Pieśń w służbie świata/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieśń w służbie świata |
Pochodzenie | Poezje Wiktora Gomulickiego |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Stał, jak cyklop, przedemną bladym, wątłym, cichym.
Fabryczne piekło przy nas dzikim chórem grzmiało,
A metal, prągając ludzkim cieniom lichym,
Z czarnej gardzieli pieców buchał lawą białą.
Stał, jak cyklop, i mówił wstrząsając prawicą:
— Oto nasze zapasy! oto dzieła nasze!
My przed ludźmi nie kwilim, jak zranione ptaszę,
Ani ich olśniewamy rymów błyskawicą;
Purpura nas nie zdobi, ni wawrzynu liście,
Na skroń wzięliśmy tylko blade perły potu,
A pieśń nasza z żelaza, płonąca ogniście,
Grzmi, jak piorun, skandówką fabrycznego młotu.—
Gdy dla was ma przyroda tylko słodkie czary,
Tylko dźwięki płynące melodyjną strligą,
Myśmy się z nią, jak chłopy, ujęli za bary,
I w twarde jarzmo wprzągłszy, uczynili sługą.
Czy widzisz, jak pod młotem ta bezkształtna bryła
Miota się, skrami parska, groźnie, jak wąż, syczy?
Weź lutnię, ze strun dobądź pieśń pełną słodyczy,
I sprobuj, czyją zaklnie pustych dźwięków siła?..
Czemże są wasze marne z widziadłami boje
Przy walkach z tą materją bezduszną, a wściekłą?
Wy znacie tylko głupie nerwów niepokoje,
Nami wstrząsa, jak trzciną, całe ziemskie piekło.
Kiedy słońce przyszłości nad ziemią zaświeci,
Gdy wstaną męże biali z pośród czerni gminu,
Lud wytrąci wam berło, książkowi poeci!
I wawrzynem uwieńczy nas — poetów czynu!
Skończył — i wraz mu wszystkie przytaknęły młoty.
A ja rzekłem:
— Nie bluźnij ni pieśniom, ni księdze!
Bo w księgach drzemią czyny, jak w chmurach grom złoty.
A z pieśni płynie balsam na światowe nędze.
W kotle życia wrą społem metalów tysiące,
Boskość topi się z grzechem, szał dziki z nadzieją,
A wieszcze nad nim chylą czoła siwiejące,
I z wrzątku ognistego chłodne strofy leją.
Cicha cela poety pustą ci się zdaje,
A jednak, w nocnym mroku i w ogniach południa,
Tłum powietrznych postaci z gwarem ją zaludnia:
Białe pulki aniołów i szatanów zgraje.
Przed wieszczem stają widma z piersią zakrwawioną,
I topią w jego licach wzrok błyszczący łzami;
Wskazują na skroń bladą i na krwawo łono,
I jęczą: — „Sędziom duchów poskarż się za nami“!..
Upiór przed nim potrząsa ramieniem bez ciała.
I błaga, jakby groził; „Pomsty na morderce!“
A biały trup dzieweczki, co nazbyt kochała,
W milczeniu na rozdarte pokazuje serce.
Rój dziecięcych duszyczek, niby ptaków stado,
Żałośliwem kwileniem napełnia komnatę,
I suną zwolna starce, z twarzą trupio-bladą,
Na ostatnią swych złudzeń skarżąc mu się stratę.
Wieszcz rozmyśla, a przed nim ciągnie orszak chmurny,
Jak armja, co przegrała ciężką życia bitwę,
I w cichą jego dusze — rzuca, jak do urny,
Ból swój i złorzeczenia, klątwy i modlitwę.
Ty szydzisz z walk duchowych? a cóż świat porusza,
Jeśli nie wola tłumów zlana w wieszcza wolę!
Ty dzielisz pieśń od czynu? wspomnij Tyrteusza,
Za którym lud lawiną potoczył się w pole!
Bohaterów pieśń tworzy i unieśmiertelnia...
W dłonie mężów miecz wciska, laur kładzie na głowy,
I kreśli pierwszy zarys społecznej budowy,
Którą kończy powszednich pracowników kielnia.
Pieśń nie jest gołębicą, która słodko grucha
Gdy jej dobrze, a cierpiąc, równie słodko kwili —
Idzie ona do boju jako szermierz ducha,
A nigdy i przed nikim czoła nie uchyli.
Wskazujesz mi twych braci czoła uznojone?
Mówisz, że wrzący metal ciemnem piętnem plami?
Spojrzyj: na skronie wieszczów świat wcisnął koronę,
Z pod której krew żywemi spływa rubinami!
Kiedy wschodzi nad ziemią wieszczych natchnień tęcza,
Ten, który ją rozpalił, w zapomnieniu ginie —
Bo ludzkość swe proroki od wieków umęcza,
I laurom rość pozwala na grobach jedynie.
A czy wiesz, jak się umysł mroczy chmurą czarną,
I jaka chęć porywa bluźnić dzikim głosem,
Gdy człowiek w bratnie serca rzucił ducha ziarno,
I umiera, niewidząc, by strzeliło kłosem?...
Z jednej stali i pióro i młot wykuwano,
A czy z młotem, czy z lutnią noc życia kto prześni,
Z cnót jedynie zdziałanych osądzą go rano —
Więc księgom nie urągaj! nie urągaj pieśni!
Poezja — jak Bóg — jedna jest i jednakowa;
W niej wszystkich dzieł potężnych kiełkują przyczyny;
I próżno-byś przepaścią dzielił czyn od słowa,
Bo w czynach tkwi poezja, a w poezji — czyny!
Lato. Nic zadrga liść w powietrzu cichem...
Park tonie w blaskach... Królewską siedzibę
Słońce królewskim ozłaca przepychem...
Czasem rybitwa tłucze stawu szybę,
I z piórek mokre strząsając djamenty,
Unosi w błękit srebrnołuską rybę.
Wiankiem kwitnących pomarańcz objęty,
Monarszy pałac drzemie, jak huryska,
Kiedy rzezaniec łaskocze ją w pięty.
Co krok, z gęstwiny biały posąg błyska;
Wenus wśród liści chowa boskie łono,
A tryton z konchy strugę wody ciska.
Wezbrane piersi oddech kwiatów chłoną,
Ciało od słońca odbiera pieszczoty,
Wzrok widzi wszystko za złotą zasłoną.
I pocóż serce truć jadem tęsknoty,
Kiedy na ziemi powabów jest tyle,
A rozkosz staje za najpierwsza cnoty?
Ci, co tu niegdyś, barwni jak motyle,
Spijali słodycz z każdego kielicha,
Czyliż mniej twardo śpią dzisiaj w mogile?
Ach! każdy szpaler, każda grota cicha,
Szepczą nam o nich miłosne powieści,
Przy których tkliwie pierś niewieścia wzdycha.
O życie, próżne i walk i boleści!
Rozkoszna drzemko wśród wachlarzów szumu!
Bańko mydlana, śliczna choć bez treści!
Cyt! — żwir zachrzęściał pod stopami tłumu...
Może to miejsc tych nadchodzą panowie
Wolterowego uczyć nas rozumu —
W połowie grecy, sarmaci w połowie,
Może przychodzą uciechy niesyci,
Raz jeszcze wypić kochanek swych zdrowie“
Nie! — to obdarci i głodni najmici!
Kamienie tłukli od samego świtu,
A teraz idą. zjeść nędzny posiłek
Pod kryształową kopułą błękitu.
Odzież ich w strzępach, lica jak z mogiłek...
Siadają w cieniu, z nieruchomą twarzą,
A lipa na nich strząsa złoty pyłek.
Pożądliwością oczy ich się żarzą
Na widok rzodkwi i czarnego chleba,
Po którym liszki prążkowane łażą.
I najprzód wznoszą źrenice do nieba.
Ze łzą dziękczynną, co świadczy widomie,
Że im z tych wyżyn niczego nie trzeba;
Potem z bochenka rwą kęsy łakomie,
A jak n zwierząt podrażnionych głodem,
Pod brwią im gęstą błyska dzikie płomię...
Zjedli — i czoła studzą liści chłodem,
I skaleczałe zaplatając dłonie,
Mówią modlitwę za starca przewodem.
Modlitwa prosta — i w błękitach tonie
Razem z szeptami podeptanej trawy,
l z chórem muszek, wesołych przy zgonie.
Za chleb dziękują i za pot swój krwawy,
Za to, że życie nie wiąże ich niczem,
I że w grób mogą kłaść się bez obawy;
Że na świat patrzą kamiennem obliczem,
Że mrok bezgwiazdny dusze ich zalewa,
Że radość widmem jest dla nich zwodniczem;
I że nie wiedzą o czem słowik śpiewa,
I że na piękno brak im czułych oczu,
I że dni gorszych każdy się spodziewa..
Jeden — najbledszy — stanął na uboczu.
Głód mu w policzkach wyżłobił dwa doły;
Nie jadł, i topił wzrok w nieba przezroczu.
Czekał, czy z chlebem nic zejdą anioły -
Potem zaczerpnął w dłoń z konchy trytona,
I pił i świstał i chciał być wesoły...
Aż nagłe, twarz mu zastygła, schmurzona,
I jad0witą przeszył wzroku strzałą
Pałac i kwiaty i posągów łona —
A pod tym wzrokiem wszystko pociemniało.
Gdzie wód błękitność i słońca pozłota?
Gdzie wonnych kwiatów kobierce jaskrawe?
Gdzie gąszcz, co barwą szmaragdu migota?
Mgła padła szara na błyszczącą trawę,
Staw zda się brudnym nalany ołowiem,
Tryton nie wodę wyrzuca lecz lawę.
Pałac czuć zdala trumną i pustkowiem;
Przelękły łabędź po fali ucieka,
A słońce bladym wydaje się nowiem...
Jedno spojrzenie głodnego człowieka
Zmąciło ciszę świętującej ziemi,
Gniotąc ją, nakształt trumiennego wieka.
I rozżaliła się nad dziećmi swemi,
Którym brak tego, co ma trawka licha,
I którzy chodzą z oczyma błędnemi.
A przecie z głodu drzewo nie usycha,
Ani się skarżą nań powietrzne ptaki,
Ani wśród piasków zna go mrówka cicha.
Wszyscy od życia wzięli los jednaki,
A ziemia pomnąc o każdem z swych dziatek,
Żywi lwy dumne i nędzne robaki.
W rzekach i borach jest karmi dostatek,
Owoc na drzewie połyska soczysty,
I miód się w plastrach bieli, jak opłatek;
Na polach szumi zboża płaszcz kłosisty,
A z rykiem trzody zespala się zgodnie
Plusk ryb, wrzask ptastwa, tłustych żółwiów świsty...
Więc na człowieku tym spełniono zbrodnię,
Gdy go od uczty życia odepchnięto,
Prawo istnienia kradnąc mu niegodnie.
I jakże razi to natury święto,
Ze świętem ducha obchodzone w parze!
Jakże świat razi twarzą uśmiechniętą!
O! wznośmy pięknu wspaniałe ołtarze,
Marmur i złoto niech rzucają blaski,
Wino niech szumi w kryształowej czarze;
Skroń strójmy w róże, twarz w wesołe maski,
Myśl nasza słońcem niech będzie pojona,
A słuch zamknięty na niesforne wrzaski;
Wieżami tumów prujmy chmurom łona,
Niech posąg każdą przyozdabia niszę,
Rzeźb koronkowych niech błyszczy zasłona;
Niech nas pieśń wieszczów dopóty kołysze,
Aż każdy smutków daremnych zaniecha,
l myśl pogrąży w olimpijską ciszę;
Wesołe tylko budząc w życiu echa,
Niechaj ofiary biorą od nas wszędzie:
Miłość i rozkosz, piękno i uciecha...
Lecz wprzód — niech głodnych pośród nas nie będzie!
Lubię krzyk namiętności, kiedy się wyrywa
Z ust poety, namysłem niespętanych jeszcze;
Lubię słowa, co w piersiach obudzają dreszcze,
Dlatego, że je miłość zrodziła prawdziwa;
Lubię gniew tytanowy, co nie drży przed niczem,
I Helikon rozburza, Jak lichą garść ziemi;
Lubię boleść, gdy łzami przemawia krwawemi;
Lubie zapal, ze zlotem od gromów obliczem!
O wieszcze! dzieci bogów! czemu z waszej lutni
Rzadko płyną te dźwięki, co są życia echem?
Czyż nie umiecie śmiać się naturalnym śmiechem,
I naprawdę być gniewni, pragnący lub smutni?
Czemu maską aktora lica swe kryjecie?
Czemu więzicie w piersiach uczuć zapał szczery?
Rzućcie trwogę! Nikt orłu granic atmosfery,
Nikt granic możliwości nie wskaże poecie!
Koturny czas wam rozzuć, czas wam zejść ze sceny!..
Kłamstwo uczuć zostawcie zalotnej niewieście,
Bądźcie tem w waszych pieśniach, czem w życiu jesteście,
Z waszej Muzy przeczystej nie róbcie syreny.
Od noszenia barw cudzych niech was bogi strzegą!-
Dusza winna być własna, a nie pożyczona;
Pocóż myśleć myślami Danta lub Bajrona?
Bądźcie sobą! nad prawdę cóż jest piękniejszego?
Fundament waszych uczuć niech będzie z rozumu,
Na nim bóstwom poezji stawiajcie ołtarze;
Mówcie tak, jak wam mówić głos natchnienia każe;
Niech tłum do was się stroi, a nie wy do tłumu.
Jak z płomienia i dymu weselna pochodnia,
Tak się życie ze smutków składa i radości;
Więc śmiejcie się, gdy w piersiach jeszcze śmiech wam gości,
Ale lez nie zmyślajcie nigdy — bo to zbrodnia!
Miejcie zapal w marzeniach, a w czynach wytrwałość;
Niech duch wasz będzie raczej hardy, niż służalczy;
Z podniesioną przyłbicą niech z was każdy walczy;
Skalpel rzućcie! — gienjuszem ogarniajcie całość!
Poety misją łączyć wszystko istniejące; —
Stwórca promyki piękna rozproszył w przestrzeni,
Wiązkę tych niedojrzanych a bożych promieni
Wieszcz zbiera, i zapala w ich ognisku — słońce.
Czemże Homer potężny? czemże Szekspir wielki?
Lud ich czci, bo ma własne odgadują życie,
Kocha ich, bo w ich pieśniach słyszy serca bicie;
Ich muzy — to kapłanki, a nie wichrzycielki!
O Wieszcze! kwiaty ludów! bądźcie cali wonią,
Co się wciska w gmach wielki i w małą lepiankę;
Czcijcie niebo jak matkę, ziemię jak kochankę;
Szydźcie z tych, co zdyszani za oklaskiem gonią.
Pierś wasza niech uczuciem jak wulkan wybucha,
I miejcie tłum pieśniami wstrząsać natchnionemi; —
Świat z lawy wulkanicznej poznaje głąb ziemi,
Z waszych krzyków namiętnych pozna głębie ducha!
Wielkie miasto poezji nie sprzyja —
Chyba takiej, co pełza jak żmija,
Paszkwilami z poza węgla szczeka,
Procesyjne rozwija proporce,
Zdobi szychem pańskich trumien wieka,
Albo służy za kwiatek aktorce.
W wielkiem mieście trudno o sielankę
Malowaną miękim pędzlem Grenze’a —
Z wrażeń ono grubą sieczkę rzeza,
Rwie brutalnie cichych marzeń tkankę,
A gdy kiedy zabłyśnie w obrazie,
To ten pięknym jest tylko — przy gazie.
Lecz i tutaj, w ustronia gdzieś cichem,
Kędy ludzie przemieszkują prości,
Można z lilji spotkać się kielichem,
Z sercem pełnem anielskiej światłości,
Z duszą, w której jak w książce się czyta,
Z życiem, słodkiem jak pieśń Teokryta...
W niebie Danta Bóg mieszka u szczytu.
Lecz wśród ludzi chętniej schodzi na dół —
Tam wśród jęków, złorzeczeń i zgrzytu
Rzuca blask swój na tę burzę czarną
I boskością wywyższa ten padół —
A poeci doń wówczas się garną....
Com ja winien, że mnie słońce wschodu
Niezatartem naznaczyło piętnem?
Com ja winien, że jak ojce rodu,
Dzieckiem zmysłów muszę być namiętnem?
Com ja winien, że ze krwią dziedziczę
Chytrą duszę i śniado oblicze?
Com ja winien, że przez średnie wieki,
Poty na mnie śliną wzgardy plwano,
Aż pociekła mi krew z pod powieki,
Aż me usta zabielały pianą,
Aż w szpetnego zmieniłem się pada,
Co się czołga, zanim ranę zada?
Com ja winien, że mi dawna chwała
Świeci jasno wskroś dziejowych mroków,
Że mi lice dziwnym ogniem pała,
Kiedy czytam natchnienia proroków,
Że mi od was serce się wyrywa
Do świętego z przeszłością ogniwa?
Com ja winien, żem drzewem pustyni,
Co przywykło do żaru i blasku,
Że napróżno wysiłki kto czyni,
By me płonki utrwalić na piasku,
Żem z tych roślin, co tęskniąc za puszczą,
W obcą ziemię korzeni nie wpuszczą?
Wy, co na mnie podnosicie pięście,
Wprzód z przeznaczeń obliczcie się prawem;
Karzcie zbrodnię, odpuśćcie nieszczęście,
O zwycięstwie zamarzcie bezkrwawem —
Czyż będziecie ze skarga stawali
Przeciw słońcu, powietrzu i fali?
Warszawa 25 grudnia, 1881.
Kiedy się w tłumie utrę o nędzarza,
Co błędnym wzrokiem bogaczów przeraża,
Ho w nim czytają i skargę i groźbę;
Kiedy usłyszę zająkliwą prośbę,
Razem ze źrenic piorunowym błyskiem
Rzuconą miastu, co płynie mrowiskiem,
Senne, jak lwica, ludzkiej krwi opita;
Kiedy mi w mroku nad uchem zazgrzyta:
„Jeść!“ i stłumione mię jęki dobiegą —
Boga ja wówczas pytam się: — Dla czego?...
A to pytanie, strzeliwszy jak raca,
Od gwiazd odbite na ziemię powraca,
I drogę sobie torując wśród ludzi,
Opilców trzeźwi, rozkosznisiów budzi
I wznieca wrzawę, biadania i spory.
Słyszę, jak z mównic poważne doktory
O tem pytaniu gadają uczenie;
I słyszę chciwców gniewliwe warczenie,
Trwożnych o całość swej misy ze strawą;
I słyszę modły szeptane z obawą
Przed Bogiem, który wie o nich — i milczy;
I słyszę wycia i zgrzyt zębów wilczy,
I krzyk, grożący ludzkości zagładą....
Powstaje wreszcie mędrzec z twarzą bladą,
Każe niesfornym uciszyć się głosom,
Nie grozi ludziom, nie grozi niebiosom,
Lecz oskarżenie rzuca na przyrodę,
Na ogień, ziemię, powietrze i wodę...
Gniewem się wstrząsa świata karmicielka,
Ta, której miłość dla dzieci tak wielka,
Że lichej muszce nie da zginąć marnie,
I równie pilnie żywi polną darnie,
Jak i dzikiego na pustyni zwierza;
Gniewem się wstrząsa, i w niebo uderza
Głośnym, o słuszność krzyczącym protestem —
Lecz głos się żaden nie odzywa „jestem“,
Jak Mojżeszowi z ognistego krzaka;
I na świat cały pada cichość taka;
Że słychać, jak wąż pełznie polną miedzą,
I jak robaki trupów w grobach jedzą —
Więc mdleją dusze i truchleją serca....
............
A głód tymczasem nędzarza uśmierca.
W wiośnie człowieka i w wiośnie przyrody,
Zanim się jeszcze sny miłości prześnią,
Duchy obchodzą poetyczne gody,
I świat brzmi cały — pieśnią.
W tej skowronkowej i słowiczej dobie,
Gdy rozkosz rządy odprawia nad światem,
Parom kochanków służąc ku ozdobie,
Czem jest piosenka? — Kwiatem.
Mrą wonne, róże, znikają motyle,
Skowronka w porę nie słychać poranną,
Lecz pieśń natchniona nie milknie na chwilę,
I jest dla tłumów — manną,
Gdyby nie — ona, niejeden duch młody
W nicość-by może runął martwym klocem —
Szlachetne duchów nasycając głody,
Czemże jest pieśń? — Owocem.
Często wiek cały w jednym wielkim czynie
Streszcza swą dusze, nowym mknącą torem —
Zamknięty w pieśni czyn taki nie ginie,
I jest dla innych wzorem,
Ruń młodociana okrywa mogiłę,
Z mroku zwycięzcy podnoszą się sami, —
Chowając wskrzeszeń i zapłodnień siłę,
Czem pieśni są? — Ziarnami.
Nędzo domowa! ty, która tajemnie
Kradniesz rumieńce dzieciom urzędnika!
Nędzo, do której duch trudniej przywyka,
Niźli stepowy rumak do wędzidła!
Nędzo, łamiąca białe natchnień skrzydła
Artystom, słońca łaknącym daremnie!
Ogniu niszczący! bezpłodna ofiaro!
Za jakie grzechy jesteś ty nam karą?
Na to, byś mogła przestrogę nieść światu,
Hijobowego brak ci majestatu;
Ran swych przed ludźmi nie odkrywasz śmiele,
Ale je chowasz, ze wstydem, w ciemnościach;
Kosztowny łachman masz na chorem ciele,
Które wrzodami świeci z pod szkarłatu;
Wieniec jaskrawy spada ci na oczy,
Blado policzki farbując pomięte,
I jesteś czerwiem, który drzewo toczy
Od wnętrza, w rdzeniu gnieżdżąc się, jak w kościach...
Drzewo lśni długo świeżością kłamaną
I chórem ptaków modli się co rano —
Aż nagle pada, jak kosą podcięte.
Śledziłem twoje śmiertelne pochody,
Nędzo, społeczeństw jadowity grzybie!
I wiem, jak gasisz skrzydłem nietoperza
Ogniki marzeń, szczęścia i swobody;
Jak w noc bezsenną błyszczą nad wezgłowiem
Twe oczy zimne, niezmrużone, rybie;
Jak pod twem tchnieniem twarz więdnieje świeża,
I traci uśmiech pospołu ze zdrowiem;
Jak podkopujesz rodzin fundamenta,
I gnębisz dusze niepojętym lękiem:
Jak się objawiasz bladością i jękiem,
A nigdy w głośne nic przejdziesz lamenta;
Jak się zaczajasz, pełzasz, skradasz, zwijasz,
Jak obezwładniasz, a potem zabijasz...
O! są boleści przeklęte, poziome,
Które się boją słonecznego blasku,
I lica wstydu piętnują rumieńcem;
Są mroki, nigdy niewidzące brzasku.
Swoich przeznaczeń ponurych świadome
I śmierć niosące najdzielniejszym duchom;
Są bezlitosne pohańbienia serca,
W których los wężów opasuje wieńcem.
Przygniata, dusi, jednak nie uśmierca;
I jest okrutna szlachetnych Golgota,
Na której giną pospołu z łotrami,
Dlatego tylko, że ich nędza plami,
Że los poskąpił im — złota...
Gdyby poezją karmić można głodnych,
Ja-bym swe pieśni zmienił w kęsy chleba,
I was obdzielał, którym go potrzeba
Pilniej, niż dźwięków słodkich lecz zawodnych.
Gdyby poezją można przyodziewać,
Ja bym wciąż pieśni wysnuwał jak przędzę,
I tkał z nich odzież, i krył waszą nędzę —
Bo nagich odziać lepiej, niż im śpiewać.
Gdyby poezją można wznosić mury,
Ja duszę całą wyśpiewać-bym gotów,
By was zasłonić od słonecznych grotów
I bezlitośnych urągań natury.
Lecz pieśń ulata, a chęć w miejscu stoi..
A gdy bezsilność szydzi tak okrutnie,
To by się chciało strzaskać śpiewną lutnię.
Że niczem dla was — o biedni! o moi!
Leć jednak, pieśni! Nad świeżą ruiną,
Zjaw się nie płaczką, lecz gońcem otuchy;
Gdy ciał nie możesz, nakarm głodne duchy,
I ucz, że próżno żadne łzy nie płyną!...
............
Grodno, 10 czerwca, 1885.
Dzięki ci, panie, żeś mi tak roztropnie
Wyjaśnił mądrość społecznej budowy;
Wiem już, że rozum podpiera ją zdrowy,
Że w niej słabości niema ani śladu,
I że, jak w niebo Jakóbowe stopnie,
Tak w niej rzecz każda prowadzi do ładu.
Ład jest społeczeństw słońcem i koroną!
Błyszczy on w życiu, jak chorągiew w walce,
Świat opasuje obręczą złoconą;
I aby czynić prawom swoim zadość,
Wymierza ludziom cierpienie i radość
Równo, jak leki na aptecznej szalce.
W symfonji życia, co płynie ku niebu,
Złudzeniem tylko są fałszywe tony,
Chór ludzkich głosów bieży niezmącony,
Chociaż mu głucho wtórzy dzwon pogrzebu;
A krzyk rozpaczy i zębów zgrzytanie,
I jęk, co zbliska mrozi strachu zimnem,
Brzmią zgodną pieśnią i radosnym hymnem
Na tych wyżynach, gdzie ty stoisz, panie.
Mądrość, co ciebie swą tarczą zasiania,
O niemożliwość nigdy się nic kusi;
Sfinksowe ciebie nie dręczą pytania,
Przestajesz na tem, że co jest, być musi;
A gdy napotkasz w życiu powikłania,
Których rozumem nie przetniesz, jak nożem,
To z rezygnacją wymijasz je zdala,
Jako wymija ciężkie głazy fala.
Dzięki ci, panie. Twej nauki płomię
Gościniec szczęścia wskazało mi prosty.
Stóp na nim twarde nie kaleczą osty,
Bóstwo harmonji króluje widomie,
Niebo jest stropem, listki róż podnóżem,
A cichy pielgrzym, który po nim kroczy,
I depcze kwiatów stufarbne kobierce,
Ma błękitami napojone oczy
I w świetny kryształ zakrzepnięte serce.
Niestety! próżno-m, w ducha wysileniach.
Na ten gościniec pragnął kroki zwrócić!
Dotąd po ostrych muszę brnąć kamieniach,
Jak pies z księżycem, z losem swym się kłócić,
Straszne, a marne toczyć boje ducha,
I miotać klątwy, których nikt nic słucha;
Dotąd mi krzykiem zdają się niestrojnym
Jęki, któremi przemawia nieszczęście,
Dotąd napróżno chciałbym być spokojnym,
Widząc rozpaczą zaciśnięte pięście,
Dotąd mię bolą niespłacone winy,
Dotąd mię boli ofiarnicze życie,
I szczytu ludzkiej nie widząc drabiny,
Nie wiem czy w mroku ginie, czy w błękicie...
I już przed śmiercią nie zakończę boju,
I już przed grobem nie znajdę spokoju;
Zawsze mi twardą będzie ziemska gleba,
I fałszywemi ziemskiej pieśni tony —
Bo wiem, że aby w zgodzie niezmąconej
Żyć z przeznaczeniem bliskiem i dalekiem,
I aby nie drżeć... na to być potrzeba
Czemś mniej, czemś więcej, lecz już — nie człowiekiem!