Piotr i Jan (Maupassant, 1920)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piotr i Jan |
Wydawca | Księgarnia Ludowa |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Pierre et Jean |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Psiakrew! — wykrzyknął nagle ojciec Roland, który od kwadransa trwał nieruchomo, z oczy ma wbitymi w wodę, od czasu do czasu ruchem leciuchnym unosząc wędkę z głębi morskiej toni.
Rolandowa, drzemiąca w głębi łódki obok pani Rosemilly, zaproszonej na tę wycieczkę rybołowczą, zbudziła się i zwróciła głowę do męża:
— I cóż?... i cóż?... Jerominie!
Jegomość wściekły odparł:
— Wcale nie chwyta. Od południa ani jednej ryby. Na połów powinni się wybierać sami tylko mężczyźni; przez kobiety zawsze się człowiek spaźnia.
Dwaj jego synowie, Piotr i Jan, stojący jeden po lewej, drugi po prawej stronie łodzi, z wędkami obwiniętymi koło palców, równocześnie wybuchli śmiechem, a Jan odparł:
— Ojciec niezbyt uprzejmy dla naszego gościa.
Stary Roland zmieszany, począł się usprawiedliwiać:
— Przepraszam panią, pani Rosemilly, ale taki już jestem. Zapraszam panie, bo lubię ich towarzystwo, ale skoro się znajdę wśród wód, myślę jedynie o rybach.
Rolandowa całkiem się już rozbudziła i rozmarzonym spojrzeniem obejmowała rozległy horyzont, skały nadbrzeżne i morze. Szepnęła:
— Mimo to połów ci się udał.
Mąż jednak poruszył głową przecząco, równocześnie rzucając spojrzenie zadowolone na kosz, w którym ryby złowione przez trzech mężczyzn dygotały jeszcze, wydając lekki szelest ocierających się łusek i wzniesionych pletw — bezsilne, daremne wysiłki i podrzuty w powietrze zabijające.
Ojciec Roland chwycił naczynie między kolana, nachylił je, aż po brzeg pozwalając wypłynąć srebrnołuskim żyjątkom, by zobaczyć te na dnie, których drgawki agonji spotęgowały się a mocna woń ich ciał, zdrowy odór morza począł się wydobywać z pełnego wnętrza kosza.
Stary rybak wdychał ją chciwie, niby zapach róż, oświadczając:
— Chryste! toż świeżutkie!
I zaraz dodał:
— Ile ty złowiłeś, doktorze?
Starszy jego syn, Piotr, człowiek trzydziestoletni, o czarnych faworytach przystrzyżonych, jakie zwykle noszą biurokraci, z golonym wąsem i brodą, odparł:
— Och, niewiele, może trzy lub cztery.
Ojciec zwrócił się do młodszego:
— A ty, Janie?
Jan, wysoki blondyn, o silnym zaroście, znacznie młodszy od brata, uśmiechnął się i mruknął:
— Mniej więcej tyle, co Piotr, cztery lub pięć.
Za każdym razem powtarzali tosamo kłamstwo, ku niezmiernej radości ojca.
Owinął wędkę koło wiosła i krzyżując ramiona oświadczył:
— Nigdy już nie spróbuję łowić popołudniu. Po godzinie dziesiątej niema co robić. Nie chwyci taka bestja, gdy sobie urządza drzemkę w słońcu.
Rozejrzał się po morzu z miną zadowoloną właściciela.
Dawniej był złotnikiem w Paryżu, lecz ogromne zamiłowanie do żeglugi i rybołóstwa wyrwało go z kantoru, skoro tylko dorobił się tyle, by skromnie módz żyć z renty.
Przeniósł się tedy do Hawru, zakupił łódź i został żeglarzem-amatorem. Dwaj jego synowie, Piotr i Jan, zostali w Paryżu, by kończyć tam studja, a od czasu do czasu wracali do domu dzielić przyjemności ojca.
Ukończywszy kolegjum, Piotr, starszy o pięć lat od Jana, czując w sobie kolejno powołanie do rozmaitych zawodów, próbował ich jakie pół tuzina i szybko się zniechęciwszy do każdego, znów się przerzucał, inną pociągnięty nadzieją.
Naostatku zwabiła go medycyna, do której zabrał się z takim zapałem, że po względnie krótkich studjach i odliczeniu przez ministerstwo paru semestrów, poświęconych innej gałęzi nauki, otrzymał doktorat. Był egzaltowany, inteligentny, zmienny i uparty, poddający się rozmaitym utopjom i filozofowaniu.
Jan, w równym stopniu jasnowłosy, jak brat ciemny, w równym stopniu łagodny, jak brat zawzięty, spokojnie ukończył prawa i otrzymał dyplom w tymże czasie, gdy Piotr został doktorem.
Obydwaj więc odpoczywali potroszę wśród rodziny i obydwaj postanawiali osiąść w Hawrze, o ile się im uda zdobyć warunki odpowiednie.
Jednakowoż zazdrość nieuchwytna, owa zazdrość uśpiona, co prawie niewidzialna wzrasta między braćmi lub siostrami aż do okresu ich dojrzałości, wybuchając z okazji małżeństwa lub jakiegoś szczęścia, spadającego na jednego z nich, podtrzymywała w nich uczucie braterskiej i nieszkodliwej nieprzyjaźni. Kochali się niewątpliwie, lecz równocześnie śledzili się wzajem. Piotr, liczący lat pięć, gdy Jan się urodził, z nienawiścią psutego zwierzątka spoglądał na to drugie zwierzątko, co się nagle zjawiło na ręku matki czy ojca, tak bardzo przez nich kochane i pieszczone.
Jan był od dzieciństwa wzorem łagodności, dobroci i zrównoważenia charakteru; Piotra zaś drażniły ustawiczne pochwały pod adresem tego grubego chłopca, którego łagodność wydawała mu się niedołęstwem, dobroć brakiem stanowczości, a życzliwość zaślepieniem. Ich rodzice, ludzie spokojni, marzący dla swych synów o stanowiskach przyzwoitych, średnich, wyrzucali mu jego chwiejność, zbytnie entuzjazmy, nagłe zapędy poronione i wszystkie te wzloty bezsilne ku idejom wzniosłym i zawodom niepraktycznym.
Odkąd dorósł, nie mówiono mu już: “Patrz na Jana i bierz z niego przykład!“ ilekroć jednak podnoszono w jego obecności: “Jan zrobił to, Jan zrobił tamto“, doskonale rozumiał znaczenie i aluzję ukrytą tych słów.
Matka ich, kobieta systematyczna, oszczędna mieszczanka, trochę sentymentalna, obdarzona czułą duszą kasjerki, ustawicznie łagodziła te drobne współzawodnictwa, powstające co dnia między jej dużymi synami w drobiazgowej atmosferze życia codziennego. W tej chwili zresztą pewne drobne zdarzenie zakłóciło jej spokój i obawiała się nawet z tego powodu dalszych komplikacji. W ciągu zimy bowiem, gdy synowie jej kończyli studja w Paryżu, ona zaznajomiła się ze swą sąsiadką, panią Rosemilly, wdową po kapitanie marynarki, który zginął na morzu przed dwoma laty. Młoda wdowa, całkiem młoda, bo licząca dopiero dwadzieścia trzy lata, kobieta znająca życie instynktownie, niby zwierzę żyjące na wolności, jak gdyby sama widziała była, przeżyła, zrozumiała, rozważyła wszystkie możliwości, o których sądziła swym zdrowym rozumem, w sposób ograniczony i pogodny, przyzwyczaiła się przychodzić z robótką na pogawędkę wieczorną do miłych sąsiadów, ofiarowujących jej filiżankę herbaty.
Ojciec Roland, stale pozujący na marynarza, wypytywał tę nową przyjaciółkę o nieboszczyka kapitana, a ona opowiadała o nim, o jego podróżach i przygodach na morzu, spokojnie, bez zakłopotania, jak przystoi kobiecie rozsądnej i zrezygnowanej, miłującej życie, a szanującej śmierć.
Dwaj synowie, zastawszy po powrocie z Paryża piękną tę wdówkę zadomowioną u rodziców, odrazu zaczęli stroić do niej koperczaki, mniej w celu podobania się jej, a raczej dla wzajemnego przyćmienia się w jej oczach.
Matka, kobieta rozumna i praktyczna, szczerze pragnęła, by jeden z nich zwyciężył, jako że młoda wdówka była bogata, równocześnie jednak chciała, by żaden z tego powodu nie doznał przykrości.
Pani Rosemilly była blondynką o błękitnych oczach, koronie włosów niesfornych, fruwających za najlżejszym powiewem i drobnej twarzyczce, śmiałej, wyzywającej, czupurnej, zadającej kłam jej rozsądnemu sposobowi myślenia.
Zdawała się dawać pierwszeństwo Janowi, pociągana pokrewną jej naturą. Pierwszeństwo to przejawiało się zresztą zaledwie dostrzegalną barwą głosu, spojrzeniem i przyłączeniem się niekiedy do jego zdania.
Zdawała się domyślać, że zdanie Jana umocni własną jej opinję, gdy przeciwnie, sądy Piotra musiałyby wypaść wręcz przeciwnie. Mówiąc o poglądach doktora, jego poglądach politycznych, artystycznych, filozoficznych, moralnych, dodawała chwilami: „Pańskie chimery“. A on rzucał jej wówczas spojrzenie chłodne urzędnika, wytaczającego proces kobietom, wszystkim kobietom, biednym tym istotom!
Przed przybyciem synów ojciec Roland nigdy jej nie zapraszał na swe wycieczki rybołówcze, ani też nie zabierał żony, mając zwyczaj wyruszania na morze świtem, w towarzystwie spensjonowanego kapitana Beausire, którego poznał był w porcie i gorąco się z nim zaprzyjaźnił, oraz starego majtka Papagris, przezwanego Jean-Bartem, mającego obowiązek czuwania nad łodzią.
Aż tu pewnego wieczora, mniej więcej przed tygodniem, pani Rosemilly, będąca u sąsiadów swych na obiedzie, zauważyła: Taka wycieczka musi być chyba ogromnie przyjemna! A dawny złotnik, mile w swej pasji pogłaskany, uczuł nagle chęć kaznodziei zjednywania nowych wyznawców i zawołał:
— Czyby się pani przyłączyła?
— Bardzo chętnie.
— Więc w przyszły wtorek?
— Zgoda, w przyszły wtorek.
— A czy pani potrafi wyjechać o piątej rano?
Wydała okrzyk zdumienia:
— Ach! cóż znowu! Przenigdy!
Rozczarowany, ostygł w zapale, wątpiąc nagle o szczerości jej powołania.
Spytał jednak:
— O której więc mogłaby pani wyruszyć?
— No... o dziewiątej!
— Nie wcześniej?
— Żadną miarą; i to już zbyt wcześnie.
Poczciwiec się zawahał. Oczywiście że nic nie złowi, bo ryba nie da się znęcić w pełnym słońcu; obaj synowie jednak oświadczyli natychmiast, że urządzą wycieczkę i wszystko przygotują.
Tak więc następnego wtorku „Perła“ zarzuciła kotwicę pod białymi skałami przylądka Heve; do południa łowiono, następnie drzemano, poczym znów zaczęto łowić bez żadnego skutku, aż stary Roland uświadomiwszy sobie po niewczasie, że pani Rosemilly chodzi jedynie i wyłącznie o przejażdżkę i widząc, że wędki ani drgną, w chwili bezrozumnego zniecierpliwienia rzucił energiczne „psiakrew“! odnoszące się zarówno do obojętnej wdowy, jak do nieuchwytnych ryb.
W tej chwili oglądał swą zdobycz złowioną, z radością przejmującą skąpca; następnie podniósł oczy ku niebu i widząc, że słońce chyli się ku zachodowi, rzekł:
— I cóż, dzieci, możeby tak znów spróbować?
Obaj chwycili za swe sznury, rozwinęli je, do korków przytwierdzili oczyszczone haczyki i czekali.
Roland wstał, by zbadać horyzont, niby kapitan okrętu, poczym oświadczył:
— Wiatr silniejszy; do wioseł, chłopcy!
I nagle wyciągnąwszy ramię ku północy, dodał:
— Patrzcie, patrzcie, oto „Southampton“.
Na płaszczyźnie morskiej, rozłożonej jak chusta błękitna, olbrzymia, połyskliwa, o refleksach złotych i ognistych, wznosiła się w kierunku wskazanym ciemnawa chmura na różowym tle nieba. A pod nią widniał okręt, z oddali całkiem maleńki.
Od południa zdążały jeszcze inne parowce, płynąc wszystkie ku grobli portowej Havru, którego biały brzeg zaledwie był widzialny, zakończony wysoką latarnią.
Roland zagadnął:
— Czy to nie dziś wraca „Normandja”? Jan odparł:
— Tak, ojcze.
— Podaj mi moją lunetę, bo zdaje mi się, że to ona właśnie nadpływa.
Rozłożył lunetę, przystosował ją do oczu, odnalazł punkt na morzu i zachwycony jego widokiem, wykrzyknął:
— Tak, to „Normandja”, poznaję jej dwa kominy. Pani Rosemilly, czy chce pani ją zobaczyć?
Wzięła lunetę, skierowała ją ku morskiej oddali, nie zdoławszy jednak należycie uregulować szkieł, gdyż nie rozróżniała nic prócz błękitu okolonego jakoby barwną tęczą, a następnie rozmaite rzeczy dziwaczne niby widma, przyprawiające ją o mdłości.
Oddając lunetę, rzekła:
— Ja zresztą nigdy nie umiałam się obchodzić z lunetą. To zawsze gniewało męża, który godzinami mógł wystawać przy oknie, rozpoznając z daleka wszystkie okręty.
Ojciec Roland zirytowany, odparł:
— Widocznie ma pani jakąś wadę wzroku, bo moja luneta jest znakomita.
Następnie zaofiarował ją żonie:
— Chcesz spojrzeć?
— Nie, dziękuję; wiem, z góry, że nie potrafię jej użyć.
Rolandowa, licząca lat czterdzieści osiem, lecz nie wyglądająca na ten wiek, zdała się rozkoszować więcej od wszystkich tą przejażdżką na morzu i czarującym zachodem.
Jej kasztanowate włosy zaczynały z lekka siwieć. Miała wyraz twarzy pogodny i rozsądny, wyraz szczęśliwy i łagodny, sprawiający wrażenie sympatyczne. Podług określenia starszego syna, Piotra, znała ona wartość pieniędzy, co jej jednak nie przeszkadzało zaznawać czaru marzeń. Lubiła lekturę, powieści i poezje, nie dla ich wartości artystycznej, lecz dla marzeń czułych a melancholijnych, jakie w niej budziły. Wiersz, często banalny, często lichy, wprawiał w drżenie jej struny uczuciowe, jak mawiała, dając jej wrażenie jakby urzeczywistnienia pragnień tajemniczych. I chętnie poddawała się tym lekkim wzruszeniom, mącącym nieco jej duszę, utrzymywaną w porządku, niby księga rachunkowa.
Od przybycia do Havru widocznie się skłaniała do tuszy, co przydawało pewnej ociężałości jej postaci ongi bardzo gibkiej i smukłej.
Ta przejażdżka po morzu wprost ją zachwycała. Mąż jej, nie będąc człowiekiem złym, obchodził się z nią po grubiańsku, jak zwykli bez gniewu i nienawiści postępować rozmaici despotyczni sklepikarze, nie umiejący rozkazywać bez przekleństw. Wobec obcych panował nad sobą, lecz w domu wcale się nie krępował, przybierając maniery tyrana, pomimo, że z natury był tchórzem. Ona zaś, obawiając się krzyków, scen, zbytecznych wyjaśnień, stale ustępowała, nigdy niczego nie żądając; od długiego też czasu nie śmiała już prosić Rolanda, by ją zabrał na morze. Z radością przeto skorzystała z dzisiejszej sposobności, rozkoszując się przyjemnością nową dla niej i rzadką.
Od chwili odbicia od brzegu poddała się całkowicie, duszą i ciałem, temu łagodnemu ślizganiu po wodzie. Nie myślała o niczym, nie błąkała się ni wspomnieniami, ni oczekiwaniami, mając wrażenie, że serce jej, zarówno jak ciało unosi się na czymś miękkim, płynnym, rozkosznym, ukołysane i odrętwiałe zarazem.
Gdy ojciec zakomenderował odwrót: „Dalej do wioseł!“ uśmiechnęła się na widok synów, swych dwuch dorosłych synów, jak zrzuciwszy surduty, zaczęli podwijać rękawy koszul, obnażając ramiona.
Piotr stojąc bliżej kobiet, ujął wiosło po prawej, Jan po lewej stronie, czekając hasła: „naprzód, marsz!“, jako, że ojcu chodziło przedewszystkim o ścisłe wykonanie manewru.
Równocześnie tedy zanurzyli wiosła, ułożyli się w tylnej części łodzi ciągnąc ze wszech sił; i rozpoczęło się współzawodnictwo w popisywaniu się siłą.
Przybyli tu płynąc spokojnie z rozpiętymi żaglami, lecz oto wiatr ustał zupełnie, a w obu braciach rozbudziła się nagle duma samców, mających zmierzyć się wzajem.
Wyjeżdżając na połów w towarzystwie ojca samego, wiosłowali również, lecz żadnemu nie chodziło wtedy o zdobycie pierwszeństwa.
Dziś mają sposobność do zaprezentowania swych muszkułów. Ramiona Piotra były owłosione, trochę chude, lecz sprężyste; Jan miał ramiona tłuste i białe, lekko zaróżowione, z rysującą się tuż pod skórą wydatną muszkulaturą.
Początkowo przewagę miał Piotr. Z zaciśniętymi zębami i zmarszczonym czołem, wyprężywszy nogi, a rękoma zaciskając wiosło, giął je za każdorazowym wysiłkiem, a „Perła“ mknęła ku wybrzeżu. Ojciec Roland siedząc na przedzie, by całą ławę tylną zostawić paniom, aż się zadyszał od ciągłej komendy: — Powolniej pierwszy, szybciej drugi! Lecz pierwszy podwoił jeszcze sił, a drugi nie mógł nadążyć w tym wiosłowaniu bezładnym.
Wreszcie ojciec zakomenderował: stać! Obydwa wiosła podniosły się równocześnie, a Jan, na rozkaz ojca, sam wiosłował przez parę chwil. Od tej chwili wybił się na plan pierwszy; rozgrzał się rozmachał, gdy Piotr, wyczerpany poprzednim nadmiernym wysiłkiem, dyszał osłabiony. Cztery razy z rzędu ojciec kazał przystawać, by starszy syn złapał tchu i wiosłował rytmicznie. A doktor, któremu pot występował na czoło, całkiem blady, upokorzony i wściekły, mruczał:
— Nie wiem, co mi się dzieje, ale czuję ustawiczny skurcz serca. Z początku szło mi doskonale, aż to mnie raptownie podcięło.
Jan spytał:
— Może wolisz, bym wiosłował sam?
— Nie, dziękuję, to minie.
Matka zmartwiona rzekła:
— No patrz, Piotrze, poco się tak forsowałeś; wszak nie jesteś dzieckiem.
Wzruszył ramionami i znów zaczął wiosłować.
Pani Rosemilly zdawała się nic nie widzieć, nie rozumieć, nie słyszeć. Jej mała główka jasnowłosa wykonywała za każdym pochyleniem się łódki nagły i wdzięczny ruch w tył, rozwiewający jej delikatny puch włosów na skroniach.
Nagle ojciec Roland zawołał:
— Patrzcie, oto „Southampton“ nas dopędza.
I wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Podłużny, niski, z dwoma kominami w tył przechylonymi i dwoma bębnami żółtymi, krągłymi jak policzki, statek „Southampton“ pędził całą siłą pary, pełen pasażerów i rozpiętych parasolek. Koła jego szybkie, hałaśliwe, prując wodę rozpryskującą się grzywą piany, nadawały mu wygląd pędem mknącego pociągu, gdy dziób całkiem prosty, przecinał morze, wyrzucając po obu stronach dwie wąskie, przejrzyste wstęgi fal.
Gdy statek mijał „Perłę“, ojciec Roland zdjął kapelusz, obydwie kobiety zaczęły powiewać chustkami, a jakie pół tuzina parasolek odpowiedziało na te ukłony, poruszając się żywo na pokładzie parowca, który oddalał się spiesznie, zostawiając za sobą na spokojnej i lśniącej tafli morza kilka lekkich zmarszczek.
Ukazały się też inne statki w koafiurach dymu, zdążające ze wszech stron ku grobli portowej krótkiej, białej, która je pochłaniała niby paszcza ogromna, jeden po drugim. Barki rybackie i wielkie żaglowce o lekkich masztach, mknąc po morskiej toni, ciągnione przez małe holowniki, zdążały wszystkie, szybko czy powoli, ku temu chłonącemu potworowi, co od czasu do czasu jakby już przepchany wyrzucał w morze inną flotę statków, okrętów, dwumasztowców i trzymasztowców. Parowce mknęły na prawo i lewo w płaski brzuch Oceanu zaś żaglowce pozbywszy się okrążającego roju łódek, sunęły majestatycznie pod osłoną płócien białych lub brunatnych, płonących szkarłatem zachodzącego słońca.
Rolandowa z nawpół przymrużonymi oczyma szepnęła:
— Ach, boże, jakież to morze jest cudne!
Pani Rosemilly odparła z przewlekłym westchnieniem, w którym nie było nic smutnego:
— Tak, nieraz jednak widok jego bywa bolesnym.
Roland zawołał:
— Patrzcie, oto na samym wstępie „Normandja“. Wielka, hę?
— Następnie zaczął wyjaśniać wszystkie punkta nadbrzeżne, po jednej i drugiej stronie aż do ujścia Sekwany. Dwadzieścia kilometrów szerokie jest to ujście oznajmił. Pokazywał kolejno Villerville, Trouville, Houlgate, Luc, Arromanches, rzekę Caen i skały Calvados aż po Cherbourg, czyniące żeglugę nader niebezpieczną. Następnie omawiał szeroko ławice piaszczyste Sekwany, zmieniające położenie za każdym przypływem i narażające na pomyłki nawet doświadczonych majtków z Quilleboeuf, jeśli co dnia nie przeprawią się przez te zdradne wody. Zwrócił też uwagę, że Hawr dzieli Normandję na niższą i wyższą. W Normandji niskiej brzeg płaski opada pastwiskami, łąkami i polami. Natomiast wybrzeże Normandji wysokiej jest jedną prostą skałą nadbrzeżną, pociętą, wyzębioną, wspaniałą, tworzącą aż do Dunkierki jeden olbrzymi, biały mur, w którego każdym załomie mieści się jakaś wieś lub port: Etretat, Fecamp, Sain-Valery, Le Treport, Diepper i t. d.
Obydwie kobiety wcale nie słuchały tych objaśnień upojone błogością chwili, wzruszone widokiem oceanu, pokrytego statkami, jak zwierzęta okrążającymi ich szalupę; milczały też, z lekka oszołomione tym bezmiarem powietrza i wody, uciszone zachodem słońca kojącym i wspaniałym. Jeden tylko Roland mówił bezustannie, należąc do tych ludzi, których nic nie wzrusza. Kobiety, jako bardziej nerwowe, czują niekiedy, nie rozumiejąc czemu, że dźwięk, głos bezpotrzebny drażni jak obelga.
Piotr Jan uspokojeni, wiosłowali powoli, a ,Perła“ zdążała w stronę portu, całkiem maleńka obok wielkich statków.
Gdy dotarła do brzegu, majtek Papagris czekający jej przybycia, podał paniom rękę przy wysiadaniu, poczem ruszono ku miastu. Tłumy ludzi spokojne, tłumy ludzi, wychodzących co dnia na wybrzeże w chwili przypływu, również zawracały ku miastu.
Panie szły przodem, a za niemi trzech mężczyzn. Przechodząc ulicą Paryską, przystawały od czasu do czasu przed magazynem mód lub wystawą jubilerską, by oglądać jakiś kapelusz lub klejnot, poczem znów szły w kierunku domu, wygłaszając sądy o przedmiotach oglądanych.
Przed Placem Giełdy, Roland przystanął, by jak codziennie przyglądać się wielkimm warsztatom okrętów, gdzie ogromne kadłuby statków stłoczone jeden obok drugiego, piętrzyły się w kilku szeregach. Niezliczona mnogość masztów na przestrzeni kilku kilometrów wybrzeża wszystkie maszty zaopatrzone rejami, strzałami, sznurami, nadawały miastu zaraz u wstępu wygląd wielkiego, martwego lasu. Po nad tym lasem bezlistnym krążyły mewy, czatując na każdy szczątek, ukazujący się na wodzie, by się nań rzucić, niby kamień spadający prostopadle; a chłopiec okrętowy, który się tu wspiął dla przymocowania windy, czynił wrażenie łobuza, wspinającego się na drzewa w poszukiwaniu gniazd.
— A gdybym tak bez ceremonii poprosiła panią na obiad, by spędzić razem dzień dzisiejszy — spytała pani Rolandowa, zwracając się do wdówki.
— Z przyjemnością; ja również przyjmuję bez ceremonji, bo smutno byłoby mi spędzić dzisiejszy wieczór samej.
Piotr słysząc to, trochę już dotknięty chłodem młodej kobiety, mruknął: — Brawo, oto wdowa zaczyna się rozkrochmalać. — Od kilku dnia stale ją nazywał „wdowa“, a słowo to całkiem zresztą niewinne, drażniło Jana z powodu akcentu, w którym dopatrywał się złośliwości i obelgi.
Trzej mężczyźni nie zamienili już ani słowa aż do progu mieszkania. Był to dom wąski, złożony z parteru i dwóch małych piąterek, przy ulicy Normandzkiej. Służąca, dziewiętnastoletnia dziewczyna wiejska, pobierająca małą pensję, o twarzy nadmiernie zdziwionej i zwierzęcej, typowej u wieśniaków, otworzyła bramę, zamknęła ją i za państwem weszła do salonu na pierwszem piętrze, poczem, rzekła:
— Jakiś pan tu był trzy razy.
Roland, który nie odzywał się do niej bez warknięcia lub zaklęcia, krzyknął:
— Któż to był u djabła?
Przyzwyczajona do podniesionego głosu swego pana, odparła:
— Jakiś pan od notarjusza.
— Od jakiego notarjusza?
— No, od pana Canu.
— I cóż powiedział ten pan?
— Że pan Canu przyjdzie tu sam wieczorem.
Pan Lecanu był notarjuszem i potroszę przyjacielem starego Rolanda, którego interesa prowadził. — Wobec zapowiedzianej wizyty na wieczór, chodzić musi widocznie o coś ważnego i pilnego; i czwórka Rolandów zamieniła wzajem spojrzenia, zaniepokojeni tą wieścią, bo zwykle ludzi średnio zamożnych niepokoją wszelkie interwencje notarjusza, nasuwające myśli o kontraktach, spadkach, procesach, rzeczach pożądanych lub groźnych. Po kilku sekundach milczenia ojciec mruknął:
— Co też to może być?
Pani Rosemilly się zaśmiała:
— Daj pan pokój, napewno jakiś spadek. Jestem pewna. Ja przynoszę szczęście.
Nie spodziewali się jednak niczyjej śmierci, mogącej im przynieść spadek.
Rolandowa, obdarzona znakomitą pamięcią co do krewnych, zaczęła odrazu wyliczać wszystkie możliwe powinowactwa ze strony męża i swojej, gałęzie poboczne i kuzynowstwo.
Nie złożywszy jeszcze kapelusza, zwróciła się do męża:
— Ojcze (zwykła go nazywać ojcem w gronie rodziny, a panem Rolandem wobec obcych) powiedzno, kto była druga żona Józefa Lebru?
— Nie pamiętasz? Ta mała Dumemil, córka papiernika.
— A mieli dzieci?
— Tak, czworo, albo nawet pięcioro.
— Ach, więc tu już nie.
Ożywiła się, snując domysły, czepiając się nadziei dobrobytu, mającego im spaść z nieba. Piotr jednak, który mocno kochał matkę i wiedział, że lubi się trochę oddawać rojeniom, obawiał się dla niej rozczarowania, chwilowej zgryzoty lub smutku, na wypadek, gdyby wiadomość oczekiwana okazała się niepomyślną; starał się ją przeto pohamować.
— Nie zapędzaj się mateczko; dziś już niema bogatych wujaszków amerykańskich. Co do mnie, to sądzę, że najpewniej chodzi tu o partję dla Jana.
Pomysł ten zdziwił wszystkich obecnych, a Jan lekko oburzony, że brat wspomniał o małżeństwie w obecności pani Rosemily, odparł:
— Czemu dla mnie, a nie dla ciebie? Przypuszczenie mocno nieprawdopodobne. Jeśliby chodziło o ożenek, to wpierw pomyślanoby o tobie, jako o starszym. Zresztą, ja wcale nie mam zamiaru się żenić.
Piotr zadrwił:
— Więc jesteś zakochany?
Tamten odparł niechętnie:
— Czyż trzeba koniecznie być zakochanym, by się na razie nie chcieć żenić?
— Ach, więc na razie tylko. To co innego! A zatem czekasz.
— Przypuśćmy, że czekam.
Ale ojciec, który przysłuchiwał się i rozmyślał, wpadł nagle na domysł najprawdopodobniejszy:
— Do licha! jakżeśmy głupi, łamiąc sobie głowy domysłami. Pan Lecanu jest naszym przyjacielem; wie, że Piotr szuka pomieszkania na gabinet lekarski, a Jan na kancelarję adwokacką, najpewniej więc znalazł coś odpowiedniego.
Było to tak proste i prawdopodobne, że odrazu wszyscy przyznali rację.
— Obiad na stole — oznajmiła służąca.
I każdy przeszedł do swego pokoju, by sobie obmyć ręce przed obiadem.
W dziesięć minut później siedzieli już przy obiedzie w małej jadalni na parterze.
Z początku panowało milczenie; po chwili jednak Roland zaczął się znów zastanawiać nad zapowiedzianą wizytą notarjusza.
— Bo ostatecznie, czemu nie napisał, czemu aż trzy razy przysyłał swego dependenta, czemu ma przyjść osobiście?
Piotr uważał to za całkiem naturalne.
— Widocznie sprawa wymaga odpowiedzi bezzwłocznej; a może też chodzi o szczegóły poufne, e których nie lubi się pisać.
Wszyscy czworo jednak myśleli ciągle o tej wizycie, trochę rozdrażnieni obecnością osoby obcej, która będzie krępować ich rozmowę i powzięcie decyzji.
Przechodzili właśnie do salonu, gdy dziewczyna oznajmiła przybycie notarjusza.
Roland rzucił się ku niemu.
— Dzień dobry, drogi mistrzu.
Tytułował pana Lecanu „mistrzem“, jak to się zwykle praktykuje wobec notarjuszy.
Pani Rosemily wstała:
— Odchodzę, bo czuję się znużoną.
Pozornie ją zatrzymywano, lecz nie zgodziła się i wyszła, a żaden z mężczyzn jej nie odprowadził, jak to zwykli byli czynić.
Rolandowa zajęła się nowym gościem.
— Może pan pozwoli filiżankę kawy?
— Dziękuję! Dopiero co wstałem od stołu.
— To może herbaty?
— I owszem, lecz trochę później; wpierw pomówimy o interesach.
Wśród ciszy głębokiej, jaka nastąpiła po tych słowach, słychać było tylko rytmiczny tykot zegara i dochodzące z kuchni szorowanie rondli, jako że służąca zbyt była głupia, by bodaj podsłuchiwać pod drzwiami.
Notarjusz począł:
— Czy państwo znali w Paryżu niejakiego — pana Marechal, Leona Marechal?
Roland i Rolandowa wykrzyknęli równocześnie: — Oczywiście!
— Czy był może przyjacielem państwa?
Roland oświadczył:
— Najlepszym, proszę pana, tylko że paryzanin z niego zaciekły. Jest naczelnikiem biura urzędu skarbowego. Nie widziałem go od wyjazdu ze stolicy. A później urwała się też korespondencja. Pan wie, gdy się tak żyje z daleka....
Notarjusz przerwał poważnie:
— Pan Marechal umarł!
Mąż i żona wykonali równocześnie ruch smutnego zdziwienia, udanego czy prawdziwego, będącego zawsze na pogotowiu wobec wieści żałobnej.
A pan Lecanu mówił dalej:
— Mój kolega paryski zakomunikował mi właśnie główny punkt jego testamentu, na mocy którego, syn państwa, pan Jan Roland, staje się prawnym jego spadkobiercą.
Zdziwienie było tak wielkie, że nikt nie mógł znaleźć słowa odpowiedzi.
Rolandowa pierwsza, zapanowawszy nad wzruszeniem, mamrotała:
— Mój Boże, ten biedny Leon... biedny nasz przyjaciel... Boże mój, Boże... i już nie żyje...
Łzy nabiegły jej do oczu, te ciche łzy kobiece, krople zgryzoty spływające z duszy na policzki, łzy, co wydają się tak bolesne, będąc tak przejrzystemi.
Roland jednak mniej myślał o smutnej stracie, a raczej o nadziei zapowiedzianej. Nie śmiał jednak spytać od razu o brzmienie testamentu i wysokość zapisu; pragnąc jednak dojść do tej kwestji zajmującej, spytał:
— Na cóż umarł, biedaczysko?
Notarjusz nic o tem nie wiedział.
— Mnie tyle tylko wiadomo, że nie mając spadkobierców prawnych, pozostawił cały swój majątek, wynoszący do dwudziestu tysięcy renty rocznej w trzechprocentowych obligacjach młodszemu synowi państwa, którego znał od dziecka i uważał za godnego tego zapisu. W razie nieprzyjęcia tej spuścizny przez pana Jana, majątek przeszedłby na fundusz podrzutków.
Stary Roland, niemogąc już dłużej ukrywać swej radości wykrzyknął:
— Dalibóg, cóż to za dobra myśl. Gdybym ja nie miał potomstwa, napewno byłbym też pamiętał o tym kochanym przyjacielu!
Notarjusz się uśmiechnął:
— Pragnąłem też osobiście państwo zawiadomić. Zawsze to przyjemnie módz komuś przynieść dobrą wiadomość.
Wcale o tem nie myślał, że tą dobrą wiadomścią była śmierć przyjaciela, najlepszego przyjaciela Rolanda, który sam nagle zapomniał o tym przed chwilą, dopiero z głębokiem przekonaniem akcentowanym serdecznym stosunku.
Tylko Rolandowa i synowie zachowali miny smutne. Ona popłakiwała trochę, raz po raz ocierając oczy chusteczką, którą następnie przykładała do ust, by stłumić ciężkie westchnienia.
Doktor mruczał:
— Bardzo był miły człowiek, bardzo serdeczny. Często nas zapraszał na obiad, mnie i brata.
Jan z szeroko rozwartemi błyszczącymi oczymą, ruchem mechanicznym prawej ręki ujmował swą piękną brodę, gładząc ją aż do ostatnich włosków, jak gdyby ją chciał wydłużyć i zwęzić.
Ze dwa razy poruszył ustami, chcąc rzec coś odpowiedniego, a po długim namyśle nie znalazłszy nic lepszego, rzekł:
— On mnie naprawdę kochał; zawsze mnie całował, gdy do niego przychodziłem.
Ale myśl ojca galopowała; galopowała koło tego spadku zapowiedzianego, już otrzymanego, koło tych pieniędzy, dobijających się już do drzwi, a mających wejść lada chwila, może już jutro, za jednym słowem potwierdzającem.
Spytał:
— Czy niema jakich trudności?... procesów?... pretensji?...
Pan Lecanu był całkiem spokojny.
— Nie. Mój kolega z Paryża określa sytuację, jako zupełnie jasną. Potrzeba tylko przyjęcia ze strony pana Jana.
— Tak, a zatem... czy majątek jest czysty?
— Najzupełniej.
— Wszystkie formalności dopełnione?
— Wszystkie.
Nagle stary złotnik uczuł rodzaj wstydu nieokreślonego, instynktownego, przemijającego wstydu, że tak spiesznie zasięga tych informacji, i jakby usprawiedliwiając się, dodał:
— Pan rozumie, że jeśli odrazu pytam o te kwestje, to jedynie celem zaoszczędzenia synowi możliwych w podobnych razach przykrości. Zdarzają się przecież długi, ciężary rozmaite, alboż ja wiem, i człowiek zaplącze się w ciężką nieraz biedę. Ostatecznie nie ja przecież jestem spadkobiercą, lecz muszę myśleć o „małym“.
W rodzinie ciągle jeszcze nazywano Jana „małym“, pomimo, że był znacznie wyższy od Piotra.
Nagle Rolandowa, jakby ze snu zbudzona, jakby sobie przypominając rzecz dawną, niemal zapomnianą, którą słyszała kiedyś, a nie jest jej pewną, wyjąkała:
— Wszak pan powiedział, że pan Marechal zostawił cały swój majątek memu Jankowi?
— Tak pani.
Na co odparła z prostotą:
— To mnie bardzo cieszy, bo dowiódł tem, że nas bardzo kochał.
Roland wstał z krzesła:
— Czy życzysz sobie drogi mistrzu, by syn mój zaraz podpisał ów dokument?
— Nie... nie... panie Roland. Jutro, jutro, w mej kancelarji, o drugiej po południu, jeśli można.
— Ależ tak, oczywiście, to się rozumie!
Wtedy pani Rolandowa, która również wstała, uśmiechając się po łzach przelanych, podeszła o dwa kroki do notarjusza, położyła rękę na poręczy jego fotelu i patrząc nań wzrokiem wzruszonym wdzięcznej matki, spytała:
— A cóż z herbatką, panie Lecanu?
— Bardzo proszę. Teraz wypiję z całą przyjemnością.
Przywołano służącą, która przyniosła naprzód suche herbatniki w głębokich puszkach blaszanych, te mdłe, chrupiące w zębach ciastka angielskie, sporządzone jakby dla dzióbów papuzich, a zalutowane w puszkach metalowych, jakby do podróży naokoło świata. Następnie przyniosła szare serwetki, do herbaty, których oszczędne gospodynie nigdy nie oddają do prania. Trzeci raz zjawiła się z cukierniczką i filiżankami, poczym wyszła, by zagotować wodę. Czekano tedy na herbatę.
Nikt nie był usposobiony do rozmowy; zbyt wiele miał każdy do myślenia, a nic do powiedzenia. Jedna tylko Rolandowa siliła się na banalne frazesy. Opowiadała o odbytej wycieczce po morzu, zachwycając się naprzemian “Perłą” i panią Rosemilly.
— Ślicznie, ślicznie! — przytakiwał notarjusz.
Roland wsparty plecyma o marmur kominka, jak w zimie, gdy piec jest gorący, z rękoma w kieszeniach, poruszając wargami jakby miał świstać, nie mógł usiedzieć, ni ustać na miejscu, palony gwałtownym pragnieniem wyładowania całej swej radości.
Obaj bracia w dwuch jednakowych fotelach, taksamo założywszy nogę na nogę po obu stronach stolika, patrzyli przed siebie nieruchomo, w pozycjach jednakowych, lecz wyrażających coś wręcz przeciwnego.
Nareszcie ukazała się herbata. Notarjusz wziął filiżankę, ocukrzył i wypił, skruszywszy do niej herbatniczek zbyt twardy do zgryzienia; poczym wstał, uścisnął wszystkim ręce i wyszedł.
— Więc ułożone — przypomniał Roland. — Jutro, w kancelarji, o drugiej.
— Tak, jutro, o drugiej.
Jan nie rzekł ani słowa.
Po wyjściu gościa, chwilę jeszcze trwało milczenie, poczym Roland przystąpił do swego młodszego syna i klepiąc go po obu ramionach zawołał:
— I cóż ty szczęśliwcze przeklęty, nawet mnie nie uściskasz?
Wówczas Jan się uśmiechnął i ściskając ojca rzekł:
— Nie sądziłem, by to było tak nieodzowne.
Ale stary nie posiadał się już z radości. Chodził po pokoju tam i napowrót, bębniąc po meblach palcami o niezgrabnych paznokciach, okręcał się na piętach, raz wraz wykrzykując:
— A to szczęście! to szczęście! To się nazywa mieć szczęście!
Piotr spytał:
— Musiał być kiedyś bardzo bliskim znajomym, ten Marechal?
Ojciec odparł:
— Bagatela! Całe wieczory spędzał w naszym domu. Wszak musisz pamiętać, jak po zakończeniu każdego półrocza szkolnego zabierał cię do siebie wprost z gimnazjum i zatrzymywał na obiedzie. Aha, w dniu przyjścia Jana na świat on biegał nawet po lekarza! Był u nas właśnie na śniadaniu, gdy matka zachorowała. Zrozumieliśmy oczywiście odrazu o co idzie i on pobiegł pędem po lekarza. W pośpiechu wziął mój kapelusz zamiast swego. Pamiętam to dokładnie, bo nieraz śmialiśmy się później z tego powodu. Być nawet może, że przypomniał sobie ten szczegół w godzinie śmierci, a nie mając spadkobierców pomyślał: — Tak, przyczyniłem się do narodzin tego malca, niechże mu teraz zostawię majątek.
Rolandowa wtulona w fotel głęboki, zdawała się być pogrążoną we wspomnieniach. Jakby myśląc głośno, szepnęła:
— Ach, to był przyjaciel serdeczny, oddany, wierny, człowiek rzadki, jak na dzisiejsze czasy.
Jan wstał:
— Muszę się przejść trochę rzekł.
Ojciec się zdziwił, chciał go zatrzymać; należało wszak tyle omówić, ułożyć plany, ustalić rozmaite projekta. Ale młody człowiek się uparł, naprędce zmyślając, że ma się z kimś zobaczyć. Zresztą tyle jeszcze będzie czasu do porozumienia się przed otrzymaniem owego spadku.
I wyszedł, pragnąc być sam, by się zastanowić nad tym, co zaszło. Piotr również oświadczył, że odejdzie i po paru minutach poszedł za przykładem brata.
Pozostawszy z żoną sam na sam, Roland chwycił ją w objęcia, kilkakrotnie ucałował w każdy policzek i jakby w odpowiedzi na wyrzuty, jakie mu nieraz czyniła, rzekł:
— Widzisz, moja droga, że nie potrzebowałem zostawać w Paryżu i mordować się dla dzieci, skoro majątek i tak nam spada z nieba.
Przybrała minę bardzo poważną:
— Spada dla Jana, ale Piotr?
— Piotr! Ach, on doktorem... dość będzie zarabiał... zresztą brat mu przecież coś da.
— Nie. On by nie przyjął. Wszak to spadek dla Jana, wyłącznie dla Jana. Piotr musi się też czuć mocno pokrzywdzonym.
Poczciwiec zmieszał się na chwilę.
— Och, więc my mu zostawimy trochę więcej z naszego majątku.
— Nie. Toby również nie było słusznym.
Krzyknął:
— Psiakrew! Więc cóż? Cóż ja mam zrobić? Ty musisz zawsze wyszukać coś nieprzyjemnego. Musisz mi zepsuć każdą chwilę radosną. Idę spać. Dobranoc. A jednak to szczęście, djabelne szczęście!
I odszedł, mimo wszystko zachwycony, bez słowa żalu z powodu śmierci przyjaciela tak wspaniałomyślnego.
A Rolandowa znów wróciła do swych myśli, usiadłszy naprzeciw kopcącej lampy.