<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrobek |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Dziewięć lat upłynęło od ożenienia Przemysława, czasu przeciąg wielki, który też znaczne sprowadził zmiany.. Najśmielsze nadzieje, wieszczby prorocze Arcybiskupa się iściły.
Nie dał Bóg tylko spodziewanego płci męzkiej potomka, gdyż — księżna wydała na świat córkę, jej imieniem ochrzczoną.
Przemysław rósł w potęgę...
Umierający Henryk Ślązki, jakby chciał dawne swe przeniewierstwa nagrodzić, ostatnią wolą odkazał mu Krakowskie i Sandomierskie. Mszczuj pomorski, nie mający potomstwa, oprócz córki nieuznanej — zapisał mu ziemie swoje.
W rękach więc Przemysława skupiła się najznaczniejsza część polskiej ziemi; panem był rozległego kraju, a Świnka naglił i nakłaniał, aby włożył na skronie koronę Chrobrego. Domagała się tego Ryksa, coraz większą nad mężem władzę zdobywająca.
Przemysław sam pragnął tego, lecz wahał się i lękał.
Po wszystkich ziemiach chodziła już wieść o tej koronie dla niego przeznaczonej, a Arcybiskup nie mógł go skłonić jeszcze do naznaczenia dnia wielkiego.
Przeczucie jakieś złowrogie wstrzymywało go. Nie było ono zupełnie płonnem.. Na sam odgłos tego, co Świnka chciał dokonać, nietylko Brandeburgi, książęta Ślązcy, ale wszyscy posiadacze dzielnic mniejszych zaczęli trwożyć się o nie.
Przyszły król prędzej później musiał się starać o ich odzyskanie i przyłączenie. Korona Chrobrego innego znaczenia nie miała.
Ze wszystkich jednak, co się przeciwko wznowieniu Królestwa gwałtownie opierać zapowiadali, Ottonowie brandeburscy byli najzajadlejszemi.
Odgrażano się u nich nie dopuścić korony nowej.
Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłoch ten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękę pochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo do rady wzywać nie będzie.
Łacno tem było poruszyć ziemian, którzy woleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonych kupować łaskami, niż jednego silnego pana.
Właśnie Mszczuj książe Pomorza zmarł był w Oliwie a Przemysław objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać wracał do Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł Arcybiskupi zapraszając do Gniezna.
Tu w starym zamczysku gniazdowem, które Świnka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. On był jej głową, a w ciągu lat ostatnich pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, nie spuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.
— Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! — powtarzał nieustannie.
Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa — obawa tylko poruszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.
Dwór Arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był, jak za Jakóba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, że świetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemal królewski, dbając by on świadczył o sile jego. Nigdy też powaga Metropolity w kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować niemi.
Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej korony Chrobrego już z niemi była zgodnie uradzoną. Wszyscy aż do krakowskiego biskupa godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycyj powinien się odbyć w tem Gnieźnie, które Gniazdem było.
Przyłączenia Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczego kroku.
Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Korona szła ztamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.
Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszem prawie było od Poznania i jednemu tylko Krakowu ustępowało.
Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równych sobie w Polsce nie miały.
Siła wojskowa, straże przyboczne, dwór Świnki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.
Miał swoich pułkowódzców, tysiączników, setników, jazdę, piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielką liczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała.
Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali się ztąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, z nikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.
Dwór choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tem od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomi byli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapituły i klasztory.
Jego też otaczali krajowcy, a niemcy, wciskający się po troszę, zmuszeni byli i mowy się uczyć i zastosowywać do obyczaju.
Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywać się zaczęło słowo Boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele Ś. Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.
Pierwszy on zrozumiał, jak potężnem narzędziem był dotąd pogardzany język ludu. — Przykład z góry płynący potężnie działał na wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło się mnichów nasyłanych z niemiec, włochów i francuzów, przyjmować zaczęto polaków.
Naówczas po raz pierwszy ozwały się pod kościołami na kazalnicach do murów przystawianych te jędrne, dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichów naszych Ś. Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Niemi ten zakon zdobył sobie miłość powszechną.
Często w nich, sam z ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywał się tak malując obyczaje — wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.
Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwyciężcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.
Królowa Ryksa wyprzedziwszy męża, tu nań na zamku oczekiwała. Lat dziewięć upłynionych, uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewcze młode, z dziecięcem nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą.
Ona teraz posiłkowała najdzielniej Arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania. — On i Świnka rozumieli to wreście, że choćby nie długo miał nosić koronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy, przyszłość państwu wróżyło..
Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy, wysypali się na jej spotkanie.
Zsiadła u drzwi kościoła i tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu Arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był, niż dworce poznańskie.
W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskiemi, kobiercami przedziwnie tkanemi, obrazami z Włoch przywiezionemi, naczyniami okrytemi emalją barwną i drogim kamieniem.
Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskie dwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego cenić umiał. Widział w tem płody cywilizacji chrześcjańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk.
Pobożnie, ale zarazem wesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnemi ozdoby. Tu ołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy na tłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.
Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie coś osobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanemi na pulpitach malowaniami oczy porywały.
Wtem wszedł Arcybiskup.
W nim pod suknią duchownego, do której był już nawykł, znacznym był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę u siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez
Boga.
Nim dla Ryksy i jej dworu, stół zastawiono, poczęła się rozmowa.
— Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje — rzekł Świnka — książe nasz dziś przybyć powinien.
— Tak jest — odpowiedziała księżna. — Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił, niespokojnąbym była.
Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nich męczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady. Przemysława, przyszłego króla, lękają się...
— Bóg go zachowa cało! — rzekł Arcybiskup.
— Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpią Zaręby i Nałęcze... Spiskują już lat tyle.
— Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą — przerwał Arcybiskup. — Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.
— Zarębów i Nałęczów, tych wszystkich precz wywołać należało, a książe ma ich i na dworze.
— I tym sposobem ich rozbraja — dodał Świnka.
— Ja nie wierzę im! — dodała Ryksa. — Z oczów ich czytam zdradę.
Księżna pomimo odwagi swej, nasłuchiwała ciągle niespokojna.
— Ostatni przykład Henryka Wrocławskiego zawsze mi stoi w pamięci — dodała — choć głucho tylko wiem o tej sprawie.
— Nie wesoła to powieść, — wtrącił stojący blizko kanclerz Wincenty — ale ciekawa.
Księżna szukająca roztargnienia, zażądała aby ją opowiedziano.
Kanclerz namyślał się nieco.
— Tak — rzekł — powieść to smutna, ale nauczająca. Ja może lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historja onego Ludka, warta pamięci.
Kanclerz pomilczawszy rozpoczął powoli:
— Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, ale dziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości, do czego doszły.. potomni wierzyć nie zechcą.
Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją Ślązcy książęta, którym niecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają.
Henryk Wrocławski i Lignicki najsilniejszy, był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad Głogowski, Bolko Świdnicki, spiskowali przeciw niemu — Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nic oprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmat ziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, nie dając nic.
Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy.. zmiarkował, że najłatwiej zdradą chwycić człowieka, umęczyć go, i zmusić, aby ratując życie, oddał bodaj wszystko co ma.
Na dworze Henryka, był zdawna w wielkiem znaczeniu, do Rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków, a jak się to trafia gdy kto w łaskach będąc potrzebnym się czuje, Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie, a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.
Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę — z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli oddawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, aż gdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił.
Morderstwo było jawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercę przed księcia. Henryk się tem zgryzł mocno, bo radby był uniknąć karania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazać się nie chciał.
Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może — że z synami zabitego o głowę układać się nie chciał.
Nadszedł dzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo było jawne.
Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufając sobie rzekł:
— Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się — zabiłem go.
Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Ta inaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. — Wielce zafrasowany książe, przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu — naradź się ze swemi, sprawę zagodź, albo tłómacz się inaczej.
Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten wcale z zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie — odezwał się:
— Zabiłem go.. nie zapieram się.
Ks. Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal — i rzekł mu:
— Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnemi usty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz ztąd. Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny!
Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią.
Pakosław jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iż książe nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi — powtarzał ciągle.
— Zabiłem, więc zabiłem!!
Nie można było wymódz na nim, aby tę mowę płochą odmienił. — Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia.
Dał znak. — Wyprowadzono Pakosława wschodami w podwórze Lignickiego zamku i tam go, wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.
Książe, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierci człowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. — Synka jedynaka sierotkę Ludka, wziął jak własne dziecię na wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami.
Dziecko to, które na śmierć ojca patrzało, i potajemnie chustę we krwi jego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi — poprzysięgło zemstę księciu. Wiedzieli o tem niektórzy na dworze i ostrzegali pana, aby nie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka.
Książe słuchać ich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większą ujmować go dobrocią. — Na ostatek gdy nalegać poczęto, żeby był od dworu usunięty, książe szczerze i otwarcie się z nim rozmówił, okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a on, choć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcy czas, aby się namyślał i — albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica lub się oddalił od dworu.
Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i ewangelję, iż śmierci ojca słowem ni czynem, jawnie ani potajemnie, nigdy w żaden sposób nawet nie przypomni, nie będzie się użalać, ani zemsty szukać za nią. Prosił księcia, aby nieufność przeciw niego zaniechał, ofiarując mu się służyć wiernie.
Książe, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go, i zapewnił, że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego ród[1] wdzięczność winni mu będą.
Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak teraz Ludek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił i nadzwyczajnie obdarzał.
W duszy jednak dziecka pamięć ojca zawsze żywą była — i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.
Stało się, że Konrad Głogowski wiedząc o tem, postarał się zbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmierci jego, że nie starał się jej pomścić.
Tak powoli dawne pragnienie zemsty w nim rozżarzył, że Ludek zmówiwszy się z Konradem, uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą blizko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia domyślając się już czegoś a podejrzywając Ludka ostrzegli wczas, aby z nim nie jechał. Na co im śmiejąc się odpowiedział.
— Możecie być spokojni, Ludka pewien jestem, ani się go boję!
Tu księcia w łaźni rozebranego, Ludek dawszy hasło napadł, a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wierny dworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano — porwano nagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Ztąd odesłano nieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa, na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić blizki powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.
Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać nie chciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce, w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i jakby zawieszony w niej, poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce.
Pomimo tej katuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymódz chciano ustępstwa, trwał w swojem. Raczej umrzeć, niż się poddać.
Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając, czy już ma dosyć, odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareście siły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić — i zgodził się na wszystko czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcy grzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środku mostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.
Gdy klatkę otwarto i puszczono z niej nieszczęśliwego, ani stać o swej sile, ani chodzić już nie mógł. Zaniesiono go na wóz wysłany chustami i pół żywego odwieziono do Wrocławia.
— I więcej już zdrowia nie odzyskał! — dodał Arcybiskup. — To jeden tylko straszny przykład tego, co się tu dzieje na ziemi naszej, a jest podobnych niemało i położyć temu koniec może tylko jedno królestwo niepodzielne, jeden pan któremuby wszyscy ulegali. Tak chciał mieć ów Krzywousty, którego myśli nie zrozumiano, czy spełnić nie chciano. A gdy raz dzielić poczęto, przyszło do tego, iż się ludzie zabijają i krwią oblewają dla kawałka ziemi.
— Nie dziwujcież się trwożną mnie widząc — dodała księżna. — Dziś wszyscy zastraszeni koroną, swoi i obcy, czyhają na niego.
— Swoich i obcych z Bożą pomocą pokonamy — rzekł Arcybiskup spokojnie. Widomym znakiem woli Bożej będzie korona Chrobrego, której blask wrogów rozproszy. —
To mówiąc Świnka przeżegnał stronę, z której się księcia spodziewano, i Ry ksie[2] kazał być dobrej myśli.
Wysłano gońców, aby się dowiedzieć o wracającym i nazajutrz, zbliżanie się jego oznajmiono.