<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pod wodę
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom IV
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1892
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz, w oznaczonej godzinie, syn stawił się na wezwanie ojca. Był bardzo blady i przygnębiony, mogło się zdawać, że mu przez jedną dobę kilkanaście lat przybyło.
Nie poszedł przywitać się z matką, nie zajrzał do siostry, lecz udał się wprost do kancelaryi. Pan Załuczyński siedział przy biurku; gdy Janio wszedł, rzucił okiem na zegar.
— Jedenasta — rzekł — czekałem na ciebie.
— Wiem o tem.
— Nie znaleziono cię w domu...
— Proszę ojca, wczoraj była niedziela, dzień, w którym pozwalam moim parobkom na odpoczynek i rozrywkę; sądziłem więc, że mogę pozwolić i sobie...
Pan Sylwester podniósł się z krzesła, spojrzał na Jania surowym wzrokiem, i rzekł chłodno:
— Twój sposób wyrażania się świadczy, że jesteś w stanie do pewnego stopnia gorączkowym; a ponieważ sprawa, o której chcę mówić, wymaga chłodnej rozwagi, przeto lepiej będzie jeżeli odłożymy tę konferencyę na czas inny... Przyjdź, gdy będziesz spokojniejszy i nauczysz się mówić do ojca właściwszym tonem niż dziś.
Na twarz Jania wybiegły rumieńce, zadrżał, ale wnet zapanował nad sobą.
— Przepraszam ojca — rzekł schylając się do ramienia p. Sylwestra — może odezwałem się niewłaściwie...
— Bardzo.
— Lecz sądziłem, że ojciec robi mi wymówki, i chciałem się usprawiedliwić...
— Nie robiłem żadnych wymówek; zaznaczyłem tylko fakt, żeś wczoraj nie był w domu obecny...
— Przepraszam powtórnie i słucham co ojciec rozkaże...
— Siadaj.
Pan Sylwester usiadł przy biurku, Janio naprzeciw niego. Mierzyli się wzrokiem. Obadwaj rozumieli, że będzie między nimi spór jakiś, walka. Obadwaj skupiali siły w milczeniu. Janio znał dobrze ojca i jego wolę niezłomną; p. Sylwester przeczuwał w synu charakter.
— Proszę cię — rzekł po chwili ojciec — trzeba pomyśleć o przyszłości i o losie...
— Zdaje się — rzekł Janio — że dzięki ojcu, mam los zabezpieczony...
— Na Majdanie?
— Tak...
— Zapewne, przynajmniej do czasu ekspiracyi kontraktu... no, ale to mało, mojem zdaniem...
— Mnie wystarcza, ojcze.
— Być może, ja jednak życzę sobie, żebyś miał więcej... Pojedziemy do Warszawy.
— Kiedy?
— Za tydzień.
— Czy nie będzie to niedyskrecyą, jeżeli zapytam w jakim celu?
— Byłoby nonsensem, gdybyś nie spytał. Pragnę, żebyś się ożenił... już czas.
— Ja? żebym się ożenił?
— Tak. Mówię po polsku, wyraźnie i dość głośno: Życzę sobie, żebyś się ożenił...
— Z kim?
— Z osobą, którą ci wskażę...
— Ojciec żartuje chyba!
— Jestem za poważny, żebym w ogóle kiedykolwiek żartował.
— W takim razie, równie poważnie odpowiedzieć muszę, że ja nie mam wcale zamiaru ożenienia się...
— Nigdy?
— Nie wiem, ale teraz nie.
— Więc nie życzysz sobie jechać ze mną do Warszawy i postąpić według mojej woli?
— Bardzo mi przykro...
— Przepraszam, ja nie pytałem: Czy ci przyjemnie, czy przykro, bo to do rzeczy nie należy; proszę mi odpowiedzieć wprost: życzysz sobie, czy nie?
— Nie.
— To jest twoje ostatnie słowo?
— Tak.
— W takim razie rozmowa nasza skończona.
Janio znowu się schylił do ramienia p. Sylwestra.
— Czy ojciec nie ma nic więcej do rozkazania?
— Nic.
— Więc mogę odejść?
— A nie; bądź łaskaw zaczekaj. Sądzę, że, jako ojciec, mam prawo zażądać od ciebie pewnych wyjaśnień. Czy wolno wiedzieć, dokąd wczoraj jeździłeś?
— Do Zawadek.
— I przepędziłeś tam zapewne cały wieczór?
— Tak jest.
— W Zawadkach mieszka ten stary bankrut Karpowicz? Wszak prawda?
— Nie, ojcze. W Zawadkach mieszka pan Marcin Karpowicz, ojciec mego szkolnego kolegi Ludwika, człowiek bardzo zacny i szanowny.
— A! zwracam honor, przepraszam. Wolno mi wszakże domyślać się, że ten bardzo zacny i szanowny człowiek ma córkę.
— Ma trzy córki.
— No! proszę. Wolno mi się również domyślać, że jedna z tych trzech panien, zapewne dość przystojna, kokietuje p. Jana Załuczyńskiego, w przyszłości właściciela Piotrowic i dość znacznych kapitałów. Jako kombinacya finansowa, pomyślane to jest wcale nieźle...
Janio zarumienił się; oburzało go to szyderstwo, raniło mu serce; pamiętał jednak, że ma do czynienia z ojcem, i wybuch siłą woli i rozumu powstrzymał.
— Dlaczego ojciec ubliża tym ludziom? — zapytał z żalem.
— Ubliżam? Nie. Wydaje mi się rzeczą naturalną, że taki p. Karpowicz, czując, że mu się grunt pod nogami usuwa, wyczerpawszy wszelkie źródła kredytu, pod nieustanną groźbą wywłaszczenia, nie widząc znikąd ratunku, a nie mogąc liczyć ani na siły własne, ani na swoją pracę lub inteligencyę, jako jedynej deski ocalenia, czepia się myśli, żeby wydać córkę za mąż bogato i tym sposobem istnieć dalej bez troski. Nie widzę w tem nic a nic tak dziwnego. Prawie powszechną wadą naszą było i jest jeszcze, niestety! że zagrożeni w bycie, w istnieniu swojem, nigdy nie szukaliśmy ratunku sami w sobie, we własnej, choćby najcięższej pracy, w wyrzeczeniu się złych nałogów i przyzwyczajeń, lecz oglądaliśmy się na pomoc cudzą, lub na nadzwyczajne, cudowne wydarzenia. Anglik, niemiec, francuz, gdy mu bieda dokucza, gdy go gnębi, podwaja ilość pracy i zmniejsza o połowę swoją dzienną żywność. Jeżeli zajmował razem z rodziną trzy pokoje, przenosi się do jednego; jeżeli miał jakie przyjemności, to się ich wyrzeka; jeżeli pijał wino, poprzestaje na wodzie, — i tym sposobem nietylko wydobywa się z położenia krytycznego, lecz dochodzi do względnej zamożności, do dobrobytu. Przyzwyczajony od dziecka do pracy, zna jej wartość, zna wartość czasu. Polak przeciwnie, nawet mając majątek, mając wszelką możność dorobienia się i podwojenia tego co posiada, na przyszłość nie patrzy, czas trwoni i żyje nieoględnie, z dnia na dzień; a kiedy mu bieda dokuczy, kiedy roztrwoni co miał, wtenczas szuka ratunku w bogatem ożenieniu się, lub w wygranej wielkiego losu na loteryi, albo też, o samobójstwie myśląc, błąka się bez celu, patrząc w ziemię, czy skarbu zgubionego przez kogoś nie znajdzie, lub podnosi oczy w obłoki — podkreślam ten wyraz w obłoki, bo nie w niebo, — i myśli, że mu Opatrzność złoty deszcz spuści na głowę, lub cud dla niego uczyni. Tymczasem skarbów nikt nie gubi po drodze, a Opatrzność ma co lepszego do roboty aniżeli ratować bankrutów, którzy padają ofiarą własnego próżniactwa lub niedołęztwa. Czyż nie tak się dzieje? Jeżeli uczono cię historyi, a przypuszczam, że uczono cię przecież, jeżeli znasz swój kraj i obserwujesz ludzi i widzisz co się tu dzieje, — to musisz przyjść do przekonania, że to niedbalstwo, ta bezmyślność, to nieliczenie się z jutrem i oglądanie się na cudzą pomoc, na cuda, było dawniej i jest jeszcze dzisiaj niestety! zgubą naszych rodzin, rodów i całego społeczeństwa zarazem.
— Sądzi ojciec jednostronnie, mieliśmy przecież przykłady bohaterskich poświęceń...
— Wielka to kwestya, mój synu, co należy nazywać bohaterstwem: czy chwilowy, entuzyastyczny, szalony poryw, czy też długoletnią, milczącą, kamienną wytrwałość. Ty może powiesz, że bohaterem jest ten, kto w chwili uniesienia zaryzykuje życie, mienie, istność swoją i albo zginie, albo wyjdzie cały po to, ażeby później wpaść w apatyę; a ja powiem, że na nazwę bohatera prędzej zasługuje taki, który od małego dziecka do późnej starości, do śmierci, co dzień bez wytchnienia, z uporem owych kropel wody, które na kamień spadają i dziury w nim żłobią, pełni cicho swe obowiązki przez lata. Można się o tytuł bohaterstwa spierać, ale ja przy swojem zostanę i więcej tych drugich aniżeli pierwszych szanować będę. Jeżeli mamy w świecie zwierzęcym, w przyrodzie, porównania szukać, to przyznam ci się, że nie mogę sobie wyobrazić, jakby istnieć mogło społeczeństwo, złożone ze śmiałych orłów, lub czule śpiewających słowików, ale wiem to, że istnieć mogą społeczeństwa pszczół i mrówek, oparte na systematycznej, a wytrwałej pracy jednostek. W takiem społeczeństwie osobnik niezdatny do pracy przepada i ginie, ale cały organizm istnieje, trwa i jest silny. Nie wiem, dla czego społeczeństwo ludzkie nie mogłoby być na ten sam wzór urządzone; nie wiem dlaczego nie możnaby powiedzieć pewnym indywiduom: „Nie macie dość sił, żeby się utrzymać, więc gińcie; nie zdoła was podźwignąć siła inteligencyi waszej — pracujcie rękami; nie potraficie i tego — nie zawadzajcie drugim“.
— Ojcze, ojcze! cóż to za bezwzględny egoizm!
— Nie, synu, to program. Użyłeś wyrazu egoizm...
— Tak.
— Dziwna rzecz, a raczej, cóż mówię? nie dziwna, lecz niestety! naturalna, że wyraz ten istnieć może w takich narodach jak nasz: niezaradnych, mających w swojem łonie niedołęgów i próżniaków... Wyobraź sobie, czy w jakimkolwiek organizmie społecznym, którego wszyscy członkowie są silni, pracowici, oszczędni, a ztąd zamożni, niepotrzebujący niczyjej łaski, ani niczyjej pomocy, mógłby ten wyraz istnieć?
— Takich społeczeństw, o jakich ojciec mówi, nie ma na świecie; wszędzie są silni i słabi, a obowiązkiem pierwszych jest wspomagać drugich i ratować ich w nieszczęściu. Z sił mniejszych i z sił większych, tworzy się siła wypadkowa, ogólna.
— Zapewne; to tylko źle, że tym mniejszym siłom, jak je zowiesz, a właściwie tym bezsilnościom nieporadnym, jedynym punktem wyjścia wydają się siły „przypadkowe“, na które licząc, gnuśnieją w bezczynności i stają się nieużytecznym ciężarem... Ale zabrnęliśmy zanadto w ogólniki i odeszliśmy od przedmiotu, który nas specyalnie zajmował. Mojem zdaniem bezsilnością jest tutaj p. Karpowicz, a siłą przypadkową, na którą on ma widoki — jesteś ty!
— Nie.
— Czy możesz dać słowo honoru, że moje przypuszczenia są mylne?
— Bezwzględnie mogę.
— Wierzę ci, chociaż...
— Chociaż co, ojcze?
— Nie mam najmniejszego powodu do powątpiewania o twoim honorze, zdaje mi się wszakże, że tak poważne zapewnienie wydajesz zbyt pochopnie i nie opierając się na dowodach rzeczywistych.
— Na nieszczęście moje — rzekł Janio z westchnieniem — dowody, jakie mam, są wystarczające aż nadto.
— Tłomacz się jaśniej...
— Nietylko jasno, ale zupełnie szczerze. Nie widzę racyi, dla której miałbym ukrywać uczucie, jakie żywię w sercu dla panny Jadwigi Karpowiczówny. Kocham ją i bez niej życie nie ma dla mnie najmniejszego uroku...
Pan Sylwester brwi zmarszczył groźnie i rzekł suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Romantyczną część sprawy możesz opuścić; przechodź do faktów, do owych dowodów, o których wspominasz...
— Dobrze; wczoraj, kiedy ojciec był łaskaw po mnie posyłać, ja byłem w Zawadkach.
— Wiem o tem.
— I wczoraj oświadczyłem się o rękę panny Jadwigi...
Pan Sylwester niecierpliwie poruszył się na krześle.
— Powinszować — rzekł — szkoda tylko, że nie byłeś łaskaw uprzedzić ojca o tak stanowczym kroku.
— Wiedziałem najprzód, że aprobaty nie otrzymam.
— Pokazuje się, że mnie znasz przynajmniej. Można było jednak, chociaż przez grzeczność, zakomunikować mi tę nowinę, jako „fait accompli“.
— I to byłoby zbyteczne.
— Nawet! Sądziłem... że...
— Proszę ojca, aprobata w tym wypadku wcale niepotrzebna.
— Zapewne. Przynajmniej kodeks tak twierdzi, doszedłeś do pełnoletności i chcesz jej, jak widzę, używać...
— Nie skorzystałem z tego prawa.
— Z powodu?
— Nie zostałem przyjęty.
Pan Sylwester nie mógł ukryć zdziwienia.
— Nie zostałeś przyjęty?!
— Tak ojcze, a właśnie powodem i jedyną przyczyną odmowy jest mój domniemany majątek... Ci ludzie zbyt szlachetni i zbyt dumni są, aby ich ktokolwiek mógł o interesowność posądzać. Panna mi sprzyja, to wiem; rodzice przeciwko mnie osobiście nic nie mają, ale o małżeństwie nie może być mowy. Panna Jadwiga powiedziała mi wprost, że zanadto jestem jej drogi, aby mogła pozbawiać mnie miłości rodziców i mienia, jakie kiedyś w przyszłości mnie czeka. Tak postępują ci bankruci zagrożeni ruiną, całe życie nękani i nie z własnej winy nieszczęśliwi; tak postępują owi biedacy, na zagładę i zatracenie skazani, ci niewolnicy lichwiarzy!..
Rumieńce występowały na twarz Jania, oczy zapłonęły gorączkowym blaskiem. Chciałby mówić, mówić długo, bez końca, wypowiedzieć wszystko co miał na sercu: boleść, żal, rozpacz prawie.
Pan Sylwester powstrzymał ten wybuch.
— Nie unoś się — rzekł. — Jesteś jeszcze młody i niedoświadczony i sądzisz może zbyt porywczo.
— Porywczo?!
— Zapewne. Któż ci zaręczy, że w tem, co nazywasz szlachetnością, nie kryje się chęć mocniejszego zaplątania cię w sidła, że ci państwo za pomocą odmowy i stawiania przeszkód, nie chcą podniecić twego sentymentu i uczynić jego przedmiot o wiele droższym w twych oczach? Owoc zakazany od początku świata miał swoje powaby, zwłaszcza dla tych, którzy nad pasyami swemi panować nie są zdolni, którzy niebacznie czynią je głównym celem swego życia, zapominając o tem, że ma ono o wiele ważniejsze i poważniejsze strony.
— Myli się ojciec, rodzina Karpowiczów za dobre ma zasady i za wiele szlachetności, by się mogła do takich podłych sztuczek i podstępów uciekać.
— Chętnie temu wierzę, lecz proszę o dowody.
— Ach ojcze! dość spojrzeć mu w oczy.
— I w oczy jego córki. Czy tylko tyle masz na poparcie swego twierdzenia?
— Mam przekonanie własne, które mi najzupełniej wystarcza.
— I ja mam także przekonanie, a ponieważ ani ja, jak uważam, twego, ani ty mego nie zmienisz; przeto pozostańmy każdy przy swojem. Radbym jednak wiedzieć, jakie są twoje widoki na przyszłość, jeżeli propozycyę moją odrzucasz?
— Będę cierpiał i czekał, a od zamiarów moich nie odstąpię...
— Na co będziesz czekał? Może na śmierć moją? to prawdopodobnie potrwa dość długo, jestem bowiem zdrów, żyję hygienicznie i nie popełniam nadużyć.
— Ojcze! ojcze! dlaczego ojciec mnie krzywdzi podobnem przypuszczeniem!? Wolałbym, żeby mnie ojciec z domu wypędził, wydziedziczył, aniżeli to... Co mi po majątku?...
— Sam nie wiesz co mówisz, mój synu. Nie znasz praw obowiązujących w kraju, w którym mieszkasz. Nie popełniłeś względem mnie takiej zbrodni, za którą mógłbym cię pozbawić ewentualnego dziedzictwa. Robisz źle dla siebie samego. O wydziedziczeniu mowy nie ma, lecz pozostawiony będziesz własnemu losowi, i na żadną pomoc z mej strony nie możesz liczyć.
— Dobrze, ojcze, zaraz nawet mogę ustąpić z Majdanu i poszukać sobie obowiązku...
— Brniesz za daleko, synu. Chciej wiedzieć o tem, że p. Sylwester Załuczyński nie zawiera kontraktów na żarty, lecz na seryo i zobowiązania swoje spełnia bezwzględnie. Zatem do czasu ekspiracyi kontraktu jesteś w Majdanie gospodarzem, naturalnie o tyle, o ile warunki umowy akuratnie spełniać będziesz, i jeżeli funduszów, które przydałyby się na zapłacenie czynszu, nie zechcesz lokować na wątpliwych hypotekach, naprzykład na Zawadkach.
— Ja nie mam żadnych sum na Zawadkach.
— A jednak doszły mnie pewne posłuchy; nie dawałem im wiary, lecz teraz przekonywam się, że mają one wiele prawdopodobieństwa. Czy nie ty zapobiegłeś sprzedaży Zawadek? czy nie ty zapłaciłeś ratę za p. Karpowicza?
— Nie ja.
— Któż więc?
— Uczynił to jego syn Ludwik, który właśnie teraz kończy studya medyczne w Warszawie.
— Proszę! Nie przypuszczałbym, że p. student znajduje się w posiadaniu kapitałów. Ciekawa rzecz, zkąd je może mieć?
— Ja mu pożyczyłem.
— Lokacya dość ryzykowna.
— Ojcze! w tem nie ma żadnego ryzyka. Ludwik rozpocznie praktykę, dorobi się i odda mi wszystko co do grosza.
— Być to może... jednak byłoby lepiej, żebyś nie pożyczał.
— Miałem, więc nie wahałem się dać. Moje osobiste interesa na tem nie ucierpią, bom przyzwyczajony do oszczędności i potrzeby mam małe, a moralne zadowolenie starczy mi za największy procent.
— Romanse, romanse, panie Janie. Sądziłem, że trzeźwiej zapatrujesz się na życie... Zdawało mi się, że będę miał w tobie następcę nietylko z krwi, ale z zasad i przekonań. Widzę żem się mylił.
Nastała chwila przykrego milczenia. Janio stał ze zwieszoną głową, wzrokiem w ziemię utkwionym, p. Sylwester chodził po pokoju.
— No — rzekł, zatrzymując się — zdaje mi się, że przedmiot naszej dyskusyi jest już zupełnie wyczerpany.
— I ja jestem tego samego zdania — odezwał się Janio.
— Szkoda, zdawało mi się, że będzie inaczej...
— Inaczej być nie może — rzekł syn z mocą.
— Bez patosu, mój synu, bez dramatów! Wracaj do siebie, pracuj, zastanawiaj się, rozmyślaj, a gdy przyjdzie refleksya, gdy uznasz, że ojciec miał słuszność, przyjdź, pomówimy... Czy widziałeś się z matką?
— Nie. Przyjechawszy, wprost przyszedłem tutaj.
— Więc, jeżeli chcesz, pójdź do niej, wiem, że chciała się z tobą widzieć.
Janio ucałował ojca w ramię, p. Załuczyński kiwnął głową.
Młody człowiek był jak oszołomiony. Wczorajsza odmowa, rozpacz, chłodne wyrazy ojca, przytem noc przepędzona bezsennie, wprawiały go w stan gorączkowy prawie.
Blady i zmieniony wszedł do pokoju siostry.
— Janiu! co tobie? — zawołała, ujrzawszy go tak przygnębionym.
— Nic, moja droga.
— Ależ ja widzę! ty chory jesteś, a może masz zmartwienie, ty coś ukrywasz przedemną.
— Nie.
— Byłeś teraz u ojca?
— Dopiero ztamtąd wychodzę.
— Posyłał wczoraj po ciebie, uważałam, że był w bardzo złym humorze, okazywał to nawet, a jak wiesz, rzadko mu się to zdarza. Co zaszło między wami? Powiedz mi, mój Janeczku!
— Pozwól niech trochę odpocznę, niech myśli zbiorę...
— Ach!.. więc jest coś...
— Są, kochana Irenko, bardzo smutne rzeczy. Każ mi dać wody zimnej, bo jakoś mi słabo.
Panna Irena pobiegła i wnet powróciła z wodą. Janio wypił ją chciwie.
— Siadaj siostrzyczko — rzekł — opowiem ci wszystko szczegółowo... historyę jednej doby życia, ale takiej, co za lata może wystarczyć.
— Biedny mój Janiu i cóż to było?
Opowiedział siostrze w krótkości o wizycie w Zawadkach, rozmowie z Jadwinią, konferencyi z ojcem, wyznał wszystko co miał na sercu. Mówił spokojnie, bez uniesień, jakby nie o własnych smutkach. Irenka słuchała go w milczeniu; dopiero gdy skończył, rzuciła mu się na szyję.
— Chciałabym cię umocnić na duchu i pocieszyć — mówiła, mając oczy pełne łez — chciałabym połowę zmartwień twoich wziąć na siebie. Biedny mój braciszku! nie znam panny Jadwigi, ale przeczuwam, że skoroś ty ją pokochał, musi być dobra i szlachetna dziewczyna. Dlaczego nie mielibyście być szczęśliwi? Jaka siła może temu przeszkodzić? Wola ojca... zdaje mi się, że ją twoja wytrwałość przemoże, że prędzej czy później ojciec ustąpi... Przecież nie może wyrzec się jedynego syna...
— Kto wie?
— Ja tak myślę, Janiu. Już i teraz, przed chwilą, ojciec okazał ci szczególną, nieznaną dotąd ani mnie, ani tobie łaskę.
— Łaskę?! W czem ją widzisz Irenko?
— Rozmawiał z tobą, pozwolił ci wypowiedzieć co myślisz. Czy to się kiedy praktykowało u nas? Ojciec z mamą rzadko kiedy rozmawia, a cóż dopiero z nami! Czy mieliśmy kiedy wolę własną, czy od lat najmłodszych słyszeliśmy od niego choć jedno słowo, prócz lakonicznej komendy: „Idź tam, zrób to, tego nie czyń, owego się ucz!“ Czy nie widzisz, że i teraz, ja panna dorosła, traktowana jestem w taki sam sposób. Dla ciebie robi wyjątki; tobie daje względną swobodę i samodzielność. Mów ty Janiu co chcesz, ale ja jestem najgruntowniej przekonana, że ojciec cię bardzo kocha, że pod tym lodowym puklerzem, którym się ciągle, nie wiem dla czego osłania, tleje iskierka, ukrywana troskliwie, może nawet gaszona, ale nie dająca się zgasić. Wiem i to, Janiu, że ojciec pragnie cię nagiąć do formy przez siebie wymarzonej, że będzie usiłował to zrobić, że uczujesz na sobie nie raz jego żelazną rękę, że giąć cię będzie długo, wytrwale, ale gdy napotka również wytrwały opór, gdy zobaczy, że nagiąć się nie dasz, złamać cię nie zechce. Nie zdobyłby się na to, właśnie dlatego, że cię kocha. Cóż ty myślisz czynić nadal, mój Janiu, co postanowiłeś?
— Wracam na Majdan, zajmuję się gospodarstwem, czekam...
— Najlepiej zrobisz, a tymczasem może jakie zmiany zajdą. W Zawadkach będziesz bywał?
— Chyba nie, a przynajmniej bardzo, bardzo rzadko.
— Czemu?
— Na co mam krwawić serce jej i sobie? — Wolę tęsknić w samotności i nie drażnić rany zbyt świeżej.
Drzwi skrzypnęły, uchyliła je pokojówka.
— Pani prosi na obiad — rzekła.
— Chodźmy, Janiu.
— Słuchaj Irenko, po obiedzie ja zaraz odjadę. Jeżeli mama będzie dopytywała o to, co zaszło między mną i ojcem, opowiedz jej wszystko... wyręcz mnie.
— Zrobię to... ale proszę cię i zaklinam, bądź dobrej myśli, nie trać energii, nie upadaj na duchu. Ja cię od czasu do czasu odwiedzę w Majdanie.
Podczas obiadu panował zwykły, chłodny nastrój, jak zawsze w Piotrowicach. Pan Sylwester prawie się nie odzywał, jadł bardzo mało; znać było po nim, że ma coś ważnego, a może i przykrego na myśli.
Natychmiast po obiedzie Janio odjechał, i od tej pory pokazywał się u rodziców bardzo rzadko, zaledwie raz na trzy tygodnie. W terminie właściwym stawił się w kancelaryi ojca i zapłacił ratę dzierżawną. Pan Sylwester przyjął go ozięble, włożył okulary, przeliczył pieniądze, schował do kasy żelaznej, a potem wypisał odpowiedni dokument i wręczył go synowi.
— Oto masz pokwitowanie — rzekł sucho.
Rozmowy wcale nie wszczynał. Janio, widząc, że nie ma na co czekać, ukłonił się, pocałował ojca w ramię i wyszedł.
— Uparty! — mruknął pan Sylwester przez zęby, gdy się drzwi za synem zamknęły, — uparty i twardy. Mógłby z niego być człowiek, gdyby nie te głupie romanse!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.