<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pod wodę
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom IV
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1892
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Wigdor w głowę zachodził, jakim sposobem Karpowicz mógł się wydobyć z matni? Kto mu przyszedł z pomocy? Żaden kapitalista z okolicznych miasteczek tego nie mógł uczynić i nie uczynił z pewnością. Pod tym względem nie było najmniejszej obawy. Widocznie więc znalazł się ktoś obcy, z poza sfer będących pod wpływem Wigdora. Któż jest ten obcy i zkąd się wziął? I na to trudno znaleźć odpowiedź. W dyrekcyi tyle tylko wiedziano, że nadeszła depesza z Warszawy, że rata z Zawadek zapłacona i że licytacyę należy wstrzymać. Na tem ślad się urywał. Widać więc, że w Warszawie jest ktoś czuwający nad bezpieczeństwem Zawadek. Może syn? I to przypuszczenie przychodziło Wigdorowi przez myśl, ale je zaraz odrzucił. Zkąd syn? Wiedziano, że niedługo ma zostać doktorem, ale jeszcze nim nie jest, a choćby nawet i był, to musiałby obejrzeć przynajmniej kilka tysięcy języków, nimby zdołał złożyć kilkaset rubli. Jednem słowem zagadka. Faktem jest, że umysły wyższe, bystre i delikatne, bardzo lubią zagadki — ale takie tylko, które mają jakieś widoki rozwiązania, chociażby na podstawie bodaj jednej danej. W tym razie niema wcale danych, jest tylko sama zagadka. Wigdor długo nad nią się biedził, biedził się tak dalece, aż głowa go rozbolała i widząc, że nic nie poradzi, przestał dociekać. Liczył na to, że czas przyniesie pożądane wyjaśnienie, że dobroduszny szlachcic sam się wygada.
Wiadomość ta była Wigdorowi koniecznie potrzebna; bez niej bowiem nie mógł mieć pojęcia, jak postępować i jak kierować dalszym biegiem interesów... Jeżeli pomoc jest tylko przypadkowa, doraźna, to położenie zostaje niezmienione; katastrofa odwłóczy się tylko na czas jakiś, interes ulega opóźnieniu, ale ma podstawy takie same jak przedtem. Jeżeli zaś pomoc jest trwała, jeżeli Karpowicz znalazł źródło zasobne, jeżeli po za nim stoi ktoś silny finansowo, to wszystkie pracowicie zbudowane kombinacye upadają, i trzeba wytworzyć zupełnie nowy system, ściśle zastosowany do okoliczności; trzeba się upewnić co do dalszej dzierżawy karczmy, która jest całkiem dobrym geszeftem, i której opuścić niemożna, choćby tylko ze względu na chłopów i na zawiązane z nimi stosunki.
Wigdor zupełnie stracił kontenans i nie miał pojęcia, co robić dalej. Żałował pierwszego uniesienia i stał się znowu dla Karpowicza pełnym uniżoności jak dawniej. Przychodził do dworu, zapytywał, czy czego nie trzeba? ofiarowywał swe usługi, dawał do zrozumienia, że radby kontrakt o karczmę przedłużyć.
— Widzi wielmożny pan — mówił — to jest całkiem mały interes, zysku nie ma żadnego...
— Więc czemuż chcesz zostać?
— Przyzwyczaiłem się. Powiadają, że kamień na miejscu porasta. Ja czekam, chcę być na miejscu, może i ja porosnę.
— Nie możesz chyba narzekać; porosłeś tu już nieźle.
— Aj, aj! niech moje wrogi to nie mają, co ja mam; więcej ludzkiego gadania, niż prawdy...
— Zawsze...
— Nie mogę powiedzieć, że nic nie jest; ale to co jest, to wcale niewielki majątek...
— Chciałeś jednak kupić Zawadki.
— Wielmożny pan nie może mi tego darować!
— Co prawda, nie było to bardzo pięknie z twej strony.
— Aj, aj, pięknie! U państwa wszystko potrzebuje być pięknie, u nas nie patrzą na pięknie, tylko na interes. Co ja miałem robić? Chciałem swoje ratować; chciałem też coś zyskać. Dla czego nie miałbym chcieć? kto nie chce zysku? Nie kupiłbym ja, to kupiłby inny, a tymczasem nikt nie kupił. Nikt nie kupił, a pan się gniewa...
— Kto ci powiedział?
— Ja widzę. Mnie nie trzeba dużo powiedzieć, ja wiem. Że ja chciałem kupić, ja się nie zapieram, że chciałem, ale gdybym nawet kupił, to dla wielmożnego pana też nie byłoby źle...
— No... tego już nierozumiem...
— Może ja byłbym panu Zawadki w dzierżawę oddał, a miałem taki zamiar...
— Kłamiesz, kochany Wigdorku, boś zamyślał zupełnie co innego.
— Zkąd pan może wiedzieć co ja myślałem?
— Mówiono mi; traktowałeś już z kolonistami, chciałeś cały folwark na kawałki rozprzedać...
— Co się pan dziwuje? Człowiek ma różne pomyślenia, próbuje tak i próbuje tak. Mówi trochę inaczej, a myśli też trochę inaczej. Właśnie ja mówiłem z kolonistami o kupnie, a myślałem pogadać z wielmożnym panem o dzierżawie. Ja byłbym bardzo dobry dziedzic...
— Wierzę.
— Pan się śmieje? Dlaczego pan się śmieje? albo to mało jest teraz dziedziców żydów... bardzo porządne obywatele, godne obywatele! ale co mamy o tem gadać. Tymczasem ja nie jestem dziedzic, tylko Wigdor... zwyczajny Wigdor i dla tego chciałbym się spytać, co będzie z karczmą?
— Nie wiem... nie wiem, mamy jeszcze czas...
— Czas? Wiadomo, że mamy czas... Kto nie ma czasu? czas nie kosztuje. Tylko chciałem się zapytać, czy wielmożny pan nie potrzebuje teraz pieniędzy?
Rzuciwszy to pytanie, Wigdor patrzył Karpowiczowi prosto w oczy, jakby chcąc zbadać wrażenie, jakie na nim wywrą te słowa.
Szlachcic wytrzymał spojrzenie i z całym spokojem odrzekł:
— Bogu dzięki, teraz nie.
— To dobrze, zawsze lepiej temu co nie potrzebuje, niż temu co jest w potrzebie, ale ja miarkuję, że w gospodarstwie grosz zawsze się przyda...
— W tej chwili nie.
— Przepraszam, chciałem zapytać wielmożnego pana o jeden interes.
— Słucham.
— Między naszymi żydkami jest gadanie, że wielmożny pan dostał jakąś sukcesyę.
— Być może.
— Oni powiadają, że nawet dość duża ta sukcesya jest.
— I to być może...
— Ale mnie się zdaje, że to nieprawda.
— Także być może.
— Wszystko być może, być może! Dlaczego wielmożny pan nie chce powiedzieć jak jest?
— A co ci mój Wigdorku do tego?
— Cieszyłbym się, na moje sumienie, jabym się cieszył!
— Więc się ciesz.
— A jeżeli to nieprawda?
— To się jeszcze bardziej ucieszysz. Tak czy owak, zawsze będziesz miał powód do radości...
— Pan dobrodziej dziś nie ma ochoty do gadania. Przyjdę kiedy indziej, a jeżeli będzie co potrzeba, niech pan po mnie przyśle. Z tą karczmą wartoby skończyć.
— Jeszcze czas.
— Aj, to prawda teraz jest czas... ale on bardzo nieładny!
Karpowicz śmiał się w duchu z tych zabiegów Wigdora, a rozumiejąc doskonale ich cel, nie zdradził ani jednem słowem istotnego stanu rzeczy i utrzymywał szanownego finansistę w niepewności.
Janio, który w krytycznej chwili przyszedł z pomocą ojcu swego kolegi, starał się urządzić wszystko w ten sposób, ażeby dobry jego uczynek na jaw nie wyszedł i pozostał ukryty w tajemnicy. W tym celu wysłał pieniądze razem z listem do Ludwika do Warszawy, i dał mu instrukcyę, jak należało postąpić.
Młody Karpowicz był niesłychanie zdumiony, otrzymawszy dość pokaźną sumę, a zdumienie jego wzrosło jeszcze bardziej gdy przeczytał list.
„Wypadkowym sposobem, pisał Janio, dowiedziałem się kochany Ludwisiu, że ojciec twój znajduje się w położeniu bez wyjścia, i że sprzedaż waszego majątku jest kwestyą bardzo krótkiego czasu. Obowiązkiem twoim jest temu zapobiedz, a ponieważ wiem, że obecnie nie masz odpowiednich środków, posyłam ci pieniądze, z któremi nie zwłócząc ani chwili, uczyń według informacyi wypisanej na drugiej kartce. Pieniądze te chciej uważać za pożyczkę, którą mi masz zwrócić odrazu, lub częściowo, stosownie do możności. O to cię tylko proszę i zaklinam, w imię koleżeństwa i długoletniej przyjaźni naszej, abyś zachował rzecz tę w tajemnicy. Interes jest między nami dwoma i nikt więcej nie powinien o nim wiedzieć. Bądź dobrej myśli, nie przerywaj pracy, jaką masz przed sobą i pamiętaj zawsze o twoim

Janiu.“

Janio bardzo pragnął, żeby o postąpieniu jego nikt nie wiedział, raz dla tego, że chciał uniknąć podziękowań ze strony Karpowicza i jego rodziny, a powtóre zależało mu bardzo, żeby wiadomość o tem, co uczynił, nie doszła do Piotrowic.
Rzeczywiście Ludwik dotrzymał słowa i nie zdradził sekretu aż do świąt wielkanocnych. W tym czasie przyjechał na parę dni do Zawadek i w wielkiej tajemnicy opowiedział całą rzecz ojcu, który zresztą od samego początku domyślał się prawdy; ojciec również w tajemnicy zakomunikował wiadomość matce, a matka pod najściślejszym sekretem córkom. Jakiemi drogami wieść szła dalej, niewiadomo, dość że szła, a że wieści dochodzą wszędzie, a tam gdzie niepotrzeba najprędzej, więc trafiła i do Piotrowic.
Ktoś szepnął słówko i p. Sylwestrowi. Ten swoim zwyczajem brwi zmarszczył, zamyślił się i wziął syna jeszcze pod ściślejszą obserwacyę niż dotąd.
Kazał sobie donosić, co Janio robi, jak czas przepędza, dokąd jeździ, na co pieniądze wydaje? Odpowiedzi otrzymywał bardzo zadawalniające. Donoszono mu jednozgodnie, że żyje nadzwyczaj skromnie, pieniędzy, oprócz na potrzeby gospodarstwa, nie wydaje wcale, a wyjeżdża bardzo rzadko. Gdzie? niewiadomo, bo człowieka z sobą nie bierze.
Trafia się to co kilka tygodni, zwykle w święto. Koło południa siada na koń i puszcza się z miejsca kłusem. Czasem odjedzie gościńcem, czasem przez łąkę, przez las, jak mu humor przyjdzie, i nigdy niemożna zmiarkować, w którą stronę jedzie. Wraca z takich wycieczek późno, nieraz dobrze po północy, koń jest zazwyczaj zmachany okrutnie, pianą pokryty i bokami robi. Na drugi dzień, jakby nigdy nic, ledwie świt, panicz już na nogach.
Pan Sylwester uważnie słuchał tych relacyj i kombinował; postanowił też wpaść niespodzianie na Majdan i zobaczyć co się tam dzieje.
Była już wiosna, roboty polne w całej pełni. Zajechawszy przed chatkę, w której mieszkał syn-dzierżawca, p. Sylwester wszedł do mieszkania. Zastał tylko Michałową, która oznajmiła, że żywego ducha niema w domu, wszyscy ludzie w polu, a panicz z nimi. Na zapytanie: gdzie go znaleźć można? odrzekła, że prawdopodobnie jest na karczunkach, gdyż tam po całych dniach przesiaduje.
— Poczekam na niego — rzekł pan Sylwester.
— Do woli jaśnie pana, żebym miała kogo, tobym pchnęła zaraz po panicza.
— Nie trzeba.
— Koło południa będzie.
— Dobrze, zostanę u was na obiedzie.
Baba zafrasowała się niezmiernie i nie mogła ukryć pomieszania.
— Cóż? — rzekł pan Sylwester — nie bardzo mi jesteście radzi, jak uważam.
— Żebym była wiedziała...
— To cóż?
— Możeby się coś lepszego zrobiło.
— Ja nie chcę nic lepszego, i proszę niczego nie dorabiać. Zostanę na takim obiedzie, jaki jest.
— Jaśnie panie, choć co nieco dosmarzę...
— Nie potrzeba...
— Wstyd prawdziwie... ale proszę jaśnie wielmożnego pana, bez urazy, co Piotrowice to nie Majdan, a u kogo innego i na Majdanie byłoby inaczej... tylko że nasz panicz tyle o jadło dba, co ja o taniec...
— Głodem ludzi morzy?
— Chowaj Boże, ludzie nie głodni.. nie skarżą się, ale...
— No cóż za ale?..
— A to jaśnie panie, że panicz na swój honor nie zważa, to samo prawie jada co i my, ledwie czasem coś lepszego, ale rzadko kiedy...
Pan Sylwester spojrzał na zegarek.
— Za kwadrans dwunasta — rzekł — nakrywajcie do stołu.
Baba wyszła. Pan Sylwester rozglądać się zaczął po izdebce. Wzrok jego padł na książki rachunkowe, leżące na skromnem biurku. Zaczął je przeglądać uważnie. Utrzymywane były w porządku wzorowym. Rozpatrywał pozycyę po pozycyi i robił notatki w swym pugilaresie.
Głos Jania przerwał tę czynność. Pan Sylwester wstał, zamknął książkę i oczekiwał na syna, który niebawem wbiegł do stancyi.
— Nie spodziewałeś się zapewne mojej wizyty? — spytał ojciec.
— Sądzę, że zawdzięczam ją przypadkowi, że ojciec jedzie dalej i po drodze wstąpił do mnie.
— Mylisz się, przyjechałem naumyślnie.
— Bardzo mi przyjemnie, że kochany ojciec raczył mnie odwiedzić, bardzo rad jestem — rzekł Janio, całując ojca w ramię. — Niechże ojciec dobrodziej będzie łaskaw rozgościć się, ja każę człowiekowi, żeby wyprzągł konie i zaprowadził je do stajni. Godzina południowa, należy się im obrok...
— Zapewne masz za dużo owsa?
— Niewiele, ale dla ojcowskich koni wystarczy.
— Mój synu, wiedz o tem, że kto puszcza się w drogę, obowiązany jest o pożywieniu dla swoich koni myśleć.
— Taka bagatelka!
— Bagatelek nie lekceważ, bo z kropel drobnych tworzą się całe jeziora.
— Co w domu słychać? — spytał Janio, chcąc rozmowę na inny zwrócić przedmiot. — Mama zdrowa? Irenka?
— Jak zwykle... Dziwią się, że je dość rzadko odwiedzasz. Masz zapewne jakieś inne, obowiązkowe wizyty?
— Prawie żadnych.
— Wyjeżdżasz jednak czasem...
— Bardzo rzadko. Zresztą wiadomo ojcu dobrze, że chcąc coś mieć na Majdanie, niemożna czasu tracić. Jest tu dość zatrudnienia, a warunki dzierżawy twarde.
Pan Sylwester nic na to nie odrzekł. Usiedli do stołu w milczeniu, Michałowa podała bardzo skromny obiadek.
— Porządnie sobie żyjesz synu — zauważył p. Sylwester.
— Według mego zdania, bardzo — odrzekł Janio — mam małe potrzeby.
— Tem lepiej. Pamiętaj o tem zawsze, że im mniejsze potrzeby, tem większa łatwość ich zaspokojenia.
Potem zaczął dopytywać o roboty. Janio zdał najbardziej szczegółową relacyę o wszystkiem, co od czasu objęcia Majdanu zrobił. Pan Załuczyński słuchał uważnie, od czasu do czasu słówko jakieś wtrącił, radę dał i na takiej rozmowie zeszła godzina.
Ojciec nie miał powodu być niezadowolonym z syna, przeciwnie, cieszyć się raczej mógł z jego pracowitości i zabiegłości. Byłby może nawet uściskał Jania, gdyby nie owa fatalna pogłoska. Chciał koniecznie wybadać, o ile w niej było prawdy, wybadać ubocznie, nie zapytując wprost. W tym celu przeglądał księgi rachunkowe, sądząc, że w nich znajdzie wskazówkę. W księgach oprócz wydatków na gospodarstwo i bardzo skromne potrzeby domowe, nie figurowało nic. Trzeba było inną drogą szukać prawdy.
— Słuchaj-no panie synu — zapytał — a jakże z finansami?
— Dobrze, proszę ojca.
— Zupełnie dobrze?
— Tak.
— Wystarczy ci na roboty wiosenne?
— Wystarczy.
— A jakże będzie z czynszem? z podatkami?
— Zapłacę w terminie. Dla czego ojciec o to pyta?
— Bo gdybyś czynszu w swoim czasie nie oddał, to musiałbym z tobą postąpić jak z niewypłacalnym dłużnikiem, co, jak się zapewne domyślasz, nie zrobiłoby mi szczególnej przyjemności.
— Niech ojciec będzie spokojny.
Wobec tego zapewnienia, p. Sylwester zwątpił o prawdziwości pogłoski i odjechał do pewnego stopnia uspokojony.
Wiosna była w całej pełni, zazieleniły się drzewa, łąki pokryły trawą i kwieciem, słońce przyświecało, a zboża rosły na potęgę, bujne, rozkrzewione. Wszystkich radowała nadzieja urodzaju, chłopi śpiewali przy pracy, a nawet p. Karpowicz nie bez pewnej otuchy spoglądał na swoje biedne grunta, bo i one więcej obiecywały niż zwykle, a chociaż takie obietnice bywają zawodne, chociaż parę tygodni deszczów lub suszy, albo też jedna chwila gradu w niwecz je obrócić może — jednak cieszą one rolnika. Kiedy u p. Karpowicza rok zapowiadał się nieźle, na żyznych i wybornie uprawionych gruntach piotrowickich, na nowinach majdańskich, zboże było na podziw.
W niedzielę, koło południa, Janio kazał konia osiodłać. Był to ten sam wierzchowiec, którego nabył jesienią na jarmarku z porady Karpowicza. Niepozorny, niezgrabny, ale biegun znakomity, a wytrwałości żelaznej. Znał on już nieźle drogę do Zawadek, i wiedział, że pan jego lubi w tamtę stronę śpieszyć, więc też kiedy Janio go dosiadł, puścił się z miejsca ostrym kłusem, parskał, łbem potrząsał i biegł kołysząc jeźdźca na siodle.
Ubiegłszy milę drogi, zwolnił trochę, odsapnął i po gościńcu piaszczystym pomknął cwałem jak wicher. Janiowi wiatr szumiał koło uszu, pochylił się trochę na siodle, i jeszcze konia do biegu przynaglał, jeszcze zdawało mu się, że powoli jedzie.
W lesie zatrzymał bieguna, zeskoczył z siodła, zapalił papierosa i wziąwszy cugle w rękę, poszedł pieszo. To był odpoczynek dla kasztana, odpoczynek, po którym go jeszcze forsowniejsza praca czekała. Bo z tego lasu, do Zawadek niedaleko już. Półtorej mili po równej drodze, a łąkami znacznie bliżej. Naturalnie, Janio wybrał drogę krótszą; kilka rowów, któremi łąka była poprzerzynana, nie stanowiło dla kasztana poważnej przeszkody. Przeskakiwał przez nie jak sarna.
Tylko co państwo Karpowiczowie z kościoła wrócili, gdy Janio spienionego bieguna na dziedzińcu zatrzymał.
Karpowicz z otwartemi ramionami wybiegł na ganek.
— A witajże, witaj, rzadki gościu! — wołał — chodź. Puść konia, trafi on do stajni, a tam go wezmą w opiekę. — Tak też Janio zrobił i wyściskany, wycałowany przez starego, wszedł do pokoju, gdzie pani z córkami oczekiwała.
— Jest winowajca! — rzekł — winowajca i głodny. Dawajcież obiad co żywo. Florciu, Jadwiniu! śpieszcie się...
Florcia, główna wyręczycielka matki, wybiegła. Jadwinia została ku wielkiej radości Jania, który zawsze tyle jej miał do powiedzenia.
— Jest list od Ludwisia — rzekła.
— A czy co pomyślnego przynosi?
— Każdy list Ludwisia jest pełen tęsknoty do domu, do nas, niepokoju o rodziców i najprzyjaźniejszych uczuć dla pana.
— Zawsze o mnie pamięta!
— O zawsze! Nie wiem, czy ma pan kogo życzliwszego na świecie. W tym liście ostatnim, który otrzymaliśmy dopiero, Ludwiś donosi, że praca dobrze mu idzie, że patent dostanie bez wątpienia, a skoro go tylko otrzyma, wróci w rodzinne strony, osiedli się w poblizkiem miasteczku i rozpocznie praktykę. Tak się dobrze składa, że właśnie w naszej okolicy, w promieniu czterech mil, wcale nie ma lekarza, można się więc spodziewać, że Ludwisiowi będzie się dobrze wiodło.
Rzekłszy to, roześmiała się na cały głos.
— Z czego pani się śmieje? — zapytał Janio.
— Nie mogę sobie wyobrazić Ludwisia w roli poważnego konsyliarza... Przypuszczam, że będzie bardzo komicznie wyglądał.
— Dlaczego?
— Nie wiem... Zawsze, gdy przychodzi mi na myśl, widzę go jako wesołego chłopca z potarganą czupryną, z wypchniętemi rękawami na łokciach, uganiającego się na polach, lub wdrapującego na drzewa, a teraz...
— Moja Jadwiniu, bardzo proszę — odezwał się Karpowicz, — nie wyśmiewaj mojego jedynaka. Bardzo cię proszę. Powinnyście o tem pamiętać moje panny, że po mnie Ludwiś to jedyny wasz opiekun.
— Ależ ojczulku, my kochamy go bardzo, tylko nie umiemy sobie wyobrazić, jak będzie...
— No, to sobie nie wyobrażajcie. Ludwiś nie potrzebuje takich pacyentek jak wy...
Przy obiedzie także o Ludwisiu była mowa i o niedalekiej jego przyszłości. Pan Karpowicz miał już upatrzony dla niego domek w miasteczku, ma się rozumieć domek z ogródkiem, ponieważ Florcia, która miała z bratem zamieszkać, nie wyobrażała sobie, żeby bez ogródka dom się mógł obejść. Upatrzony domek ma pięć pokoi; na jednej stronie trzy, dwa na drugiej. Większą zajmie pan doktór. W pierwszym pokoju przyjmować będzie uboższych chorych: mieszczan, chłopów i żydów, w saloniku arystokratycznych pacyentów, a trzeci pokój będzie miał dla siebie, będzie w nim urządzona sypialnia. Drugą połowę zajmie panna Florentyna. Ludwiś nie domyśla się nawet, jak ślicznie będzie miał urządzone mieszkanie, jakie mebelki, jakie kwiaty, jakie dywany i serwety rękami sióstr zrobione! Panna Jadwiga z Anielcią specyalnie nad tem pracują i wyszywają na kanwie po całych dniach najrozmaitsze wspaniałości. To trudno, doktór, jako doktór, byle jak mieszkać nie może, musi zachować „decorum“; wprawdzie nie stać go jeszcze na wykwintne meble i kosztowne makaty, ale praca i gust siostrzyczek potrafią wszelkie kosztowności zastąpić.
Janio opowiadał jak mu siostra wspaniale urządziła domek na Majdanie.
— Cóż to za domek? — zapytał p. Karpowicz — chyba postawiliście dwór świeżo, boć ja znałem doskonale ten Majdan, w czasie, kiedy jeszcze należał do majątku sędziego Osmólskiego. Właściwie kiedym ja tam bywał na polowaniach, to owa przestrzeń, którą teraz p. Jan od ojca swego dzierżawi, nie była wcale folwarkiem. Był to las i jaki las! Otóż, o ile sobie przypominam, stała tam jakaś chałupka, w której mieszkał gajowy.
— Właśnie ta chałupka jest obecnie moją siedzibą. Las dokoła wycięty, w znacznej części zamieniony już na pole, a niedaleko od owej chałupki są stodoły i całe zabudowania folwarczne.
— No, przyznam ci się kochany p. Janie, że mógłby ci był ojciec porządniejsze mieszkanie urządzić. Czyż nie ma własnych lasów, cegielni? Chyba, że p. Załuczyński ma względem ciebie inne widoki.
— Nie sądzę; jakieżby widoki mógł mieć?
— Nie wiem. Może ci Piotrowice odda, może który z większych folwarków oddzieli.
— Co mi po tem? Mnie na Majdanie dobrze. Mam kontrakt na czas dość długi, a jak karczunki pokończę i gospodarstwo urządzę po swojemu, wtenczas pomyślę o lepszem domostwie. Zresztą nie jest tam źle mieszkać; dach kazałem połatać, więc deszcz na głowę nie pada, a dzięki mojej siostrzyczce, pokoiki są urządzone dość wygodnie...
— Masz słuszność, kochany panie Janie — rzekł Karpowicz — że poprzestajesz na małem; masz słuszność, z takiem usposobieniem nieźle ci będzie na świecie.
Janio aczkolwiek ogólną rozmową zajęty, nie spuszczał oczu z Jadwini; niekiedy spojrzenia ich spotykały się, a wtedy na twarz dzieweczki wybiegał żywy rumieniec, oczy znikały pod spuszczonemi powiekami; jedwabiste rzęsy rzucały cień na twarzyczkę spłonioną. Janio czuł się zupełnie szczęśliwym, tu, w tym domu, wśród tej rodziny biednej, do której przywiązywał się serdecznie. Z Karpowiczem był śmielszy niż z ojcem, panią Marcinowę za drugą matkę uważał, a dziewczęta traktował jak siostry, z wyjątkiem Jadwini.
Tę jedną pokochał miłością... Nie wspomniał jej o uczuciu swojem ani razu, nie zdradził się ani jednem słowem, że ją kocha, nie mówił z nią o tem nigdy, a przecież pewien był wzajemności, wiedział, że jest kochany, wiedział że ta tylko, a nie inna, będzie dla niego towarzyszką życia...
Nieraz przychodziło mu na myśl, że gdy przyjdzie do urzeczywistnienia tych zamiarów, spotka ze strony swego ojca opór, że bardzo być może, iż ten ojciec wynalazł już jakąś kombinacyę finansową: połączenie Piotrowic z dużym majątkiem sąsiednim, kilku kamienicami w Warszawie, lub fabryką — ale te kombinacye nie zdadzą się na nic. Janio o nich nie myśli, nie uzna ich wcale. Nie chce szczęścia podług ojcowskiej recepty, lecz podług tego, jak sam chce. Może go ojciec narazić na materyalne kłopoty, może odebrać dzierżawę, nie dać żadnej pomocy. Mniejsza o to, majątek szczęścia nie daje; można pójść w obowiązek, pracować na cudzem, poprzestawać na małem i szczęśliwszym być niż w piotrowickim dworze.
Młodość, siła, chęć do pracy i zamiłowanie jej, to broń, z którą można stanąć śmiało do walki z przeciwnościami.
W przewidywaniach swych co do oporu ze strony ojca, Janio nie mylił się. Pan Sylwester postanowił urobić syna według swoich własnych ideałów, urządzić mu życie według własnych myśli. Zdawało mu się, że chłopiec, jak kawałek gliny, da się urobić i do żądanej formy zastosować, że myśleć będzie myślami ojca, postępować wedle jego wskazówek, że wreszcie, nie będzie szukał ani pożądał innego szczęścia w życiu nad to, jakie ojciec mu obmyśli i da.
Pan Sylwester, człowiek niezmiernie akuratny, systematyczny i praktyczny, obmyślał plany swoje wcześnie; miał zawsze przyszłość na widoku. Robiąc nakłady, nieraz z pozoru sądząc, niepotrzebne, nie myślał o doraźnych, natychmiastowych korzyściach, lecz obliczał na pewno, że w tym a w tym roku, taki a taki dochód mu one przyniosą. Przyszłość syna także naprzód przewidywał i obliczał.
Jeszcze Janio był na pierwszym kursie, gdy p. Załuczyński nabył Majdan i grunta po lesie wyciętym. Sąsiedzi dowiedziawszy się o tej tranzakcyi, ramionami wzruszali; dziwili się co właścicielowi Piotrowic po tej pustce, z której dopiero kiedyś, kiedyś, i to przy bardzo forsownej pracy, można jakieś zyski osiągnąć! Dobre to, mówili, dla kolonistów, którzy się w budach z gałęzi skleconych, albo w ziemnych lepiankach osiedlą i pnie będą sami wydobywali, a między niewydobytemi lichą sochą byle jak ziemię poruszą, aby z niej trochę ziarna na chleb wydobyć. Dobra to robota dla Niemca, o wiele gorsza dla naszego chłopa, który gruntu zdobywać nie lubi i woli najmizerniejszy, byle już gotowy uprawiać; — ale dla właściciela Piotrowic!.. dla ziemianina zamożnego, mającego majątek o kilku folwarkach w kulturze wysokiej, zagospodarowany świetnie!..
Chciwość, czy fantazya?
Tak mówili sąsiedzi, ale p. Sylwester wiedział co robi, i fantazya, jak nigdy w życiu, tak i w tym razie wcale nim nie powodowała. Chciał przygotować folwark dla syna. Postawił budowle niezbędne, wykarczował trochę gruntu, a resztę zostawił Janiowi.
— Niewielka sztuka — myślał — gospodarować na dobrze urządzonym, od dawna istniejącym i prowadzonym doskonale folwarku. Niech-no wprzód pan syn zrobi co z niczego, niech dołoży pracy, niech przesiedzi parę lat na wycinkach leśnych, jak kolonista, niech wydziera pnie, ziemię ze stanu dzikości do kultury przyprowadza.
Tak się też stało. Majdan może być szkołą dla Jania, próbą jego rzutności, samodzielności i pracy. Janio wywiązywał się z próby dobrze, ku zadowoleniu ojca, który nic mu nie mógł zarzucić, oprócz wycieczek do Karpowiczów.
Pan Sylwester wiedział doskonale, dokąd syn jeździ, domyślał się przyczyny tych wizyt i przeczuwał, że mogą one małżeństwem się zakończyć.
Tego p. Załuczyński wcale sobie nie życzył, miał albowiem plany własne, ułożone od dość dawna. W sąsiedztwie kandydatki na synowę nie upatrywał, pomimo, że były w blizkości domy zamożne, a w nich panny na wydaniu. Widokom p. Sylwestra ani domy te, ani panny wcale nie odpowiadały.
Niejedna z nich miała majątek i znaczny, ale nie była wychowana tak, jakby p. Załuczyński sobie życzył. Owe domy prowadzone były kosztownie, po pańsku, łatwo więc przewidzieć, że i panny z nich, za mąż wyszedłszy, nie chciałyby trybu życia zmieniać. Marzyłyby o strojach, zabawach, życiu towarzyskiem, licznej służbie, przepędzaniu zimy w mieście, wycieczkach za granicę, a takie upodobania widokom właściciela Piotrowic, jego ideałom, przekonaniom, zasadom, bynajmniej nie odpowiadały.
— Mój syn nie potrzebuje pani — mówił sam do siebie — lecz żony; kobiety, któraby wniosła mu odpowiedni do jego majątku kapitał, odpowiednią zdolność do pracy, a przytem umiejętność rachowania, oszczędność. Małżeństwo tem tylko różni się od spółki handlowej, że do kontraktu przystępują dwie osoby odmiennej płci. Po za tem spółka jest spółką, bez względu, czy wspólnicy przystępują do związku z kapitałem dużym, czy małym, czy bez kapitału. Rzecz bardzo prosta. Jedna strona powiada: Będę matką twych dzieci, gospodynią twego domu, zajmę się utrzymaniem mieszkania w czystości, gotowaniem obiadów, wychowaniem dzieci, póki małe. Druga strona natomiast daje pierwszej całkowite utrzymanie, ubranie, opiekę i lekarza w razie choroby. To są warunki główne, podstawowe.
Po za tem, jeżeli strony posiadają majątek, powinny ułożyć się o własność i użytkowanie jego, na podstawie praw obowiązujących, i układowi takiemu nadać formę aktu pociągającego za sobą skutki prawne. Wszelkie romanse, czułe słówka, cała tak zwana miłość z poetycznym garniturem westchnień, spojrzeń, serdecznego ściskania dłoni i pocałunków, jest najniepotrzebniejszym balastem. W ostateczności można je tolerować, ale brać na seryo, wprowadzać do spółki jako czynnik, nigdy.
Pan Sylwester był w zupełnym porządku. Skoro powiedział sobie, że jedynym celem jednostki i jedynem dążeniem społeczeństwa powinno być zrobienie majątku, skoro w owym majątku jedynie widział moc, siłę i racyę bytu narodów, więc i na małżeństwo inaczej zapatrywać się nie mógł; że zaś syna chciał natchnąć własnemi przekonaniami i myślami, że ułożył dla niego cały niemal program życia i przyszłości, więc też chciał, żeby i małżeństwo jego było zawarte ściśle według tego programu.
Rzecz jasna, że Karpowiczówna najmniej odpowiadała widokom p. Sylwestra. Córka bankruta, który ledwie że dyszy; kosztem niesłychanych wysiłków, różnych „salto mortale“ kredytowych, utrzymuje się przy lichym folwarczku, nie może wnieść do spółki małżeńskiej ani majątku, ani umiejętność liczenia się z groszem. Jeżeli ojciec nie zastanawiając się, wydaje żydom zobowiązania zabójcze, jeżeli podejmuje się płacić niemożliwe procenta, a lichy produkt ze swego gospodarstwa sprzedaje na zielono, z bajecznem odstąpieniem od rzeczywistej jego wartości — to choćby tylko na podstawie teoryi dziedziczności, wnosić można, że i córka o rachunku nie ma najmniejszego pojęcia.
Mogłoby za nią przemawiać to, że wychowana w niedostatku nie będzie miała wielkich wymagań i zastosuje się do tego systemu oszczędności, jakim się rządzi maż. Może to być prawdopodobne, ale nie jest pewne, twierdzić nawet można, że jest wcale niepewne, gdyż bywały już przykłady, że kobiety ze sfery niezamożnej, niekiedy nawet biednej, zmieniwszy los z chwilą zamążpójścia i dorwawszy się do majątku, robiły największe zbytki i doprowadzały mężów do zupełnej ruiny.
Przykłady tego są bardzo liczne; sam p. Sylwester znał takich kilkanaście.
Janio, jako nieodrodny syn swego ojca, ożeni się rozumnie i dobrze. Weźmie znaczny majątek i osobę, która zna się na wartości grosza i potrafi go nietylko uszanować, ale w trójnasób pomnożyć. Taki ideał już p. Sylwester upatrzył i czekał tylko chwili właściwej. Ponieważ jednak chłopiec jeździ do Zawadek, ponieważ rozmarza się i zawraca sobie głowę bezpotrzebnie, przeto należy tę chwilę przyśpieszyć. Złudzeniami, amorami i poezyą człowiek żyć nie powinien.
Pan Sylwester postanowił przystąpić do rzeczy niezwłocznie.
Janio, siedząc w Zawadkach i patrząc w piękne oczy panny Jadwigi, ani się domyślał, że w tej samej chwili w Piotrowicach, ojciec kazał zawołać stangreta i wydał mu taką dyspozycyę:
— Zaprzęgniesz konie do wolanta, pojedziesz na Majdan i powiesz p. Janowi, że ja proszę, żeby tu zaraz przyjechał. Powiedz, że ja czekam. Rozumiesz?
— Rozumiem jaśnie panie, — odrzekł stary, wąsaty stangret.
Kiedy stangret odjechał, p. Sylwester udał się do swojej kancelaryi, usiadł przy biurku, oparł głowę na dłoniach i myślał. Układał w duchu odpowiednie przemówienie do syna. Miało ono być zwięzłe, nieubłaganie logiczne, oparte na praktycznym poglądzie na życie i obowiązki z niego wynikające. Nie spodziewał się, że tak prędko wypadnie mu tę kwestyę poruszyć, ale uznał za właściwe gasić ogień w zarodku, nim się rozszerzy i przybierze groźne rozmiary.
W zadumaniu tem przepędził z dobrą godzinę, dopóki nie usłyszał turkotu na brukowanym dziedzińcu. To właśnie stangret do Majdanu wysłany powrócił. Pan Sylwester wyszedł przed dom.
— Byłeś w Majdanie? — zapytał.
— Byłem, jaśnie panie.
— A gdzież mój syn?
— Nie zastałem w domu.
— Wyjechał? Czy nie wiesz dokąd?
— Nikt nie wie, jaśnie panie. Pytałem ludzi. Powiedzieli, że koło południa panicz na konia siadł i pojechał, dokąd? nikomu nie powiedział, bo i nigdy nie mówi dokąd wyjeżdża.
— Kiedyż spodziewają go się z powrotem?
— W nocy chyba. Michałowa mówiła mi, że jeżeli kiedy w święto jeździ, to zawsze późno, nieraz po północy wraca.
— Odjedź do stajni i wyprzęgnij konie, a powiedz któremu fornalowi, żeby wybrał się w drogę wierzchem...
— Daleko?
— Cóż ci do tego?
— Żeby wiedział jak się ma wybrać, jaśnie panie.
— Pojedzie z listem na Majdan...
Pan Sylwester powrócił do kancelaryi, usiadł przy biurku, wziął arkusik papieru, nakreślił parę wyrazów i włożył w kopertę. Po chwili fornal pędził w stronę lasu co koń wyskoczy.
Janio nie domyślał się nawet, że ojciec potrzebować go może. Zapomniał o Piotrowicach, o Majdanie, o całym świecie. Wizyta w Zawadkach, widok panny Jadwigi, rozmowa z nią, jej uśmiech, były jedyną radością w jego życiu. Rzadko sobie na tę rozkosz pozwalał...
Po obiedzie wszyscy wyszli do ogrodu, a potem w pole, obiecujące zboża oglądać. Anielcia kwiatki rwała, Florka z ojcem mówiła o Ludwisiu, Janio przy pannie Jadwidze się znalazł. — Szedł obok niej w milczeniu, może właśnie dlatego, że tak wiele powiedzieć jej pragnął. — Wyprzedzili całe towarzystwo, szli dość szybko; na twarzy panny Jadwigi wykwitły rumieńce.
Janio czuł nieprzepartę chęć, aby uchwycić jej rękę, przycisnąć do ust, do serca, powiedzieć: „Idźmy razem zawsze, na radość i smutki, na dobrą i złą dolę, zawsze ręka w rękę i razem“. Chciał to powiedzieć, pragnął, a jednocześnie ogarniała go dziwna nieśmiałość i obawa. Chociaż miał prawie pewność, że jest kochany, chociaż to odgadywał, przeczuwał, jednak coś mu szeptało, że w stanowczej chwili Jadwinia mu powie: „Nie, panie, nasze drogi są różne, nie możemy iść razem...“
— To być nie może! — rzekł sam do siebie półgłosem.
Jadwinia spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Co pan powiedział?
— Ja nic nie mówiłem, ani słowa...
— Przecież słyszałam. Powiedział pan: To być nie może. Do kogóż pan mówił? Może do jakiej niewidzialnej osoby, a może do własnych myśli, do siebie...
— Być może, wymknęły mi się te wyrazy mimowoli.
— Więc pan sam z sobą rozmawiał?
— A pani się śmieje z tego, nieprawdaż?...
— Dlaczego?
— Boć to śmieszne, żeby ktoś sam z sobą dyskurs prowadził.
— Tego nie powiem. Mnie się zdaje, że w głowie ludzkiej myśli są jak żyjące istoty: spierają się z sobą, godzą, kłócą — czasem która chce wylecieć, oblec się w żywe słowo, a inne nie pozwalają jej na to.
— Czy to pani własna obserwacya?
— Nie wiem jak to nazwać. Tak mi się wydaje. Może ludzie uczeni tłómaczą to inaczej; ja wiejska dziewczyna sądzę po prostu. Może w błędzie jestem, ale chyba nie. Według mego zdania, człowiek chociaż jest małą, drobną, prawie nic nieznaczącą cząsteczką świata, dzięki temu, że ma władzę myślenia, zawiera w sobie cały świat. Są w nim walki i żale, i radości i smutki, i troski i nadzieje, a jak na świecie wszystko się zmienia, jak po burzy pogoda, po zimie lato nastaje, tak i w tym maleńkim naszym światku są wielkie zmiany...
— Są chyba i niezmienne myśli, stałe... są uczucia, które żywimy w sobie i pielęgnujemy do śmierci...
— Ja o tych nie mówiłam.
— A zdawało mi się, że pani wszystkim myślom ogólnie przypisuje cechę zmienności...
— To mnie pan źle zrozumiał. Mówiłam tylko o światku myśli ludzkich, ale nie o jego słońcu. Bo widzi pan — a zawsze powtarzam, żem to sobie sama obmyśliła, i że mylić się mogę, — mnie się zdaje, że właśnie wiara, uczucie miłości bezgranicznej dla tego cośmy kochać powinni, poświęcenie dla drugich, to są właśnie promienie, to są te ognie, z których się słońce naszego wewnętrznego światka składa... Drobne i powszednie myśli mogą się w głowach naszych burzyć, uciszać, ale słońce wiary, słońce uczuć jest zawsze jedno, jasne, piękne, stałe i niewzruszone, jak prawdziwe słońce, które się pali nad nami...
Zaledwie mówić skończyła, Janio pochwycił ją za rękę, i szepnął:
— Bądź mojem słońcem, Jadwiniu...
Dziewczyna zarumieniła się nagle, potem zbladła, spuściła oczy i szła w milczeniu, zakłopotana, wzruszona, nie mogąc na słówko odpowiedzi się zdobyć...
Zdawało się Janiowi, że słyszy bicie jej serca...
— Odpowiedz pani, odpowiedz! — błagał szeptem. Czy nie zauważyłaś dotąd, że cię kocham, że...
— Pomówmy spokojnie — odrzekła. — Jeszczem pana nie znała, nie widziałam cię nigdy, a już miałeś miejsce w sercu mojem. Nie dziw: kto tak kochał Ludwisia jak pan, nie mógł być siostrze jego obojętny. Słuchałam bardzo chętnie o tobie, życzliwą i przyjaciółką ci byłam nie wiedząc nawet, czy cię kiedy poznam i czy się kiedykolwiek w życiu spotkamy. Kiedy przyjechałeś do nas raz, drugi i trzeci, kiedy poznałam cię bliżej, zabrałeś mi wszystko: spokój, serce, duszę całą oddałam tobie wyłącznie. O tobie tylko myślałam i marzyłam; za ciebie, za twoje szczęście modliłam się co rano i wieczór, i doprawdy nie wiem, czy jest kto na świecie, któryby mi był droższy nad ciebie. To grzech, ale oddałam ci wszystkie myśli moje, wszystkie uczucia; pokochałam cię bardziej niż rodziców, niż brata, niż siostry. — Ty jesteś moje życie i mój świat; twoje szczęście to moje szczęście, twoja niedola moja rozpacz.
— A więc, pójdź ze mną, bądź moją...
— Nie, nigdy. Pierwsza to i ostatnia nasza o tem uczuciu rozmowa. Mam nadzieję, że uszanujesz moją boleść, panie Janie, i nie zechcesz mówić więcej o tem, co niemożliwe i niepodobne do spełnienia.
— Ależ dlaczego? dlaczego? — pytał Janio w rozpaczy.
— Bo pomiędzy nami jest przepaść. Są rodzice twoi, ich majątek.
— Ale jest też i wola moja, której nikt nie przełamie i nie nagnie.
— Nie mów tak, panie Janie. Ja cię kocham, a dlatego właśnie, nie pozbawię cię ani miłości rodziców, ani tego mienia, które ci dadzą w przyszłości. Będę szczęśliwa, widząc, że ci dobrze na świecie; więcej niczego nie pragnę.
— A gdybym zerwał z rodzicami, gdybym się wyrzekł ich miłości i majątku, gdybym przyszedł do ciebie jako biedak, jako zwykły robotnik, i powiedział: Podziel moją dolę, Jadwiniu...
— Usłyszałbyś taką samą jak dzisiaj odpowiedź.
— Lecz dlaczego? na miłość Bożą, dlaczego?
— Mówiłam ci już, panie Janie, że nas rozdziela przepaść.
— Cóżem ja winien, że mam rodziców zamożnych? Czy za to mam cierpieć całe życie, wyrzec się ciebie, wyrzec szczęścia? To jest najwyższa niesprawiedliwość, Jadwiniu! Gdybyś mnie nie kochała, gdybyś nie podzielała moich uczuć — odszedłbym ze smutkiem w sercu, ale bez żalu, a tak... Nie! ja nie mogę uznać twoich racyj, nie mogę się im poddać, choćbym świat cały miał dla nich wyzwać do walki!
— A jednak są to racye. Jestem pewna, że gdybyś to, co mówisz do mnie, wyznał ojcu mojemu, który cię tak kocha, tyle uwielbienia a nawet wdzięczności ma dla ciebie — to, odpowiedziałby ci tak samo jak i ja. W tym starym, zgnębionym przez ciężkie życie i przez nieszczęścia człowieku, zbudziłaby się duma... Nie, Janiu, nie, mój jedyny, nie mów ty mu nic, nie krwaw mu serca — zostańmy przyjaciółmi. O uczuciu twojem dla mnie nie wspominaj już nigdy; wiesz, że cię kocham duszą całą, niech ci to przekonanie wystarczy, tak jak mnie wystarczyć musi pewność, że ci obojętną nie jestem. Od tego punktu Janiu, już się drogi nasze rozchodzą...
— Więc odmawiasz mi stanowczo i na zawsze? Nie chcesz, żebym bywał w waszym domu, żebym cię mógł widywać?
— Ach Boże! czyż ja wiem? Wiem tylko to jedno, że cię kocham, i że jestem bardzo, a bardzo nieszczęśliwa...
Pochwycił rękę jej i do ust przycisnął.
— Jadwiniu — szepnął, a gdyby przyczyny, które rozdzielają nas dziś nie istniały, gdyby były usunięte...
— Złudzenie!
— Pewność! — rzekł z mocą. — Ale czy czekać będziesz? Czy wytrwasz?
— O! nie krzywdź mię tem pytaniem, — odrzekła. — Wracajmy...
Chciał ją zatrzymać, pomówić z nią jeszcze, lecz przyśpieszyła kroku i połączyli się z resztą towarzystwa.
Janio miną nadrabiał, ale bólu wewnętrznego, cierpienia, jakie mu sercem szarpało, ukryć nie mógł. Odjechał wcześniej niż zwykle, pomimo że go Karpowicz zatrzymywał i zapraszał. Wymówił się niedyspozycyą nagłą, bólem głowy. I rzeczywiście bolała go ona szalenie: czuł, że na niej niewidzialna ręka wielki ciężar położyła, krew pulsująca w skroniach paliła go jak ogniem... Puścił koniowi cugle, zdjął kapelusz i pędził na oślep, pławiąc się w chłodnym wietrze. Noc była ciemna, gwiazdy za chmurami ukryte. Zdawało się biednemu chłopcu, że leci w otchłań jakąś czarną, gdzie nie dochodzi ani jeden, choćby najdrobniejszy promyczek światła, że go ogarnia nicość, pustka, rozpacz... Oprzytomniał dopiero, gdy się koń przed nizkim dworkiem w Majdanie zatrzymał.
Jeszcze się w kuchni świeciło. Michałowa usłyszawszy tętent konia, wybiegła.
— Starszy pan konie przysyłał — rzekła — a potem fornal list przywiózł.
— Gdzież ten list? — zapytał.
— Położyłam na stole... Podobno coś bardzo pilnego.
Janio do stancyi wszedł, otworzył kopertę i czytał. Kartka była lakoniczna.
„Chciałem cię widzieć — pisał p. Sylwester — posyłałem po ciebie. Powiedziano, że wyjechałeś niewiadomo dokąd. Otóż, jeżeli dziś powrócisz niewiadomo zkąd, to dowiesz się z tego listu, że ojciec twój, oczekuje cię jutro o godzinie 11 rano u siebie...“
— Jakaś nowa przyjemność — szepnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.