<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pod wodę
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom IV
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1892
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nieosobliwa była fortuna p. Karpowicza.
Jeszcze dawniej, w lepszych warunkach, można było z niej jaki taki dochód wyciągnąć, ale gdy przyszła klęska jedna i druga, gdy trzeba było i las dobrze podniszczyć, i hypotekę obciążyć, i z żydkami w stosunki kredytowe się wdać, zaczęło się dla właściciela ciężkie życie i nieustanna walka.
Starał się jak mógł, zabiegał i pracował, mózg na to tylko wysilał, aby się na swoich śmieciach utrzymać, i utrzymywał się jakoś.
Tu urwał, tam załatał, jak to mówią, bicze z piasku kręcił, aż przy tem kręceniu grzbiet mu się wygiął, jakby od wielkiego ciężaru, włosy pobielały jak mleko, oczy utraciły blask.
Ludzie zasobni i w rachunkach porządni, taki p. Załuczyński naprzykład, mówili, że się Karpowicz rządzić nie umie, że brnie coraz głębiej i bez ratunku, a on, gdy takie zdanie słyszeć mu się zdarzyło, kiwał głową i mówił z gorzkim uśmiechem: — Bądźcie-no w mojej skórze... sprobujcie...
Żył oszczędnie, skąpił, żałował sobie na wszystko, nie zaznał żadnej przyjemności, a co ważniejsza, nie zaznał nigdy spokoju, żył niemal z dnia na dzień; ale nie skarżył się na losy i nie narzekał. Miał zawsze dobrotliwy uśmiech na twarzy, dla każdego słowo przychylne, gotów do uczynności, do ofiar nawet, o ile te w granicach szczupłych jego środków leżały.
Człowiek co się zowie dobry, domowi i rodzinie oddany, kochał wszystko co warto kochania, nawet ten swój folwarczek niewdzięczny, tę rolę ubogą, która pomimo wysiłków i pracy zawsze liche plony dawała.
Szarpał się z losem, borykał z owym wiatrem przeciwnym, który mu, biedakowi, zawsze w same oczy dmuchał, ogryzał się z wierzycielami, nie znając ani dnia, ani nocy, ani chwili wytchnienia.
Zawsze, jak miecz Damoklesa, wisiał nad nim jakiś pozew, jakiś wyrok sądowy, lub groźba egzekucyi za podatki; zdawało się, że już przeciągnięta struna pęknie, że katastrofa nieunikniona, że p. Karpowicz przepadł... ale tacy nie dają się do ostatka, nie opuszczają rąk i ducha nie tracą. Niedola hartuje.
Gdy zbliżało się tego rodzaju widmo, p. Marcin na bryczkę siadał, od miasteczka do miasteczka jeździł, to z tym, to z owym żydem konferował, od jednego pożyczył, drugiemu co bądź na zielono sprzedał, ma się rozumieć, warunki coraz cięższe przyjmując; ale w rezultacie rata towarzystwa przed licytacyą, podatki przed egzekucyą ostateczną zapłacone były; groźny wierzyciel, ułagodzony procentem, przyrzekał czekać dłużej, i bieda wlokła się znowu po dawnemu z dnia na dzień, do nowych licytacyj i terminów.
Kto w takich opałach i kłopotach przez długie lata wytrzymać może, ten zaprawdę ma siłę; kto rąk nie opuści i nie zda się na wolę losów, ma moc ducha niespożytą...
Właściwie ten człowiek, de jure dziedzic i właściciel folwarku, de fakte był tylko ekonomem i wiernym sługą swoich wierzycieli.
Za grube pieniądze nie dostaliby tak rzetelnego i pracowitego oficyalisty.
Majątku nie niszczył, przeciwnie podnieść go usiłował i dochody powiększać się starał, i te dochody wierzycielom swoim oddawał.
Dla siebie i rodziny bardzo miał niewiele; mieszkanie, życie i jaki taki przyodziewek, swego czasu fundusz na opłacenie nauczycielki dla córek i na pomoc, jaką dawał będącemu w szkołach synowi — zresztą nic, ani grosza, nic na czarną godzinę, na zabezpieczenie starości.
Ciężka dola gniotła go jak kamień, a jednak o ulżeniu sobie, o odpoczynku nie myślał, zdrowie rujnowało się w zapasach z przeciwnościami, w troskach nieustannych, a jednak do głowy mu nawet nie przyszło, żeby je ratować...
Słyszał nieraz o ludziach zdenerwowanych, skarżących się na bezsenność, na różne nieokreślonego charakteru cierpienia i litował się nad nimi. Sam tych cierpień może w większym jeszcze stopniu doznawał, ale nie badał ich, nie zastanawiał się nad niemi i w ogóle uważał je za objawy normalne. Gdy mu ręce się trzęsły, gdy oczy bez powodu zachodziły łzami, gdy go niepokój wewnętrzny szarpał, nie dziwił się... Był zirytowany, rozgniewał się na zbyt natarczywego wierzyciela, lub na parobka, który szkodę zrobił, no! i prosta rzecz, że go to trochę wzruszyło. Gdy nie mógł oczu w nocy zmrużyć i do samego świtu przewracał się na pościeli, wzdychając, uważał to także za bardzo naturalne zjawisko. Widział w perspektywie jakiś groźny termin i to mu sen odbierało; rzecz powszednia i niemająca żadnego związku ze zdrowiem, którego stan ogólny za bardzo zadawalający uważał. Że czasem ciężkich bólów głowy doznawał, że mu się w oczach dwoiło, że ni stąd ni zowąd jakiś nieznośny, męczący kaszel go porwał, tego przecież za chorobę nie mógł poczytywać. Według zdania p. Marcina, człowiek, dopóki może na nogach się trzymać, po folwarku i po polach dreptać i o interesach myśleć, jest zupełnie zdrów, chociażby dreptał z trudnością, a myślał z bólem głowy. Choroba zaczyna się dopiero od zupełnej utraty sił i przytomności.
Pani Karpowiczowa najzupełniej podzielała zdanie męża.
Dwadzieścia siedm lat przeżyła z nim wspólnie w tym deptaku, który się nazywał rozkoszą posiadania Zawadek; dwadzieścia siedm lat pod peryodycznie powtarzającą się grozą licytacyj i wywłaszczeń.
Przez ten czas i ona, z pięknej niegdyś kobiety, zrobiła się babinką przygarbioną i posiwiałą; nieraz ją niepokój ogarniał bez powodu i bezsenność trapiła, ale to nie przeszkadzało jej w dzień srebrnego wesela powiedzieć do męża:
— Modlę się i co dzień Boga proszę, kochany Marcinku, aby dozwolił nam jeszcze przez długie lata, jak dotychczas, w zdrowiu mocnem, w szczęściu i pomyślności, przeżyć jeszcze lat kilka i doczekać pociechy z najdroższych naszych dziateczek: Ludwisia, Florci, Jadzi i Anielci...
Pan Marcin rozrzewniony poszedł jeszcze dalej, i całując jej drobne, pomarszczone i spracowane ręce, życzył, ażeby oboje jeszcze przez drugie ćwierć wieku używali tego wielkiego szczęścia, które dotychczas było ich udziałem...
Nie wiem, czy z nadmiaru owych pomyślności, czy z innych powodów, popłakali się oboje przy tych życzeniach wzajemnych...
Zawadki, była to wioseczka nieduża z trzydziestu kilku chat złożona, znajdująca się przy szerokim, piaszczystym trakcie, który stanowił komunikacyę między dwoma miasteczkami.
Ruch na tej drodze, zwłaszcza w dni świąteczne, lub jarmarczne, był znaczny; ciągnęły po niej chłopskie wozy i biedki żydowskie. Kiedy niekiedy wlókł się dziad, obwieszony sakwami, pieśń o świętym Mikołaju zawodząc.
Wieś znajdowała się akurat na połowie drogi pomiędzy jedną mieściną a drugą, więc też przed karczmą w Zawadkach zatrzymywali się wszyscy prawie jarmarkowicze i wogóle podróżni, aby koniom dać wytchnąć, napoić je, lub też przepłókać własne gardła gorzałką, którą dzierżawca karczmy, rudy Wigdor, osobliwym sposobem chłopom do gustu przyprawiał, tak, że zjednał sobie z tego powodu sławę na całą okolicę. Istotnie, gdy chłop u Wigdora półkwaterek łyknął, to wiedział przynajmniej, że pieniędzy darmo nie wydał, bo go przez trzy dni potem głowa bolała.
Wigdor siedział w Zawadkach od lat kilkunastu, i szczęściło mu się tak dalece, że już na grubsze interesa się puszczał: kupował zboże, wełnę, okowitę, nawet lasy.
Mówiono o nim, że ma w swej kieszeni i dwór i wszystkie trzydzieści kilka chałup na wsi, że już nawet dalsze wioski pod swój wpływ zagarnia.
On się z tem wszakże nie chwalił; o ile był w domu i nie jeździł za interesami, fabrykował wódkę w karczmie i jak dawniej chłopom ją sprzedawał. Był on jak ów mądry i wielki podróżnik, co puszczając się na coraz szersze i głębsze wody, nie zapomina przecie o małym strumyku, z którego początkowo wypłynął.
Do dworu chodził prawie codzień, do chat chłopskich zaglądał bardzo często, a o tem, co jest w stodołach, śpichrzach, oborach i obórkach, wiedział zawsze lepiej i dokładniej, niż sami właściciele.
Trudno było wyobrazić sobie Zawadek bez Wigdora, tak się z niemi zżył i tak stał się niezbędnym dla mieszkańców. Zaczął od małego i stopniowo do coraz większych rezultatów dochodził.
W pierwszym roku pobytu kupował jaja, kury, czasem ćwiartkę zboża od chłopa, dalej z ćwierci przeszedł na korce, potem na dziesiątki, setki korcy i dalej — i gdyby Zawadki kiedy sprzedano, a Wigdor je nabył, toby nikogo nie zdziwiło.
Okolica, w której leżały Zawadki, była płaska i smutna. Jak okiem zasięgnąć, równina objęta dokoła lasami, niby ramą.
Grunt lekki, piaszczysty przeważnie, a dalej, w zaklęśnięciu, co się w stronę lasu ciągnęło, łąki błotne, zawsze mokre, na których wieczorami latem żaby rechotały, lub też jęczały chórem wielkim.
Gdzieniegdzie gruszka przysadzista i sztywna miedzy strzegła, gdzieniegdzie nad łąkami błotne olsze szumiały, a przy drogach rosły brzózki marne, karłowate, jakby chore.
Lipcowe słońce dopiekało, prażyło tak, że rzadkie żyto na zagonach w oczach prawie schło; na niebie ani jednej chmurki, wiatr się ukrył w lesie. Bydło na pastwiskach jeść nie chciało i pokładło się w cieniu pod krzakami.
Było blizko południa.
Pan Marcin Karpowicz w białym kitlu i wielkim kapeluszu słomianym, powracał z pola ku domowi i myślał o nadchodzącym czasie żniw i wydatkach, jakie go z tego powodu czekały. Pochylił głowę, wielkie białe wąsy spadały mu aż na piersi, szedł powoli, z trudnością, podpierając się grubym kijem sękatym.
Obok niego dreptał Wigdor, który niby przypadkiem go spotkał.
Żydowi było gorąco, rozpiął swój lekki kamlotowy chałat, podziurawiony i obdarty, zsunął wypłowiałą aksamitną czapkę na tył głowy i chłodził się czerwoną chustką w kraty, wyrzekając na upał.
Mówił, że wraca z sąsiedniej wioski, że jest zmęczony, że duchu w sobie już nie czuje, że serce w nim pika i że drugi raz za nic w świecie nie podejmie takiej uciążliwej podróży, chyba, jeżeli mu kto da rubla.
Ma człowiek się szarpać i rujnować zdrowie, niechże przynajmniej wie za co!
Pan Marcin słuchał jęków żyda i uśmiechał się.
Wigdor tymczasem, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, mówił o ostatnim jarmarku, polityce z pantoflowej poczty, o chłopach, cenach zboża, cyganach, którzy się w okolicy pokazali i już kilka koni ukradli, o karczmie, o lesie, o przypuszczalnem podrożeniu okowity w przyszłości, o ciężkich czasach, aż w końcu zadał panu Marcinowi nieustanne, codzień powtarzające się pytanie:
— Co z nami będzie?
Pan Marcin zatrzymał się i spojrzał dokoła, jak gdyby odpowiedź na pytanie żyda widział ukrytą w rzadkiem życie, chudym owsie, lub w redlinach kartofli zieleniejących opodal.
Spojrzał, zamyślił się i chciał już odpowiedzieć, gdy dostrzegł tuman kurzu na drodze.
— Jedzie ktoś — szepnął.
Wigdor oczy ręką przysłonił.
— Jedzie, nie tutejszy... pan jakiś... dobre konie... aj, dobre konie naprawdę, koło nas takich nie mają...
— Kto to może być?
— Zaraz, niech no bliżej podjedzie — ja poznam! Cobym nie miał poznać? Chyba, jeżeli z bardzo dalekich stron... i to jeszczebym zmiarkował. Ja nawet już miarkuję! już wiem!
— No któż?
— Kto? a kto ma takie tęgie konie, jak nie pan Załuczyński w Piotrowicach?!
— Załuczyński! a cóżby on tu robił?
— Tego ja nie wiem, ale to wiem, że u niego jeden koń więcej wart, niż u drugich panów cała czwórka; jeden folwark więcej, niż gdzieindziej cały klucz.
Wigdor miał słuszność.
Ekwipaż zbliżał się; można było już bez trudności dostrzedz dwa tęgie, gniade, półperszerony silne, utrzymane doskonale. Kierował niemi stangret w szarej liberyi.
Janio dojrzał Karpowicza, zeskoczył z bryczki i pieszo pobiegł ku niemu.
Stary w objęcia go pochwycił...
— Kochany Janio! Pan Jan, najlepszy przyjaciel i kolega Ludwika! Zkąd spadasz, drogi gościu?
— Wprost z Piotrowic, panie dobrodzieju, przyjeżdżam umyślnie, ażeby spełnić zlecenie pańskiego syna...
— Cóż takiego! mówże, bój się Boga! może chory, może nieszczęście...
— Zdrów, mogę pana zapewnić, nieszczęście mu żadne nie zagraża. Oto nie może przyjechać na wakacye, więc prosił mnie, abym osobiście państwa od niego pozdrowił, zobaczył co się tu dzieje i doniósł mu natychmiast pocztą.
— A! Bóg ci zapłać, chodźże drogi gościu co prędzej pod dach, chodź kochany...
Wigdor uchylił czapki i widząc, że nie ma co robić, i że, wobec gościa, nie doczeka się odpowiedzi na swoje nieśmiertelnie powtarzające się pytanie, co będzie? — odszedł. Janio z panem Marcinem wsiedli na bryczkę i pojechali ku dworowi.
Przez drogę Karpowicz zarzucał gościa gradem pytań, dotyczących jedynaka. Musiał Janio odpowiadać z najdrobniejszemi szczegółami, co Ludwik robi, jak mu się w naukach powodzi, czy niedostatku nie cierpi.
— Niech to pana nie dziwi, kochany panie Janie, — tłómaczył się stary. — Mój syn, to moja radość, moja duma, szczęście i cała nadzieja. Na nim opieram przyszłość córek i stare lata żony. Gdy mnie zabraknie, on im będzie opieką i podporą. Liczę na niego, gdyż wiem, że dusza w nim zacna a serce złote... Zresztą, może w zaślepieniu ojcowskiem mylę się; może moje stare oczy widzą więcej niż jest...
Janio zaprotestował gorąco.
Stanęli przed domem. Była to siedziba skromna, domisko odwieczne, z popaczonemi ścianami i pleśnią poczerniałą na gontach. Znać, że nie jedno pokolenie pod tą strzechą wyrosło. Ozdobą domu był czyściutko utrzymywany dziedziniec, klomby dzikich róż, bzów i jaśminów, oraz ganeczek, po którego ścianach i filarkach, pięły się wątłe pędy powoju.
Wewnątrz pokoje nieduże, nizkie i umeblowane biednie, odwiecznego fasonu gratami, ale utrzymane schludnie. Zdobiły je doniczki roślin kwitnących i świeże bukiety z ogródka. Zapach rezedy, lewkonij i swojskich, pospolitych kwiatów, napełniał całe mieszkanie.
Na wieść o przybyciu Jania, cały dom się poruszył. Zaraz wyszła pani, niebawem ukazały się także dziewczęta hoże, rumiane, dorodne, jak te kwiaty, co w ich ogródku wyrosły.
Wszystkie nosiły mniej więcej cechy jednego typu, chociaż wpatrzywszy się bliżej, można było dostrzedz pewne, dość nawet wybitne różnice. Były dość wysokie, zgrabne i kształtne; zdobiły je wielkie warkocze płowe, jak czupryna ich brata. Najstarsza Florka miała oczy niebieskie, najmłodsza Aniela podobnie, średnia Jadwinia odznaczała się czarnemi, prześlicznemi oczami, które z białą jej twarzyczką i kolorem włosów stanowiły szczególny kontrast. Wszystkie trzy ubrane były bardzo skromnie w proste perkalikowe sukienki.
Powitano Jania, jakby dawnego znajomego i najserdeczniejszego przyjaciela. Przecież z opowiadań Ludwika znany był w tym domu od lat kilkunastu. Wiedziano o jego figlach dziecinnych, o ciężkiem życiu w Warszawie, o trudnościach dostania lekcyj; o pokoiku na Starem Mieście, nawet o pulchnej rzeźniczce, która za naukę syna płaciła towarem.
Posypał się grad zapytań szybkich, urywanych. Janio ledwie odpowiadać zdążył. Musiał powtórzyć wszystko, co Ludwik w ostatnich czasach mówił, co robił, co myślał. Nie mogły się wydziwić dziewczęta i dociec nie mogły, zkąd brat dostrzegł w ich listach odcień smutku, zkąd mógł mieć przeczucia niedobre? Nawet, gdyby istotnie co przykrego się stało, ukryłyby to przed nim, żeby mu nie przyczyniać zmartwienia. A jak żałowały, że nie mógł na wakacye przyjechać! Miały tyle projektów, tyle zamiarów różnych. Zaopatrzyły dla braciszka śpiżarnię, nasmarzyły konfitur, które tak lubi — a tymczasem nic z tego. Powetują to w przyszłości. Za rok Ludwiś będzie doktorem, osiądzie w miasteczku niedaleko położonem. Florcia przy nim zamieszka i będzie mu gospodarowała. Tak już postanowiono. Najmą mieszkanko niewielkie z ogródkiem. Mama z Jadwinią dostarczą wszystkiego, co będzie potrzeba z Zawadek, Ludwiś odżywi się, wzmocni, przyjdzie do siebie po ciężkich i mozolnych latach pobytu w Warszawie. Pan Jan nie zapomni o koledze, będzie go odwiedzał; nie zapomni też drogi z Piotrowic do Zawadek i zaglądać będzie od czasu do czasu. Naturalnie, p. Jan przyrzekł — i przyrzekł ze szczerą chęcią dotrzymania obietnicy, tak mu w tym biednym domku było dobrze i jakoś błogo. Nie czuł się skrępowanym, przeciwnie śmiał się, dowcipkował, weselił. Smutek, zawsze prawie na jego twarzy rozlany, zapodział się niewiadomo gdzie i zniknął. Zawsze zamyślony, przygnębiony chłopiec uczuł, że żyje, że krew tętni w jego skroniach, usta składają się do uśmiechu, serce skłania do zwierzeń.
W tym domku, prawie ubogim, przy niewykwintnem, ale serdecznem przyjęciu, czas ubiegał Janiowi niezmiernie szybko. Serce młodego chłopca lgnęło do tej całej rodziny, tak mu się sympatyczną, kochania godną wydała.
Po obiedzie wyszedł z pannami do ogrodu, oglądał kwiaty przez nie pielęgnowane, próbował malin, opowiadał o Ludwiku, śmiał się.
W rozmowie przeskakiwali z przedmiotu na przedmiot, mówili o wsi, gospodarstwie, literaturze, o sroczce oswojonej, która co rano siadała na oknie i stukając dziobkiem w szybę, domagała się pożywienia.
Janio zauważył, że wszystkie trzy siostry Ludwika mają bardzo ujmującą powierzchowność, ale Jadwiga jest wśród nich najpiękniejsza. Ma w oczach, w składzie ust, w uśmiechu wdzięk jakiś szczególny, który słowami określić się nie da. Z całej jej postaci tryska życie i młodość i wesele.
Dziwna dziewczyna; zdaje się, że chyba nie wie, jakie wrażenie robi i jaki urok dokoła roztacza, taka jest naturalna i swobodna. Cienia przesady w niej nie ma, żadnej. Jest to kwiat: bierze barwy od słońca i jaśnieje niemi, nie wiedząc, że nie jednego zachwyca swym wdziękiem.
Janio spogląda na nią nieznacznie i zamyśla się, sam nie wie czemu, ale to trwa krótko, momencik... Z zamyślenia budzi go srebrny śmiech najmłodszej z sióstr, która, prawie dziecko jeszcze, ma też humor rozbawionego dziecka... Śmiech taki bywa zaraźliwy, wtórują mu wszyscy, śmieje się więc Florcia, i Janio, i Jadwinia... Spojrzenia tych dwojga spotykają się, Jadwinia spuszcza powieki i prześliczna rzęsa rzuca cień na jej zarumienioną twarzyczkę...
Młody przyrodnik patrzy i uznaje tę starą prawdę, że najpiękniejszym tworem natury jest dziewczę, a najwspanialszym tej natury darem młodość, i zapytuje w myśli sam siebie: Dlaczego ludziom do starości tak pilno, dlaczego od najwcześniejszych lat usiłują być zimni, wyrachowani, zajęci wyłącznie robieniem marnych groszy?
Wieczór już nadchodzi, czas wracać.
Pan Marcin słyszeć o tem nie chce, nie puszcza. Kto widział, kto słyszał, żeby do szlacheckiego domu, jak po ogień wpadać.
— Dopieroś przyjechał, już odjeżdżasz, czem obraziliśmy?
Janio tłómaczy się, usprawiedliwia napróżno, wreszcie po długich certacyach staje na tem, że koło północy wyjedzie.
W każdym razie zdąży na rano do domu, a noc będzie widna, gwiaździsta... Powietrze trochę się ochłodzi i pozwoli odetchnąć swobodniej po nużącym, upalnym dniu.
Panna Jadwiga jest tego samego zdania.
Dowody i argumenty piętrzą się jak owe bryły lodu, co podczas puszczania rzeki, natrafiwszy na opór, w ogromne góry rosną. Słaba opozycya ginie przed niemi. Janio przyznaje argumentom słuszność — zostaje i widzi, że ten akt poświęcenia przyszedł mu z dziwną łatwością.
Pan Marcin wydobył na przyjęcie gościa buteleczkę miodu, Janio ledwo w nim usta umoczył, ale czuje się upojonym. Jest szczęśliwy, nigdy w życiu nie było mu jeszcze tak dobrze.
Utrapiona północ przyszła prędzej, niż się jej spodziewał. Przyniosła z sobą gwiazdy i chłód; pierwsze rozsypała gęsto po niebie, drugi rzuciła na skrzydła letnich zefirów i zaprasza podróżnego do drogi...
Konie już czekają przed dworkiem.
Gospodarz żegna gościa serdecznie, dziękuje za już, prosi o jeszcze, zaklina, żeby nie zapominać o starym. Pani prośbę tę powtarza, dziewczęta wtórują nieśmiało...
Pożegnał je ściśnięciem dłoni, wsiadł na bryczkę, a zniecierpliwione długiem oczekiwaniem konie ruszyły w podskokach.
Nad posępną okolicą Zawadek — noc przecudna.
Niebo w gwiazdach, księżyc czerwonawy wychyla wielką tarczę z poza lasu, po nad bagnami mgły białe się wloką, z łąk dolatuje krzyk błotnego ptactwa...
Wietrzyk niesie chłód upragniony, orzeźwiający, a że z nad łąk biegnie, że po drodze i brzeg lasu nawiedził, więc nabrał masę woni skoszonego siana, żywicznych zapachów i rzuca niemi Janiowi w twarz, chłodzi mu rozmarzoną głowę, igra z włosami.
Zdaje się, że i koło dworku być musiał, bo ma w sobie coś, jakby śmiech wesołych dziewcząt, jakby melodyę młodych, dźwięcznych głosów.
Noc śpiewa, ziemia śpiewa, śpiewa falujące zboże na zagonach, karłowate krzaczki przydrożne, śpiewa las w oddaleniu, woda w strudze, śpiewa każde drzewo, każda gałązka, listek każdy...
Tak się Janiowi zdaje przynajmniej, a może i nie zdaje, może naprawdę tak jest, bo gdy się serce przebudzi, gdy się dusza rozśpiewa, to już wtedy nic prócz melodyi nie słychać, nie słychać, dopóki jaki bolesny zgrzyt życia z zapatrzenia w piękno nie wyrwie.
Noc się uśmiecha, mruga gwiazdkami znacząco, jakby domyślała się czegoś.
Księżyc wzbija się coraz wyżej, coraz bledszy, mniejszy, chowa się, to znów wypływa z po za chmurek przelotnych, co jak gołębi stado gonią się na wysokościach, a po zbożu, po trawie, w rowach przy drodze perlą się grube ciężkie jak łzy, krople rosy ożywczej, biorą od księżyca po promyczku maleńkim, łamią go w sobie na cząsteczki, odziewają się w blaski migotliwe, mieniące.
Droga idzie przez las szeroki i czarny. Sosny szumią, czasem gałąź nadłamana skrzypnie, zresztą cisza, cisza i wonie żywiczne.
Pomiędzy konary drzew wślizgują się blade światła księżyca i kładą się na drodze, na mchach, paprociach, na trawach; kładą się i leżą, coraz bledsze, coraz słabsze, jakby za chwilę zniknąć miały zupełnie. I tak też jest, bo i sam księżyc blednie. Już w lesie zaczynają się odzywać drobne ptaszęta, z razu nieśmiało, potem głośniej; od wschodniej strony nieba robi się jasność, z początku nieokreślonej barwy, potem złocisto-blada, rumieni się jak panna Jadwiga, w chwili, gdy przy pożegnaniu rączkę Janiowi podała.
Zerwały się wrony z gałęzi, i z wrzaskiem, krakaniem, jakby kłócąc się między sobą, pociągnęły ciężkim lotem na pola, sroki zaczęły jarmark w zagajnikach, kukułki przekomarzały się nawzajem, żółte wilgi, kosy, drozdy, sójki, kraski napełniały okrzykami powietrze. Gołąb grzywacz zaczął gruchać na dębie, wtórowały mu turkawki, a w polu nad zbożami dzwoniły skowronki, pośmieciuchy i wróble uwijały się po drodze, pliszki wdzięczyły się nad wodami, jaskółki zataczały niemożliwe wolty w powietrzu, a poważny bocian brodził po bagniskach.
Właśnie słońce oblało całą ziemię morzem blasków, gdy Janio do Piotrowic powrócił.
Pan Sylwester stał na dziedzińcu, poważny jak zawsze, zimny, surowy... Na przywitanie syna ledwie głową kiwnął; a kiedy Janio zeskoczył z bryczki i w ramię ojca pocałował, ten, jakby tego nie widząc, rzekł do stangreta:
— Wyprzęż konie, daj im obrok i idź spać. Staniesz do roboty dopiero od południa.
Fornal odjechał, pan Sylwester zwrócił się do syna:
— Zrobiłeś mi szkodę — rzekł — proszę niech to będzie raz ostatni.
— Ja?
— Tak... Jeżeli kierujesz się na rolnika... wiedzieć powinieneś, że praca człowieka i pary koni przez pół dnia warta jest co najmniej rubla... Pamiętaj o tem, a teraz idź spać.
— Przecież dziś miałem rozpocząć praktykę...
— Potrzebuję ludzi wyspanych i przytomnych.
— Mogę ojca zapewnić, że bezsenność nie przeszkodzi mi wykonać tego, co mi będzie polecone... Umiałem ja kilka nocy z rzędu nie sypiać podczas egzaminów...
— Jak chcesz...
— Cóż więc mam robić?
— Dziś zaczynamy żniwa. Na polu pod lasem żąć będą trzy żniwiarki, na polu za gorzelnią pięćdziesiąt sześć sierpów. Każ sobie dać konia. Dojedziesz tu i tam, dojrzysz, nie pozwolisz próżnować. Ja przyjadę na pole.
— Dobrze, ojcze.
— Proszę pamiętać, żeby nie drzemać, i niech ci nie przyjdzie ochota przespać się w bróździe, bo nic tak demoralizująco na ludzi nie działa, jak zły przykład...
To rzekłszy pan Załuczyński odwrócił się i poszedł na folwark.
Janio pobiegł do stajni, kazał osiodłać konia i po chwili pędził cwałem do owych trzech żniwiarek pod lasem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.