Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/9

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 9.

Kassande.

Dnia 26 czerwca nakoniec karawana Ben Habisa doszła do Kassande. Z liczby 500 niewolników, w czasie ostatnich obław pochwyconych, zaledwie 250-u doszło do miejsca przeznaczenia, lecz i tak kupcy nikczemni doskonały zrobili interes, gdyż zjazd nabywców był nader liczny i ceny bardzo wysokie.
Bez względu na zakazy, Angola bez zmiany, najzupełniej tak samo jak i dawniej, przodowała w dziedzinie handlu niewolnikami, dyktowała ceny.
Portugalskie władze w San Paulo de Loanda i w Benguelli, nie były zdolne przeciwdziałać temu, były najzupełniej bezsilne, z tego choćby już tylko względu, że export niewolników odbywał się teraz drogą lądową, a nie morzem, przez porty Angoli.
Miasto Kassande leży w odległości 300 mil od ujścia rzeki Coanzy i było w owych czasach jednym z najgłówniejszych punktów handlu ludzkiem ciałem. Jak wszystkie większe miasta handlowe Afryki centralnej, dzieliło się na dwie zasadniczo nie podobne do siebie części. Tak i w Kassande jedna część była zamieszkała przez kupców arabskich, portugalskich, miejscowych wreszcie, natomiast druga była siedzibą krajowców, pośrodku której znajdowała się rezydencja miejscowego kacyka, czyli murzyńskiego króla.
W Kassande, dzielnica handlowa należała w całości do Antonia Alveza, agentami którego byli Harris i Negoro. W mieście tem znajdował się główny oddział domu wielkiej firmy, gdy w Biche i Kassanga były tylko filje.
Otóż część handlowa Kassande przedstawiała się jako szereg licznych domków z gliny pobudowanych, o płaskich, zarosłych trawą dachach, na których pasły się kozy, rozłożonych wzdłuż jednej, bardzo długiej ulicy, na końcu której znajdowało się obszerne ogrodzenie, w którem odbywały się targi na niewolników.
Nad całą tą dzielnicą wystrzelały w górę liczne drzewa bananowe i daktylowe palmy.
O wiele gorzej prezentowała się dzielnica tuziemców, pokryta licznemi lepiankami, nad wszelkie pojęcie brudnemi. Pośrodku nich znajdowało się „tembe“, to jest pałac króla.
Sam król był mężczyzną przedwcześnie zgrzybiałym, dzięki nałogowi pijaństwa, któremu z zapamiętałością się oddawał. Był niepoczytalny prawie i z iście afrykańską dzikością rządził swym krajem, uśmiercając, dla prostego kaprysu, swych poddanych lub obcinając im, dla zabawy, ręce, nosy, uszy... Zbydlęcony królik ten miłościwie panował poddanym swym pod mianem Moini Loonga.
Wracając jednak do karawany naszej, to wkroczyła ona do miasta nader uroczyście, przy dźwiękach instrumentów muzycznych z bawolich rogów porobionych oraz warczeniu bębnów, w które bito bez żadnego taktu wprawdzie, ale z ogłuszającą za to zaciekłością.
Jeńcy, ostatkiem sił przeważnie goniący, zapędzeni zostali do baraków, w których znajdowało się już okola 3,500 niewolników, spędzonych z innych okolic kraju. Wszyscy oni mieli być, po upływie dwóch dni, wystawieni na sprzedaż. Gdy już świeżo przybyłych zamknięto w barakach, dopiero wtedy zostały im zdjęte widły z ramion, pozostawiając wszelako na ich szyjach łańcuchy.
Wyzwolony z hańbiącego jarzma Baty mógł nakoniec, po pięciotygodniowym okresie czasu, rzucić się ojcu na szyję, by zapłakać na jego piersi; pozostali towarzysze niedoli: Tom, Austyn i Akteon — w milczeniu uścisnęli sobie ręce.
Trzej młodzi, wyżej wspomnieni murzyni, silni, młodzi i do wszelkich trudów nawykli, wytrzymali jako tako ciężkie trudy podróży, stary Tom wszelako był do ostatnich krańców wyczerpany. Jeżeliby pochód był trwał jeszcze parę dni tylko dłużej — jego zwłoki pozostałyby z pewnością na drodze, na pastwę dzikich zwierząt wydane.
Wszyscy czterej nasi przyjaciele znaleźli się w baraku ohydnie zanieczyszczonym, w którym z trudnością tylko oddychać było można. W pomieszczeniu tem znaleźli jakąś strawę, którą pokrzepili swe stargane siły, a następnie z niecierpliwością oczekiwać zaczęli na zjawienie się Alveza, ażeby mu powiedzieć, że są wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, których tknąć nikt nie ma prawa.
Natomiast Dick pozostał na placu, pod nadzorem specjalnie wyznaczonego strażnika.
Był więc nakoniec w Kassande, do którego, przed paroma już dniami niewątpliwie, została przyprowadzona pani Weldon z synkiem i z kuzynem Benedyktem. Przechodząc z karawaną przez miasto, wszędzie szukał ich wzrokiem, napróżno, niestety.
— Możliwe, że ich zaprowadzili gdzieindziej zupełnie? — zapytywał sam siebie, strapiony. — Gdzież w takim razie przebywać mogą oni teraz?... Lecz nie!... Herkules nie przysłałby mi mylnej informacji. Z drugiej jednak strony, nie dostrzegłem również tutaj ani Harrisa, ani też Negora? Gdzież oni przebywają w takim razie?
Głośne okrzyki, wiwaty i odgłosy rogów przerwały tok jego myśli.
— Alvez!... Alvez!... wołano ze wszystkich stron.
Alvez! oto człowiek, od którego nie już woli, ale chwilowego kaprysu zależało życie tysięcy ludzi. Za chwilę będzie on tutaj. A może zjawi się w towarzystwie Harrisa i Negora? W serce Dicka znów wstąpiła nadzieja, że może uda mu się wpaść na ślad zaginionej pani Weldon. Z niepokojem zaczął wpatrywać się w tłum. Serce tłukło mu się w piersiach, lecz był gotów spojrzeć śmiało w oczy wrogów. Nie stanie się to, by kapitan „Pilgrima“ miał zadrżeć przed swym byłym kucharzem!
Nakoniec w samym końcu jedynej w Kassande ulicy, ukazała się firankami osłonięta lektyka, w której był niesiony stary handlarz. Gdy pochód doszedł do placu, z lektyki wysiadł oczekiwany Alvez i ukazał się oczom Dicka.
Jednocześnie z Alvezem, który był przeprowadzany przez liczne grono służby, na placu zjawił się jego zausznik, Coimbra. Była to kreatura Alveza, nikczemne narzędzie wszystkich, najbardziej bezecnych czynów starego handlarza, i organizator wszystkich rzezi.
Wyglądał on ohydnie. Był brudny i w poszarpanem ubraniu.
Sam Alvez, w swym tureckim stroju, wyglądał o wiele przyzwoiciej, aczkolwiek jego fizjonomja pozostawiała bardzo wiele do życzenia.
Ku wielkiemu rozczarowaniu Dicka, nigdzie nie było widać ani Harrisa, ani też Negora.
Naczelnik karawany, arab Ben Hamis uściśnieniami dłoni powitał Alveza i Coimbrę. Alvez, gdy usłyszał relację Ben Hamisa, że połowa niewolników padła w drodze, zmarszczył się nieco, lecz nie wypowiedział jednego choćby słowa nagany, przecież i tak, jak było, wyprawa obiecywała dać pokaźne zyski.
Dick przysłuchiwał się rozmowie, jaką prowadzili ci „przemysłowcy“ na wielką skalę, lecz nie mógł nic zrozumieć, ponieważ była ona prowadzona w jakimś kosmopolitycznym żargonie, w którym się mieszały wyrazy wszystkich chyba narzeczy i języków. — Wyrozumiał to jedynie, że mówiono w pewnej chwili i o nim również, oraz o jego towarzyszach.
Te domysły Dicka okazały się słuszne następnie, ponieważ jeden z dozorców udał się po chwili w stronę baraku, w którym zamknięci byli czarni przyjaciele nasi, a po chwili Tom, Baty, Akteon i Austyn stanęli przed obliczem Alveza.
Nie chcąc stracić jednego słowa z rozmowy, Dick Sand zbliżył się jeszcze bardziej ku grupie otaczającej Alveza.
Na widok czterech murzynów, rosłych i doskonale się prezentujących, twarz Alveza zajaśniała radością. Od jednego rzutu oka ocenił wysoką wartość tej zdobyczy, na jednego tylko Toma spojrzał pogardliwie, ponieważ jego wiek nie obiecywał, by zań wysoką uzyskać było można cenę.
Alvez w paru ironicznych wyrazach, w angielskim wypowiedzianym języku, pozdrowił przybyłych, winszując im, że szczęśliwie odbyli podróż.
Tom zrozumiał słowa powitania tego i natychmiast na nie odpowiedział, na siebie na swych towarzyszów wskazując:
— My jesteśmy ludzie wolni, obywatele Stanów Zjednoczonych!.
Alvez, rzecz oczywista, pojął znaczenie tej deklaracji, udał wszelako że jej nie rozumie.
— Tak, tak!... Amerykanie! Witajcie, witajcie!
— Witajcie, amerykanie, — powtórzył słowa swego patrona Coimbra, który następnie podszedł do Austyna i oglądać go zaczął jak kupiec, badający wady i zaloty konia na targowisku. Dotknął jego ramion i piersi, nakoniec chciał mu otworzyć usta, lecz w tejże chwili Austyn wymierzył mu tak potężny cios w twarz, jakiego naczelnik miasta Bihe nie otrzymał nigdy zapewne jeszcze w życiu.
Zaufany Alveza, po otrzymaniu ciosu tego, potoczył się w tył, jak pies kopnięty. Kilku żołnierzy rzuciło się natychmiast na Austyna i byłby on prawdopodobnie opłacił drogo ten wybuch gniewu, lecz powstrzymał ich gest Alveza, który śmiał się do rozpuku z przygody swego przyjaciela, aczkolwiek ten, z liczby sześciu posiadanych zębów, aż dwa utracił przy tym rękoczynie.
Zaś Alvez obronił Austyna nie z racji uczuć humanitarnych, jakie jego sercu nieznane były zresztą, lecz z obawy, by żołnierze nie uszkodzili, w bijatyce, tak cennego towaru. O swego totumfackiego dbał o wiele mniej, zwłaszcza że uśmiał się serdecznie.
By zatrzeć przykre, dla wszystkich, bądź co bądź, wrażenie tego wypadku, naczelnik straży podprowadził Dicka Sanda ku Alvezowi, któremu, jak się następnie z rozmowy okazało, była już wiadoma historja naszego bohatera.
— Mały yankes — powiedział stary handlarz ironicznie, na jego widok.
— Tak jest, jestem amerykaninem — odpowiedział śmiało Dick — a jako taki chciałbym wiedzieć, co zamierzacie zrobić z towarzyszami mymi, którzy są również, jak i ja, obywatelami wolnej Ameryki?
— Yankes, yankes.... mały yankes — powtarzał bezmyślnie z pozoru Alvez, udając, że nie rozumie zapytania.
Dick Sand raz jeszcze przeto powtórzył zapytanie swe, zwracając się z niem również i do Coimbry, twarz którego, aczkolwiek słońcem spalona i zniszczona napitkami, zdawała mu się być twarzą europejczyka, lecz ten zajęty ciągle jeszcze wygrażaniem pięścią Austynowi, nie słyszał nawet zapytania.
Co zaś do Alveza, to ten, jakby chcąc pokazać, że lekceważy sobie najzupełniej zapytanie, zawiązał rozmowę z Ben Hamisem, dotyczącą gromadki przyjaciół naszych najwidoczniej. O ile Dick zdołał wyrozumieć, zamierzano rozłączyć ich. Jeżeli tak, nie mieliby już nigdy możności porozmawiania ze sobą.
Wobec tego Dick Sand, na nic już zważając, szybko podszedł do starego Toma i jego towarzyszy, ze słowami:
— Przyjaciele moi, Herkules, za pośrednictwem Dinga przysłał mi krótki list, w którym zawiadomił mnie, że szedł bez przerwy za karawaną. Harris i Negoro uprowadzili panią Weldon, wraz z małym Jankiem i kuzynem Benedyktem. Dokąd?... nie wiem. W Kassande, o ile mi się zdaje, niema ich. Nie upadajcie na duchu i bądźcie zawsze w pogotowiu, a może przyjdzie wyzwolenie.
— A Noon? — zapytał Tom stary.
— Nie żyje.
— Pierwszą z nas...
— I ostatnia, ponieważ my...
W tej samej chwili, ktoś uderzył Dicka zlekka po ramieniu, a następnie usłyszał on dobrze znanym mu głosem wymówione słowa:
— A, mój młody przyjaciel, jeżeli się nie mylę? Jestem bardzo szczęśliwy ze spotkania.
Dick Sand odwrócił się gwałtownie i ujrzał Harrisa.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Gdzie jest pani Weldon? — zawołał.
— Ach, Boże! — pełnym smutku głosem odpowiedział Harris. — Biedna matka. nie mogła przeżyć....
— Umarła!? — głosem pełnym rozpaczy zakrzyknął Dick — a mały Janek?
— On pierwszy umarł właśnie, a jego śladem nieszczęśliwa podążyła matka.
Tak więc Dick utracił wszystko, co kochał na tej ziemi. Bezmierne uczucie zemsty, jak czerwona mgła, ogarnęło całem jego jestestwem. Zanim ktośkolwiek mógł przewidzieć jego ruch, Dick rzucił się na Harrisa, wyrwał mu nóż zza pasa i wbił mu go w piersi aż po rękojeść.
— Przekleństwo! — zaledwie zakrzyknąć zdołał amerykanin, padając na ziemię.
Ręka Dicka zadała mu cios śmiertelny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.