Pieśń przerwana (proza)/V
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pieśń przerwana |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Książe Oskar powrócił z wycieczki na trzeci dzień około wieczoru. W godzinę po powrocie szedł aleją ogrodu, tak chmurny, że aż posępny... Przy ławeczce z darniny stanął, patrzał na nizkie siedzenie i dokoła. Była to chwila, poprzedzająca zmierzch. Na trawniku, przeświecającym z za pni grubych, leżały ukośne płachty światła złotego; na ziemi, w alei, drgały koła i kółka złote. W nizkiej murawie ławeczki więdło kilka kwiatów zapomnianych.
Wszystko tu było zupełnie tak samo, jak zawczoraj o tej porze.
Książe ruchem porywczym usiadł na ławeczce, kapelusz zdjął, czoło na dłoni oparł i półgłosem wymówił:
— Nieszczęście!
Przed godziną, gdy tylko powrócił, znalazłszy się sam na sam z kamerdynerem Benedyktem, krótko zapytał:
— Cóż... tam?
Sługa dawny, ulubieniec, odpowiedział z nizkim ukłonem:
— Źle, jaśnie oświecony książe!... Wynieśli się...
— Kto wyniósł się? — zawołał książe.
— Wygryczowie.
— Skąd się wynieśli?
— Z domku w tamtym ogrodzie.
— Kiedy?
— Dziś raniutko.
— Dokąd?
— Jeszcze nie wiem, ale jeżeli jaśnie oświecony książe rozkaże...
Chciał powiedzieć: »dowiem się,« — uznał jednak za lepsze nie dokończyć myśli. Czekał. Książe nie mówił nic. Stał z twarzą do okna i, nie odwracając się, zapytał jeszcze:
— Nie widziałeś jej?
Owszem, Benedykt ją widział. Chcąc mieć ciągle na oku domek, osadzony fasolą, wczoraj wieczorem, trochę po dziesiątej, szedł aleją graniczącą z tamtym ogrodem. Idąc, usłyszał płacz. Zbliżył się ostrożnie, pocichutku i z za drzewa zobaczył ją klęczącą za sztachetami, z rękoma i czołem opartemi o sztachety. Bardzo płakała. Raz podniosła głowę i patrzała na pałac. Potem znowu wybuchnęła płaczem i tak pochyliła się ku ziemi, aż jej ręce i czoło zatopiły się w trawie. Ale kiedy pan Przyjemski zaczął grać w pałacu, zerwała się i jak strzała pobiegła do domku. To było wczoraj, pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczorem. Dziś o siódmej z rana Benedykt poszedł do tego znajomego swego, który mieszka na tamtej ulicy, naprzeciw ich parkanu, i dowiedział się, że Wygryczowie wynieśli się stąd prawie o wschodzie słońca, a na ich miejsce wniosła się jakaś staruszka ze służącą i z kotem.
Wszystko to Benedykt opowiedział tonem relacyi zupełnie objektywnej. Książe, nie odwracając twarzy od okna, rzekł:
— Możesz odejść.
Kamerdynerowi zdawało się, że wymawiając te dwa wyrazy, miał głos bardzo zmieniony.
Teraz, książe Oskar siedział na ławeczce z darniny, z czołem w dłoni, ogromnie smutny i zamyślony.
— »Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty...« Zniknęła! Ależ to bagatela. Nic łatwiejszego niż ją znaleźć. Słowo tylko powie Benedyktowi i jutro albo za dwa dni będzie wiedział o jej nowem mieszkaniu.
Ale czy szukać? Uciekła. Niewieści instynkt zachowawczy pchnął ją do ucieczki. Taki jest porządek świata. Samica ucieka przed samcem, jeżeli nie ma założyć z nim gniazda. A ona — taka rozsądna i tak szlachetnie dumna, — zrozumiała, że tu mogło być dla niej szczęście krótkie, a nieszczęście wielkie. Uciekła z płaczem ogromnym, ale uciekła!
Jaka wola silna w tem dziecku! Jednak dla niego była słabą i on bywa — w wypadkach podobnych — bardzo słabym; kto wie, coby się stało? Dobrze, że się nie stało. Nigdy potem nie darowałby sobie tego.
Więc czy należy szukać i znowu zaczynać?... wystawiać ją znowu na niebezpieczeństwo? Ją, bo dla niego... ach, dla niego uśmiechnęło się w niej zbawienie, odnowiona wiara w możność istnienia na ziemi wielu rzeczy, o których był już zwątpił. Przez te dni kilka czuł się wskrzeszonym... Szalonem szczęściem byłoby posiadać tę istotę przeczystą i tak ponętną ciałem i duszą. Szalonem szczęściem byłoby już tylko w tej chwili ją widzieć... Gdyby ją zobaczył, prosiłby o przebaczenie za to, że zmącił jej spokój, że wygnał ją z jej skromnego kątka, że przez niego płakała tak ogromnie...
Tak; ale po prośbie o przebaczenie jaki ciąg dalszy? »Oby cię Bóg zachował tak piękną, czystą, powiewną!« Nie zachowałby! Gdyby spotkali się znowu, nie zachowałby na pewno! Szkoda tego kwiatu! a jednak...
Wstał i poszedł dalej. W alei, równoległej z ogrodem zaniedbanym, stanął znowu. Przypatrywał się domkowi z fasoli, mianowicie małemu gankowi, który nie był pusty.
Na wązkiej ławce siedziała tam staruszka w czarnej sukni i w białym czepku. Robiła pończochę, której druty w promieniu słońca migotały dokoła rąk jej, jak iskierki stalowe.
— Pewnie pani Dut...kiewiczowa.
Namyślał się chwilę, potem otworzył bramkę w sztachetach i wszedł do ogrodu przyległego. Staruszka, siedząca na ganku, widząc nadchodzącego, podniosła się z siedzenia, i gdy on witał ją uchyleniem kapelusza, zagadała pierwsza, z uśmiechem dobrodusznym na ustach szerokich.
— Czem mogę służyć księciu panu? Niech książe pan będzie łaskaw usiądzie na moim ganeczku... będzie to dla mnie wielki honor... proszę księcia pana!
Przytem dygała nie raz, ale dziesięć razy, co nie było łatwem z powodu małości ganeczku, którego część zajmował jeszcze kot opasły, leżący na dużej poduszce. Ona jednak, pomimo ciasnoty robiła dygi posuwiste i razem przysiadające, przyczem z pod spódnicy krótkiej ukazywały się nogi w białych pończochach i prunelowych trzewikach.
— Niechże książe pan zrobi ten honor mojej chatce i usiąść raczy... Czem służyć mogę?
Jeszcze raz dygnęła, pokazując z pod czarnej sukni białe pończochy, i usiadła na uprzedniem miejscu, z drutami i nićmi na kolanach.
Książe nie usiadł, tylko wszedłszy na ganeczek, odkrył głowę i grzecznie zapytał:
— Czy państwo Wygryczowie już tu nie mieszkają?
— Nie mieszkają... nie mieszkają... — potakująco trzęsąc głową, potwierdziła staruszka, — dziś z rana przenieśli się gdzieindziej, i ja teraz jestem sąsiadką księcia pana... che, che, che!...
Książe głosem aksamitnym zapytał:
— Czy z panią Dutkiewicz mam przyjemność...
— Tak, książe panie. Dutkiewiczowa, do usług księcia pana...
— A czy można wiedzieć, dokąd przenieśli się państwo Wygryczowie?
Teraz z dużej i rumianej twarzy staruszki uśmiech dobroduszny i przymilony zniknął, a zastąpił go wyraz żałości, połączony z powagą. Oczy błękitne jak niezapominajki podnosząc ku niemu i głową w obie strony poruszając, odrzekła:
— Nie można! nie można!
Palec pomarszczony do wysokości ust podniosła i raz jeszcze powtórzyła:
— Nie można!
Ale od tego ruchu kłębek bawełny spadł z kolan i potoczył się po dziurawej podłodze ganeczku. Próbowała przyciągnąć go ku sobie nicią, ale to nie pomagało.
Książe podniósł i podał jej kłębek.
Zerwała się z siedzenia i znowu uczyniła dyg posuwisty i przysiadający.
— Dziękuję księciu panu... Książe pan fatygował się... bardzo dziękuję...
Plecami oparty i słupek ganku, ze zmarszczką bardzo głęboką na czole i rumieńcami na bladych policzkach, książe zapytał:
— Czy pani myśli, że byłoby mi trudno znaleźć nowe mieszkanie państwa Wygryczów... gdybym poszukał?
Splotła palce krótkie, pulchne i zawołała:
— Dla księcia pana wszystko łatwo!... Mój Boże, z takimi środkami i stosunkami co może być trudnego? Książe pan znalazłby w moment ich mieszkanie, ale...
Uśmiechnęła się filuternie.
— Ale książe pan nie będzie szukał.
Był snadź ciekawy wszelkich zjawisk świata, bo i babinie tej przypatrywał się z niejakiem zajęciem. Przytem, czepek, który miała na głowie, gęsto ogarnirowany koronką sztywną, wiele mu przypominał. Dwa razy widział go w ręku Klary.
Nie zmieniając postawy stojącej, skrzyżował tylko na piersi ramiona i znowu zapytał:
— Dlaczego pani mówi tak na pewno, że ja nie będę szukał państwa Wygryczów?
Babina, patrząc na niego, zamrugała powiekami, już nie mającemi rzęs, i odrzekła:
— Bo książe pan jest dobry... ja to widzę. Ehe, nie z jednego pieca chleb jadłam i nie jednego księcia albo hrabiego widywałam, służąc w młodości za pannę służącą po dworach wielkich. Odgadnę wszystko, choćby z bagateli. I książęta i ludzie pospolici bywają różni. Ale książe pan jest dobry. Odgadłam z bagateli. Książe pan podniósł mi kłębek z ziemi: starość moją uszanował. Wiele jest książąt i nawet ludzi pospolitych, co to tylko imaginują sobie, że są książętami, którzyby tego dla starej prostej kobiety nie zrobili. Książe pan ma dobre serce i umie szanować to, co Pan Bóg i ludzie szanować rozkazali. Już ja to widzę i z oblicza godnego, i z mowy przyjemnej, i z tego kłębka...
Zaśmiała się dobrodusznie, przyjaźnie.
Książe Oskar stał z głową pochyloną.
— Opinia pani bardzo mi pochlebia... Ale chciałbym wiedzieć, jakim sposobem stało się chassé-croisé? Z czyjej przyczyny? Na czyje żądanie?
Staruszka prędko trzęsła głową.
— Rozumiem, rozumiem! Na jej żądanie... na jej własne żądanie. Przybiegła do mnie wczoraj z kościoła, w którym modliła się cały ranek, przypadła mi do kolan i wszystko powiedziała... Komuż miała powiedzieć? Matkę jej i ją samą na ręku nosiłam... Kolana moje ściskając prosiła: »Przenieś się tam, babuniu, a my przeniesiemy się do twego mieszkania... na ten czas, dopóki...« rozumie książe pan? »Tylko — mówi jeszcze — ja z ojcem mówić o tem nie będę, bo nie mogłabym spokojnie, a jemu trzeba powiedzieć najspokojniej...« Poszłam tedy i sama panu Teofilowi rozpowiedziałam, wytłomaczyłam, zaproponowałam. To człowiek rozsądny. Zrozumiał, zgodził się i jeszcze mi dziękował. Córkę, kiedy przyszła do domu, uścisnął, trochę też i wygderał, trochę... W nocy podobno bardzo kaszlał, ale przejdzie mu to, przejdzie... Ja zaś dziś raniutko, łapu capu manatki i graty swoje kazałam tragarzom przenieść tu, ich tam, i już! Powiedziałam księciu panu wszyściuteńko jak było, bo to się należało... Serce nie sługa, a czy książęce, czy chłopskie, to wszystko jedno. Kiedy boli, to boli... więc pozostawić serce bolejące w niespokojności to okrucieństwo. Wszyściuteńko powiedziałam księciu panu...
Książe milczał długo, był teraz blady i surowy. Po kilku chwilach podniósł twarz i zapytał:
— Czy nie uzna pani za możliwe, abyśmy zobaczyli się z panną Klarą raz jeszcze, ostatni, tu, w obecności pani?
Błękitne oczy staruszki oszkliły się łzami. Z podniesioną ku niemu twarzą różową i pomarszczoną, szepnęła:
— Książe panie, to sierota i opiekunka sierot... chociaż uboga...
Tu, najniespodzianiej, kot w białe i żółte łaty, który przed chwilą obudził się i leniwie wyciągnął na poduszce, skoczył na kolana pani swojej i zrządził tam psotę wielką, bo pończochę z kłębkiem na ziemię zrzucił i sam łapy w niej zaplątał.
— Psik! — zawołała Dutkiewiczowa, — psik! na poduszkę! A na poduszkę!
Chustką, wydobytą dla otarcia oczu mokrych, trzepnęła kota, który zeskoczył z kolan, ciągnąc za sobą pończochę, druty, nici, wszystko, co tam było. Ale nikt nie zwrócił uwagi na losy pończochy, ani wplątanych w nią łap kocich. Książe Oskar stał teraz tuż przed babiną, która chciała kończyć zdanie przerwane.
— Chociaż uboga, książe panie, ale...
— Niech pani nie kończy... wszystko, coby pani mogła mi powiedzieć o pani Klarze Wygryczównie, wiem sam i może więcej. Czy pani zechce powiedzieć ode mnie kilka słów pannie Klarze?
Dutkiewiczowa przez chwilę patrzała na niego oczyma mrugającemi.
— Czy książe pan będzie jej szukał?
Ze schyloną twarzą milczał, aż podniósł głowę i odpowiedział:
— Nie będę.
— Słowo książęce? — zapytała jeszcze.
Stał się bardzo bladym. Palił mosty za sobą; bardzo cierpiał. Znowu po milczeniu chwilowem odpowiedział:
— Słowo człowieka uczciwego.
Babinie twarz zajaśniała radością.
— Słucham teraz księcia pana. Owszem, powtórzę. Serce nie sługa, kiedy boli, to boli. Jeżeli można wylać na nie kroplę balsamu, to czemuż tego nie uczynić? Co książe pan rozkaże jej powiedzieć?
— Niech pani powie pannie Klarze, że to, com jej okazywał, nie było żartem, ani kaprysem, lecz z początku sympatyą, a potem miłością i czcią, — czcią dla jej czystości nieskalanej i duszy szlachetnej. Niech jej pani powie, że przez tę cześć poświęcam miłość swoją, że żadne rozstanie, — a Bóg jeden wie, ile już przebyłem rozstań, — nie wstrząsnęło mną tak do głębi, że pragnę, aby wspomnienie o mnie...
Głos załamał mu się w gardle, w oczach zamigotało srebro wilgotne. Z głębokim ukłonem rzekł:
— Żegnam panią! — i odszedł prędko.
Babina zerwała się i dwa razy jeszcze dygnęła posuwisto i przysadzisto, błyskając z pod krótkiej spódnicy pończochami białemi. Potem usiadła na ławce, przyłożyła chustkę do oczu i rozpłakała się.
A kot w żółte łaty, nie mogąc wyplątać łap z nici, siedział razem z pończochą, drutami i kłębkiem na drugim końcu ganku, i żałośnie na nią patrząc, miauczał.
W pałacu szereg salonów był już oświetlony lampami i kandelabrami.
Książe Oskar, wchodząc do gabinetu wspaniale urządzonego, obejrzał się na Benedykta, który szedł za nim.
— Czy pokojowiec Józef już odprawiony?
Kamerdyner zmieszał się.
— Nie jeszcze, jaśnie oświecony książe! Chłopak płacze i prosi...
— Pozostawić go na służbie!
W myśli dodał: »Co on winien?«
— Poproś tu pana Przyjemskiego.
Szybko przebiegał pokój obszerny i rzęsiście oświetlony, do którego po kilku minutach wbiegł mężczyzna trzydziestoletni, brunet, wzrostu małego, z oczyma rozumnemi, ruchami żywymi, z wyrazem twarzy śmiałym i wesołym.
— Książe mię wezwał. Czy będziemy grali, albo pisali?
Książe stanął przed nim.
— Dobry sobie jesteś, mój kochany! Mnie wściekłość ogarnia od pięt do mózgu, a ty mi proponujesz granie albo pisanie... Chcę ci to powiedzieć: jutro wyjeżdżamy na wieś... bądź łaskaw porozumiej się dziś jeszcze z plenipotentami, adwokatami i wszystkiemi temi figurami, niech do mnie na wieś przyjeżdżają, kiedy im czego będzie trzeba. Ja tu teraz nie wytrzymam! Ja potrzebuję ruchu, zmiany, zapomnienia i tego, aby ona mogła powrócić tam, gdzie jej było zdrowo i przyjemnie... Poświęć ty już dla mnie swoje Perkowskie i jedź ze mną, bo gdybyś nie chciał jechać, tobym cię zostawił, ale sam jeden chybabym tam oszalał z desperacyi...
Przyjemski siadł na fotelu i trochę żartobliwie wymówił:
— Czy desperacya księcia tak wzrosła?
Ten stanął przed nim i rzekł chmurnie:
— Nie żartuj, Juliuszu. Zabrnąłem głębiej, niżem się sam spodziewał. Cierpię jak utrapieniec.
Przyjemski spoważniał.
— W takim razie, boli mnie to niewymownie. Panny Perkowskie są to peronele głupie i pretensyonalne, które z rozkoszą poświęcam i jutro z księciem jadę. Alem się nigdy nie spodziewał, aby chwile, które książe spędzał pod mojem nazwiskiem w sposób zapewne bardzo przyjemny, mogły skończyć się tak tragicznie.
Książe wybuchnął.
— Mój Juliuszu, ty jeden wiesz, co myślę o ludziach. Albo pochlebcy, albo wietrznicy, albo niewdzięcznicy...
— Słyszałem już to nieraz, — wtrącił Przyjemski.
— Kobiety także: albo głupie i nudne, albo zabawne i rozpustne, albo mieszczące w jednem ciele dwa duchy: z których jeden jest niebieskim, a drugi piekielnym...
— I to słyszałem.
— Życie jest jednym wielkim bezsensem. Dopóki człowiek wierzy, czuje się szczęśliwym, ale jest dzieckiem. Są tacy, którzy do śmierci nie wyrastają z illuzyi. Ale temu, kto z nich wyrośnie, co pozostaje? Skoro wszystko jest fałszem, cieniem zwodniczym, puchem nietrwałym...
— To słyszę bardzo często..
Książe stanął.
— Otóż widzisz! Znalazłem to, w co wierzyć przestałem. Znalazłem w niej i nawet w jej otoczeniu to... w co już nie wierzyłem. Nawet w tej wdowie po weterynarzu jest coś, coś takiego...
— W jakiej wdowie? po jakim weterynarzu? — zadziwił się Przyjemski.
— O tem ty nie wiesz, i mniejsza o to! Ale że też między takimi ludźmi bywa coś takiego!... przez nią dowiedziałem się, że bywa...
Z nowym wybuchem zawołał:
— Wiesz, Juliuszu... to dziewczę sypało mi perły do duszy! A przytem śliczna!... pięknością skończoną nie jest, ale oddałbym sto piękności skończonych za jej wdzięk prosty, skromny... za jej oczy złote... za jej uśmiech słodki...
Opuścił ręce, rzucił się na fotel.
— Cóż, kiedy »zniknęła jak sen jaki złoty!«
Zakrył ręką oczy, umilkł. Młody brunet z wesołą i śmiałą twarzą zasępił się, myślał.
— Więc to jednak tak na seryo! — rzekł półgłosem i więcej jeszcze spochmurniał.
Po chwili wstał, zbliżył się do swego dostojnego przyjaciela i tonem pocieszania mówić zaczął:
— Więc niech ją książe odnajdzie! Nic łatwiejszego... w mieście tak niedużem.
Książe podniósł głowę i zatopił w nim spojrzenie ostre.
— Po co? — rzekł, — to taka, której za milion nie można kupić, ani milionem pocieszyć...
— Niech mi książe przebaczy. Rada moja była złą. Podyktował mi ją naprędce... żal obudzony widokiem żalu księcia.
Teraz on zaczął szybko biegać po pokoju; targał czarnego wąsika, myślał, aż znowu stanął przed przyjacielem.
Książe Oskar podniósł głowę i spojrzał na powiernika takiemi oczyma, jakby uszom własnym nie dowierzał.
— Co powiedziałeś? — zapytał.
Przyjemski śmiało powtórzył:
— Niech się książe z nią ożeni!
Twarz księcia zaczęła szybko zmieniać wyraz, aż nagle po gabinecie obszernym i wspaniałym rozległ się wybuch śmiechu:
— Cha, cha, cha, cha! cha, cha! cha, cha!
Głosem, przez ten śmiech przerywanym, książe Oskar mówił:
— Paradny jesteś, mój Juliuszu, paradny! Cha, cha, cha! Myślałem, że zginę z żalu, ale cha, cha, cha! tybyś mógł rozśmieszyć umarłego, cha, cha, cha, cha!
Wydobył z kieszeni chustkę, przyłożył ją do oczu i śmiał się tak, że aż śmiech przechodził w łkania.
— Cha, cha, cha! cha! cha!