Po grzesznej drodze/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

I dla Marji rozpoczęło się życie zaczarowane. Wstawała o świcie, kiedy wierzchołki dębów nurzały się w świeżym rozświcie dnia i razem z Franciszkiem przypatrywała się, z dziecięcą wesołością pomagając przy dojeniu krów i wyrabianiu sera. Krowy wychodziły po jednej z obory, a mleko ciepłe i dymiące lało się do kociołka; poprzez żywopłot cielęta przyglądały się ciekawie, szeroko rozwartemi, czamemi oczami; z grobli leśnej wysoka trawa, kapiąca rosą i złote oczy rumianków zdawały się uczestniczyć z tajemnem drżeniem w tym świętym obrzędzie.
Dużą część sera sama Marja wygniatała w małe gomółki, stawiając go drugi raz na ogniu, po dwóch lub trzech dniach fermentowania.
Śliczna była, gdy robiła gomółki: zakasywała rękawy białej koszuli aż do łokcia, związywała na głowie końce chusteczki i siedząc na stołku, przewracała zręcznie ser w rądlu.
A gdy nabrał należytej elastyczności, wyjmowała go i kładąc na głębokim talerzu, nadawała mu kształt wielkiej gruszki, lepiąc go i wygładzając rękami, które maczała raz po raz w zimnej wodzie, by ich nie poparzyć. Potem rzucała ser do zimnej wody i zabierała się do robienia następnego.
Franciszek i pasterz pomagali jej i z masy sera wyrobionego, oprócz gomółek, lepili warkocze, małe zwierzęta, posążki, maleńkie koniki z równie maleńkimi jeźdźcami, z siodłem i uzdeczką, wszystko zadziwiająco zręcznie. W kilka dni pełno tego było w całej chałupie.
Po obiedzie Marja i Franciszek przepadali w lesie, odwiedzali sąsiedzkie zagrody, zapędzali się nieraz aż do kościółka Św. Ducha, samotnego, i ciemnego w słońcu.
Ilekroć robili dłuższe wycieczki, Marja żądała od męża, żeby brał ze sobą broń. Kto to może wiedzieć? trzeba być przezornym w tych złych czasach. Marja nie lękała się bandytów, którzy nie mogli czepiać się Franciszka, z chwilą gdy często udzielał im gościny w swojej owczarni, nie obawiała się zemsty lub złego czynu złodziei, jednak miała jakieś niejasne przeczucie, którego nie umiała, czy nie chciała sobie wytłumaczyć, a przecie, choć się starała, nie mogła go wygnać z sera.
Jeżeli nie wychodzili, to po obiedzie, gdy słońce się spuszczało, gdy dęby, poruszane wietrzykiem, sypały perły, a niebo było świetliste i pogodne jak sen, małżonkowie rozkładali się w lesie i bywało, że zasypiali spokojnie na łożu z siana i rumianków.
W podwieczerz Marja siadywała przed chatą, zawsze z Franciszkiem, szyła i haftowała jego kołnierze od koszul; nic nie zakłócało rozkoszy samotności, psy drzemały, a skrajem polanki przechodziły, goniąc się i dokazując, cielęta, czasem doleciało jakieś gwizdnięcie, jakiś głos gdzieś zdaleka, cień najbliższych dębów wydłużał się na trawie, a słońce spuszczało się łagodnie po pogodnem niebie.
O zmierzchu Marja przygotowywała wieczerzę; odetchnąwszy jeszcze trochę przy znikającej jasności wieczoru (noce dotąd były zimne), małżonkowie zasypiali smacznie na łożu z paproci, które pachniały miękkim zapachem moczarów.
Tak mijały dnie. Pasterz chodził do Nuoro i z powrotem, nosząc sery, twaróg i mleko, co zwykł był załatwiać Franciszek, gdy Marja była w mieście, i codziennie ciotka Luiza przysyłała zapasy i ukłony.
Wuj Mikołaj zawsze kazał powtarzać, że rychło odwiedzi dzieci, ale nie zjawiał się nigdy. Tak więc nic nie mąciło kwietnej idylli małżonków. Samotność przerywały jedynie odwiedziny sąsiednich pasterzy lub zjawienie się jakiegoś przechodnia z Nuoro, którego Franciszek zatrzymywał i zapraszał do swej chałupy.
Pasterz, który nieraz o byle głupstwo kłócił się z Franciszkiem, miał wielkie poszanowanie dla Marji, w nocy układał się o kilka kroków od chaty, otulony w opończę i czuwał, na każdy szelest sięgając po starą sardyńską rusznicę.
Pewnego wieczoru, po trzech tygodniach takiego poetycznego i patrjarchalnego życia, Marja siedziała na jednej ze skał, górujących nad ścieżką, na północ od hali. Była sama, po raz pierwszy sama od czasu, gdy się znalazła w owczarni. Franciszek z pasterzem wyszli już przed dwunastu z górą godzinami na poszukiwanie zaginionego byka. Marja czekała ich powrotu i skracała sobie czas szyciem, pogrążona w pogodnych rojeniach, nie odczuwając najmniejszego lęku w olbrzymiej samotni, jaka ją otaczała, głębsza jeszcze niż zwykle w ciszy zapadającego wieczoru. Naraz usłyszała kroki na ścieżce zdaleka, a pewna, że to Franciszek, podniosła się, nasłuchując. Przeszło kilka minut, ale jakkolwiek kroki słychać było jeszcze, zawsze w tej samej odległości, nikt się nie ukazał na ścieżynce, ciemniejszej niż kiedykolwiek o tej godzinie.
Franziscu, Franziscu! — zawołała głośno Marja, lecz nikt nie odpowiedział i kroki nagle ucichły.
Wtedy ogarnął ją niewysłowiony niepokój. Jednak, odważna jak zawsze, postanowiła podejść kawałek ścieżką, w nadziei, że spotka jakiegoś pasterza, który jej będzie mógł coś powiedzieć o Franciszku.
Ale postąpiwszy parę kroków, stanęła jak wryta, z twarzą pobladłą, i powstrzymując krzyk, cofnęła się raptownie. Czy to było złudzenie? czy przeoczyła się pod wpływem niepokoju? Na końcu ścieżyny biegła inna dróżka, prowadząca na południe; na skrzyżowaniu obu Marja ujrzała, czy miała wrażenie, że widzi człowieka, który przeszedł, nie zauważywszy jej. W tym człowieku zdawało jej się, że poznaje Piotra Benu!
— Matko Przenajświętsza, czego on chce w tych stronach? — pomyślała Marja, chroniąc się za murek ogradzający halę.
Niedorzeczny strach ją ogarnął, tysiączne smutne myśli napłynęły do głowy, chciała lecieć do chaty po strzelbę Franciszka.
— Panno Najświętsza, Panno Najświętsza, co robi Piotr Benu w tych okolicach? Ale czy to był on istotnie? Czy się nie omyliła? Czego on tu może chcieć? A Franciszek?
Straszne podejrzenie chwyciło ją, pomyślała, że Piotr poszukuje Franciszka i zaczęła nasłuchiwać mocno, w dzikiej udręce. W mgnieniu oka opadły ją na nowo lęki i przeczucia, o których czas i zachowanie się Piotra pozwoliły jej zapomnieć, ale żaden nowy szmer nie doszedł jej uszu.
Wieczór zapadał i w kamiennym spokoju zmierzchu, pod wielkiem granatowem, szarzejącem niebem żaden podmuch nie zadrżał na dębach i na sianie. To tęskne milczenie, ta wygasła jasność, która się kładła ze smutkiem na siwych kamieniach, spotęgowały niepokój Marji. Czekała jeszcze, oparta o murek, nasłuchując, ale zmrok gęstniał, a nikt nie nadchodził.
Dopiero później, gdy już gasły ostatki dnia, zadźwiękły zdaleka miarowe kroki końskie i głos bardzo łagodny i przytłumiony, który śpiewał w djalekcie.
Marja wychyliła się z nad murkn i patrzyła ku przylegającej do ścieżki hali, gdzie głos i kroki stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Akcent śpiewającego nie wydawał jej się nuorskim, w każdym razie słowa wstrząsnęły nią dziwnie w tej chwili: powiedziałbyś, że rodził je jej własny niepokój.
Głos tęskny i namiętny śpiewał pieśń logudorską, w której zdradzony kochanek tęskni i grozi, a stała zwrotka wpadała jak szloch lęku i nienawiści:

Isetta sa venditta,
Amante traittore[1]

W miarę jak się przybliżał, głos śpiewał:

Ohi, ohi, ohi, ohiii, ohiii, o hiiiiii!

— Niech cię djabli wezmą! — pomyślała Marja. — Wygląda jakbyś miał w tej chwili umrzeć.
Wreszcie ukazał się człowiek, siedzący na nędznej gniadej szkapie z białemi nogami. Był to może pastuch, niewątpliwie człowiek z sąsiednich wsi, Mamojady czy Fonni, bo pomimo ciepłego wieczoru miał narzuconą na głowę długą opończę z samodziału, uwiązaną w taki sposób, że zakrywała mu prawie całą twarz.
Dojechawszy tuż przy ścieżce do miejsca, gdzie stała Marja, przyjrzał jej się badawczo, ale nie zdawał się zdziwiony, że spotyka o tej porze i w tem miejscu tak piękną młodą kobietę; przestał tylko śpiewać i nie zatrzymując konia zapytał:
— Dobry wieczór. Czy przechodził kto tędy?
— Nie, dobry człowieku — odrzekła Marja, trochę ostrym głosem.
— Zdrowaś Marja — rzucił pożegnanie przechodzień, oddalając się.
— Łaskiś pełna.
O parę kroków dziwny ten człowiek na nowo zaczął śpiewać. Marja słuchała i, pomimowoli, dreszcz ją przebiegł, bo wiersze znowu poprostu mówiły jakby o niej.
Nieznajomy śpiewał mutu nuorską, to jest jedną z tych dziwacznych piosenek, które tylko kobiety układają i śpiewają; rzecz przeto stawała się jeszcze bardziej niezwykłą.

Doichi monsas mudas
Falan a ses, a ses,
A cara bella jà ses,
E adoran su Segnore
Traittore che a Zudas.[2]

W miarę, jak się oddalał, głos stawał się mocniejszy i głębszy, a w śpiewie zaczynała bić dziwna namiętność:

...E adoran su Segnore
Che a Zudas traittore,
Che a Zudas traittoréeeeee.

...Doichi monzas mudas
Traittore che a Zudas,
Traittore che a Zudas, a Zudas, a Zudas

Głos zginął w oddali, a ostatnim wyrazem, który dobiegł uszu Marji i zniknął rozwiany na skraju równiny, było imię Judasz.
— Kto to był taki? — pomyślała i narzuciło jej się gorzkie przypomnienie, czy to nie jaki przyjaciel Piotra, który zna jej przeszłość.
Wszystko to, tak jak przedłużająca się nieobecność Franciszka i pasterza, wzmagało jej niepokój.
Zmrok stawał się coraz gęstszy i posępniejszy, krowy powracały do obory, świerszcze już cykały w sianie i w krzakach i gwiazdy zaczęły się ukazywać na bladem niebie.
— O zachodzie słońca będziemy zpowrotem — powiedział Franciszek, a tymczasem noc się robiła, a jego nie było.
Gdyby nie to, co zaszło przed chwilą, możeby się Marja nie była tak bardzo niepokoiła, ale niespodziewany widok człowieka, który się jej wydał Piotrem i spotkanie z dziwacznym przechodniem, przejęły ją głębokim lękiem, obawą rzeczy tem straszniejszych, im bardziej były tajemnicze. Co się działo tam, za ciemnym lasem? Jakie uśmiechy sfinksa miały te głazy, oświetlone jeszcze ostatnim odblaskiem zachodu! Jakie głębokie tajemnice drżały w trawie i w ciemnych pachnących kwiatach w lesie?
— Najświętsza Marjo Panno, Najświętsza Marjo Panno! — przeżegnała się i wyszła znów za murek, idąc kawałek drogi ścieżką. Serce tłukło się w niej i mówiło, że coś strasznego się stało, lub stanie tej nocy.
Nie kochała Franciszka uczuciem miłosnem, ale niemniej był jej mężem i myśl, że mogło mu się przytrafić coś złego, a tembardziej z jej winy, sprawiała jej mękę nieopisaną. Na zbiegu dróg zatrzymała się, nie wiedząc, czy pójść dalej dróżką na południe, czy przeskoczyć murek i polecieć w kierunku starej owczarni. Zdecydowała się na to drugie. Ciemność rosła pod dębami i panowała ogromna, aż niepokojąca cisza, przerywana zaledwie ćwierkaniem swierszczów i ja kimś niewyraźnym jękiem nocnego ptaka.
Mimo to Marja zatrzymywała się co chwila, zdawało jej się bowiem, że słyszy ludzkie głosy i kroki. Raz pies jakiś zaszczekał. Myślała, że to może ich pies i zamierzała cofnąć się w nadziei, że Franciszek powrócił. Ale inne psy się odezwały i spostrzegła, że jest blisko innej, znajomej owczarni. Po kilku chwilach wyszedł na jej spotkanie jakiś człowiek, wołając:
— Kto tam?
— Czy to ty, Antoni? — zapytała.
Głos miała zadyszany od biegu i od rosnącego strachu i pasterz przeraził się co niemiara.
— Marja! — wykrzyknął. — Co się stało?
— Ach, umieram ze strachu. Franciszek i Zizzu wyszli przed wschodem i dotąd ich niema. Boję się. Gdyby się coś było przytrafiło, Franciszek byłby niewątpliwie wrócił, choćby sam, żeby mnie tak nie zostawić.
Pasterza tknęła słuszność uwag Marji, ale chciał ją uspokoić i rzekł:
— Niema powodu niepokoić się. Ściemniło się niedawno i Franciszek z pewnością wróci zaraz, jeżeli dotąd nie wrócił. Dokąd poszli?
— Zginął byk, poszli go szukać. Zlituj się, mój Antoni, pójdź i postaraj się czegoś dowiedzieć. Umieram ze strachu, widziałam ciemne jakieś figury, które się kręcą w tych stronach.
— Do djabła! — krzyknął przerażony. — Kogo widziałaś?
Zarumieniła się w ciemności i nie miała odwagi wymienić Piotra Benu. Pożałowała nawet, że wogóle to mówiła i dodała:
— Widziałam naprzód zdaleka człowieka jakiegoś pieszo, który mi wyglądał na to, że jest z Nuoro, ale go nie poznałam. Potem przejechał jakiś inny, z Fonni, na koniu i śpiewał, cały okręcony workiem, dostrzegłam tylko oczy. Przeraził mnie. Zapytał, czy nie widziałam czy kto przechodził i przeraził mnie. Idź, idź, mój Antoni, zaklinam cię na duszę twej matki, i zobacz, czy Franciszek i Zizzu nie wracają.
Pasterz ponownie starał się ją uspokoić, ale nadaremnie. Dreszcz nerwowy wstrząsał nią i każda chwila wzmagała jej niepokój, tak że sam Antoni, jakby mu się strach udzielił, uczuł jakiś niewyraźny lęk. Stanowczo, puszczając mimo uszu bzdurstwa o jakimś zawiniętym w worek fonnejczyku, który prawdopodobnie nie był niczem innem jak jakimś zziębłym nieborakiem, musiała istnieć poważna przyczyna, że Franciszek tak długo nie wraca do żony.
— Wejdź do izby — rzekł, wciągając Marję do chałupy.
— Jest tam mój towarzysz, zostaniesz z nim, a ja pójdę zobaczyć, czy nie wrócili. Jeżeli ich niema, wybiorę się na poszukiwanie.
— Niech ci to Bóg wynagrodzi, Antoni — rzekła. Drugi pasterz czekał w izbie. Psy wyły dokoła chałupy i, jak zwykle, inne odpowiadały zdaleka. Ale nie było to szczekanie radosne. Marja wyczuła w niem nawet coś żałośliwego, ponurego, pełnego niepokoju, wiedziała bowiem, że psy, zwłaszcza wiejskie, mają dziwny instynkt, jakieś przeczucie nieszczęścia, nawet jeżeli jest daleko.
— Jak ja się boję, jak ja się boję! — szeptała zbielałemi ze strachu wargami. — Dobry wieczór, Iorgi.
— Dobry wieczór. Co się stało, do czarta?
Antoni przedstawił mu całą sprawę i powód obaw Marji. Iorgi, uderzony opowiadaniem, rzekł żywo:
— Oh, słuchajcie. Kiedy wracałem, widziałem w połowie drogi Franciszka i Zizzu...
— Gdzie?
— Tam — odrzekł, wyciągając rękę, jakby chciał wskazać miejsce. — prawie koło kościoła. Kłócili się zajadle z powodu zaginionego byka.
— Czy go nie znaleźli?
— Ale gdzie tam! Franciszek był wściekły i powiedział: Tym razem to się źle skończy. Ja dobrze widzę, nie jestem ślepy...
— Widzę róg! — krzyknął Zizzu, a Franciszek odpowiedział:
— Widzę dwa rogi, a nawet cztery, bo już drugiego byka brak w ciągu miesiąca.
Marja przypomniała sobie, że Franciszek miał wątpliwości co do uczciwości pasterza i zapytała:
— Czy bardzo krzyczeli?
— Tak, bardzo. Tak głośno, że się nawet nie zatrzymałem, żeby się nie mieszać do ich spraw.
— Jezu! — westchnęła Marja, porwana nowym lękiem.
— Zresztą — dokończył Iorgi — przypuszczam, że o tej porze już są w owczarni. Łatwo wpadasz w strach, Marjo.
— Przekonamy się; — powiedział Antoni — teraz pójdę tam i jeżeli Franciszek już wrócił, każę mu przyjść natychmiast.
— Dobrze, idź i na miłosierdzie, biegnij prędko!
Antoni puścił się wielkiemi krokami; Marja wolała zostać nazewnątrz, niż być w izbie; usiadła na ziemi, niby spokojna na pozór, i kazała Iorgiemu powtórzyć sobie wszystkie szczegóły spotkania z Franciszkiem.




  1. Czekaj zemsty — zdradziecka kochanko.
  2. Dwanaście mniszek niemych
    Schodzi po sześć, po sześć
    I uwielbiają Pana,
    Z twarzy tyś krasawica.
    Jak Judasz tyś zdradliwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.