jak i jego lokatorom; przybrany w paradny strój szwajcara, w długie, białe pończochy, surdut ze złotymi guzami i czerwonym kołnierzem, nadawał domowi dystyngowany charakter pałacu.
Salony przyjęć były na pierwszem piętrze, za przedpokojem, wysłanym miękkim dywanem i zamkniętym ciężkiemi portyerami. Dwóch lokajów drzemało na krzesłach. Jeden z nich wziął palto Jerzego, a drugi laskę, poczem otworzył drzwi, wyprzedzając gościa o kilka kroków i cofając się na bok, by zrobić mu miejsce do przejścia, rzucił głośno w pusty salon podane sobie nazwisko.
Młody człowiek zmieszany, niepewny, począł się oglądać na wszystkie strony i dojrzał nareszcie odbite w zwierciadle towarzystwo, sierdzące, jak mu się zdawało, bardzo daleko. Zbity z tropu zwierciadłem, wskazującem w kierunku przeciwnym, przeszedł następnie jeszcze dwa puste salony i znalazł się wreszcie w buduarze, obitym niebiesko-złotymi tapetami, gdzie cztery kobiety, siedzące przy stoliku zastawionym filiżankami, rozmawiały półgłosem.
Pomimo pewności, nabranej już w życiu paryskiem, a zwłaszcza w zawodzie reporterskim, dozwalającym mu się stykać z osobistościami wybitnemi, czuł się jednak Duroy cokolwiek zażenowany tym imponującym wstępem i przebyciem tylu pustych salonów.
— Ośmieliłem się, pani... — mamrotał nieśmiało, szukając wzrokiem gospodyni domu.
Wyciągnęła do niego rękę, którą ujął z niskim pokłonem i rzekła przyjaźnie:
— Bardzo to uprzejmie, że pan przyszedł mnie odwiedzić.
I wskazała mu fotel; osunął się niezręcznie, sądząc, ze siedzenie jest bardzo głębokie. Wszyscy umilkli. Jedna z kobiet wszczęła znowu przerwaną rozmowę. Chodziło o powietrze, które stawało się bardzo ostre; niedość jednakie, dla wstrzymania epidemii tyfusu, lub umożliwienia ślizgawki. Każda z obecnych rzuciła swe zdanie w ważnej kwestyi pojawienia się pierwszych mrozów w Paryżu, oświadczając się za swą ulubioną porą roku, i popierając swe zdanie bezlikiem banalności.
Lekki szmer od strony drzwi zwrócił uwagę Jerzego, który skierowawszy wzrok ku drzwiom wchodowym, ujrzał po za dwoma lustrzanemi szybami, otyłą jakąś damę. Zaledwie dama ta pojawiła się w buduarze, jedna z obecnych kobiet powstała, a uścisnąwszy ręce wszystkim obecnym, wyszła, przeprowadzona wzrokiem młodego człowieka, dostrzegającego jeszcze w ostatnim salonie jej plecy, błyszczące czarnym dżetem.
Gdy minęło poruszenie, spowodowane tą zmianą osób, zaczęto odrazu mówić o kwestyi marokańskiej, o wojnie wschodniej, a nawet o kłopotach angielskich, na odległych krańcach Afryki.
Panie te roztrząsały owe kwestye z pamięci, jak gdyby recytując jakąś salonową, przyzwoitą, często się powtarzającą komedyę.
Weszła nowoprzybyła w osobie drobnej ufryzowanej blondynki, a za nią wysoka, zasuszona kobieta lat średnich.
Rozmowa przeszła natychmiast na paria Linet’a. Mówiono o jego kandydaturze do Akademii. Nowoprzybyła utrzymywała na pewno, że zostanie pobitym przez pana Cabanon-Lebas, autora pięknej przeróbki scenicznej „Don Kiszota“.
— Czy pani wie, ze sztuka ta będzie graną na przyszłą zimę w Odeonie?
— Ach! doprawdy. Muszę zobaczyć ten utwór prawdziwie literacki.
Pani Walter wymówiła to z wielkim wdziękiem i chłodną obojętnością, bez najmniejszego namysłu, jak to zwykła czynić, mając zawsze zdanie naprzód już ułożone.
Spostrzegłszy, ze zaczyna się ściemniać, zadzwoniła, by zapalono lampy, przysłuchując się rozmowie, płynącej jak wartki strumień, i myśląc o tem, że zapomniała wstąpić do litografa, by obstalować karty zapraszające na najbliższy obiad.
Pani Walter była cokolwiek za otyłą, lecz piękną jeszcze kobietą, w niebezpiecznym wieku, chylącym się do ruiny. Trzymała się jeszcze dobrze, dzięki staraniom, ostrożnościom hygienicznym i kosmetykom. Wydawała się zrównoważoną, umiarkowaną i rozumną, — jedną z tych kobiet, których umysł, tak samo jak ogród francuzki, wyciągnięty jest równo, pod linię. Niema w nim niespodzianek, a jednak spaceruje się po nim z przyjemnością. Miała dużo zdrowego rozsądku, sprytu, przezorności i pewności zdania, zastępującego u niej fantazyę; nadto posiadała dużo dobroci i tej spokojnej życzliwości dla wszystkiego i wszystkich.
Spostrzegłszy, że onieśmielony widocznie Duroy milczy, a żadna z pań nie zawiązuje z nim rozmowy, toczącej się w dalszym ciągu o Akademii, zwróciła się do niego z zapytaniem:
— A pan, panie Duroy, jako najlepiej poinformowany, jakie pan ma zdanie w tej kwestyi?
— W takich razach, pani — odpowiedział bez namysłu — nie kierowałbym się zasługami kamedydatów, które mogą być zawsze kwestyonowane, lecz poprostu ich wiekiem i zdrowiem. Nie dowiadywałbym się nigdy o tytuły ich dzieł, lecz o ich choroby. Nie pytałbym, czy przełożyli rymowanym wierszem utwór Lope de Vega, lecz upewniłbym się co do stanu ich wątroby, serca, nerek i mlecza pacierzowego. Mojem zdaniem rozwinięta choroba cukrowa, a nadewszystko początki gorączki nerwowej byłyby więcej warte od przewertowania czterdziestu tomów, omawiających ideę patryotyczną w poezyi hiszpańskiej.
Zapanowało milczenie, pełne podziwu.
— Dlaczegóż to? — spytała wreszcie z uśmiechem pani Walter.
— Zaraz pani wytłómaczę — odpowiedział. Mnie idzie tylko o to, aby panie miały jak najwięcej przyjemnych tematów do omawiania. A sądzę, ze Akademia o tyle tylko może panie interesować, o ile się mówi o nowych kandydatach. Aby zatem panie miały rozkosz debatowania nad nowymi wyborami, potrzeba, aby jak najwięcej członków Akademii umierało. By jednak umierali szybko, trzeba wybierać starych i chorych. Jestem więc mniej więcej tego samego zdania co i panie — dorzucił, widząc, iż obecne patrzą na niego z pewną nieufnością. — Ja również lubię wyczytać w paryskich echach wiadomość o śmierci członka Akademii. Zaraz stawiam sobie pytanie: „Kto go tez zastąpi?“ i układam na poczekaniu listę moich kandydatów. Jest to poprostu niewinna gra, w którą po każdym zgonie nieśmiertelnego bawią się zwykle wszystkie salony paryskie: „Gra śmierci z czterdziestu starcami“.
Kobiety, zakłopotane cokolwiek, zaczęły się jednak uśmiechać, gdyż uwaga była nader trafna.
— To panie ich mianują — zakończył, wstając. — A mianują jedynie po to, by następ pnie być świadkami ich śmierci. Wybierajcież więc starych, bardzo starych, najstarszych, a o resztę nie potrzebują się panie kłopotać.
Wypowiedziawszy to, ukłonił się z wdziękiem i odszedł.
Zaledwie wyszedł, jedna z kobiet przemówiła:
— Jaki on zabawny, ten młody człowiek. Któż to jest?
— Jeden z naszych współredaktorów — odpowiedziała pani Walter. — Do tej pory zajmuje on jeszcze podrzędne miejsce w dzienniku; jestem jednak pewną, że zrobi karyerę. Zajdzie daleko.
— Dobry początek — myślał Duroy, zadowolony, tanecznym krokiem idąc przez bulwar Malesherbes.
Tegoż samego wieczoru pojednał się z Rachelą. Następny tydzień przyniósł mu dwie niespodzianki. Został mianowany redaktorem „Ech“ i zaproszony na obiad do pani Walter. Odrazu domyślił się węzła, łączącego te dwie radosne dla niego nowiny.
Vie Française było przedewszystkiem dziennikiem spekulacyjnym. Wydawca, człowiek myślący jedynie o obrotach pieniężnych, używał prasy, jako silnej, niezbędnej dla niego sprężyny. Udając dobrodusznego, manewrował zręcznie pod uśmiechniętą maską człowieka uczciwego, lecz do każdej pracy wybierał ludzi wypróbowanych, przewąchanych, uznanych za dostatecznie przebiegłych, śmiałych i giętkich. Mianując Jerzego redaktorem „Ech“, musiał go widać uważać za cenny dla siebie materyał. Czynność tę do tej pory wykonywał sekretarz redakcyi, niejaki pan Boisrenard, dziennikarz stary, punktualny i drobiazgowy jak prawdziwy urzędnik. W ciągu lat trzydziestu był on sekretarzem w jedenastu najrozmaitszych dziennikach, nie zaprowadzając nigdzie zmiany w sposobie patrzenia i działania ogólnego. Z jednej redakcyi do drugiej przechodził obojętnie, jak się nieraz zmienia restauracyę, nie spostrzegając się nawet, ze potrawy podane różnią się wielce od dawnych. Polityczne i religijne opinie wcale go nie obchodziły. Oddany całkowicie dziennikowi, bez względu na jego barwę, znał się na pracy i był nieoceniony dzięki długoletniemu doświadczeniu. Pracował jak ślepy, który nie widzi, co się wokół niego dzieje, jak głuchy, który nie słyszy i jak niemy, zajęty jedynie swoją pracą. Posiadał jednak wielką prawość fachową i nigdy nie byłby przyłożył ręki do żadnej sprawy, którą uznawał w swym zawodzie jako nieuczciwą, nieprawą lub nieprzyzwoitą.
Pan Walter, oceniając jego zasługi, pragnął jednak znaleźć człowieka, któremu mógłby powierzyć kierownictwo „Ech“, uważając je, jak się wyrażał, za prawdziwy szpik dziennika. Przez nie to właśnie puszcza się w świat szybko rozbiegające się pogłoski i nowiny, przez nie oddziaływa się na publiczność i kurs papierów wartościowych. Pomiędzy dwa sprawozdania ze zabaw trzeba umieć wsunąć rzecz najdonioślejszej wagi, określić ją półsłówkami, które nie dopowiadając myśli, zostawiają szerokie pole domysłom. Półsłówkami trzeba zaprzeczać pogłoskom, puszczanym w obieg, lub też potwierdzać je w ten sposób, aby nikt nie mógł uwierzyć wiadomości ogłoszonej. W „Echach“ powinien każdy codziennie odnaleść choćby jeden wiersz, obchodzący go szczególniej; trzeba, aby dziennik interesował jaknajwięcej osób. Trzeba pamiętać o wszystkiem i o wszystkich, o całym świecie, o wszystkich zajęciach, o Paryżu i o prowincyi, o wojsku i malarstwie, o uniwersytecie, 0oduchowieństwie, o sądownictwie i o nierządnicach. Kierownik „Ech“ i całego batalionu reporterów powinien się zawsze trzymać na baczności: być nieufnym, przewidującym, przebiegłym, zwinnym i giętkim; uzbrojonym w cały arsenał chytrości i obdarzonym węchem nieomylnym, który mógłby jednym rzutem oka rozpoznać zastawioną na niego zasadzkę, wiedzieć co ogłosić, a co ukryć należy; któryby odgadywał gust publiczności i potrafił zagrać na jej wrażliwości.
Pan Boisrenard, mający poza sobą długoletnią praktykę, nie posiadał jednak dosyć przebiegłości i sprytu. Co najważniejsza, brak mu było pewnej wrodzonej żyłki łotrowskiej, któraby mu pozwalała odgadywać codziennie tajne myśli nakładcy.
Duroy powinienby prowadzić ten dział po mistrzowsku i dopełnić znakomicie redagowania tego świstka „żeglującego po głębinach państwa i mieliznach polityki“, podług określenia Norberta de Varenne.
Inspiratorami Vie Française i prawdziwymi redaktorami byli deputowani w liczbie pół tuzina, mający wspólny interes w spekulacyach, podsuwanych lub podtrzymywanych przez nakładcą. Przezywano ich w Izbie „bandą Waltera“ i zazdroszczono, ze umieją zdobywać z nim pieniądze.
Redaktor polityczny, Forestier, był tylko słomianym człowiekiem tych wielkich graczy, wykonawcą planów, przez nich obmyślonych. Podszeptywali mu artykuły, które chodził zwykle pisywać do siebie, gdyż tam było spokoje niej, jak mawiał.
By jednak nadać dziennikowi pewien odcień literacki i społeczny, związano z nim dwóch pisarzy znakomitych, o zupełnie różnych kierunkach: Jakóba Rival’a, świetnego kronikarza i Norberta de Varenne, poetą i autora fanta’ stycznego, albo raczej, według wyrażenia dzisiejszej szkoły, impresyonistą. Prócz tego, zdobyto po niskiej cenie krytyki artystyczne: o malarstwie, muzyce i teatrze; jednego znów współredaktora do działu kryminalnego i jednego do działu wyścigów, wybierając to wszystko z pomiądzy wielkiego tłumu najemników, dających się użyć do każdej roboty. Dwie kobiety „Różowe Domino“ i „Biała Rączka“ dostarczały wiadomostek światowych, traktowały o modach, życiu salonów, etykiecie, dobrych formach towarzyskich, zdradzając tajemnice dam z wielkiego świata.
W taki to sposób Vie Française kierowane było siłami różnorodnemi.
W tejże samej chwili, gdy Duroy, dowiedziawszy się o nominacyi na kierownika „Ech“, omal nie oszalał z radości, otrzymał litografowaną kartę, na której wyczytał:
„Państwo Walter mają zaszczyt prosić pana Jerzego Duroy, by raczył przybyć do nich na obiad, we czwartek 20 stycznia“.
Nowe to wyróżnienie, dołączone do pierwszego, napełniło go taką radością, że ucałował zapraszającą go kartę, jakby jaki bilecik miłosny od osoby najukochańszej. Udał się natychmiast do kasyera, celem traktowania z nim w ważnej kwestyi funduszów.
Redaktor „Ech“, posiadał zwykle własny swój budżet, z którego opłacał reporterów i nowiny złe lub dobre, które mu znosili, podobnie jak ogrodnicy przynoszą swoje owoce do kupca, handlującego nowaliami.
Na początek wyznaczono dla niego tysiąc dwieście franków miesięcznie, których też lwią część obiecywał sobie zagarniać dla siebie.
Kasyer spowodowany usilnem naleganiem Duroy’a, zgodził się na wypłacenie mu z góry czterystu franków. W pierwszej chwili miał Jerzy stanowczy zamiar spłacenia długu pani de Marelle; gdy jednakie obliczył, ze pozostałoby mu tylko sto dwadzieścia franków, nie wystara czających na przyzwoite spełnianie nowych obowiązków, odłożył zaspokojenie tego długu do dalszego terminu.
Przez całe dwa dni zajęty był obejmować niem nowego działu, gdyż odziedziczał osobny stół i półki do listów, w wielkiej wspólnej sali. Zajmował on jeden róg pokoju, a Boisrenard, którego hebanowe włosy opadały zawsze na arkusz papieru, zajmował takiż sam drugi kraniec.
Długi stół środkowy, należał do współpracowników dorywczych. Zwykle, służył on za ławkę. Siedziało na nim z nogami wiszącemi w powietrzu lub tez po turecku podwiniętemi, pięciu lub sześciu dziennikarzy i z poważnemi minami magów chińskich, grali wytrwale w bilboquet’a.
Duroy nabrał również zamiłowania do tej zabawy, a pod światłym kierunkiem Saint-Potin a nawet się w niej wydoskonalił.
Forestier, coraz słabszy, powierzył mu swój piękny, ostatnio kupiony bilboquet, niestety, za ciężki dla niego, a Duroy silnem ramieniem wykonywał ruchy rytmiczne, podrzucając w górę wielką kulę z czarnego brazylijskiego drzewa, i licząc cicho: „Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć“.
W dniu, w którym otrzymał zaproszenie od pani Walter, udało mu się zrobić dwadzieścia dobrych rzutów, jeden po drugim.
— Dobry dzień — pomyślał — mam dzisiaj same powodzenia.
Zręczność bowiem w tej grze uważano tu za pewien rodzaj wyższości.
Wcześnie wyszedł z biura, chcąc mieć dość wolnego czasu, a znalazłszy się na ulicy Londyńskiej, spostrzegł naraz idącą szybko młodą jakąś kobietkę, podobną z figury do pani de Marelle. Krew uderzyła mu do głowy, pzaczęło bić gwałtownie. Przeszedł ulicę, by przypatrzeć się jej z profilu, a kobieta zatrzymała się również, by dostać się na przeciwległy chodnik. Zobaczył teraz, że się pomylił i odetchnął głęboko.
Zapytywał nieraz sam siebie, co ma uczynić, gdyby kiedy spotkał się z nią oko w oko? Czy ma się jej ukłonić, czy tez udać, ze jej nie widzi?
— Ech! nie spotkam jej nigdzie — myślał.
Mróz był silny, woda zamarzała na ulicach. Chodniki skrzyły się, oświetlone jasnym płomieniem gazu.
Wszedłszy do siebie, zaczął rozważać:
— Trzeba teraz zmienić mieszkanie. Nie wypada, abym tu pozostał.
Czuł się wesołym, podnieconym, zdolnym choćby do biegania po dachach.
— Więc fortuna zbliża się do mnie! fortuna! — powtarzał głośno, chodząc po maleńkim pokoiku. — Trzeba napisać do ojca.
Pisywał on czasami do ojca, a list jego wnosił zawsze radość do małej normandzkiej oberży, położonej przy drodze nad wielkim pagórkiem, skąd objąć było można okiem cały Rouen i szeroką dolinę Sekwany.
Odbierał też niekiedy niebieską kopertę, zaadresowaną wielkiem, drżącem pismem, a w znajdującym się wewnątrz liście odczytywał niezmienne słowa początkowe:
„Kochany synu, donoszę ci, iż jesteśmy zdrowi, ja i twoja matka. Nic nowego w okolicy. Muszę ci jednak donieść...“
I oto Duroy dowiadywał się o wiosce i nowinach sąsiedzkich, o stanie ziemi i zbiorów.
Teraz, zawiązując przed małem lusterkiem krawat, śnieżystej białości, powtarzał ciągle:
— Należałoby napisać do ojca. Ach! żeby mnie tak mógł dzisiaj zobaczyć w towarzystwie, dopieroby się zdumiał stary! Do licha! pójdę na taki obiad, jakiego on, jak żyje, nigdy nawet nie widział.
Stanęła mu nagle przed oczami ciemna kuchenka, tam, za pustą w tej chwili salą gościnną, w której poustawiane pod ścianą rondle, rzucały brudne, żółtawe światło; kot, z nosem obróconym w stroną ognia, w postawie przykucniętej Chimery, drzemał zwykle całemi godzinami; zatłuszczony przez czas i rozlane napoje długi stół, z wazą w pośrodku i świecą płonącą miedzy dwoma talerzami. Dojrzał dwoje ludzi, mężczyzną i kobietą, ojca i matką, dwoje wieśniaków, o ciężkich, powolnych ruchach, spożywających skromną wieczerzą. Pamiętał dobrze każdą zmarszczką w tych zawiedłych, zestarzałych twarzach, pamiętał najmniej znaczący ruch ich głowy i ramion. Wiedział nawet, o czem mówią codziennie przy wieczerzy, siedząc tak naprzeciw siebie.
— Trzeba jednak, bym pojechał ich odwiedzić — pomyślał i zgasiwszy świece, wyszedł na ulicą.
Na bulwarach zaczepiały go ciągle włóczące się dziewczyny. Wyrywał im się, odpowiadając:
— Dajcież mi święty spokój!
A mówił to z gwałtowną pogardą, jak gdyby czuł się przez nie znieważonym, zapoznanym...
— Za kogóż one mnie biorą? Te ladacznice nie umieją nawet rozpoznawać ludzi.
Czarny garnitur, włożony przed udaniem się na obiad do ludzi bardzo bogatych, bardzo znanych, bardzo wpływowych, dawał mu poczucie jakiejś nowej godności, przekonanie, iż stał się innym zupełnie człowiekiem, światowym prawdziwie światowym.
Pewnym krokiem wszedł do przedpokoju, oświetlonego dwoma wielkimi, bronzowymi kandelabrami i gestem naturalnym oddał dwom usłużnym lokajom swoje palto i laskę.
Wszystkie salony były rzęsiście oświetlone. Pani Walter przyjmowała w drugim, większym salonie. Przyjęła go uprzejmym uśmiechem, a Duroy uścisnął rękę dwom znajdującym się już tutaj mężczyznom, panom Firmin i Laroche-* Mathieu, deputowanym, anonimowym redakto-* rom Vie Franęaise. P an Laroche-Mathieu miał szczególnie wielką władzę w dzienniku, tłómaczącą się silnym wpływem, jaki wywierał na Izbę. Nikt nie wątpił o czekającej go tece ministeryalnej.
Następnie przybyli państwo Forestier. Ona, cała w różowych jedwabiach, zachwycająca. Duroy zdumiał się niepomiernie, widząc, jak poufale rozmawia z dwoma reprezentantami kraju. Z panem Laroche-Mathieu szeptała nawet przez kilka minut, usunąwszy się z nim w drugi róg salonu. Forestier był wycieńczony. Schudł bardzo w ostatnich miesiącach i kaszląc ciągle, powtarzał:
— Trzeba ostatecznie zdecydować się na wyjazd na południe. Nie mogę tu pozostać przez resztę zimy.
Norbert de Varenne i Jakób Rival pojawili się jednocześnie. Następnie otworzyły się drzwi w głębi apartamentu i wszedł pan Walter, prowadząc z sobą dwie wysokie córki, szesnasto- i ośmnastoletnią. Jedna z nich była ładna.
Duroy wiedział przecież, ze wydawca ma dzieci; mimo to jednak czuł się niezmiernie zdziwionym. Nie myślał o córkach wydawcy, jak się nie myśli o dalekich krajach. A zresztą, wyobrażał sobie, iż to małe dziewczynki — tymczasem zobaczył dorosłe panny. Uczuł pewien niepokój moralny, spowodowany tą nagłą niespodzianką.
Po przedstawieniu, każda z nich podała mu rękę, a następnie usiadły obie przy małym, widocznie dla nich przeznaczonym stoliczku i zaczęły przerzucać cały stos szpulek z jedwabiami, znajdującymi się w eleganckim, misternym koszyczku.
Widocznie oczekiwano jeszcze kogoś, a w salonie panowało głębokie milczenie, poprzedzające zwykle proszone obiady, na których są obecni ludzie różnorodnej sfery umysłowej, zajęci dzień cały sprawami najbardziej sprzecznemi.
Duroy, nie wiedząc sam, co począć, podniósł oczy na ścianę, a pan Walter, z widoczną chęcią popisania się swemi kosztownościami, ozwał się zaraz:
— Pan patrzy na moje obrazy?
Moje, wymówione było dobitnie.
— Muszą je panu pokazać.
Mówiąc to, ujął lampką i zaczął oświetlać nią szczegóły.
— Tu są krajobrazy — mówił.
Na środku ściany zawieszone duże płótno Guillaumet’a, przedstawiało normandzkie wybrzeże morskie w chwili szalejącej nad niem burzy. Drugi obraz przedstawiał lasek Harpignies, to znowu Algierską płaszczyzną, malowaną przez Guillaumet’a, na której widać było wielkiego, na wysokich nogach wielbłąda, czyniącego wrażenie jakiegoś niezwykłego grobowca.
— A tu jest wielka sztuka — uroczystym głosem przemówił Walter, zwracając się ku innej ścianie. Wisiały tam cztery obrazy: „Wizyta w szpitalach“, malowana przez Gervex, „Żniwiarka“, pędzla Bastien-Lepage, „Wdowa“ Bouguereau i „Stracenie“ Jana Pawła Laurens. Ten ostatni obraz przedstawiał wandejskiego księdza, rozstrzeliwanego pod murami kościoła przez żołnierzy.
— Tu znowu rzeczy fantastyczne — objaśniał już z uśmiechem gospodarz, przechodząc do innej jeszcze ściany. Najpierw obejrzeli małe płótno Jana Berand, zatytułowane: „Z góry i z dołu“. Ładna paryżanka wchodziła na tramwajowe schody. Głowa jej ukazywała się już na wysokości imperialu, a panowie, siedzący na ławkach, dostrzegali z widoczną satysfakcyą młodą twarz, zbliżającą się ku nim, gdy tymczasem mężczyźni, stojący na platformie, przypatrując się łydkom młodej kobiety, uśmiechali się z upodobaniem lub złośliwością.
Pan Walter, trzymając lampę wysoko, uśmiechał się lubieżnie, powtarzając tonem ulicznika:
— Hę? to zabawne? prawda, jakie zabawne?
— To znowu „Ocalenie“ Lambert’a — przemówił.
Na środku stołu widać było małego, siedzącego na tylnych łapkach kotka, przypatrującego się uważnie musze, tonącej w szklance wody. Łapkę miał podniesioną do góry i zdawało się, że chce gwałtownym ruchem uratować ginący owad. Namyślał się jednak. Co on też zrobi?
Następnie przeszedł do płótna Detaille’a: „Lekcya“. Przedstawiało znowu żołnierza, uczącego pudla gry na bębnie.
— To dowcipne!
Duroy śmiał się potwierdzająco, mówiąc z zachwytem:
— Jakie to prześliczne, jakie prześliczne, prześ...
Urwał nagle, usłyszawszy za sobą głos wchodzącej w tej chwili pani de Marelle.
Gospodarz nie przestawał objaśniać.
Pokazywał teraz akwarelę Maurycego Leloir: „Przeszkoda“. Lektyka zatrzymana z powodu walki dwóch ludzi z gminu — dwóch siłączy, wałczących jak Herkulesy. Po przez okno lektyki wyglądała śliczna twarz kobiety — przpatrującej się... bez niecierpliwości, bez strachu, z pewnym rodzajem zachwytu tej walce dwóch brutali.
— Mam jeszcze inne obrazy — mówił. — Wiszą w dalszych salonach. Ale są to już rzeczy mniejszej wartości, mniej uklasyfikowane. To mój salon wyborowy. Teraz kupuję rzeczy młodych malarzy — bardzo młodych i czekam, aż staną się z czasem znakomitymi artystami. Teraz właśnie pora kupowania obrazów — dorzucił cicho. — Artyści umierają z głodu. Nie mają ani grosza, ani grosza nieraz...
Duroy jednak nic już teraz nie widział, nie rozumiał. Pani de Marelle stała za nim. Jak ma teraz postąpić? Jeśli się jej ukłoni, gotowa się odwrócić plecami, lub powiedzieć mu jaką impertynencyę. Jeśli znów nie zbliży się do niej — co sobie wszyscy pomyślą?
W każdym razie zaczekam — powiedział sobie.
Był tak wzburzonym, ii przez chwilę miał zamiar zmyśleć nagłą niedyspozycyę i oddalić się natychmiast.
Przegląd ścian skończył się nareszcie. Gospodarz postawiwszy lampę na miejscu, witał się z nowoprzybyłymi, a Duroy nie mogąc się napatrzeć obrazom, szczegółowo je jeszcze oglądał.
Czuł się ciągle jednakowo wzburzonym. Co on teraz pocznie? Słyszał głosy, rozmowę ogólną.
— Panie Duroy, — proszę na chwileczkę do mnie — ozwała się naraz pani Forestier.
Chciała go przedstawić jednej z przyjaciółek, wydającej wielki obiad, o którym chciała mieć wzmiankę w Echach Vie Française.
— Ależ i owszem, skoro pani tego żąda — wyrzekł.
Pani de Marelle stała w tej chwili tui koło niego. Nie śmiał się poruszyć z miejsca.
Nagle miał wrażenie, że traci zmysły. Usłyszał jej głos:
— Dzień dobry, Bel Ami. Cóż to, nie poznajesz mnie pan? — zawołała wesoło.
Okręcił się szybko na pięcie. Klotylda stała przed nim uśmiechnięta, z wyrazem twarzy wesołym i życzliwym. Podała mu rękę na powitanie.
Ujął ją, drżąc na całem ciele. Lękał się jeszcze jakiego podstępu, zdrady.
— Co się z panem dzieje? Zniknął pan zupełnie z horyzontu — dodała z akcentem szczerości w głosie.
— Miałem bardzo wiele zajęcia, łaskawa pani, bardzo wiele — wyjąkał, nie mogąc odzyskać odrazu zimnej krwi. Pan Walter powierzył mi nowe obowiązki, które zabierają mi bardzo dużo czasu.
— Wiem o tem — rzekła z życzliwością, patrząc mu prosto w oczy. — Ale to nie racya, ażeby zapominać o swoich znajomych.
Rozłączyło ich wejście otyłej, wygorsowanej damy z czerwonemi ramionami, z wyróżowanemi policzkami, ubranej z nadzwyczajną pretensyą; szła krokiem tak ciężkim, że patrząc na nią, odczuwało się ciężkość i ogrom jej łydek.
Widząc, że przyjmowano ją z nadzwyczajną uprzejmością, Duroy zwrócił się do pani Forestier z zapytaniem:
— Kto to jest?
— Hrabina de Percemur, ta, która się podpisuje „Biała Łapka“.
Osłupiał z podziwu, a potem omal że nie parsknął śmiechem.
— „Biała łapka!“ „Biała łapka!“ Ależ ja myśląc o niej, wyobrażałem sobie zawsze, iż to jakaś młoda kobieta, w rodzaju pani. Więc to tak wygląda „Biała łapka!“ Ach! wyborna! wyborna, doprawdy!
Służący stanął na progu, oznajmiając:
— Obiad na stole.
Obiad był banalnie wesoły: jeden z tych obiadów, podczas których mówi się o wszystkiem i niczem. Duroy siedział pomiędzy brzydką panną Walter a panią de Marelle. To ostatnie sąsiedztwo kłopotało go trochę, mimo, iż Klotylda rozmawiała wesoło i swobodnie. Z początku czuł się cokolwiek skrępowanym, niepewnym, jak muzyk, gdy wypadnie z taktu. Powoli jednak odnajdywał dawniejszą pewność i oczy ich spotykały się coraz częściej, zatrzymywały się na sobie, pytały wzajemnie i mieszały się w serdecznem, niemal jak dawniej, zmysłowem spojrzeniu.
Nagle uczuł, ze pod stołem dotknięto delikatnie jego nogi. Posunął cokolwiek kolano i spotkał się z kolanem sąsiadki, nie usuwającej się przed tem dotknięciem. Nie rozmawiali z sobą w tej chwili, odwróceni oboje do swych sąsiadów.
Serce zaczęło mu bić gwałtownie i posunął kolano jeszcze dalej. Tym razem odpowiedziano mu lekkiem naciśnięciem. Duroy zrozumiał, że miłość ich na nowo się rozpoczyna.
Co potem mówili? Nic ważnego; lecz usta ich drżały za każdem zamienionem spojrzeniem. Młody człowiek starał się mim o to być uprzejmym dla córki gospodarza i zwracał się do niej czasami z zapytaniem. Odpowiadała mu bez namysłu, zupełnie jak matka.
Po prawej stronie pana Waltera siedziała hrabina de Percemur, z miną udzielnej księżnej, a Duroy bawiąc się jej widokiem, szepnął do pani de Marelle:
— Czy pani zna tę drugą, podpisującą się „Różowe Domino“?
— Ależ doskonale: baronowa de Livar.
— Czy i tamta w tym samym guście?
— Nie. Ale równie śmieszna. Sucha, lat sześćdziesiąt, fryzowana peruczka, zęby jak u angielki, rozum z czasów Restauracyi i ubiór z tejże samej epoki.
— Skąd-że oni wyciągnęli te okazy literackie?
— Dorobkiewicze przygarniają zawsze takich rozbitków arystokratycznych.
— Tylko dlatego?
— Tak.
Zaczęła się teraz dysputa polityczna pomiędzy wydawcą, dwoma deputowanymi, Norbertem de Varenne i Jakóbem Rival i trwała aż do samego deseru.
Gdy powrócili do salonu, Jerzy przybliżając się znowu do pani de Marelle, zapytał:
— Czy mogę panią dziś odprowadzić?
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ sąsiad mój, pan Laroche-Mathieu zawsze mię odprowadza.
— A kiedyż cię zobaczę?
— Przyjdź do mnie jutro rano, na śniadanie.
Rozstali się, nie dodawszy ani słowa więcej.
Duroy wyszedł wcześnie, uważając, iż wieczór zaczyna być nudny. Schodząc ze schodów, natknął się na wychodzącego również Norberta de Varenne, który ujął go pod ramię. Nie lękając się już żadnej rywalizacyi, ponieważ ich zajęcia dziennikarskie były całkiem odrębne, stary poeta okazywał teraz Jerzemu ojcowską niemal życzliwość.
— No i co, odprowadzi mnie pan trochę? — zapytał.
— Ależ z radością, kochany mistrzu — odpowiedział Duroy.
Wolnym krokiem ruszyli bulwarami Malesherbes.
Tej nocy Paryż był niemal pusty. Noc była zimna, ostra, jedna z tych nocy bardziej tajemniczych niejako od innych, gdy gwiazdy wydają się bardziej oddalone, a powietrze w swych lodowatych podmuchach zda się przynosić coś ze sfer ponadgwiezdnych.
W pierwszej chwili milczeli obydwaj. By cokolwiek powiedzieć, Duroy ozwał się pierwszy:
— Ten pan Laroche-Mathieu wydaje się bardzo inteligentnym i wykształconym człowiekiem.
— Pan sądzi? — mruknął stary poeta.
— No, tak — odparł zdziwiony i niepewny.
— Uchodzi przecież za najzdolniejszego człowieka w całej Izbie.
— Być może — odpowiedział Norbert.
— Między ślepymi, jednooki jest królem. Wszyscy ci ludzie są ograniczeni. Umysł ich zamknięty jest między dwoma murami: pieniędzmi i polityką. Sami pedanci, mój drogi, z którymi nie można rozmawiać o niczem, co nam jest przyjemnem. Inteligencya ich zaszlamiona jest i zamulona, jak Sekwana w Asnières. Ach! bo trudno, co prawda, znaleźć wogóle człowieka o szerokim umyśle i szerokiem tchnieniu morskich bezmiarów. Znałem niegdyś takich, ale już umarli.
Mówił to wyraźnie, lecz głosem tłumionym, który inaczej, rozlegałby się echem w tej nocnej ciszy. Zdawał się wzburzonym, smutnym, gnębionym przez jeden z tych smutków, co padają na duszę i wprawiają ją w drżenie, niby ziemię, kurczącą się pod uściskiem lodu.
— Zresztą, mniejsza o to — ciągnął dalej. — Wszystko jedno! Trochę mniej czy trochę więcej geniuszu, skoro wszystko musi zginąć.
Umilkł, a Duroy, który widział dzisiaj wszystko w kolorach różowych, ozwał się ze śmiechem:
— Wpadłeś dzisiaj w melancholię, kochany mistrzu.
— Stałą mi ona towarzyszką, moje dziecko — odpowiedział — a i ty ją kiedyś poznasz. Życie, to pagórek. Dopóki człowiek wchodzi na górę, patrzy na szczyt i jest szczęśliwym; lecz gdy już stanie u celu, dostrzega pochyłość i koniec, który jest śmiercią. W chodzi się na tę wysokość powolnie, ale spada się szybko. W twoim wiek u jest człowiek szczęśliwym. Wierzy w rzeczy, które zresztą nie sprawdzają się nigdy. W moim, nie oczekuje się już niczego, prócz śmierci.
— A do licha! czuję zimny dreszcz w krzyżach — zaśmiał się Duroy.
— Nie, pan mnie teraz nie zrozumiesz — mówił dalej Norbert de Varenne — kiedyś jednak przypomnisz sobie te moje słowa. Bo wadzisz, nadchodzi zawsze dzień, a dla wielu nadchodzi nawet bardzo wcześnie, gdy człowiek przestaje się już śmiać, gdyż poza wszystkiem, na co spogląda, dostrzega jeden, jedyny tylko koniec — śmierć. O! ty dzisiaj nie pojmujesz nawet tego słowa: śmierć. W twoim wieku, słowo to nie ma żadnego znaczenia. W moim, jest ono straszne. Znaczenie jego odkrywamy raptownie, niewiadomo nawet z jakiego powodu, a wówczas wszystko zmienia się w naszem życiu. Ja od lat już piętnastu noszą w sobie śmierć. Czują ją, jakby stale mnie toczącego robaka. Poznawałem go powoli miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, godzina po godzinie; poznawałem, jakie we mnie szerzy zniszczenie, niby w walącym się domu. Zmienił mnie tak, że nie poznaję już samego siebie. Nie pozostało ze mnie nic z tego człowieka promieniejącego, silnego i świeżego, jakim byłem, mając lat trzydzieści. Widziałem go, jak srebrnym szronem prószył moje krucze włosy, a z jakąż to czynił złośliwością, jak pozwoli i rozważnie. Zabrał mi moje jędrne ciało, moje muszkuły, moje zęby, rzec można: mnie całego; pozostawiając tylko zrozpaczoną duszą, którą prawdopodobnie też już rychło zabierze.
Tak, śmierć mię stoczyła, łotrzyca; sekunda po sekundzie, straszliwie a powolnie, dokonywując powolnego rozkładu mojego jestestwa. Teraz czuje już śmierć w każdym swym czynie. Każdy krok, każde poruszenie, każdy oddech niemal zbliża mnie ku niej, przyspiesza ohydną jej pracą. Oddychać, spać, pić, jeść, pracować, marzyć, jednem słowem żyć — znaczy umierać. Tak, życie to śmierć! Ach! dowiesz się o tem kiedyś! Gdybyś zastanowił się przez kwadrans, jużbyś zrozumiał. Bo czego się spodziewasz? Miłości? Jeszcze kilka pocałunków, a staniesz się bezsilnym. A potem? Pieniędzy? Na co? Na płacenie nierządnic? Piękne szczęście! Dla jadła obfitego, byś utył nadmiernie, a następnie krzyczał całemi nocami z bólów podagrycznych. I co jeszcze? Sława? A pocóż ona, jeśli nie możemy jej zbierać w formie miłości? A potem, po tem wszystkiem? Śmierć zawsze — śmierć na końcu. Ja widzę ją już tak blizko, że nieraz chciałbym ją dosięgnąć ramieniem i odepchnąć. Ona zasłania ziemię i napełnia sobą przestrzeń. Odnajduję ją wszędzie — na każdym kroku. Owady drobne, zmiażdżone na ulicach, liście spadające z drzewa, biały włos, srebrzący się w brodzie przyjaciela, napełniają serce moje bólem, krzycząc: „Ot! widzisz ją!“ Ona psuje mi wszystko, co robię, co widzę, co jem i piję, wszystko co kocham. Psuje mi światło księżyca, wschód słońca, wspaniałe morze, piękne rzeki i wieczory letnie, tak słodkie i upajające!
Szedł powoli, zmęczony cokolwiek, marząc głośno i niemal zapominając, że ma słuchacza.
— A człowiek nie wraca nigdy... nigdy — podjął znowu. — Zachowują formy posągów, odciski, odtwarzające jeden i ten sam przedmiot; moje ciało, moja twarz, moje myśli, moje pragnienia nie ukażą się już nigdy. A jednak urodzą się miliony, miliardy stworzeń, które będą miały takiejże samej wielkości nos, oczy, czoło, policzki i usta, jak moje — i duszę jak ja — lecz ja sam nie powrócę nigdy, mimo nawet, że w tych licznych i różnorodnych stworzeniach, tak nieskończenie odmiennych, będzie może jakaś cząsteczka podobna do mnie. Do czegóż się zatem przywiązywać? Do kogo zwracać krzyki rozpaczne? W co wierzyć? Wszystkie religie są głupie, wraz z dziecinną swą moralnością i egoistycznemi obietnicami — przeraźliwie głupie. Śmierć jedna jest prawdą niezbitą.
Stanął, ujął Jerzego za ramiona i głosem powolnym rzekł:
— Młodzieńcze, myśl o tem wszystkiem, myśl całymi dniami, całymi miesiącami, latam i całemi, a spojrzysz na życie z innej strony. Spróbuj się uwolnić od wszystkiego, co cię krępuje, zrób ten nadludzki wysiłek i wyjdź z własnego ciała, ze swych interesów i myśli, z kręgu całej ludzkości, by spojrzeć gdzieindziej, a pojmiesz, jak małoważną jest kłótnia romantyków z naturalistami, lub dysputy budżetowe.
Przyspieszył kroku.
— Odczujesz jednak także straszliwy, straszliwy ból rozpaczy. Będziesz się szamotał, gubił, tonął w niepewnościach. Będziesz krzyczał: „na pomoc“, a nikt ci nie odpowie. Będziesz wyciągał ramiona, by cię ratowano, kochano, pocieszono, zbawiono! I nikt nie odpowie. I pocóź tak cierpimy? Prawdopodobnie byliśmy stworzeni do życia bardziej materyalnego, niż umysłowego; lecz siłą rozumowania wytworzyła się dysproporcya pomiędzy naszą wygórowaną inteligencyą i niewzruszonymi warunkami życia. Spójrz na ludzi przeciętnych: z wyjątkiem wielkich nieszczęść, spadających na nich niespodzianie, czują się zupełnie zadowoleni, nie odczuwając cierpień ogółu. Zwierzęta również ich nie czują.
Zatrzymał się znowu, namyślał przez chwilę, poczem rzekł głosem znużonym i zrezygnowanym:
— Jestem człowiekiem zgubionym. Nie mam ojca, ni matki, ni brata, ni siostry, ni żony, ni dzieci, ni nawet — Boga. Pozostaje mi tylko rytm — dodał po chwilowem milczeniu.
Wzniósł głowę ku sklepieniu niebios, gdzie świeciła jasno blada tarcza księżyca i zadeklamował:

I próżno wyjaśnienia szukam owych cieni
W niebie, gdzie jedna tylko gwiazda się promieni...

Doszedłszy do mostu de La Concorde, przebyli go w milczeniu, następnie minęli pałac Burbonów.
— Ożeń się, przyjacielu — zaczął znowu Norbert de Varenne. — Ty nie wiesz nawet, co to znaczy żyć samotnie w moim wieku. Dzisiaj samotność napełnia mnie trwogą straszliwą: samotność w pustem mieszkaniu, wieczorem, przy płonącem ognisku. Wydaje mi się, iż jestem na świecie sam jeden, otoczony niewyraźnemi niebezpieczeństwami, czemś strasznem, nieznanem; a ścianka, dzieląca mnie od nieznajomego sąsiada, czyni mi go tak niedostępnym, jak niedostępne są gwiazdy na które patrzę z mego okna. Owłada mną jakaś gorączka, gorączka bólu, strachu, a milczenie murów, śmiertelnym mnie przejmuje strachem. Jak strasznie ponurą i smutną jest cisza samotnie zamieszkałego pokoju! Nie jest to już cisza wokół nas, ale w nas, w duszy naszej i gdy trzaśnie jaki mebel, zadrżysz do głębi serca, gdyż w żałobnem tem mieszkaniu nie spodziewamy się już najlżejszego odgłosu.
Zamilkł znowu.
— Dobrzeby to jednak było mieć dzieci na starość — dorzucił jeszcze.
Doszli do środka ulicy Burgundzkiej. Poeta zatrzymawszy się przed wielkim domem, zadzwonił i ściskając rękę towarzysza, rzekł na pożegnanie:
— Zapomnij, młodzieńcze, o tej gadaninie starego i żyj stosownie do lat swych; bądź zdrów!
I zniknął w ciemnym korytarzu.
Duroy poszedł dalej, z sercem dziwnie ściśniętem. Zdawało mu się, iż otworzono przed nim jakąś przepaść, napełnioną szczątkami ludzkiemi, otchłań nieuniknioną, w którą wpaść musi któregoś dnia.
— Tam do licha! — mruknął. — U niego niewesoło. Za nic w świecie nie chciałbym towarzyszyć pochodowi jego myśli.
W tejże samej jednak chwili, zatrzymując się, by pozwolić przejść wysiadającej z karety kobiecie, wciągnął pożądliwie bijącą od niej woń irysu i werweny. Serce jego i płuca zatętniały nagle radością i nadzieją, a wspomnienie pani de Marelle, którą ujrzeć miał znów nazajutrz, ogarnęło całą jego istotę.
Wszystko uśmiechało się do niego. Życie przygarniało go z lubością. Jakże słodko urzeczywistniać swe nadzieje!
Usnął szczęśliw, a nazajutrz wstał bardzo rano, by przed wizytą przejść się po Lasku Bulońskim.
Poranek był cichy. Mróz zelżył w nocy, a słońce świeciło jak w kwietniu. Wszyscy, uczęszczający zwykle do Lasku, zwabieni jasnymi, łagodnymi promieniami słońca, stawili się tu jak na wezwanie.
Duroy szedł powoli, wchłaniając to lekkie powietrze, rozkoszując się niem, jakby jakąś łakocią wiosenną. Przeszedł już Łuk Tryumfalny i dostał się do wielkiej alei, przeciwległej alei dla jeźdźców. Przypatrywał się tym wszystkim galopującym lub kłusującym mężczyznom i kobietom, bogaczom tego świata i, rzecz dziwna, nie odczuwał w tej chwili zbytniej zazdrości. Znał ich prawie wszystkich z nazwiska, wiedział o wysokości ich majątku i tajemnych dziejach ich życia. Zawód reportera uczynił z niego rodzaj kalendarza znakomitości i paryskich skandali.
Przebiegały też i amazonki; szczupłe, szczelnie obwinięte ciemnem suknem, miały w sobie coś niedostępnego i wyniosłego, właściwego wielu kobietom, siedzącym na koniu. Duroy bawił się, recytując półgłosem: nazwiska, tytuły i przymioty kochanków, jakich miały te kobiety, lub jakich im przypisywano. Czasami nawet zamiast powiedzieć:
— Baron de Tanquelet, Książe de la Tour-Enguerrand — mruczał:
— Ludwika Michot z Vaudewillu, Róża Marquetin z Wielkiej Opery.
Zabawa ta ogromnie go bawiła; jak gdyby odkrywając wieczystą i głęboką hańbę ludzką pod osłoną surowej moralności, cieszył się nią, ekscytował i uspakajał.
— Banda hipokrytów — rzekł głośno, wzrokiem szukając jeźdźców, o których najbrudniejsze obiegały wieści.
Widział wśród nich szachrajów karcianych, dla których klub był conajmniej wielką pomocą, jedynem niemal źródłem dochodów, źródłem napewno podejrzanem.
Inni znowu znakomici ludzie żyli z dochodów żon i to było powszechnie znanem; inni jeszcze, jak utrzymywano, z dochodów kochamnek. Wielu z nich płaciło swoje długi (sprawa honorowa), lecz nikt nie dowiedział się nigdy, skąd wzięli potrzebne na to pieniądze (tajemnica bardzo podejrzana). Widział bogatych finansistów, których olbrzymia fortuna miała jako pierwszą podstawę złodziejstwo, a których jednak przyjmowano w najpierwszych domach; następnie ludzi, zażywających takiego szacunku, ze drobnomieszczaństwo odkrywało głowę, spotykając ich na ulicy, chociaż ich śmiałe oszustwa w wielkich przedsiębiorstwach narodowych, nie stanowiły już żadnej tajemnicy dla tych, którzy znali sprawy zakulisowe.
Wszyscy ci ludzie nosili głowę wysoko, dumnie, patrzyli na świat wyzywająco i hardo.
— Prawdziwa banda opojów, zbiorowisko pasożytów — ze śmiechem powtarzał Duroy.
W tej chwili przemknął tuż koło niego powozik prześliczny, niski, odkryty, zaprzężony w dwa małe, białe koniki, o rozwianych grzywach, kierowane przez złotowłosą blondyneczkę, znaną powszechnie jako zalotnicę. Za jej plecami siedziało dwóch lokajów. Duroy przystanął, jakby z chęcią oddania pokłonu i przyklaśnięcia tej kobiecie, która odważnie na tym spacerze wśród hipokryzyi arystokratycznej roztaczała zbytek rzucający się w oczy, a zdobyty miłosnymi pocałunkami. Odczuwał może niejasno pewne pokrewieństwo, pewne podobieństwo natury, duszy, odgadując, że jego powodzenie zależnem będzie od czynników podobnych.
Zawrócił krokiem powolnym, z sercem napełnionem błogiem, radosnem uczuciem i wcześniej nawet, niż należało, znalazł się u dawnej swojej kochanki.
Przyjęła go pocałunkiem, jakby nie było pomiędzy nimi żadnego zerwania i nawet zapomniała przez chwilę o przezorności, zachowywanej zwykle w tym domu.
— Ty nawet nie przypuszczasz, mój drogi, jaka mnie spotkała przykrość? — przemówiła po chwili, całując go w koniuszki fryzowanego wąsika.
— Wyobraź sobie, marzyłam o spędzeniu słodkiego, miodowego miesiąca, aż tu spada mi na kark mąż — na całe sześć tygodni! Wziął urlop! Ale ja nie chcę pozbawiać się twego widoku na tak długo — zwłaszcza po naszej małej sprzeczce i ot, widzisz, co umyśliłam: przyjdziesz do nas w poniedziałek na obiad; mówiłam mu już o tobie. Zaznajomię was.
Duroy, niepewny, namyślał się cokolwiek, gdyż nigdy dotąd nie zetknął się był z człowiekiem, którego żona należała do niego. Lękał się, by się nie zdradzić czemkolwiek; spojrzeniem, zakłopotaniem chwilowem, lub czemś podobnem.
— Nie, wolę się nie zapoznawać z twoim mężem — odrzekł.
— Ależ dlaczego? — nalegała zdziwiona, naiwnie patrząc mu w oczy.
— A to zabawna rzecz dopiero! Nie wyobrażałam sobie, ze jesteś tak im dzieciuchem.
— Niech i tak będzie, przyjdę w ponieś działek — odparł dotknięty.
— Wreszcie zaproszę takie Forestier’ow — dodała.
— Chociaż, jak wiesz, nie lubię przyjmować gości.
Aż do poniedziałkowego obiadu, Duroy nie myślał o mającem nastąpić spotkaniu; w chwili jednak, gdy wchodził już na schody, uczuł się dziwnie pomięszanym — nie dlatego, by się wahał ściskać rękę tego człowieka, pić jego wino i jeść u niego, ale poprostu obawiał się czegoś, sam nie wiedząc czemu.
Wprowadzono go do salonu, gdzie musiał czekać, jak zwykle. Nareszcie otwarły się drzwi i ukazał się w nich wysoki, dekorowany, poważny i dystyngowany mężczyzna o białej brodzie. Podchodził ku niemu z wyszukaną grzecznością.
— Moja żona wspominała mi nieraz o panu — przemówił — i rad bardzo jestem, iż pana mogą poznać!
Duroy zbliżył się do gospodarza, przybrał wyraz twarzy najbardziej dobroduszny i z przesadną serdecznością ścisnął podaną sobie rękę. Usiadłszy jednak, nie wiedział, co ma powiedzieć.
Pan de Marelle dołożył do kominka kawał drzewa i spytał:
— Czy dawno zajmuje się pan dziennikarstwem?
— Zaledwie od kilku miesięcy.
— Ach! to pan szybko awansuje!
— Tak, dosyć.
I zaczął mówić na chybił trafił, nie zastanawiając się wcale nad tem, co mówi, posiłkując się wszystkiemi banalnościami, jakiemi posługują się często ludzie zupełnie się nie znający. Powróciła mu zwykła pewność siebie, a nawet bawiła go ta rozmowa. Przypatrywał się poważnej i nakazującej szacunek twarzy pana de Marelle i miał ochotą w głos się roześmiać:
— Przyprawiłem ci rogi, mój stary! przyprawiłem ci rogi! — myślał.
Odczuwał pewne tajemne występne zadowolenie, jakąś złodziejską radość, że go nie przychwycono i nie podejrzywano, radość rozkoszną, chytrą. Przyszła mu nawet chęć zaprzyjaźnienia się z tym człowiekiem, zyskania jego zaufania — doprowadzenia go do tego, by opowiedział mu tajniki swego życia.
Zjawiła się teraz pani de Marelle. Jednym, niedostrzeżonym rzutem oka objęła sytuacyę i podchodząc uśmiechnięta do Jerzego, podała mu przyjaźnie rękę, której on w obecności męża nie śmiał jednak pocałować.
Spokojną była i wesołą, jak osoba przyzwyczajona do wszystkiego, z wrodzoną swą perfidyą uważającą to spotkanie za coś zupełnie naturalnego. Za matką, weszła również i Lorka, i spokojniej niż zwykle, widocznie onieśmielona obecnością ojca, podała gościowi czoło do pocałowania.
— I cóż, nie nazywasz już pana: Bel-Ami? — zapytała Klotylda.
Dziewczynka zaczerwieniła się, jak gdyby popełniono wobec niej wielką jakąś niedyskrecyę, odsłaniając coś, o czem nie powinno się było nigdy mówić, wyjawiając tajemnicę jej serduszka.
Gdy przybyli Forestierowie, wszyscy przerazili się stanem Karola. W ciągu tygodnia strasznie schudł i zmizerniał. Kaszlał przytem bez ustanku. Oznajmił zresztą, iż wyjeżdża w najbliższy czwartek do Cannes, spełniając stanowczy rozkaz doktora. Wyszli natychmiast po obiedzie.
— Niewiele mu się już należy — rzekł Duroy, kręcąc głową. — Nie pociągnie już długo.
— Ach! on już stracony! — potwierdziła pogodnie pani de Marelle. — Ten człowiek miał szczęście, zaślubiając podobną kobietę!
— Czy ona mu pomaga? — zapytał Duroy.
— Można powiedzieć, że ona robi to wszystko. Zna cały świat, udając, że nie patrzy nawet na nikogo; otrzymuje, czego chce, jak chce i kiedy chce. Oh! sprytna ona, zręczna i intrygantka, jak żadna. To prawdziwy skarb dla człowieka dążącego wysoko!
— Prawdopodobnie wyjdzie niezadługo powtórnie za mąż? — ozwał się znowu Duroy.
— No, tak, — odpowiedziała pani de Marelle. — Nie dziwiłoby mnie, gdyby miała już kogo upatrzonego... na przykład... jakiego deputowanego... chyba... chybaby on nie chciał... ponieważ... ponieważ... byłyby może wielkie przeszkody... moralne... Wreszcie, ja nic nie wiem.
— Ty zawsze podejrzywasz coś nadzwyczajnego! Nie lubię tego — mruknął pan de Marelle z odcieniem niecierpliwości.
— Nie mie“ szajmy się nigdy w cudze sprawy. Mamy dosyć do czynienia z własnem sumieniem. To po“ winno być regułą ogólną dla całego świata. Duroy powracał do domu, pełen niepokoju i mglistych jakichś kombinacyi. Nazajutrz poszedł złożyć wizytę Forestier’om i zastał ich pośród przygotowań do wyjazdu. Karol, wyciągnięty na kanapie, przesadzał swą chorobę, powtarzając ustawicznie:
— Trzeba było wyjechać przed miesiącem.
Następnie dawał jeszcze Jerzemu całą litanię poleceń do redakcyi, pomimo, iż wszystko było już ułożone i obmyślone z panem Walterem.
Jerzy odchodząc, uścisnął silnie ręce towarzysza, mówiąc:
— No, mój stary, do zobaczenia, niezadługo!
Gdy jednak pani Forestier odprowadziła go do drzwi salonu, rzekł żywo:
— Nie zapomniała pani o naszym układzie? Jesteśmy przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, nieprawdaż? Zatem, jeśli będę pani potrzebny, proszę się nie wahać. Depesza czy list — zawsze będę posłuszny.
— Dziękuję, nie zapomnę — odrzekła. — Oczy jej powiedziały mu również, „dziękuję“ słodsze i głębsze.
Na schodach będąc, spotkał Duroy Vaudrec’a, widzianego już raz u pani Forestier. Hrabia wchodził na schody powoli i wydawał się smutnym. Może z powodu tego wyjazdu? Jako światowiec, dziennikarz złożył mu ukłon bardzo uprzejmy.
Vaudrec odpowiedział grzecznie, z pewnym jednak odcieniem dumy.
Forestier’owie wyjechali we czwartek wieczorem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.