Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Szturmowanie do lodowisk.

Zaraz po przybyciu okrętu, Hatteras powrócił do swej kajuty i zabrał się do bacznego rozpatrzenia mappy; znajdował on się w tej chwili pod 76° 57′ szerokości i 99° 20′ długości, to jest o trzy minuty tylko od siedmdziesiątego siódmego równoleżnika. W tem właśnie miejscu sir Edward Belcher zimował po pierwszy raz z okrętami Pionnier i Assistance, i z tego punktu robił wycieczki czółnem lub saniami; odkrył on wyspę Stołową, północne wyspy Kornwalijskie, archipelag Wiktoryi i kanał nazwany jego imieniem. Doszedłszy poza siedmdziesiąty óśmy stopień, dostrzegł że wybrzeże pochyla się ku południo-wschodowi; zdawało się, że musi ono dochodzić do ciaśniny Jones, której ujście prowadzi do zatoki Baffińskiej; tenże sam sir Edward Belcher świadczy w swych raportach, że od północno-zachodniej strony rozciąga się morze z lodów oczyszczone, „na przestrzeni jaką oko zasięgnąć może.“
Hatteras ze wzruszeniem wpatrywał się na mapach morskich w to miejsce, na którem okolice nieznane, białą, pustą przestrzenią były oznaczone a oczy jego uporczywie zwracały się tam, gdzie powinny być wody czyste.
— Po tylu świadectwach, mówił on sam do siebie, świadectwach wiarogodnych Stewarta, Pennyego, Belchera, wątpić nie można o istnieniu tych wód upragnionych. Ci odważni żeglarze sami własnemi widzieli je oczyma! czyż podobna w wątpliwość podawać ich zapewnienia? Nie! A może te wody, czyste wówczas w skutek przedwczesnej zimy.... Ale nie, to być nie może! odkrycia te robiono w różnych czasach; wody te istnieją przeto! istnieją niezawodnie, i ja znaleść, zobaczyć je muszę!..
Hatteras wyszedł na swój pomost. Gęsta mgła otaczała okręt, tak że z trudnością mógł dojrzeć wierzchołki masztów. Jednakże kapitan kazał majtkowi zejść z czatowni i sam zajął jego miejsce; chciał korzystać z najmniejszego choćby światełka, dla rozpoznania horyzontu północno-zachodniego.
Shandon i tym razem korzystając ze sposobności, rzekł do Walla:
— A cóż, gdzież jest to morze wolne od lodów?
— Miałeś słuszność Shandonie, odrzekł Wall, a węgla już nie mamy więcej jak na sześć tygodni.
— Doktór wynajdzie zapewne jaki uczony sposób, odpowiedział Shandon, że nam i bez węgla ciepło będzie; słyszałem że przy ogniu lód robić można, to może on nam teraz pokaże, jak się to ogień z lodu robi.
To powiedziawszy, Shandon wzruszył ramionami i oddalił się do swej kajuty.
Nazajutrz 20-go sierpnia, mgła opadła na chwilę. Harteras z wysokości czatowni, chciwy wzrok zagłębiał w przestrzeni, potem zeszedł na dół w milczeniu i wydał rozkaz do odjazdu lecz z rysów twarzy jego widać było, że i tym razem jeszcze nadzieja jego zawiedzioną została.
Forward podniósł kotwicę i puścił się na nowo w niepewną podróż ku północy. Nie mogąc liczyć na wiatr zmienny i z którego też przy ciągłej zmianie kierunku trudno było korzystać, spuszczono dwa większe maszty z całym ich przyborem. Na powierzchni morza uważano ukazujące się plamy białawe, jakby z rozlanego tranu pochodzące; zapowiadały one że zbliża się zamarzanie, a rzeczywiście, gdy wiatr przycichał, morze ścinało się natychmiast, a gdy się znów zerwał, kruszyły się i rozpruszały młode jeszcze lody. Wieczorem termometr spadł do siedmiu stopni pod zero.
Gdy bryg dotarł do zamykających mu drogę lodów, wypuszczał na nie całą siłę pary i łamał je. Niekiedy zdawało się, że już jest stanowczo zatrzymanym; lecz niespodziane poruszenie się lodów znowu mu otwierało przejście w które on rzucał się zuchwale. Podczas tych mimowolnych przystanków, para przez klapy wybuchająca zgęszczała się w powietrzu oziębionem, i opadała na okręt w postaci śniegu. Inna jeszcze przyczyna opóźniała także posuwanie się brygu; lody niekiedy nagromadzały się pomiędzy rozgałęzienia szruby, a były tak twarde i ścisłe, że największe nawet wysilenia machiny rozbić ich nie mogły; trzeba było zatem zwracać działanie pary; cofać się w tył, a ludzi wysyłać aby drągami i lewarami szrubę oczyszczali, co powiększało trudy załogi i wstrzymywało podróż.
Taki stan rzeczy trwał przez dni trzynaście; Forward wlókł się z trudnością i powoli wzdłuż cieśniny Penny’ego. Osada szemrała, lecz robiła co jej kazano, pojmując że niepodobna było teraz wracać. Posuwanie się ku północy mniej przedstawiało niebezpieczeństwa, aniżeli powrót na południe; trzeba się było przygotować na zimowanie.
Majtkowie rozmawiali pomiędzy sobą o tem nowem położeniu, nawet i z Ryszardem Shandonem, znając dobre jego dla siebie usposobienie. Bez względu na swe obowiązki, dopuszczał on, aby w jego obecności potępiano postępowanie kapitana.
— Utrzymujesz więc panie Shandon, mówił raz Gripper do niego, że wracać teraz nie możemy?
— Już zapóźno! odrzekł Shandon.
— A więc, odezwał się inny majtek, nic nam już nie pozostaje, jak tylko myśleć o zimowaniu?
— Przynajmniej jak nateraz! Nie chciano mi wierzyć....
— Na drugi raz, wtrącił Pen, który powrócił już do swych obowiązków, będą już wierzyć panu.
— Ale ponieważ nie będę miał prawa tu rozkazywać.... dodał Shandon.
— Kto wie jak to jeszcze będzie, mówił Pen. John Hatteras może sobie płynąć tak daleko jak mu się podobać będzie, ale nikt nie ma obowiązku iść z nim koniecznie.
— Dość przypomnieć sobie, dodał Gripper, pierwszą jego podróż na morze Baffińskie i wszystkie jej następstwa.
— A wyprawę Farewela który przy Szpitzbergu zginął pod jego dowództwem, odezwał się Clifton.
— I z której on sam tylko jeden powrócił, dodał Gripper.
— On i pies jego, mówił Clifton.
— Nie mamy wcale ochoty poświęcać się dla przyjemności tego człowieka, dorzucił Pen.
— Ani tracić wynagrodzenia, któreśmy tak ciężko zapracowali.
Uwagi tej nie mógł zrobić nikt inny jak Clifton.
— Gdy przepłyniemy siedmdziesiaty ósmy stopień, od którego już tak niedaleko jesteśmy, mówił dalej, wypadnie na każdego z nas po trzysta siedmdziesiąt pięć funtów.
— Ale czy ich nie stracimy, wtrącił Gripper, powracając bez kapitana?
— Zapewne że nie, odpowiedział Clifton, skoro udowodnimy, że powrót stał się niezbędnym.
— Jednakże... kapitana...
— Bądź spokojny, odezwał się Pen, będziemy mieli innego i lepszego jeszcze kapitana, którego p. Shandon zna dobrze. Gdy dowódzca oszaleje, można mu odebrać władzę, a powierzyć ją komu innemu. Nieprawdaż panie Shandon?
— Kochani przyjaciele, wykrętnie odpowiedział Shandon, znajdziecie we mnie człowieka zawsze do poświęceń gotowego. Lecz czekajmy.
Widocznie burza zbierała się nad Hatterasem, który jednak z odwagą do zuchwalstwa dochodzącą, z niewzruszonym, nieprzełamanym uporem, postępował wciąż naprzód. I przyznać trzeba, że jeśli nie mógł wieść swego okrętu w kierunku upragnionym, to w ciągu pięciu miesięcy swej podróży, przebiegł przestrzeń, jaką inni żeglarze przebywali przez ciąg dwóch, a nawet i trzech lat całych. W prawdzie zima zaskoczyła teraz wyprawę, lecz to nie był dowód do ustraszenia ludzi wyprobowanych, wytrwałych i odważnych. Alboż John Ross i Mac Clure nie spędzali zim kolejnych w tych okolicach podbiegunowych? a czego oni dokonali, nie mogłoż być dokonanem raz jeszcze?
— Zaiste, uczynimy to, i więcej jeszcze jeśli będzie trzeba, powtarzał Hatteras. O czemuż nie udało mi się przez zatokę Smith’a wypłynąć na północną część morza Baffińskiego! Byłbym już dotąd u bieguna.
— Bądź spokojny kapitanie, odezwał się doktór, który byłby wynalazł nadzieję, gdyby ona nie była wrodzoną człowiekowi, dojdziemy i tak do celu, z tą tylko różnicą, że nie pod siedmdziesiątym piątym, ale pod dziewięćdziesiątym dziewiątym południkiem. Ale to już na jedno wychodzi; bo jeśli, jak mówi przysłowie, wszystkie drogi wiodą do Rzymu, to pewniej jeszcze wszystkie południki prowadzą do bieguna.
Dnia 31-go sierpnia termometr wskazywał dziesięć stopni zimna. Pora żeglowna miała się ku końcowi; Forward minąwszy wyspę Exmouth, leżącą z prawej jego strony, w trzy dni potem minął wyspę Stołową położoną w pośród kanału Belchera. W porze wcześniejszej jeszczeby może przez kanał ten można było dostać się na morze Baffińskie, lecz teraz nie było co o tem i myśleć. Ta część morza zupełnie pokrytą była lodami, których ruszenia zaledwie za ośm miesięcy spodziewać się było można.
Łamiąc lody wielkiemi taranami, lub wysadzając je za pomocą petard, można jeszcze było o kilka minut dalej na północ się posunąć. Najgroźniejszą była cisza bo lody zaraz się ścinały; wiatr choćby przeciwny był pożądany. Jedna spokojna noc, a wszystkoby zlodowaciało naokoło.
Forward nie mógł zimować w ówczesnem swem położeniu, będąc wystawionym na wiatry, napływ lodów i prąd wody w kanale; najważniejszą rzeczą było wynaleźć bezpieczne dla niego schronienie. Hatteras spodziewał się jeszcze dopłynąć do brzegów Nowej Kornwalii i po za cyplem Alberta znaleźć przystań należycie osłoniętą, wytrwale przytem płynął dalej północ.
Lecz 8-go czerwca, ogromna i do przebycia niepodobna ławica lodowa, zatamowała mu dalszą drogę ku północy; termometr opadł do dwunastu stopni pod zero. Hatteras niespokojny, napróżno szukał przejścia, po sto razy ryzykując swój okręt, lub ocalając go z niebezpieczeństwa odwagą tylko, zręcznością i przytomnością umysłu. Można go było nazwać nierozsądnym, nierozważnym, ślepym, szalonym, ale w żaden sposób nie można mu było odmówić przymiotów jednego z najbieglejszych żeglarzy.
Położenie Forwarda stało się prawdziwie niebezpiecznem, bo morze zamknęło się za nim, a w przeciągu kilku godzin lód tak już stwardniał, że ludzie holujący statek śmiało po nim stąpali.
Hatteras nie mogąc uniknąć przeszkody, zwalczyć ją postanowił; użył największych i najsilniejszych jakie miał cylindrów, obejmujących w sobie ośm do dziesięciu funtów prochu. Powiercono duże otwory w lodach, które po umieszczeniu w nich cylindrów wypełniono następnie śniegiem; cylindry ustawiono poziomo, aby tym sposobem większą przestrzeń lodu poddać eksplozyi. Po takiem urządzeniu zapalono knot osłonięty w rurkę gutaperkową.
Rozbijano więc ławicę, gdyż przerżnąć jej nie było sposobu, przepiłowanie zamarzało bowiem natychmiast. Hatteras nie tracił nadziei, że następnego dnia znajdzie już przejście wolne.
Lecz przez noc całą wiatry rozwścieczone pogorszały położenie osady: woda wznosiła się pod skorupą lodową, jakby poruszana jakiemś wstrząsaniem od dna — i z czatowni dał się słyszeć strwożony głos majtka:
„Baczność z tyłu okrętu!“
Hatteras zwrócił się twarzą w kierunku wskazanym i wśród zapadającego już zmroku, z przerażeniem ujrzał wysoką ławicę pędzącą ku północy, i prosto na okręt z szybkością lodowiska obsuwającego się z góry.
— Wszyscy na pokład, zakomenderował kapitan.
Ta straszna, tocząca się góra, już na pół tylko mili zaledwie od okrętu była oddaloną; lody pękały naokoło; wznosiły się, padały jedne na drugie i przewracały się, jak ogromne ziarna piasku uniesione siłą huraganu; huk okropny napełniał powietrze.
— Oto jest panie Clawbonny, rzekł Johnson do doktora, jedno z największych niebezpieczeństw, jakie nam dotąd groziły.
— Tak, odpowiedział spokojnie doktór, to rzeczywiście jest dość zatrważające.
— Musimy odpierać prawdziwy szturm, rzekł znowu retman.
— Wygląda to jakby wielka gromada zwierząt przedpotopowych, o których jest mniemanie, że kiedyś mieszkały pod biegunem. Zdaje się, że pędzą tu na wyścigi.
— A niektóre z nich, dodał Johnson, uzbrojone są ostremi dzidami, których strzedz się radzę, panie Clawbonny.
— To prawdziwe oblężenie, zawołał doktór; biegnijmy więc na wały!
Poskoczył na tył okrętu, gdzie cała załoga z drągami żelaznemi i lewarami gotowała się na odparcie tego strasznego napadu. Lawina nadbiegała rosnąc na wysokość podbieranemi przez nią lodami. Z rozkazu kapitana, z dział będącego na przodzie okrętu strzelano kulami do góry lodowej. Mimo to nadciągnęła ona, wpadła na bryg i zgruchotata przednią część jego parapetu od strony prawej.
— Stać na miejscu! krzyknął Hatteras, baczność lody!
Lody tłoczyły się z nieprzepartą siłą; kawały ich mogące ważyć po kilkanaście centnarów wdzierały się na ściany okrętu; mniejsze wyskakiwały w powietrze wysoko, a spadając w postaci ostrych dzirytów, szarpały drabiny linowe i ustrój żaglowy. Żeglarze osaczeni zostali nieprzeliczonymi wrogami, których massa, sto takich jak Forward okrętów, mogłaby zdruzgotać. Każdy silił się na odpieranie tych skał najezdniczych, których ostrze nie jednego majtka mocno pokaleczyły; pomiędzy innymi, Bolton miał lewe ramię zupełnie rozdarte. Łoskot stał się przerażający. Duk zajadle szczekał na tego nowego nieprzyjaciela. Ciemność nocy powiększała jeszcze grozę położenia, nie kryjąc jednak rozhukanych głazów odbijających resztki światła pływającego jeszcze w powietrzu.
Wśród tej niezwykłej nadnaturalnej walki ludzi z lodami, dawały się ciągle słyszeć rozkazy Hatterasa, dobitnym i silnym wydawane głosem. Okręt pod ciśnieniem przechylił się na bok lewy, a kończyny wielkich rej dotykały niemal płaszczyzny lodowej, co zagrażało strzaskaniem masztu.
Hatteras zrozumiał niebezpieczeństwo; chwila była straszna. Okręt mógł się całkiem przewrócić, maszty mogły być odłamane i porwane lodami. Ogromna bryła, wielka jak okręt cały, podniosła się z boku i wznosząc się coraz wyżej, przerosła już pomost kapitański, i gdyby spadła na bryg, wszystkoby na raz było skończone. Wkrótce wysokością zrównała się z rejami masztu, noszącego nazwę „bocianiego gniazda“ i zachwiała się w swej podstawie.
Ogólny krzyk przerażenia dobył się z piersi wszystkich. Cała osada odskoczyła na bok prawy. W tem podniósł się statek i czuć było jak go coś dźwiga i utrzymuje w powietrzu przez czas nieokreślony; pochylił się potem, spadł na lodowisko i zakołysał się, że aż liny trzeszczały. Cóż się więc stało?
Oto wzniesiony wodą nagarnianą pod niego napływajacemi lodami okręt, party gwałtownie z tyłu przez lody, przerzucony został przez nieprzepartą ławicę. Po minucie może, która się żeglarzom wiekiem zdawała, tej osobliwej żeglugi, zapadł z drugiej strony zawały, na pole lodowe; zgruchotał je swym ciężarem i oparł się o wodę, naturalną swę podstawę.
— Ławica przebyta! krzyknął uradowany Johnson, biegnąc na przód okrętu.
— Bogu niech będą dzięki! rzekł Hatteras.
Istotnie bryg znajdował się wśród pola lodowego, a choć stał na wodzie, nie mógł się ruszyć. Niemniej jednak postępował, bo go płynące pole lodowe ciągnęło z sobą.
— Posuwamy się kapitanie, wołał Johnson.
— Niema na to rady, odparł Hatteras.
Bo i jakże możnaby się oprzeć sile niosącej pole lodowe?
Prąd podwodny szybko spławiał owo pole i ku północy; statek płynął jak przykuty do lodowiska bez granic. W przewidywaniu katastrofy, i na przypadek gdyby okręt został wywrócony lub zgnieciony lodem, kapitan kazał wynieść na pokład znaczną ilość zapasów, wszystko co potrzebne do obozowania, odzienie, kołdry i t. p. Naśladując Mac Clura w podobnejże okoliczności, kazał osłonić okręt oponką z hamaków nadętych powietrzem, aby go zabezpieczyć od większych uszkodzeń. Wkrótce lód tworzący się przy czternastu stopniach zimna, obmurował niejako okręt z którego tylko masztowanie widać było nad poziomem.
Cały tydzień płynięto w takiem położeniu; 10-go września dostrzeżono i stracono wkrótce z oczu cypel Alberta stanowiący zachodni kraniec Nowej Kornwalii, i zauważano że od tej chwili pole lodowe skierowało się ku wschodowi. Gdzie ono dąży i gdzie się zatrzyma? któż to mógł przewidzieć? Załoga musiała pozostać bezczynna.
Nakoniec 15-go września około godziny trzeciej popołudniu, pole lodowe dotarłszy zapewne do drugiego nagle się zatrzymało. Forward doznał gwałtownego wstrząśnienia. Hatteras poradził się mappy; okręt był pod 95° 35′ długości i 78° 15′ szerokości, to jest właśnie w samym środku tego morza nieznanego, na którem geografowie oznaczają biegun północny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.