Pod wodę/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod wodę |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom IV |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1892 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Sylwester, patrząc na pracę Jania, uczuwał wielkie zadowolenie wewnętrzne. Uśmiechał się nawet, co mu się w ogóle bardzo rzadko zdarzało, i kilka razy bez specyalnego powodu złożył nad głową syna pocałunek w powietrzu.
Był to najwyższy akt uznania i rozrzewnienia, na jaki właściciel Piotrowic mógł się zdobyć.
Pan Załuczyński widział z pociechą, że syn jest na dobrej drodze, że wciąga się do jarzma jak wół, że zostanie z czasem doskonałym fabrykantem zboża i okowity, oraz że potrafi składać grosz do grosza i powiększać bogactwo, to bogactwo, które według zdania p. Sylwestra jest siłą, bronią, zadatkiem życia, fundamentem przyszłości.
Kto bogaty, ten niezależny, kto niezależny, ten pewny siebie, śmiały, nie potrzebuje ani przeskakiwać, ani podłazić — idzie wprost do celu.
Społeczeństwo to wielka fabryka, członkowie jego robotnicy, pomoc własna ich hasło. Każdy robi co do niego należy; każdy zarabia dla siebie i oszczędza. Po tej drodze wszyscy idą; kto słabszy, upada i ginie... Mniejsza o niego! Gdzie idzie o masy, nie liczy się straty jednostek, ani jej opłakuje. Gdzie drzewo rąbią, tam muszą lecieć wióry. Z masy mrówek wychodzących na robotę, znaczny procent do mrowiska nie wraca; z tysięcy pszczół, które po pyłek kwiatowy biegną, setki giną; a przecież tak mrowiska, jak ule, istnieją i są świetnym wzorem dobrze uorganizowanych społeczeństw. Kto nie ma dość siły, upaść musi, — jego miejsce zajmie inny, mocniejszy, a całokształt ogółu na tem skorzysta.
Czas stanąć na twardym gruncie, stąpać po ziemi, trzeźwym być, wyrzec się baniek mydlanych, niebieskich migdałów, zamków na lodzie i tego wszystkiego w ogóle, co się nazywa poezyą. Zbankrutowaliśmy na niej, więc dorabiajmy się na prozie. Serce pusty dźwięk; głowa i ręce grunt. Człowiek powinien wystarczać sam sobie, nie żądać nic od drugich i nawzajem nic drugim nie dawać. Powinien pracować wytrwale, a odpoczywać tylko dla tego, żeby nabrać sił do dalszej pracy.
Pan Sylwester dumny jest ze swego syna; — sądzi, że ugruntował w nim te przekonania, że szkoła niedostatku swoje zrobiła.
Ma powody tak mniemać, widząc, że Janio wstaje przed słońcem, kładzie się spać późno, wykonywa zlecenia ojcowskie nietylko z dokładnością, ale z precyzyą.
Cały dzień w pracy, jest na wszystkich polach gdzie robota; po kilka razy dziennie zagląda do zabudowań, ledwie z konia zsiadł, ledwie się posilił, już jest na bryczce, jedzie na inne folwarki.
Nie dość na tem: wstaje w nocy, bierze z sobą kilku fornali i jedzie na łąki obaczyć czy szkód w nich nie robią, lub wpada niespodziewanie do lasu, by skontrolować gajowych, czy obchodzą swoje rewiry.
W tej pracy Jania usilnej, forsownej, nieustannej, znać pewny pośpiech szczególny, ale pan p. Sylwester składa to na karb młodości, na przejęcie się zasadami ojcowskiemi, na temperament.
— Dziś, — myśli sobie p. Sylwester, — jest młody, jest jak wulkan gorący, musi wyrzucić z siebie nadmiar energii i sił. Z czasem utemperuje się, przyjdzie do równowagi i będzie szedł już równo, krokiem miarowym, systematycznie, jak ja idę. Będę miał godnego następcę.
Nie powstrzymywał zapału Jania; przeciwnie, starał się go podniecić. Matka obawiała się o zdrowie jedynaka, p. Sylwester ją uspokajał:
— Nie będzie mu nic — mówił, — wciągnie się do pracy, przyzwyczai, tem lepiej. O to właśnie mi idzie. Starałem się wychować go na pracownika dobrego, i rezultat przechodzi moje oczekiwania. Czytam w myślach tego chłopca i widzę, że moje zasady są w nich głęboko wyryte.
Pan Sylwester czytał niedokładnie i nie znał swego syna tak dobrze, jak mniemał.
Janio do pracy był wdrożony, w charakterze swoim miał sumienność i poczucie obowiązku, rolnictwo lubił i wiedział, że temu zawodowi ma się poświęcić, ale do pracy gorączkowej, forsownej skłaniały go inne pobudki. Miał swoje zamiary, pragnął urządzić sobie życie według własnych upodobań i przekonań, a do tego przedewszystkiem potrzebna mu była niezależność i swoboda. Serce jego wyrywało się do innych niż ziemskie ideałów, do czynów szlachetnych, do ludzi. On nie mógł się zamknąć w tem kółeczku ciasnem, w jakiem się kręcił p. Sylwester, do wewnętrznego zadowolenia nie wystarczało mu ślicznie wyprodukowane zboże, ani świetna wydajność okowity. Nie lekceważył materyalnej strony życia, ale na żaden sposób uznać nie chciał, żeby po za nią już nic do zrobienia nie było. W długich dysputach prowadzonych o głodzie na poddaszu, Janio inny program życia sobie ułożył. Wizyta w Zawadkach wywarła także swój wpływ. We wrażliwej duszy chłopca, jak promień światła w wodzie, odbił się obraz uroczej Jadwini, czarne jej oczy ścigały go wszędzie, tęsknił do nich. I z tą tęsknotą swoją nie zwierzył się nikomu, nawet siostrze.
Wzdychał do niezależności, pragnął mieć jaknajprędzej rozwiązane ręce, zacząć żyć samodzielnie. Rozumiał, że do tej samodzielności prowadzi jedna tylko droga: ślepe wykonywanie poleceń ojca, możliwie najszybsze odbycie praktyki. Wiedział doskonale, że za rok, czy za półtora ojciec odda mu w dzierżawę Majdan, a wtedy będzie już upragniona niezależność. O majątek wielki nie dbał, ufał w swe siły, wiedział, że gdy dostanie w ręce szmat urodzajnej ziemi, to wypracuje na nim chleb dla siebie, a choćby i dla drugich, i dla tego aby tę ziemię osiągnąć, przechodził twardy nowicyat z pogodą na czole i uśmiechem na ustach. Nadzieja dodawała mu sił.
Marzenia Jania spełniły się prędzej niż przypuszczał. Nie po roku, ale po trzech miesiącach zawołał go ojciec do swego kantoru na konferencyę...
Było to już wieczorem, po ukończeniu wypłat, po zapisaniu wydatków do ksiąg, po ogólnem zamknięciu dnia fabrycznego. Lampa zielonem szkłem przysłoniona, rzucała światło niepewne, i poważnym rysom twarzy p. Sylwestra nadawała wyraz jeszcze bardziej surowy niż zazwyczaj.
Janio zbliżył się do biurka w milczeniu. P. Sylwester odchrząknął, pogładził brodę i rzekł:
— Proszę cię, usiądź...
Janio zajął najbliższe krzesełko.
— Mam z tobą do pomówienia mój synu.
— Słucham ojca... dyspozycye na jutro już wydane...
— Nie o to chodzi. Uważaj. Aczkolwiek mógłbym mieć coś do zarzucenia, wymówić ci pewne usterki, jednak, ogólnie biorąc, przyznaję, że jestem z twojej pracy dość zadowolony. Przekonałem się, że jesteś nie leniuch i nie głupi, masz zatem dwie pierwsze kwalifikacye na porządnego człowieka. Praktyka przy mnie uzdolniła cię o tyle, że, jak sądzę, przy pewnej pomocy z mojej strony, możesz już samodzielnie pracować...
Janio zadrżał z radości, ale najmniejszym nawet ruchem, ani wyrazem twarzy, nie zdradził wewnętrznego ukontentowania. Słuchał spokojnie.
— Oddam ci w dzierżawę Majdan. Chcesz?
— Wezmę z wdzięcznością...
— Wdzięczność do kontraktu nie jest konieczna. Potrzeba tylko porozumienia się stron. Majdan jest, jak wiesz, folwark nowy, założony na świeżo nabytych przezemnie gruntach, po wyciętym lesie. Dziś niewiele on wart, za lat kilka będzie złotem jabłkiem, jeżeli notabene dołożysz pracy. Ja mam za dużo innych rzeczy na głowie... dla ciebie, jako dla młodego człowieka, idealny warsztat. Dużo do roboty. Karczunki, szlamowania, wytwarzanie nowych pól. Pomyśl co może być na takich nowinach... Cóż?
— Jeżeli ojciec łaskaw...
— Mówmy porządnie. Ojciec jest łaskaw i daje ci kilka tysięcy rubli na inwentarz i zagospodarowanie się, zapewne i matka również będzie łaskawa, — a p. Sylwester Załuczyński pojedzie z tobą jutro do regenta i podpisze kontrakt dzierżawy Majdanu, według projektu, który przed udaniem się na spoczynek zechcesz rozpatrzyć i w czem ci się nie spodoba, zakwestyonować. Proszę cię, abyś chciał i w przyszłości to rozróżniać. Tu jestem twoim ojcem, ty moim synem; w Majdanie stosunek ten się zmienia: ja jestem właścicielem, ty dzierżawcą i możesz być przygotowany na to, że za wszelkie uchybienia od warunków kontraktu, odpowiadać będziesz tak, jak każdy dzierżawca przed dziedzicem. Znasz mnie i wiesz, że w takich razach jestem bezwzględny.
— To lepiej — rzekł Janio — nie ma nic lepszego, nad jasno i stanowczo określone warunki.
Pan Sylwester spojrzał na syna z zadowoleniem.
— Słusznie mówisz, — rzekł — to zasada. Proszę cię, weź ten projekt, przeczytaj i porób swoje uwagi, nie krępując się niczem. Pamiętaj, że chodzi o twój interes.
Janio wziął papier, ucałował ramię ojcowskie, nawzajem otrzymał pocałunek powietrzny nad głową i pobiegł wprost do siostry.
— Wesołą masz minę Janeczku, — zawołała na progu.
— Nie mylisz się. Przychodzę z dobrą wieścią...
— Powiedzże mi, mój drogi, niechże dowiem się prędzej.
— Otóż, moja Irenko — rzekł, — jutro mamy jechać z ojcem do regenta i podpisać kontrakt o dzierżawę Majdanu.
— Któż bierze tę dzierżawę?
— Kto? Co za pytanie? Ja biorę.
— I to cię tak cieszy? To, że będziesz mieszkał pod lasem, razem z wilkami, o dwie mile od domu, na wygnaniu. To cię napełnia radością?
Janio roześmiał się.
— Ależ mój drogi — mówiła Irenka, — tam z głodu umrzesz! Kto ci jeść ugotuje? Kto gospodarstwem domowem się zajmie? nareszcie, gdzie będziesz mieszkał? Przecież ja znam tę pustkę, byłam tam na wiosnę, i o ile sobie przypominam, domu w niej nie ma.
— Jest i dom, są i zabudowania, ojciec kazał postawić oborę, stajnię i stodołę, a domek jest dawny, po gajowych.
— Buda chyba! bo dom musiałabym zauważyć.
— Mówię ci, że wcale porządny dwór, zwłaszcza dla takiego magnata jak ja. We drzwiach trzeba się dobrze schylać, żeby głowy nie rozbić. Jest sionka, z sionki na prawo izba i alkierz. Otóż na jednej stronie będę miał i sypialnię, a na drugiej osiądzie jaka babina. Właśnie chciałem cię prosić, żebyś mi dała jaką uczciwą kobietę, któraby potrafiła ugotować kawałek mięsa i zająć się różnemi drobiazgami domowemi.
— Naturalnie, że dam ci jedną z naszych służących, bardzo dobrą kobietę; ale mój Janeczku w głowie mi się nie mieści, jak ty będziesz mógł mieszkać w tem pustkowiu?
— Nie będzie to pustkowie Irenko, bo już stawiają baraki dla parobków. Zczasem będzie tam ludno, gdy się roboty rozpoczną. A zresztą, czyż się nie domyślasz, jaki Majdan powab ma dla mnie?
— Ani troszeczkę.
— A swoboda, a niezależność, a praca samodzielna, wolność rozporządzania swoim czasem! Czy to nic nie znaczy Irenko?
— Ach! prawda — zawołała, rzucając się bratu na szyję, — prawda! Teraz już rozumiem cię, mój kochany — i cieszę się razem z tobą. Dołożę starań, żeby ci było dobrze i wygodnie w Majdanie. Bądź o to spokojny. Pojedziemy tam z mamą i ze służbą. Każę wymyć, wybielić, poustawiam meble, pozawieszam dywany. Zaopatrzę śpiżarnię, żebyś miał co jeść, choćby na pół roku. Michałowej zalecę, żeby o tobie pamiętała, a kiedy już na nowej siedzibie ustalisz się i zagospodarujesz, to, sądzę, że pozwolisz siostrze przyjechać na chwilkę, aby cię odwiedzić, pogawędzić z tobą. Biedna ta twoja siostra, prócz ciebie nie ma nikogo na świecie. Gdy wyjdziesz, będzie jej bardzo a bardzo smutno...
Pan Załuczyński był niezmiernie zadowolony, gdy Janio, przyszedłszy nazajutrz raniutko do kancelaryi, zaoponował przeciwko niektórym uciążliwym warunkom kontraktu i targował się o wysokość czynszu.
— Nieodrodny mój synek! — pomyślał p. Sylwester, nie podejrzewając wcale, że w tych targach ze strony Jania było trochę dyplomacyi...
Po śniadaniu, z gotowym projektem kontraktu, ojciec z synem pojechali do regenta, a w kilka dni później Janio osiadł jako dzierżawca w Majdanie.
Pan Sylwester nie szczędził mu rad i uwag, jak ma postępować, które roboty najpierw rozpocząć i w ogóle jak się brać do rzeczy.
— Pamiętaj panie synu — mówił — że Majdan to generalna próba twych zdolności, energii i pracy. Popisz się i to miej na uwadze, że z Majdanu prowadzi droga do Piotrowic. Kto wie, jestem już niemłody, gdy siły utracę, zechcę spoczynku... jeżeli, nota bene, znajdę odpowiedniego zastępcę. Pamiętaj o tem.
Do kilku tysięcy, jakie Janiowi dał p. Sylwester, matka dodała drugie tyle; zakupiono inwentarz, przyjęto służbę, wszystko w mig poszło. Irenka zamieniła chatkę po gajowych na wcale znośne, a nawet miłe mieszkanko, a nowomianowana gospodyni Michałowa, objęła rządy kuchni. Miał chłopiec roboty co niemiara, a wziął się do niej gorliwie, z zapałem, po swojemu. Ojciec rzadko kiedy go odwiedzał, ale miewał najdokładniejsze relacye, co się na Majdanie dzieje.
Jesień w owym roku była bardzo długa i łagodna, prawie do Bożego Narodzenia można było orać. Janio korzystał z pogody i całą forsą brał się do karczowania. Zgodził kilkudziesięciu ludzi do tej roboty i nie szczędząc nakładu, wydobył spory kawał nowiny, po której mógł się doskonałych rezultatów spodziewać. Nie wyjeżdżał nigdzie, nie ruszał się z Majdanu, chyba w święto do Piotrowic na obiad, na krótką pogawędkę z Irenką. Wyzyskiwał czas sprzyjający, i dopiero gdy mrozy nastały, mógł cokolwiek odpocząć i poświęcić trochę czasu książkom i sobie. Postanowił też wpaść do Zawadek, choć na krótko. Ponieważ potrzebował konia, udał się do miasteczka, gdzie się właśnie sławne jarmarki odbywały, i tam najniespodziewaniej spotkał starego Karpowicza.
Ujrzał go w otoczeniu kilku żydów, którzy coś z nim mówili, klnąc się i podrzucając ramionami gestykulując zawzięcie. Wśród nich stał rudy Wigdor z Zawadek i przysłuchiwał się rozmowie bardzo obojętnie, jak gdyby żadnego udziału w niej nie brał. Gdy Karpowicz zwracał się wprost do niego, ruszał ramionami i kręcił głową przecząco.
Janio zbliżył się do tej grupy i pozdrowił starego.
Uścisnęli się serdecznie, ale starowina dziwnie smutny był i zgnębiony.
Pytany o przyczynę odpowiadał półsłówkami, wymijająco i niechętnie.
— Nic mi... kwękam trochę... zwykła rzecz, starość, panie Janie, starość... kopa lat z czubem, nie żarty...
Na dalsze zapytania również odpowiadać nie chciał.
— Interesa... mój drogi, kłopoty... Któż bez nich?
Janio widział, że ojcu Ludwika coś bardzo ciężkiego dolega, ale badać nie śmiał, tem więcej, że starowina, jakby dla uniknięcia dalszych pytań, rozmowę na inny przedmiot zwrócił.
— Zawiodłem się na tobie, kochany panie Janie; myślałem, że lepszą masz pamięć, że dotrzymasz przyrzeczenia, odwiedzisz nas... ale jak widzę u was młodych co z oczu, to i z myśli...
— Niechże pan dobrodziej tak nie sądzi i ma mnie za wytłomaczonego, — rzekł Janio i szczegółowo opowiedział, czem był przez cały czas zatrudniony. — Teraz dopiero — dodał w końcu, — wolniejszy trochę będę i skorzystam z tak miłego zaproszenia.
— Trzymam cię za słowo, kochany panie Janie i, proszę, nie zapominaj drogi do Zawadek... przynajmniej póki my tam jesteśmy.
— Czyżby państwo mieli jakie zamiary? — spytał Janio zdziwiony.
— Bywa rozmaicie, mój kochany — odrzekł wymijająco Karpowicz, i chcąc na inny przedmiot zwrócić rozmowę, zapytał: — Powiedzże mi panie Janie, co cię przypędziło na jarmark? Zapewne jakaś ważna przyczyna, skoro ruszyłeś się z domu?
— Konia chciałbym kupić, a co prawda, mam w tem trudność. Oglądałem kilka, i nie mogę się zdecydować na wybór, nie jestem wielki znawca...
— Dopomogę ci w tem bardzo chętnie. Wybierzemy razem; jako stary, mam niejakie doświadczenie.
— Bardzo będę wdzięczny...
— Za pół godziny jestem na twoje usługi, wpierw muszę załatwić interesantów, którzy na mnie czekają.
Ze spuszczoną głową, wzdychając, poszedł Karpowicz do swoich interesantów, wiedząc naprzód, że ciężka czeka go z nimi przeprawa... W posiwiałej, brzemieniem wieku i trosk nieustannych przygniecionej głowie tworzył różne kombinacye, które miały się rozbić o opór rudego Wigdora. Szanowny ten finansista razem z towarzyszami oczekiwał w mieszkaniu jednego z licznych swych krewnych i odbywał ze wspólnikami naradę. Zdania były podzielone. Jedni mówili, że Karpowicz jest całkiem dobry puryc, i że należy go jeszcze przez czas jakiś trzymać, bo gospodaruje porządnie, jest pracowity, nie traci i kilka rodzin żydowskich ma z niego wcale przyzwoite życie; drudzy dowodzili, że takiemi względami nie trzeba się powodować. Nie będzie Karpowicz, będzie inny w Zawadkach, a nie idzie o osobę, lecz o materyał. Rozprawiano o biednym człowieku jak o wole, czy ma jeszcze przez kilka lat chodzić w jarzmie, czy lepiej bez długiego zachodu kazać go zarżnąć. Przeważyło zdanie Wigdora, który orzekł, że już czas skończyć, nie dlatego, żeby miał do Karpowicza jakąś specyalną nienawiść lub antypatyę, wcale nie, ale tak wypadło z interesu.
Trzeba koniecznie, żeby rata Towarzystwa z Zawadek nie została zapłacona, żeby ten mająteczek wystawiono na sprzedaż i żeby Wigdor go kupił. Operacya nietrudna; ażeby ją wykonać, dość przeciąć nitki kredytu. Postanowienie takie zapadło, Wigdor Zawadki kupi. Wolno Karpowiczowi, starać się o pieniądze na zapłacenie raty, gdzie mu się podoba.
Niech się stara; wszak nie brak miasteczek i nie brak żydów, ale że ci żydkowie kredytu odmówią, to pewnik. Wigdor potrzebuje mieć Zawadki, a potrzebuje nie dlatego, żeby się chciał przenieść z karczmy do dworu i nie dlatego, żeby miał chęć bawić się w gospodarstwo — co mu po tem? Zawadki potrzebne mu na inny użytek. Wigdor ma upatrzonych ludzi, którzy rozkupią grunta na kawałki i dobrze zapłacą. Karczma zostanie przy Wigdorze, a na ziemi będzie można zyskać grosz, a może nawet i dwa na groszu. Wiadoma rzecz, że taka sprzedaż detaliczna, jest bardzo korzystna, a że Wigdor szuka korzyści, o to ani Karpowicz, ani nikt na świecie nie może mieć pretensyi. Kura na to grzebie, żeby znalazła ziarnko, na to ona jest kura; Wigdor szuka przedmiotu do kupienia i do sprzedania — bo na to jest Wigdor.
W obec tak postawionej kwestyi, los Karpowicza został zdecydowany.
Gdy wszedł do izby, finansiści przyjęli go dość obojętnie, propozycyi słuchali w milczeniu, a odpowiadali na nie wzruszaniem ramion, lub utyskiwaniem na brak gotówki i niewypłacalność dłużników. Wszelkie perswazye, zapewnienia nie przydały się na nic i nie doprowadziły do żadnego rezultatu. Biedny człowiek ujrzał, że jest zgubiony, że znajduje się bez wyjścia. Gdzie pójdzie? co zrobi, gdy go z rodzinnego kąta wyrzucą? Gdyby jeszcze rok, jeszcze dwa lata, mógł się w Zawadkach utrzymać, przynajmniej dotąd, dopóki Ludwik nie rozpocznie praktyki! Może we dwóch, ojciec i syn, wspólnemi siłami, poradziliby coś na tę niedolę, a w najgorszym razie, gdyby fatalnej sprzedaży uniknąć się nie dało, ojciec poszedłby w służbę, a syn wziął matkę i siostrę do siebie, ale teraz!.. teraz!...
Gdy z dusznej izby żydowskiej wyszedł na ulicę, starowina uczuł dławienie w gardle i ból w skroniach, przytem zatoczył się parę razy jak pijany. Nieszczęście działa jak trucizna...
Byłby upadł, gdyby go nie podtrzymał Janio, który dojrzał go wychodzącego i na spotkanie pośpieszył.
— Co panu jest? — zapytał przerażony.
— Nie... nic... przejdzie...
— Chodźmy gdzie pod dach, doktora sprowadzę.
— Nie trzeba, panie Janie, Bóg ci zapłać za troskliwość. To widzisz jest osłabienie chwilowe; wody bym się napił.
Był blady jak ściana, ręce mu się trzęsły. Janio ujął go silnie pod ramię i zaprowadził do apteki. Tam dano mu wody i jakichś kropli, za których cudowną niemal skuteczność aptekarz ręczył. Karpowicz wypił wodę chciwie, jak gdyby ugasić nią chciał ogień, który palił go wewnątrz. Na widok zachwalanych kropli uśmiechnął się gorzko... jakaż bo apteka ma lekarstwo na jego cierpienie?...
Odpocząwszy chwilę Karpowicz powstał i rzekł:
— No, chodźmy panie Janie, pomogę ci załatwić kupno i pojadę do domu.
Janio wymawiał się, tłómaczył, że lepiej zaraz powracać, położyć się do łóżka, wypocząć, ale Karpowicz słuchać nie chciał. Był on rad wracać do Zawadek i nie rad zarazem. Odpoczynku po wstrząśnieniach, jakie przeszedł, potrzebował istotnie: czuł osłabienie, zmęczenie, prawie niemoc, ale zarazem, gdy o domu, o córkach, o poczciwej towarzyszce życia wspomniał, serce mu się z bólu ściskało. Co zrobi z niemi, dokąd je zaprowadzi, gdy go z pod strzechy rodzinnej wypędzą, gdy kawałek roli niewdzięcznej odbiorą? I dlaczego? za co? Czyż nie pracował uczciwie? czy trwonił? czy nie dzielił się z lichwiarzami ostatnim groszem, sobie i swoim zaledwie chleba kawałek zostawiając? Za cóż więc ginie? Chwilowo przychodzi mu na myśl strzelba, którą ma w domu. Dobra broń, stara, wypróbowana, a kulami bije jak sztucer.
Wstrząsnął się i oprzytomniał. Gwar jarmarczny ustawał, ludzie się rozjeżdżali. Janio pokazał staremu kilka upatrzonych koni. Wybrali jednego, który miał mieć wszystkie pożądane zalety. W kilku słowach dobili targu.
— Teraz wracajmy — rzekł Janio — a ponieważ aż za las jedną mamy drogę, więc odprowadzę pana. We dwóch raźniej będzie.
— Byłoby lepiej, gdybyś mi aż do domu towarzyszył, ale wiem, że ci pilno do swojej siedziby.
— Dziś nie mógłbym, trzeba wracać... ale przyrzekam panu, że za dwa tygodnie...
— Mój drogi, kto wie co za dwa tygodnie będzie...
Janio kazał swoim ludziom naprzód jechać, a sam siadł na bryczkę Karpowicza. Domyślał się, przeczuwał, że starowinie coś bardzo ciężkiego dolega, zaczął więc dopytywać się i badać. Z początku Karpowicz odpowiadał półsłówkami, ale później, zachęcony serdecznemi słowy Jania, mówił już otwarcie.
Stary, złamany i zgnębiony spowiadał się ze swej niedoli przed młodzieńcem, który dopiero, pełen sił i nadziei, na drogę życia wchodził. Wynurzał się i żalił, boć ten młodzieniec to serdeczny Ludwisia przyjaciel, bo w jego głosie tyle brzmiało współczucia... Opowiedział Karpowicz wszystko głosem cichym, bezdźwięcznym, w słowach prostych, w których brzmiała skarga bolesna i żal.
Janio pocieszać go usiłował...
— Nie trzeba tracić nadziei — rzekł — nie trzeba wątpić, będzie wszystko dobrze...
— Dobrze?
— Niezawodnie, byle energii, byle ducha nie tracić.
— Któż pomoże?
— Bóg i ludzie; przecież syna pan masz... Ja dziś jeszcze do Ludwisia napiszę... i jutro raniuteczko list na pocztę odeślę...
— A cóż on poradzi? Sam biedak...
— Porozumiemy się z Ludwisiem, obmyślimy coś wspólnie... Kiedyż ten termin fatalny?
— Za dziesięć dni moje dziecko. Jeszcze dziesięć dni szarpania się, nadziei, złudzeń, a potem... koniec... Smutno doczekać tego na stare lata... och! smutno...
— Niech pan nie rozpacza, niech pan nadziei nie traci, prawie pewien jestem, że będzie wszystko znośnie, że później, gdy Ludwiś praktykę rozpocznie, a niedługo już na to czekać, stosunki się zmienią. Ludwiś jest dobry syn. On pracuje, on cierpi niedostatek, walczy, boryka się z przeszkodami dla jednej głównie idei, dla tego, żeby być ojcu, matce i rodzeństwu pomocą. Niewolno panu mówić, żeś opuszczony przez wszystkich, bo masz syna, który cię z każdej niedoli wydźwignie...
Długo tak Janio przemawiał, a słowa jego balsam pociechy wlewały w strapionego człowieka.
Dojechali do miejsca, gdzie rozdzielały się drogi. Karpowicz miał udać się wprost, Janio zboczyć na lewo.
— Pożegnam pana — rzekł zeskakując z bryczki.
Karpowicz również wysiadł. Księżyc świecił jasno i w łagodnym jego blasku, rysowały się sosny i krzyż przydrożny.
Janio wziął starego pod ramię i odprowadził kawałek ku krzyżowi, aby ludzie nie słyszeli co powie.
— Panie Marcinie — szepnął — ufaj mi, pewien jestem, że się coś zrobi. Bądź dobrej myśli, my z Ludwisiem czuwać będziemy, nie damy panu zginąć...
— Niech cię Bóg błogosławi, dobre, szlachetne dziecko! — rzekł wzruszony do głębi serca starzec — niech ci zeszle tyle szczęścia, ile ja ci życzę, ile wart jesteś...
Przycisnął Jania do piersi, a dwie ciężkie łzy stoczyły się po jego pomarszczonej twarzy.
— Dobranoc — rzekł Janio — niech pan śpi spokojnie, potrzebny panu sen...
— Bądź zdrów, drogi chłopcze...
Uściskali się raz jeszcze, i każdy pojechał w swoją stronę.
We dwa tygodnie później p. Marcin, przechodząc przez wieś, spotkał Wigdora.
Żyd udał, że go nie widzi; nasunął czapkę na oczy, i patrząc w ziemię, przeszedł obok, nie ukłoniwszy się nawet.
— Cóż to, panie Wigdorze — zapytał szlachcic — nie poznajesz już ludzi?
— Co nie mam poznawać? — odrzekł niechętnie — wcale nie widziałem pana, miałem swoje myślenie...
— O czemże myślałeś?
— O czem? Pan się pyta! Pan mi zrobił krzywdę, pan mi zrobił stratę i jeszcze pan żartuje, jeszcze pan pyta, o czem ja myślałem? Ja myślałem właśnie o tem, że się tak nie powinno robić, że to nie pasuje na porządnego pana, że to jest... że to jest całkiem pfe!..
— Cóż ci zawiniłem?
— Jak to co? Na co ja wydałem tyle pieniędzy? na co poniosłem koszt? na co jeździłem tak daleko? Musiałem zbierać pieniądze na kaucyę, a wiadomo panu, co to znaczy zebrać taką sumę. Pięciu wspólników musiałem przyjąć. Pojechaliśmy wszyscy pięciu. Co nas kosztowała furmanka, kolej! Wydaliśmy dużo pieniędzy, a na co? na to, żeby przyjechać do regenta i dowiedzieć się, że p. Karpowicz ratę zapłacił i że licytacyi wcale nie będzie...
— A, więc Wigdor chciałeś kupić Zawadki?
— Kto panu powiedział, że ja chciałem, ja wcale nie chciałem...
— Więc po cóż jeździłeś?
— Byłem przymuszony, musiałem. Kto nie chce ratować swoich pieniędzy? Tymczasem pan zrobił figiel. Pfe! pan dobrodziej jest letni człowiek i lubi sobie żartować. Po co takie żarty! takie kosztowne żarty!...
— Widzisz, mój Wigdorze, gdybyś się był zapytał...
— Co ja miałem pytać!.. Przecież ja wiedziałem, że pan nie dostanie pieniędzy...
— Jednak...
— No, no, ja nie wiem co się zrobiło. Figiel się zrobił... Tymczasem niech będzie i tak. Co się zrobi dalej? co będzie z drugą, trzecią ratą?.. Pfe! ja muszę likwidować moje koszta...