Pogrobek/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.


Zarębów i Nałęczów ród już naówczas po całej Polsce był rozsiadły. Dosyć ich znajdowało się na dworach Ślązkich, w Poznaniu, Krakowie, na Mazowszu, ale daleko więcej obojga tego zawołania ziemian po dworach swoich i gródkach siedziało.
Dziś, gdy człowiek każdy co najrychlej stara się być niezależnym i starczyć sam sobie, bo bezpieczeństwo od napaści dają mu prawa; — nie mamy już pojęcia, czem w tamtych wiekach był ród, rodzina, zawołanie jedno, znamie i krwi związek.
Zwali się ludzie imionami tylko, przydomkami jakie im dawano, nazwy od wsi brali, na których siedzieli dla rozróżnienia, ale związek krwi łączył najdalszych członków jednego plemienia w wielką całość, stanowiącą niby obóz obronny.
Widzieliśmy tak Odrowążów i Jaksów wojnę z sobą wiodących, a co krok na kartach kronik spotykamy zawołania ziemian gromadami służące książętom, albo przeciwko nim występujące.
Często, możny ród mając przeciwko sobie, książe we własnym domu spokoju nie miał.
Ziemianie liczebnie silni a majętni, ciągnęli za sobą spowinowacone rody i grozili panującym.
Z najdalszych krańców ziem różnych, na dane hasło odzywali się swoi. Trzymano się za ręce w złym i dobrym losie, pilnowano wzajem, posiłkowano, nie dano sponiewierać się ni upaść. Za jednego pokrzywdzonego mścili się wszyscy.
Książe Przemysław rozumiał to dobrze, iż Zarębę obraziwszy, cały jego ród i współplemienników przeciw sobie zburzy, do których przybywali Nałęcze, od nich silniejsi jeszcze, a liczniej rozrodzeni.
Michno Zaręba rodzinę mógł znaleść w pobliżu o mil parę na drodze do Sremu, lecz u niej łatwo go było poszlakować i doścignąć.
Puścili się więc oba z Nałęczem większe pomijając gościńce, lasami, z początku nie dobrze wiedząc gdzie ich oczy niosły.
Szło o to, aby się co rychlej oddalić od Poznania. Oba baczni wielce, lękając się pogoni, nasłuchiwali dobrze, a gdy w lesie tentent koni posłyszeli, przypadli cichaczem w gęstwinie, dając się czeladzi zamkowej wyprzedzić, co się im łatwo udało.
Nałęcz miał w okolicy Gniezna stryja starego, na wsi osiadłego, do którego czasem dojeżdżali dla łowów i spoczynku. Zwano go Włodkiem, a że niegdy w radzie książęcej zasiadał, Comesem go czczono.
Człowiek był dawniej krewki do zbytku, broił dużo, szalał długo, nawrócony, teraz życiem niezmiernie surowem, starał się okupić dawne życie swoje. Schronić się doń zdawało bezpiecznem, gdyż tam mało kto kiedy zaglądał. Domu reguła ostra była, i dwaj młodzi nie chętnieby się poddali jej na czas dłuższy — lecz na krótko i ten przytułek był pożądany.
W Nałęczynie bez mała, klasztór Włodek założył.
Stary Comes, chociaż żonaty z dziewicą znakomitego rodu, ojciec dwóch synów i po zgonie żony, a i za jej życia pono swawolnie sobie poczynał, tak, że pobocznego potomstwa kilkanaścioro się znalazło. Wszystko to teraz z nim pod jednym dachem mieszkało i za niego pokutę musiało odprawiać.
Wyprosił był sobie Włodek, ofiarą dla kościoła księdza Niemca zakonu Św. Franciszka, który u niego kapelanem był i rygor mu tu klasztorny wprowadził.
O. Franc, którego tu poufale Ojczulem zwano, obchodził się z Włodkiem i jego rodziną bardzo surowo. On tu był teraz panem.
Po krótkiej z Zarębą naradzie, Pawłek Nałęcz pociągnął go z sobą do stryja, chociaż długo tu przebywać nie myśleli — Zaręba gorączkowy i niecierpliwy zabierał się zaraz wszystek ród objeżdżać, i przeciw księciu Przemysławowi go zbroić, opierając się na którym z książąt Ślązkich.
Nie wiedział Michna spełna co począć, lecz poprzysiągł, że na księciu pomścić się musi.
Nałęcz umiarkowańszy i chłodniejszy powstrzymywał go i starał się uspokajać, co niewiele pomagało.
— Ani dziś, ani jutro może nie dokażę tego co chcę — zawołał Zaręba — lecz póki żyw mu nie daruję za księżnę i za siebie!
Zjechali z drogi ku Nałęczynowi, do którego Pawłek prowadził. Potrzeba było nocować w lesie, a choć jesień była późna i chłód dojmujący, ognia nawet naniecić nie śmieli, aby ten ich nie zdradził.
Odzieży ciepłej nie mając, otulili się jak mogli, a nim konie u cudzego stoga popaśli, kilka godzin przesiedzieli drzemiąc w myślach zatopieni.
Nadedniem puścili się w dalszą drogę, i przemykając się bezdrożami, dojechali do Nałęczyna.
Dwór starego pokutnika leżał jak na wysepce pomiędzy jeziorkami dwoma, które umyślnie przekopami połączono. Broniło go to od napaści i odgradzało od świata.
Włodek zerwał z nim był wszelkie prawie stosunki, duszą swą grzeszną zajmując się jedynie. —
Zdala ponad obszernie rozstawionemi domostwy i drzewami, teraz z liści opadłemi, widać było drewnianą sterczącą w górę wieżyczkę kościoła z krzyżem sporym drewnianym także, wedle obyczaju zakonu Ś. Franciszka.
Przejechawszy długą hać rozgrzęzłą, którą zaniedbano poprawiać i woda ją w miejscach wielu poprzerywała, przebywszy kilka mostków lichych i podziurawionych, — stanęli u wrót, w które dobrze bić musieli, nim Nałęcz się odźwiernego dowołał.
Temu oznajmił się jako bratanek pana, domagając z towarzyszem gościny. — Stróż poszedł do pana, ale ten na modlitwie był, której mu przerywać nie śmiano. Musieli więc czekać długo.
Wpuszczono potem samego Pawłka, kazawszy Zarębie z końmi zostać za wroty...
Wszedłszy w podwórce, znalazł się Nałęcz naprzeciw męża ogromnego wzrostu, u wrót już stojącego, który na sobie miał suknię barwy siermiężnej sznurem prostym podpasaną. Tem się tylko ona od mniszej różniła, że kaptura nie miała.
Był to Włodek, bosy, w trepkach, z rękami obnażonemi, tak że widocznem było, iż gzła nie nosił, a twarda odzież za włosiennicę mu służyła. Twarz mimo postów i umartwień miał krągłą, pełną i zdrową, a brwi, jak dwie wiechy pół siwe...
Z dala postrzegł Pawłek parami idących kilka dziewcząt różnego wzrostu, także w sukniach burych, a za niemi w pewnej odległości tak samo odzianych chłopców dorosłych i małych, za któremi szedł Ojczulo w kapturze na głowie, kijem w ręku.., człek wychudły, silny jednak i oblicza surowego.
Chłopcy z księdzem szli ku jednemu budynkowi na prawo, a dziewczęta ze starą niewiastą, chustą ciemną osłoniętą i przygarbioną, zwracały się na lewo.
Włodek na zbliżającego się bratanka patrzał z uwagą i zdawał się go poznawać. Pawłek pospieszył rękę jego ucałować.
— Bóg z tobą! z czemże ty do mnie? — nie odstępując odedrzwi, które sobą zasłaniał rzekł stary.
— Stryju miły, — odparł Nałęcz, który natury był powolnej i do każdego zastosować się umiał. Stało się o czemby długo bajać przyszło, a no, ja i Zaręba, pobratym mój, potrzebujemy schronienia, bośmy przez księcia ścigani. —
Włodek się strasznie żachnął.
— Pogańskie syny! bezbożniki, cożeście to zrobili? — zakrzyczał.
— Nic kary godnego! Zaręba się ważył księciu na oczy wyrzucać życie jego nierządne, a po niewieranie żony. Rozgniewał się Przemko, trzeba było z życiem uchodzić.
Włodek głową zaczął kręcić.
— Kłamiesz! — rzekł.
— Prawdęm powiedział, jak mi Bóg miły!
— A u mnie myślicie, dla dwu łotrów z rozpustnego dworu schronienie? — zawołał Włodek. — Ja dla was życia nie zmienię, a wy tu nie wytrwacie. — Czy ty nie wiesz jakie u mnie życie?
— Wiemy, że u was klasztor, — rzekł Nałęcz, — ale i po klasztorach przyjmują ludzi do izb gościnnych. —
— Klasztoru u mnie nie ma! — przerwał stary — ale chrześcjańskie życie jest! takie jakie wszędzie powinno być! Modlitwa, od której nikomu się nie dam uwolnić — post, karność. — Co mnie tu po takich dwu trutniach nawykłych do dworskiej rozpusty?
Co wy tu robić będziecie?
— Odpoczniemy dzień jaki. —
Włodek mruczał.
— Nie odpędzę was od wrót, — rzekł, — ale pamiętajcie, u mnie jedno prawo dla wszystkich. Kto tu wszedł, musi ze mną Boga chwalić.. na wszelki sposób. —
— Toć i my nie poganie!
— A, poganie! poganie! tak jakem ja był dopókim nie przejrzał! — odezwał się stary. — Cielsko u was Bogiem, brzuch ołtarzem, rozpusta nałogiem! Poganie jesteście... Byłem ja wam podobnym, za to teraz pokutuję...
— My też do pokuty czas mamy...
— Co ty wiesz! — ofuknął stary. — Odebrałeś od śmierci posła, kiedy masz zdechnąć? Zawsze czas kajać się.
Pawłek stał milcząc, bo ze starym spierać się nie dobrze było.
— No.. wjedźcie, wjedźcie — dodał gospodarz, ale ja was, owiec zarażonych do mojej trzody nie puszczę. Jest u wrót domostwo puste, tam sobie mieszkajcie. A żebyście mi po dworze się nie włóczyli, młodzieży mi nie bałamucili. Na chleb wspólny do dworu możecie przyjść, zobaczym jak się sprawiać będziecie.. albo jedzcie osobno... My tu waszej społeczności nie żądni!
Nałęcz chciał coś powiedzieć, stary mu usta zamknął.
— U mnie posłuszeństwo pierwsze prawo — dodał. — Chcecie przytułku, nagnijcie karku.
Pawłek się skłonił, Włodek krzyknął po za się do dworu.
— Zadra! Sam tu!
Zjawił się stary człek, także buro i ubogo odziany, w czapeczce na łysej głowie, z oczyma przymrużonemi.
— Masz oto gości dwu — rzekł Włodek do niego — gospoda dla nich podle wrót, a konie do szopy... Siana posłać, strawa ta co dla wszystkich.. Tacy ludzie jak i my, muszą co i my pożywać i być radzi.
Wtem z różańcem w ręku nadciągnął Ojczulo, który się zdala przybyszom przypatrywał.
Pawłek wiedząc kto był, skłonił mu się pokornie.
— A w rękę duchownego nie możesz pocałować? — krzyknął Włodek.
Trzeba było pójść do ręki, którą mnich go pobłogosławił.
W twarzy ascety widać było pokój z apatją graniczący, dobroć chłodną... W ciągu powitania szeptał modlitwę i różaniec z dużych pacierzy złożony, w chudych, czarnych rękach przesuwał...
Włodek z wielkiem poszanowaniem opowiedział mu o przybyłym, co mnich przyjął obojętnie.
Gdy Pawłek ze starym rozmawiał, Zadra wpuścił już Zarębę z końmi do środka.
Michno, z konia zsiadłszy, którego chłopak przybył wziąć do stajen, podstąpił do gospodarza domu.
Szedł ze swą zwykłą butą, teraz jeszcze gniewem urosłą, która się nie miała czasu uspokoić, bez tej pokory i uniżoności, jakiej wymagał Włodek, trochę dla siebie a więcej dla Ojczula.
— Druh mój i pobratym — odezwał się — już powiedzieć musiał, co nas tu za bieda zagnała. Miłościwy panie, daj nam do czasu schronienie! Zwadziłem się z panem moim, ale sromać się nie mam czego.
Bezlitośny jest, a życie w jawnym grzechu. Nie napominają go inni, że żonę nieszczęśliwą daje na łup nierządnicy — serce mi się ścisnęło widokiem cnotliwej pani — rzekłem mu prawdę w oczy i przed gniewem uchodzić muszę.
Włodek i Ojczulo, który choć niemiec, mowę polską rozumiał, słuchali pilnie.
— Pięknie mówicie! ho! ho — odparł stary — ale mi się to coś dziwnem zda, żeście tak księżnę cnotliwą umiłowali, a panu się stawili jeżem! Są tam duchowni ojcowie przecie...
— Duchowni są a milczą — zawołał Zaręba — więc gdy ludzie nie mówią, kamienie krzyczeć muszą. Com uczynił, nie żałuję tego ani się wstydam. Pan jest bez serca, okrutny, a księżna już zamęczona przez niepoczciwych...
Ojczulo przysłuchiwał się modląc po cichu.
Włodek na dwór u wrót wskazał i rzekł krótko:
— Idźcież spocząć!
Z tą odprawą dumny Zaręba, nie czekając dłużej, zawrócił się nasępiony, skinąwszy na towarzysza i poszedł kędy mu wskazano.
— Hę? — odezwał się idąc do Pawłka — my tu pono długo nie będziemy popasali. Wytrwać będzie trudno. Z biedy i pod suche drzewo człowiek się chowa.
We dworku pod wrotami zimno było, pusto, niegościnnie... Służba chodziła milcząca i jak wystraszona.
Ledwie legli spoczywać, gdy dzwonek się dał słyszeć do obiadu.
Rzędami znowu szły dziewczęta i chłopcy, którym zdala goście się przypatrywali; dziewczęta z głowami pospuszczanemi, ręce na piersiach poskładane, chłopcy podobnie.
Wszystko to we drzwiach dworu znikło.
Nie wiedzieli jeszcze czy i oni dzwonkowi posłuszni być mieli, gdy ich do stołu wspólnego zawołano.
W ogromnej izbie, której całą ścianę wielki krzyż czarny zajmował, opodal od siebie ubogo nakryte stoły czekały na biesiadników. Około drzwi z jednej strony dziewczęta już stały różnego wzrostu, ale w jednej odzieży, z włosami krótko poostrzyganemi, z drugiej chłopcy bosi i w trepkach. Z boku podwyższony pulpit czekał na lektora.
Na stołach już stały misy i mało co kubków drewnianych, a że dzień postny był, zdala zachodziła woń mąki i oleju.
W głębi Ojczulo i Włodek, czekali na gości aby siąść. — Tym czasem wyrostek z bystremi oczyma, z głową już wygoloną jak u mnicha, zabierał się do czytania, a raczej do opowiadania językiem łamanym i mało zrozumiałym, co przed sobą miał po łacinie.
Zaręba i Nałęcz patrząc na ten osobliwy klasztor, weszli, i na wskazanych przy gospodarzu miejscach stanęli, Ojczulo mruczał już Benedicite i żegnał stoły.
Milczenie panowało w jadalni, gdy dokończył, usiedli wszyscy.
Zaręba spojrzał co na misach stało, bo byli głodni. Post był. — Kasza z olejem, polewka owsiana z kluskami i małe płotki przyskwarzone w oleju a mocno cuchnące — składały całą zastawę.
We dzbankach woda stała i piwo cienkie.
Zaczęto pożywać a Zaręba do chleba się zabrał, choć czarny był, bo mu się najpożywniejszym wydał.
— Nie zasmakuje wam jadło moje — rzekł uśmiechając się Włodek. — U nas post, grzechu pod moim dachem nie ścierpię, jedzcie co Bóg dał.
W milczeniu dziewczęta z jednej, chłopcy z drugiej strony chwytali z mis co mogli, kromkami chleba pomagając sobie zamiast łyżek, chlepiąc i chrupiąc.
Wyrostek przy pulcie plótł jąkając się, czego pewnie sam nie rozumiał — słuchali wszyscy.
Jedzenie nie trwało długo, bo z mis znikło wszystko co na nich stało, a nowych nie przyniesiono. Ojczulo powstał dziękczynną odmawiając modlitwę. Dziewczęta ustawiły się w rząd i pociągnęły pierwsze, chłopcy w pewnem oddaleniu za niemi.
Zostali tylko Ojczulo, gospodarz i goście.
— My wkrótce do kaplicy na modlitwę idziemy — rzekł Włodek — kto chce może z nami, nikogo nie zmuszam. Zabawy u mnie innej nie ma.
To mówiąc stary pocałował księdza w rękę. Zaręba się skłonił, skinął na Pawłka i wyszli.
— Ty co lepiej pana stryja znasz — zapytał Michno w podwórzu — powiedz mi, chyba tu nie codzień takie gody, na jakieśmy dziś trafili?
— Owszem, porządek to powszedni, a czasem i gorzej bywa — rozśmiał się Pawłek. — To tylko adwent a w wielkim poście we dwoje ostrzejszy post, we dwójnasób dłuższa modlitwa, dzienna i nocna.
— Wolałbym już naprawdę mnichem zostać! — rzekł Zaręba.
— Mnie się też zda, że stryj na tem skończy, iż dwa klasztory założy, córki w jednym a synów w drugim zamykając — odezwał się Pawłek. — Dwaj prawi synowie, nie mogąc tu życia znieść, poszli na inne wioski i rycersko służą.
— Do tychby i nam potrzeba — zakończył Zaręba — bo rychło z głodu poumieramy.
Wrócili do dworku, gdy już dzwoniono na modlitwę i parami znowu ciągnęły dzieci do kaplicy. Dwaj pobratymy podzielili się i Zaręba spoczywać, a Pawłek poszedł się modlić.
Kapliczka była nie wytworna, ale schludna. U W. Ołtarza stał sam Ojczulo a Włodek w komży mu posługiwał. Śpiewano pieśni, odmawiano modlitwy, podano[1] na twarz i nabożeństwo niemal do nocy się przeciągnęło.
Wieczorne jadło przysłano gościom do dworku, a było tak chude i biedne, jak ranne, tylko mniej niż pierwszym razem... Zaręba do innego stołu nawykły, bo jadał i pił dużo, posmutniał.
— Jeśli ci tu życie smakuje — odezwał się ocierając usta — siedź sobie, a ja, jutro w świat, nie wytrwam.
— Przecie wiesz, że razem być musiemy — rzekł Nałęcz. — Jutro pójdziemy innego kąta szukać, a pogoń nas może minie.
Pokładli się spać głodni.
Pawłek, który był wyszedł pode dwór raz jeszcze, aby się z Włodkiem rozmówić, dowiedział się od czeladzi, że to była godzina biczowania. Chłostę zdala nawet posłyszawszy, prędko do dworku powrócił.
Rano trąbka nader wesoło grająca u wrót, zbudziła ich obu.
Porwali się na nogi prawie przestraszeni, nie mogąc zrozumieć, kto w tym smutnym dworze tak się śmiał odzywać wesoło.
We wrotach stał konny ze psy i kilku ludźmi, śmiało jak do domu wtargnąwszy. — Młody był, przystojny mężczyzna. Ten na mnicha wcale nie wyglądał i twarz miał wesołą, a na tutejsze prawo domowe mało baczyć się zdawał.
Domyślili się łatwo, że syn być musiał starszy gospodarza, o którym wiedzieli, że w bliskości na wsi mieszkał. Tomko mu było na imie. Znał go Pawłek dawniej i zarzuciwszy na się kożuch, wybiegł przeciw niemu.
Myśliwiec nierychło go sobie przypomniał i poznał, ale gdy przemówił, zsiadł zaraz do niego, aby uścisnąć. Stary Włodek, który już był na modlitwie, nie wychodził do syna.
— Ty, tu? — zawołał młody — a skądżeś się wziął! co cię tu przyniosło! Wpadłeś biedaku na post i umartwienie, na pokutę do ojca mego?
Nałecz prędko spowiadać mu się począł ze wszystkiego i zaprowadził go do izby, w której Zaręba odziewał się dopiero. Powitali się.
Tomko, który na dworze książęcym probował żyć, a niepowiodło mu się, Przemysława nie bardzo lubił. Słuchał więc powieści, gorąco potakując i biorąc ją do serca.
— Wy tu nie macie co robić — rzekł — jedźcie ze mną. Ja, choć ojca kocham i szanuję, z nim bym pono nie wyżył. On teraz tak się do nieba dobija, jak dawniej żywot pełnemi spijał.. Wola jego! Wszystkim jednak tak żyć trudno. Z tej dziatwy, którą w mnisze habity pozaszywał, zawczasu już mu dwoje starszych dziewcząt i ze trzech chłopców przez tyny pouciekało.
Tomko śmiał się, ale u drzwi posłyszawszy kroki, zamilkł.
Stary Włodek z rękami rozpostartemi wchodził witać syna. Był to jego najmilszy, którego on tak kochał, że mu nawet jego światowe usposobienie przebaczał, mówiąc, że mu nawrócenie wymodli.
Ścisnął go za kolana Tomko, a ten drżąc, głowę mu ujął i całował.
— Cóż, już na łowy, od rana? a mszy słuchałeś?
— Nie zdążyłem na nią — rzekł Tomko.
Włodek, milcząc na gości ukazał, jakby chciał powiedzieć — Uwolnijże ty mnie od nich.
— Ja Pawłka i Zarębę do siebie namawiam — zawołał domyśliwszy się Tomko. — Oni tu u was umrą z głodu i tęsknicy.
Stary poruszył ramionami.
— Poganieście wy wszyscy, poganie — rzekł. — Gdybyśmy my się za was nie modlili, Pan Bóg by tę ziemię karał srożej jeszcze...
Westchnął; ale spojrzawszy na syna, wnet poweselał. — Ściskał go, przyglądał mu się z widoczną pociechą. Piękny był, życia pełen. Myśl pobożnego ojca mimowoli tą bujną młodością się radowała.
— Do stołu ja ciebie i tych gości dziś nie wzywam — mruknął po namyśle. — My dziś z suchotami, a ty, poganinie, z ojca i z postu i z nas gotóweś sobie drwiny stroić. Przyślę wam tu co przekąsić... gubcie dusze, ale niech ja na to nie patrzę.
U nas dziś suchoty.
— Dobrze, ojcze kochany — odparł Tomko — a ja za pozwoleniem twem sam pójdę do piwnicy i na kuchnię pogospodarować.
— Idź, ale bez pozwolenia — rzekł Włodek.
Dano do dworku dnia tego obficiej jadła i lepszego — co Tomkowi zawdzięczali. Po obiedzie rannym, pożegnali gospodarza, i wyruszyli z Nałęczyna.
Młody zawiózł ich do swojego dworu. Nowy on był na wydartych świeżo trzebieżach w puszczy, nie obronny, bo las do koła go osłaniał. Mało się tu najazdu obawiano. Dostatnio było na nowosiedlinach, wesoło i ochoczo.
Wyszła przeciw przybywającemu młoda żona Sulisława, nie wiedząc, że gości z sobą prowadził. Zobaczywszy ich skryła się zaraz, bo po domowemu odzianą była, a do obcych musiała wystąpić inaczej. I przyjęcie ich też dostatniejsze nakazać trzeba było niż chleb powszedni.
Zaręba tu odżył i poweselał dopiero, gdy siedli za stół dobrze zastawny, do którego wyszła piękna i strojna gospodyni, którą małżonek tak miłował, że jej to i przy obcych okazywał.
Zaczęła się rozmowa o dworze, o Lukierdzie, o życiu Przemysława. Zaręba z serca mówił i gorąco, a młoda pani płakała rzewnemi łzami nad losem księżnej. Tomko się oburzał.
— Twoja sprawa — rzekł w końcu — nasza sprawa! Nałęcze i Zarębowie razem pójdą mścić się za krzywdę pani i za waszą. O pomstę do Boga woła takie okrucieństwo.
— Tyranem jest dla żony i tyranem dla wszystkich — zawołał Zaręba. — Dalej ziemianie u niego nic znaczyć nie będą i pójdą w niewolę.
Pamiętajmy, że nasi ojcowie ich wybierali i podnosili na księztwa a zrzucali gdy chcieli. Dziś my co? sługi tylko, którym, co każą to robić muszą. Rodu tego Piastowego dosyć jest.. Mamy w kim wybierać. Czy to nowa rzecz będzie, gdy go wygnamy, a posadzim innego?
— A nowy pan zawsze lepszy! — dodał Tomko.
Pawłek obyczajem swym milczał.
Co dla Zaręby dobrem było, to i on przyjmował chętnie. Umówiono się więc do Orlika Zaręby, który w głębi Kaliskiego mieszkał, Nałęczów zwołać i Zarębów, aby się naradzić, jak przeciw księciu Przemysławowi występować mieli i co czynić.
— Cicho tylko a rozumnie — zamruczał ostrożny Pawłek. — Gdy zawczasu wrzawy narobiemy, połapią nas i pojmą a pościnają bez sądu. Leszek za lada co ziemian na głowie, imieniu i czci karze.. Cicho musiemy iść, aby do swego dojść.
Zasiedli więc u Tomka, zkąd Zaręba po kryjomu począł na różne strony się wymykać swoich i Nałęczów podburzając przeciw księciu.




II.


Kanclerz Wincenty wyjechawszy z Poznania po cichu, tak że mało kto z bliższych wiedział o jego podróży, ściągnął pierwszego dnia na nocleg do wsi kościelnej, w której na probostwie chciał spocząć.
Zbliżając się do plebanii — zdziwił się i zasmucił widząc ją otoczoną mnogim ludem jezdnym, który tylko co z koni zsiadał. Domyślał się, że ktoś dostojny zawitać tu musiał, bo i ksiądz i klechy jego i co było czeladzi, zwijało się około domku, jakby głowy potracili.
Orszak bardzo wspaniały z cudzoziemska się przedstawiał, pańsko, świetnie, a nie można było na pierwszy rzut oka rozpoznać do kogo należał, świeckiego czy duchownego pana, bo wśród niego zbroi i sutann po równi było. Noc się zbliżała i ksiądz Wincenty namyślał się co pocznie z sobą, bo tu dlań miejsca już nie było, a i dla samych przejezdnych skąpo być musiało, bo się do sąsiednich chat wpraszali.
Stanął więc z wozem swym i czeladzią rozglądając się po wiosce, gdzieby i on mógł głowę przytulić.
W tem wychodzący z plebanii dworzanie księdza na drodze zobaczywszy z wozem, kłaniać mu się poczęli wymijając go, a jeden zapytał zkąd by jechał. Więc też kanclerz zagadnął.
— A wy zkąd?
— My! ojcze! z dalekiej bardzo strony, z długiej drogi, — rzekł śmiejąc się dworzanin. — Wracamy z Rzymu...
— Jako, z Rzymu? — zawołał ks. Wincenty poruszony tem niemało, — a z kimże to jedziecie? komu towarzyszycie?
Stojący przy wozie, minę miał figlarną.
— Z kim! — odparł — a toć z przyszłym przez Ojca Świętego naznaczonym na Arcybiskupstwo Gnieźnieńskie nominatem..., bo Włościbora tam nie chcieli.
Ks. Wincenty aż się przeżegnał.
Podróż więc przez niego przedsięwzięta nie potrzebną już była. Ze trwogą począł pytać.
Któż mianowany? Włoch czy Francuz?
Pewien bowiem był, iż obcy być musi, a gorzko mu się bardzo stało na duszy.
— Ani Włoch, ani Francuz, ani żaden obcy, nasz własny rodzic — tylko, że jeszcze duchownych święceń nie ma.. pan nasz Jakób Świnka.
Oniemiał kanclerz z podziwu, i ręce załamał.
— Jakże to może być! — wołał.
— Dla czegoż by być niemiało, — prawił gadatliwy dworzanin. — Wola Ojca Świętego wszystko może.
Z naszym panem niegdy przyjaciołmi byli, towarzyszami. Ojciec Św. go uprosił, zaklął i nakłonił siłą prawie, aby suknię duchowną wdział i to dostojeństwo przyjął.
— Juści wy, — przerwał kanclerz, — nie żartowalibyście sobie ze mnie?
— Nie śmielibyśmy z osoby duchownej — rzekł dworzanin. — Bóg niech uchowa! Święta prawda jest, co mówię. Jedziemy wprost z listy rzymskiemi, aby naszego pana wyświęcili Biskupi.
Kanclerz znał niegdyś Świnkę świeckim człowiekiem, więcej może przez drugich niż przez się.
Wiedział, że rozumny był, nauki miłujący, ale pamiętał go młodszym, rycerskiego usposobienia, do stanu duchownego wcale nie skłonnym. Nie wiedział smucić się czy cieszyć. Rażony był.
Bądź co bądź, podróż w którą się wybrał była skończoną, pozostawało mu albo do Poznania zawrócić, lub wysiadłszy z wozu, iść na plebanję i pierwszemu nominata pozdrowić, a ujrzeć na oczy, co się w nim kościołowi obiecywało.
W niepewności tej stał jeszcze ks. Wincenty z wozem i ludźmi, gdy spojrzawszy na plebanję, poczuł jakby głos wewnętrzny mówiący mu, iż tam był iść powinien.
— Niechże onego wybrańca Bożego pozdrowię pierwszy — rzekł w duchu — boć co się stało, odstać się już nie może. — Rzym rzekł. —
— Zostawiwszy wóz swój i czeladź z klerykiem, który mu towarzyszył, ks. Wincenty zsiadł, ociągnął suknię i przeżegnawszy się do plebanii zwolna podążył. Dworek był niewielki, ciasnota w nim, do środka dostać nie łatwo.
Obozem wówczas jeszcze niemal cała Polska stała i długo jeszcze potem. Wytwornych i obszernych budowli próżno w niej szukać było. Plebanje i dwory większej części ziemian, rozszerzonemi tylko chatami zwać się mogły. Częste pożary, napady nieprzyjaciół, którzy niszczyli wszystko, nie dopuszczały na długie rachować lata, trwale i wygodnie się mieścić.
I ten też domek proboszczowski przy drewnianym jak on wiejskim kościołku, bardzo był szczupły i skromny. Składał się on z dużej sieni, z dwóch izb i komory po jednej stronie, po drugiej z izb dla klechów i gospodarskich, kilkunastu ludzi, z czeladzią miejscową wypełniali już prawie wszystkie kąty. A gdy ks. Wincenty wszedł do sieni, w której dwór nominata przy ognisku się ogrzewał, ledwie się mógł przezeń przecisnąć.
Poziębli ludzie, gwarzyli u komina wielkiego dosyć wesoło.
Z po za drzwi do pierwszej izby wiodących, słychać było głośną rozmowę.
Kanclerz, choć niemałego znaczenia osoba duchowna, wyglądał dosyć skromnym i pokornym, nie bardzo więc nań zważano.
Nieśmiały pomimo wieku wahał się czy ma bez oznajmienia wnijść do środka, gdy młody Wikarjusz mu się nastręczył, który biegł właśnie do klechów pocoś wysłany.
Znał on księdza Wincentego z Poznania, wiedział jakie stanowisko zajmował i zdumiał się zobaczywszy go tak pokornie stojącego w sieni.
Sądził zrazu, że należał do towarzystwa nominata. Chciał mu drzwi otwierać, gdy go ks. Wincenty zatrzymał.
— Ja wprost z Poznania jadę — rzekł. — Tylko co przybywam, i tylko co się dowiaduję o Arcybiskupie, oznajmijcie mu o mnie.
Zaledwie Wikariusz spełnił to polecenie, gdy proboszcz już wyszedł na przeciw niego, a u progu czekał nań Świnka.
Izba dosyć duża, w której proboszcz zwykł był przyjmować, tak była ubogą i ze wszelkich ozdób ogołoconą, jak na owe czasy przystało. Stół i ławy, krzyż na ścianie, kropielnica u drzwi, nieopodal odedrzwi police, na których kilka kubków stało garncarską robotą.
Płomię ogniska rzucało blask na stojącego na przeciw w sile wieku męzkiego Jakóba Świnkę, na którym świeżo przywdziana suknia ciemna, krojem świeckiemu duchowieństwu właściwym, sprzeczała się niemal z rycerską postawą człowieka, co niedawno jeszcze chadzał we zbroi.
Szlachetne oblicze, czoło wyniosłe, spojrzenie śmiałe i jasne, usta uśmiechnięte łagodnie, twarzy nadawały wyraz obudzający współczucie i poszanowanie.
Każdy co go widział czuł, że to był mąż niepospolity, wybraniec, obdarzony rozumem i siłą woli, bez której sam rozum nie waży nic.
Coś jeszcze nieśmiałego było w nim, jakby ze swem nowem powołaniem nie obył się dosyć a musiał na siebie pamiętać.
Ujrzawszy kanclerza Świnka, obie ręce podniósł uśmiechając się doń.
— Ojcze Wincenty — rzekł — oglądaj we mnie cud Boga wszechmogącego, Szawła, któremu Pawłem zostać kazano, niegodne naczynie, którem czerpać chce Bóg i wylewać najdroższe dary swoje. Non sum dignus! wołałem z głębi duszy mej i wołam, alem uledz musiał woli Ojca Świętego. Cóż wy na to? co wy, starzy, zasłużeni, godniejsi nademnie — powiecie?
Prawym mężem był ks. Wincenty, a od wszelkiego pochlebstwa dalekim, spuścił głowę i rzekł zcicha:
— Co Bóg nam przez pomazańca swego uczynić raczył, dobrem być musi. Zatem wola Jego błogosławiona. Szczęśliw jestem, że ja pierwszy witam przyszłego Pasterza.
Chciał go w rękę ucałować, gdy Świnka uścisnął starego ze wzruszeniem.
— A! Wierz mi, wierz, ks. Kanclerzu — rzekł — anim się dobijał, nim pragnął tego dostojeństwa[2] Jest ono brzemieniem wielkiem w tych ziemiach naszych rozbitych i osłabłych niemocą długą. Jednoczyć ciągle co się rozpryska, walczyć z samowolą możnych książątek, ukracać ich zachcianki, karać gwałty, ciągle prawo Boże przypominać tym, co i żadnego ludzkiego znać nie chcą.. stać na najwyższej straży!.. ciężka to sprawa i brzemię straszliwe!!
Czuć było przejęcie wielkie i uniesienie w mowie nowego Arcypasterza. Ks. Wincenty czytał w nim jak głęboko był jeszcze poruszony nowem powołaniem swojem. Mówił żywo a słowa płynęły mu z gorączkowym pośpiechem.
— Ojcze mój — ciągnął dalej wskazując siedzenie, a zapominając co go tu sprowadziło. — Prawdziwy traf losu, niespodziewany, nieprzewidywany narzucił mnie wam...
Wiecie czy nie, żem niegdy we Francyi z dzisiejszym Ojcem naszym Papieżem rzymskim, znajomym był blizko i poprzyjaźnionym. Odbywając podróż dla obeznania się z krajami obcemi, gdym się dowiedział, że on zasiadł na Apostolskiej stolicy, udałem się do Rzymu aby go pozdrowić i ojcowskie otrzymać błogosławieństwo. Zabawiłem w tej stolicy ruin i wspomnień dosyć długo, doznając od Ojca św. jak najłaskawszego przyjęcia. Przyszła pod ten czas sprawa obsadzenia stolicy osieroconej Gnieźnieńskiej, na którą ks. Włościbora wybrano, a tego sobie Leszek nie życzył i inni. On się też sam zrzekał ciężkiego dostojeństwa.
Jako świadomy położenia kraju naszego, powołany byłem przez Ojca Świętego, abym mu o nim opowiadał. Odmalowałem nieszczęśliwe położenie nasze, rozdrapane to królestwo niegdyś mocne, wojny książąt o kawałki ziemi, nieład, spustoszenie, okrucieństwa, samowolę, nieposzanowanie własności duchownej i prawa.. Mówiłem ze łzami prawie i poruszeniem, bo kocham tę ziemię, a los mnie jej obchodzi.
Słuchał Papież przez dni kilka boleściwie się użalającego, wreście gdy mnie raz jeszcze o Polskę zagadnął i obsadzenie Metropolij, gdym mu potrzebę narzucenia męża silnej woli okazywał, nagle rzekł mi: — Ty jeden nim być możesz!
Uwierzcie mi, poprzysiądz wam na to mogę, że słowo to wyrzeczone nagle, na chwilę w słup mnie obróciło. Wziąłem je za żart, nie chcąc wierzyć... Rozśmiałem się. Byłem człowiekiem świeckim, rycerskiemu rzemiosłu oddanym, a choć naukę kochałem, pismom czytał a chętnie się mądrym przysłuchiwał, nigdym nie pomyślał o stanie duchownym, nie czuł się godnym niego.
— Ojcze Święty — rzekłem wskazując na miecz u boku — słowem wojować nie uczyłem się.
— Duch Święty cię natchnie — mówił Papież. Tam trzeba Pasterza coby i wodzem i żołnierzem umiał być. Mnie Ciebie tu P. Bóg na to zesłał i wskazuje, idź i dźwigaj to królestwo, które jest córą apostolskiej stolicy.
Nie poddałem się zrazu woli Ojca Świętego, podziękowałem i odszedłem. Nazajutrz kilku innych kandydatów przyniósłem Papieżowi, nie biorąc słów jego za rozkaz stanowczy. Tamtych nie znam, rzekł mi — a ciebie od lat wielu. Teologii ci dodadzą scholastycy twoi, kanonicy i kapituła, a serce i wolę ty im zaniesiesz. Idź, mówię ci, wzywam w Imię Tego, którego jestem zastępcą na ziemi.
Opierałem się długo jeszcze. Rzekł mi Ojciec Święty, że u grobu świętych apostołów Piotra i Pawła pójdzie o natchnienie się modlić, abym i ja na mszy w Krypcie był. Posłusznym byłem. Po ofierze świętej przyszedł do mnie jeszcze w sukniach, w których u ołtarza stał, nie zrzucając ich, i położył mi jednę rękę na głowie, drugą na ramieniu — mówiąc — Idź! wysyłam cię i błogosławię. — Idź! rozkazuję ci!
Takem wreście uledz musiał, i o to mnie widzicie ze drżeniem idącego na stanowisko moje.
O. Wincenty słuchał z żywem przejęciem się i łzami na oczach.
— Wola Boża w tem jest — rzekł — a ja się szczególniej cieszę, że się ona teraz objawiła, bo przyniesiecie prędką pociechę panu naszemu, a mnie uwolnicie od obowiązku ciężkiego podróży do Rzymu.
Świnka zbliżył się ku niemu ciekawie.
— Tak jest — kończył kanclerz — pan nasz Przemysław, który wielce boleje nad tem, iż od tak dawna stoi osieroconą ta stolica, wysyłał mnie o to z listami i prośbą do Ojca Świętego, aby co rychlej ją obsadzić raczył.
— A miałże kogo na myśli? — zapytał Świnka.
— Nie... Oto są listy, patrzcie i czytajcie. Ziściły się życzenia jego, pragnął męża silnej woli a takiego w Was, Bóg mu daje.
Świnka zadumany ręce załamał.
— O dziwne losu zrządzenie! — zawołał. — Jest tamu[3] lat około dziesięciu, gdym na dworze książecym bawił. Był podówczas ów pobożny, istnie świętej pamięci pan Kaliski, książe Bolesław. U stołu mowa się wzięła o ziemi tej i jej losach. Ktoś, nie pomnę, rzekł że znowu ją pod jedną koronę na głowie Przemysława zjednoczyć potrzeba. Jam to powiedział czy inny?? niepomnę, a książe dodał, iż chyba ja arcybiskupem zostawszy koronę mu tę włożę na skronie. Patrzcież, jak najnieprawdopodobniejsza rzecz, dziś już na pół możliwą się stała.. gdym ja, prosty Miles, wyszedł na to dostojeństwo, o którem nigdy nie marzył!
— Bogdajby tak i reszta przepowieści ziścić się mogła! — szepnął Kanclerz. — Że myśl o jedynem królestwie trwa stale w myśli pana naszego, ja o tem wiem najlepiej. Potrzeba powagi i władzy świeckiej jednej nad temi niesfornemi książęty, jak w kościele metropolitalnej nad nami.
— Ojcze mój — przerwał Świnka z zapałem młodzieńczym człowieka, który jeszcze się nie starł z rzeczywistością i myśl w sobie żywi, nie widząc przeszkód, jakie jej ziszczenie utrudnić mogą — ojcze mój! W kościele naszym i w kraju naszym, w obyczaju wiele jest do czynienia!
Ładu nie mamy. Sami nie wiemy czem jesteśmy.., niemcami na pół czy słowiany? Wiem jako król Ottokar skarżył się, iż mnisi obcy Czechy i Polskę zalewają, którzy języka tych ziem nie znają. Wyświęci się li kto z naszych, ślą go niemcy tam gdzie się na nic nie zdał, bo rozmówić się nawet nie zdoła. Klasztory co taką pomocą byłyby duchowieństwu świeckiemu, są jako wyspy na morzu — żyją sobie same. Duchowieństwo wiejskie zdala od przełożonych nie kapłański żywot prowadzi. Wszystko trzeba w kluby ująć, wiele naprawić, a to ciężkie pensum Bóg złożył na ramiona prostego ziemianina, żołnierza, dobrej woli ale nieuka i niezdolnego... Jakże się niemam lękać, czy ja potrafię sprostać temu, czemu świątobliwi poprzednicy moi nie podołali?
Mowa ta poruszyła mocniej jeszcze kanclerza.
— Nie zapominajcież — rzekł poważnie — że większe Bóg cuda czynił z ludźmi, bo na Apostołów powoływał celników i rybaków, prostaczków a nie mędrców ze szkoły i nie uczonych z nad ksiąg...
Wy macie wszystko co mieć potrzeba, gdy jasno widzicie czego nam braknie.
Radować się więc i dziękować Bogu! Hosanna!
— A mnie z pokorą i poświęceniem iść tą drogą ciernistą — rzekł Świnka — bo że ona różami nie będzie usłaną — wiem zawczasu. Nienawiść książąt, przeciw którym wystąpić muszę, niechęć duchownych, których na drogę lepszą zwrócić potrzeba, nieprzyjaźń niemców, od których się bronić należy — wszystko to mnie czeka!
Przeżegnał się Świnka i dodał, rękę wyciągając do kanclerza.
— Liczę na pomoc waszą, na duchowieństwa czoło, że mnie nie opuści i podeprze...
Gdy to mówili, Proboszcz, dosyć wylękły starowina, na stole sam z czeladzią przysposabiał posiłek wieczorny, ubogi, bo go na inny nie stało. Zastawiono misy z rybami, kaszę, grzyby, chleb i co Bóg dał pod ubogą strzechą.
Świnka wstał i zbliżył się do stołu prosząc kanclerza aby go pobłogosławił. Gospodarz ręce na piersiach złożywszy, wymawiał się, iż tak biednie arcypasterza przyjmuje.
— Gdybym był zawczasu wiedział — rzekł — posłałbym rybaków sieci zarzucić, możeby co lepszego złowić się udało.
— Mnie, mój ojcze, wszystko dobre — rzekł Świnka wesoło — bom ja nawykł do niewygód i do prostego jadła. Za górami też u włochów nie popsułem podniebienia, choć tam różne przysmaki dają. Naszym ustom one wstrętne, a lepiej chleb nasz czarny niż ich białe kołacze smakuje.
Zaczem siedli, a nominat proboszcza gwałtem przy sobie umieścił, poufale go wypytując o stan parafij, dochody i fundusze kościoła.
— Dajemy sobie rady jako zmożemy — mówił Proboszcz — choć z dziesięcinami zawsze frasunek wielki i utrapienie. Radzi nas najgorszym snopkiem zbyć. W lasach też i na ziemiach nadanych probostwu króluje kto chce i czyja wola a łaska, niepatrząc prawa. W przejeździe lada urzędnik o plebanją zawadzi, przyjmować go z ludźmi i końmi potrzeba. Ot — żyje się jak Bóg dał.
— Myśmy też słudzy Boży — odparł Nominat — do łatwego a wygodnego życia nie powołani. Widziemy to na zakonach benedyktynów, cystersów a nawet i innych, jak łatwo człowiek naszego stanu, przy dostatku wielkim popsuć się i zleniwić może. Nie ci oni są co dawniej byli. Dlatego Św. Dominik i Franciszek ubóstwo dzieciom swym nakazał, grosza im brać wzbronił, aby od zepsucia ich ustrzegł.
Lecz zakony u nas — dodał — przez to głównie zwietrzały, że obcemi nasadzone były. Ci dobrze wyposażeni nie mieli co czynić, nikt ich, oni nikogo nie rozumieli... Ztąd gnuśność poszła i zepsucie. Swojemi nam je trzeba zaludnić, aby oni z narodem jedno czuli, znali go, a mówić doń i prostować mogli.
Szła tak rozmowa przy krótkiej wieczerzy, poczem prędko, Gracje odmówiwszy wstali, a Świnka odwiódł kanclerza w róg izby.
— Mówcie mi, jako Pan nasz jest? co z nim?
Długo się na odpowiedź kanclerz namyślać musiał.
— Wiecie, że dwakroć u Ślązaków w niewoli był — rzekł. — Zdaje się, że wtóra ona dobrze poskutkowała, spoważniał, zmężniał, serce mu pańskie urosło. Dobrego chce. Brak mu dziś takiego pomocnika i radźcy jakiego miał w Bolesławie Kalickim[4], i w Was, ojcze nasz, mieć będzie..
— Jeźli ma wolę dobrą, Bóg siły użyczy! — odparł nominat.
— A księżna wasza? — zapytał po małym przestanku.
Kanclerz zaniemiał, oczy spuścił — wzdychał.
— Księżna — odezwał się nie rychło — nieszczęśliwą jest bo małżeństwo to nie dobre było dla obojga. Miłości nie było w niem i szczęścia nie ma. Obawiam się być prorokiem, lecz wkrótce pewnie straciemy panią pobożną, schnącą z tęsknicy i utrapienia. Niewiasty co ją otaczają złe są.
— Zawszeż trwają te piastowskie miłostki pokątne!? — pytał Świnka. — W nich wszystkich krew niepomiernie gorąca, namiętności niepohamowane. Mało który nie wraca do pogańskiego nałożnic obyczaju, jako oto i Węgierski król choć nie Piast, co się Kumankami otoczył, że mu je gwałtem odpędzić musiano!
— Zgorszenia nowego nie ma — odparł kanclerz — ale stara ulubienica trwa na dworze. Tej by się zbyć powinien, bo niegodziwą jest i władzę ma... Ona to podobno przyczyną nieszczęścia pani naszej.
— I bezdzietność się też do zniechęcenia przykłada — dodał Świnka.
— A potomstwa nadziei niema żadnej — mówił kanclerz — nieszczęśliwa Lukierda schorowana, jak cień chodzi, litość bierze patrzeć na nią.
— On że jej dla niej niema? — zapytał nominat.
— Nie — odezwał się kanclerz po cichu. — Niecierpliwi się pono i zżyma... Biedny jest, i nas że patrzeć musiemy, na domową dolę jego, nieszczęśliwemi czyni.
Po tej cichej rozmowie, gdy w jedynej izbie pościele kłaść zaczęto, kazał Świnka kanclerzowi też przy sobie się położyć, aby na zimnie i niewygodzie nocy nie przebył, co by staremu szkodzić mogło.
Kląkłszy na wieczorną modlitwę kanclerz mógł podziękować Bogu. — Spokojnym powracał, zbliżenie się do Świnki przekonało go, iż istotnie w mianowaniu tem była Boża łaska, gdy w chwili tej właśnie męża ducha wielkiego wymagającej, on wchodził na stolicę.
Takim wybranym od Boga wydał mu się Świnka.
Człowiek świecki, który nie wziął jeszcze namaszczenia, przynoszącego łaski stanu — miał on już pojęcie ciężkich obowiązków, jakie nań spaść miały. — Mąż był w sile wieku, do walki nawykły, znający świat nietylko swój, ale otaczający, bo całą niemal Europę za młodu przewędrował. —
Nazajutrz rano wstali wszyscy o brzasku i w kościołku wiejskim słuchał przyszły Arcybiskup mszy, której sam jeszcze nie miał prawa odmawiać, bo święcenia miał odebrać dopiero po przybyciu do kraju, razem kapłanem się stając i arcypasterzem.
Wprost z kościoła, po skromnym obiedzie, Świnka, kanclerz i cały orszak wyruszył do Poznania. Ks. Wincenty radował się niewymownie, iż podróż swą skończył tak szczęśliwie nawet za granicę się nie wychyliwszy. —
Świnka nie zbyt spieszył — ciągnęli małemi dniami. Było to jakoś w pierwszej połowie Grudnia, zima się dopiero rozpoczynała, gruda ostra przykrą czyniła drogę, której śnieg jeszcze nie okrywał. Jechali zmuszeni zatrzymywać się dla podbitych koni i dla podków gubionych. Stawali więc spoczywać mimowoli.
Miał czas towarzyszący nominatowi kanclerz szeroko się z nim rozmówić o potrzebach kościoła i kraju, o wszystkiem, co dolegało i co było do naprawy.
Po drodze zamierzał Świnka skromnie i po cichu odwiedzić Poznań, pana swojego powitać i prosić go, aby przybył na uroczyste wyświęcenie, które natychmiast odbyć się miało.
Przodem wysłani do Gniezna gońce, do Biskupów i do księcia, mieli ich wszystkich wezwać do Kalisza.
Nie chciał zwlekać objęcia stolicy swej Świnka, bo ta i tak za długo już opróżnioną była.
Po drodze nie minęli żadnego kościoła i klasztoru, do którego by nie wstąpili, korzystał i z tej podróży nominat, aby bliżej poznać stan duchowieństwa i kraju.
Niespodziewanie zjawiając się, trafiał na otwarte rany, których pokryć nie miano czasu.
W klasztorach, jak mówił Świnka, panowała wszędzie obczyzna, niemcy, włochy, francuzi zapełniali je, a czując się wyższemi umysłowo od krajowców, lekceważyli ich sobie i władzę jaka w ich ręku spoczywała. Świnka obeznany z językami i obyczajem zachodnim, był dla tych przybyszów groźnym, bo mu wyższością swą nastawić się nie mogli. Wracał z Rzymu, miał nawet tę powierzchowność pół-cudzoziemską która u nas zawsze, od wieków dawała powagę i wziętość.
Był to właśnie mąż, jakiego pod te czasy rozprzężenia kościół polski potrzebował.
Dnia 15 Grudnia zbliżyli się do Poznania, w którym się na noc stanąć spodziewali, gdy popasając w gospodzie na wielkim gościńcu, — postrzegli dwóch ziemian przybywających do niej na zhasanych koniach.
Jedyna izba gościnna była zajęta przez nominata i dwór jego, jeźdźcy więc ani koni, ni siebie nie mając gdzie schronić, już mieli odciągać dalej, gdy Świnka zobaczywszy ich, do izby swej powołać kazał...
Dowiedzieli się od dworzan kto był.
Wezwani byli dwaj ludzie młodzi, po których ubraniu i rynsztunku poznać było można, iż do zamożniejszych rodzin liczyć się musieli. Oba próg przestąpiwszy, gdy mieli powitać duchownych, tak się wydali im pomięszani, niespokojni, pod wrażeniem jakiemś świeżem i przykrem, — że Świnka, nawykły czytać z ludzkich twarzy, co się w ich duszy działo — nie mógł się wstrzymać od zapytania.
— Cóż się to wam w drodze nadarzyło, że tak nie swoi wyglądacie?
W istocie oba młodzi, dyszeli, rzucali się, patrzyli, jakby na pół przytomność postradali.
Jeden zwłaszcza, którego towarzysz hamować się starał, zdał się rozpaczającym.
— A! w drodze, — zawołał głosem namiętnym odpowiadając Nominatowi — w drodze nic się nam nie stało, ale od rana niesiem się z tem nieszczęściem, z tą zbrodnią, która najobojętniejszego do wściekłości by pobudziła!
— Cóż to jest? — podchwycił kanclerz.
— Chrześcjanin do wściekłości nigdy się nie powinien dopuszczać, — dodał Świnka.
— Jakto? — wybuchnął przybyły, — miał by patrzeć obojętnie, gdy się takie zbrodnie dzieją? gdy niewinni cierpią męczeństwo? Dusza musi poruszyć się i wołać o pomstę do Boga.
I ręce podniósłszy do góry młody przybysz, jakby go ani przytomność obcych, ani dostojeństwo ich nie zdołało pohamować — począł głos podnosząc wyrzekać.
— Nie żyć już na tej ziemi! nie patrzeć na taką szkaradę! Lepiej do obcych, na pustynię!
— Na Boga! upamiętajcież się! — przerwał Świnka, uspokójcie... Kto wy jesteście! o czem mówicie? Twarz wasza zda mi znajomą!
— Ja też Miłość Waszą widziałem przed laty — odparł przybyły, zawsze tym samym namiętnym i przerywanym głosem. Byłem niegdyś na dworze tego pana, który się stał niegodnym imienia chrześcjańskiego książęcia. — Jestem Michno Zaręba. Porzuciłem księcia Przemysława, nie mogąc patrzeć na jego obchodzenie się bezduszne z księżną — porzuciłem go, a teraz, teraz po świecie szukać będę dla niej mścicieli! Nie godzien jest siedzieć na tej stolicy i żeby go ziemia nosiła.
— Człecze szalony! śmiesz to mówić przede mną? — przerwał mu Świnka z oburzeniem. — Gdybym świeckim był jeszcze, skarcił bym cię za to, bo szanuję pana tego.
— Szanujecie go, bo nieznacie jak ja! — krzyknął Zaręba. — Nie byliście w kraju, nie wiecie na co pozwalał, co się działo! Was to nie doszło, na co my oczymaśmy własnemi patrzyli.
— Nie sądź, abyś sądzonym nie był — podchwycił kanclerz. — Człecze! upamiętaj się!
— Ja chcę być sądzonym! — odparł Zaręba. — Nie mam na sobie nieszczęścia niczyjego, ani łez krwawych... Gdybym mógł stanął bym przeciw niemu na sąd Boży!
— Raz jeszcze ostrzegam cię — groźno zawołał Świnka, — powściągnij język swój przedemną stojąc! Dałem wam się schronić nie po to, abym słuchał obelżywych wyrazów na pana mego. Chcecie spocząć, milczeć nakazuję. — Dość tego.
— A wiecież za co ja wołam o pomstę do Boga i dla czego milczeć nie mogę? Wiecie, co się stało? — rzekł Zaręba.
Kanclerz przystąpił doń niespokojny, wołając:
— Stało się co? mów?
— Stało się, — krzyknął Zaręba ręce do góry podnosząc, — to, na co się zdawna gotowało! Wiedziałem, że się to tak skończyć musi...
Dzisiejszej nocy z rozkazu księcia służebne udusiły Lukierdę!
Okrzyk zgrozy dał się słyszeć z ust wszystkich.
— Nie może to być! potwarz jest! — zawołał kanclerz.
— Potwarz!! — zaśmiał się Zaręba dumnie. — Ja wracam z tamtąd, jadę z Poznania! Jedźcie, posłuchajcie, w ulicy wam lud powie co się stało! Zabójstwo było jawne, wie o niem cały świat. Jęczy lud wszystek.. Tak! zaduszono nieszczęśliwą!
Zaręba jęknął, uderzył się w czoło, rzucił ku drzwiom i jakby spełniał obowiązek rozwożąc wieść o morderstwie, siadł na koń z towarzyszem, lecąc dalej.





III.


Noc z dnia trzynastego na czternasty Grudnia na zamku w Poznaniu, była przygotowaną już dniem poprzedzającym.
Mina zrozpaczona oziębłością księcia, rozgniewana, odgrażając się zemstą jakąś, kilka razy wpadała do Lukierdy i napatrzywszy się na nią, płaczącą cicho, zdrętwiałą, na pół oszalałą cierpieniem, cofała się nie mogąc zdobyć na krok stanowczy.
Wieczorem wezwała do siebie Bertochę i poić ją zaczęła.
— Słuchajno — rzekła drżąc cała — trzeba raz z nią skończyć. Przysięgam ci, żem to z jego własnych ust słyszała, że on sam mi powiedział: „Niech mnie od niej uwolnią!“ Tak! rozumiesz ty, co to znaczy? Dwa razy mi to powtórzył... On chce, aby był koniec temu...
Bertocha, która prześladowała Lukierdę z zajadłością zwierzęcia, co szarpie stworzenie bezbronne — ociężała, wahająca się, gdy przychodziło do stanowczego ciosu — na zbrodnię nie miała dosyć odwagi.
Zamruczała, głową pokręciła, ramionami poruszyła — obawiając się szalonej Miny, gotową była męczyć — ale zabić!! A tu niewątpliwie o morderstwo chodziło!
— Ona i tak lada dzień zdechnie — zamruczała popijając. — Ja się na tem znam. Nie jedną już taką widziałam! Gdy idzie do kościoła, słania się jak pijana, tchu już nie ma, raz w raz chwyta się za piersi wyschłe — nie je, nie pije — ino wodę... W nocy rzuca się, jęczy i płacze.
— No, to po cóż dłużej ma męczyć nas i jego.. Ja ci powiadam, on mówił sam, że chce aby go od niej uwolniono!
Bertocha krzywiła się, spuszczała oczy, z widoczną niechęcią słuchała tej rozmowy.
Mina dolewała jej ciepłego wina z korzeniami, biegała, rzucała się jak w gorączce.
— Nie! to trzeba skończyć... trzeba skończyć jak najprędzej!
Nachyliła się do ucha Bertochy i szeptała.
— Jak kurczę ją zdusić łatwo! Zobaczysz.. hojnie za to nagrodzi! Ona mu już tu! Prosi, aby go od niej uwolnić!
Nikt w świecie wiedzieć nie będzie.. Chora była, umarła!
— Ty i ja.. nas dwóch dosyć — dodała z zajadłością Mina. — On kazał! kazał!
Bertocha podniosła oczy, wino ją czyniło mężniejszą.
— Weźmiemy po niej wszystko! Ja dla siebie nie chcę nic! Ma jeszcze dosyć klejnotów, które w skrzynce zamyka... są ciężkie łańcuchy... bierz ty.. bierz co tylko jest!
Niemce oczy coraz zaczynały gorzeć jaśniej. Wstała.
— Dobrze to mówić — poczęła trochę ochrypłym głosem. — Ja wszystko wiem! Będzie kto słaby, konający, a jak przyjdzie duszy z ciała wychodzić — broni się okrutnie — ni jej podołać! Małe dziecko trudno udusić — a co dopiero niewiastę...
— Co? ona za małe dziecko siły nie ma — przerwała Mina. — Gdyby jej pod boki nie trzymali, do kościoła by się nie zawlekła.. przez izbę idąc chwyta się za ściany i ławy.
Bertocha wciąż niedowierzająco trzęsła głową.
— Ty myślisz — mruczała — z temi książęty dobra sprawa? Ja i to wiem. Powie, uwolnić mnie od niej, powie zabić, potem sam ręce umyje i końmi rozszarpać każe!
I to bywało! Co ich kosztuje słowo, albo ludzkie życie?
— Otoż ja lepiej go znam niż ty! — odburknęła Mina.
— Nieprawda — oparła się Bertocha. — Jeszcze o tobie tu słuchu nie było, kiedym ja go małym chłopcem znała — i dobrze znała! Byłam ci i ja młodą!
Uśmiechnęła się znacząco.
— Ktoby im wierzył! zaklnie się na wszystko a potem... wiecheć!!
Minę nie nastraszały te proroctwa. — Wrzała gniewem, pilno jej było... Powiedziała sobie, że dłużej już nie wytrwa. Inne sługi miała zjednane, gotowe były przyjść w pomoc, trzeba jej tylko było zyskać Bertochę, aby mieć w niej wspólniczkę nie wroga.
— Wszystkie klejnoty twoje! — mówiła ściskając ją. — Mało ci tego, ze swoich dam! Ja z dziewczętami zrobię wszystko, ale ty musisz być ze mną!
Ona dziś ledwie chodzi, krzyczeć nie będzie, nie posłyszy nikt, — zobaczysz.
Bertocha, która już z ławy powstała, jęcząc się na nią rzuciła.
— Nie chcę — rób sama!
Niemka wina jej dodała...
— Pij no, pij — tchórz z ciebie — zawołała. — Dziś z nią skończemy... Ty musisz! Ja mogę a żebyś ty nie chciała? On czeka na to, kazał, nagrodzi. Nikt słowa nie powie... Umarła i po wszystkiem...
Piła zamyślona Bertocha, a po głowie się jej kręciły klejnoty i łańcuchy — i rozkaz księcia i zapewniona bezkarność łatwej zbrodni.
Ciągłe rozmowy o śmierci blizkiej, a nieuchronnej Lukierdy, uczyniły ją prawie obojętną na nią.
Mina czytając z niej, coraz pewniejszą była swego. Wybiegła prędko podpatrzeć co robiła Lukierda.
Jak zwykle w izbie jej sypialnej jedna lampka płonęła przed obrazem, druga na stole. Mroki panowały po kątach. Szerokie łoże z rozwartemi oponami jeszcze stało puste.
Księżna chwiejąc się chodziła po izbie ciemnej. Przyklękła raz przed obrazem Matki Boskiej, złożyła ręce, modlić się zaczęła i szlochała. Padła na ziemię, a gdy podnieść się chciała, musiała chwycić za ławę i z ciężkością wstać mogła.
Godzina już była, w której do snu szła zwykle, lecz z pójściem do łoża zwlekała. W niem sen ją nie brał, a jeśli skleił powieki, przerywały go marzenia. Zrywała się płakać, jęczeć, czasem zanucić i znowu paść na poduszki.
Mina do połowy drzwi rozwarła, rzuciła okiem chciwem, śledziła każdy ruch pilnie, każdą oznakę znękania i osłabienia.
Widziała jak się za piersi chwytała, chwiała, słabła i spuściwszy głowę przypadła na ławie. Potem podniosła ją nieco, sparła na ścianie, dyszała ciężko, w gardle jej odzywało się coś jak chrypliwy głos konania.
Mina wpadła nazad do izby z rozpaloną twarzą. Po drodze coś szepnęła dziewczętom, które stały gromadą i czekały.. Były to pospolite służebne, dziewki silne jak parobcy, zuchwałe, życiem wśród dworu zepsute, a tego wieczora miodem przez Minę spojone.
Śmiały się i szydziły, czekając. Nic ich to nie obchodziło co z rozkazu starszych uczynić miały. —
Bertocha po kubkach drzemała i dumała, gdy niemka wróciła. Dotknęła ją ręką rozpaloną, namiętnie drżącą.
— Czekać trzeba aż się położy — mruczała.. — wówczas.
Bertocha upojona skinęła głową potwierdzająco. Wmówiła już w siebie, że gdy Mina razem z nią iść miała, niebezpieczeństwa nie było. Dziewki mogły zrobić co trzeba, im dosyć było skinąć na nie.
— Poduszki leżą przy łóżku na boku — wołała przerywanym głosem Mina. — Gdy się położy, rzucim na nią, głosu nie wyda, znaku nie będzie.
Szeptały już z sobą zgodne.
Bertocha, gdy raz na to przystała, także co rychlej skończyć chciała, uwolnić się od oczekiwania, które ją męczyło.
Mówiła sobie, że najpierwsza natychmiast pobieży do księcia i da mu znać, że chora pani — umarła...
Wstała chcąc iść.
— Czekaj — zatrzymała ją Mina — siedź tu — pójdę, zobaczę... Nie trzeba jej płoszyć. Niech się położy i zadrzemie. Tak będzie lepiej i łatwiej.
Powtórnie wybiegła Mina i przysunęła się do drzwi.
Lukierda chodziła znowu, nuciła coś półgłosem, słaniała się jak wprzódy, chwytała za piersi i głowę.
Wysłała do niej jedną z dziewcząt, aby jej godzinę snu przypomniała.
Śmiało weszła nawykła do obchodzenia się z księżną bez względu na jej dostojność i chorobę jedna z najzuchwalszych służebnych.
Stanęła zakładając ręce na piersiach.
— Czas wam spać! — odezwała się. — Lukierda spojrzała na nią bez odpowiedzi.
— Czas iść spać! — powtórzyła — a to my dla was na nogach być musiemy! No — czas spać! — zawołała raz jeszcze głos podnosząc i szydząc.
Księżna nic nie odpowiadała. Chodziła powoli, przywykłą była do takiego sług znęcania się. Odrętwiała już na nie.
Kilka razy powtórzywszy coraz zuchwałej to napomnienie, dziewka przystąpiła do księżnej, za rękę ją ujęła i niemogącą się obronić powlokła do łoża.
Lukierda osłabła usiadła na niem, lecz w tejże chwili wstała prędko nastraszona i przechadzać się zaczęła.
Drugi raz sprobowała dziewczyna za rękę ją ująć. Siłą jakąś gorączkową wyrwała się jej księżna, popatrzała ze wzgardą i odeszła w drugi koniec izby. Mina przyglądając się temu z za drzwi przymkniętych zżymała.
Dziewczyna odeszła pomrukując. Szeptały wszystkie stojąc pode drzwiami — głosy ich dochodziły księżnę, ale to było powszednie z niej i jej nieszczęścia urągowisko. Łzy się rzuciły z oczów, płakać zaczęła.
Mina dała im znak. Wiedziała że po takim płaczu gwałtownym sen ją brał zawsze osłabłą.
Lecz Lukierda zamiast iść do łoża, wcisnęła się w róg izby, i oparłszy o ścianę oczy zamknęła. Godzina była późna w nocy.
Mina i Bertocha czekały, kazawszy sobie dać znać, aż księżna sama się położy.
Czekały napróżno.
Kury piały już drugie, Lukierda drzemała oparta o ścianę, dziewczęta patrzały przez szpary niecierpliwiąc się i przeklinając.
Mina chodziła po swej izbie, teraz już potrzebując hamować Bertochę, która wyrywała się iść i kończyć... Była wpół pijana.
— Kiedy kończyć to kończyć! — powtarzała — chodźmy! Zabijemy ją jak muchę.
Było po północy, gdy jedna z dziewcząt przybiegła dając znać, że Lukierda poszła do łoża.
Zerwały się obie kobiety lecąc pędem. U progu coraz ciszej stąpały, dziewkom nakazując milczenie.
Otwarły drzwi, na palcach weszła cała gromada.
Już się podsuwały pod łoże, gdy nagle Lukierda, jakby miała przeczucie napaści, siadła na łożu. W mroku ujrzała tę gromadę zbliżającą się w milczeniu i wydała krzyk przeraźliwy, rozdzierający, który rozległ się wśród nocnej ciszy.
Mina struchlała, nie chciała wierzyć uszom aby ten głos tak silny, który mógł ludzi na zamku pobudzić, wyszedł z piersi wyschłej i osłabłej.
Księżna drżąc oczyma strasznemi patrzała na nie, ręce jej wyciągnięte jak do odepchnięcia napaści skołowaciały w konwulsyjnym ruchu.
Była to nie już przed chwilą dogorywająca, schorowana niewiasta, ale istota broniąca życia swego sił ostatkiem...
Mina zawahawszy się chwilę, ogarnięta wściekłością jakąś, pierwsza się rzuciła na nią. W tej chwili Lukierda z łoża wyskoczyła na izbę, biegła ku drzwiom, od których dziewki zastępowały, odpychając ją, nie puszczając.
Księżna poskoczyła ku oknu z szybkością, która zdumiała kobiety, co ją niedawno ledwie poruszać się mogącą widziały. I tu znalazła już rozpostarte ręce, co jej ucieczkę zapierały.
Mina opamiętawszy się jak szalona pędziła za nią. Bertocha stała jeszcze przerażona, gdy za niemką rzuciły się służebne i waląc się wszystkie na krzyczącą i opierającą Lukierdę, pociągnęły ją za sobą na łoże.
Mina ogromną poduszkę, którą miała już przygotowaną narzuciła jej na głowę i rozpaczliwy krzyk stłumiła.
Widać było konwulsyjnie poruszające się ciało biednej męczennicy, potem ręce i nogi wyciągnięte straszliwie skostniały, zdrewniały i bezsilnie opadły.
Niemka dusiła z całych sił, a dwoje dziewcząt z zajadłością jej dopomagało.
Krzyki i szamotanie się ustały, nastąpiła cisza złowroga. Bertocha z obawą przystąpiła spoglądając na łoże, ale twarzy księżnej widzieć nie mogła, bo poduszki okrywały głowę, a palce Miny, jak szpony wciśnięte w nie, dusiły jeszcze już zaduszoną.
Twarz mściwej dziewki była dzikim szałem jakimś zmienioną, zęby ściśnięte zdały się chcieć pożerać ofiarę... Nie mogła czy nie śmiała jej puścić, aż sił zabrakło i Mina znużona pochyliła się, padając na podłogę. Bertocha odgarnęła poduszki. Z twarzą na której wypiętnowały się męczarnie zgonu, z oczyma krwią zabiegłemi i już zeszklonemi, leżał siny trup Lukierdy.
Widokiem jego Bertocha się wytrzeźwiła. Strach jakiś ogarnął wszystkie niewiasty.
Mina tylko podniósłszy się z ziemi, obłąkana rwać zaczęła trupa i układać, aby na nim śladu gwałtownej śmierci nie było. Lecz już się on nie dawał zetrzeć.
Dziewki i dwie mordu sprawczynie stały jeszcze nad łożem, a poduszka obok leżąca zgnieciona i zmięta świadczyła o tem, co się tu przed chwilą dokonało, gdy drzwi się otwarły i z lampką w ręku wpadł książe.
Krzyki doszły uszów jego — szedł przeczuwając coś, przelękły, a dość mu było okiem rzucić na twarz Miny, na łoże, na dziewki jeszcze po walce drżące nią, z włosami potarganemi, aby całą straszną prawdę odgadnąć.
Książę przyskoczył do łoża i stanął przy niem zbladły jak trup, oczyma błędnemi rzucając do koła. Mina wlepiła w niego wejrzenie zwycięzkie jakieś, oszalałe — nie uciekała ani się zapierała.
Przemysław nie mógł przemówić, dyszał wzruszony, zdjęty oburzeniem i grozą. — Oczy jego z trupa obróciły się na kata.
— Masz czego chciałeś! — zawołała niemka — powiedziałeś sam — Uwolńcie mnie od tego trupa... Spełniłam rozkazanie twoje. Tyś rzekł!...
I wskazała nań palcem zuchwale. Książe posłyszawszy to chwycił nóż, który miał u pasa, podniósł go i cisnął nim na Minę. Oczy jego płonęły... usta się trzęsły...
Niemka chciała go wyzywać jeszcze, lecz strach ją ogarnął nagle, z krzykiem rzuciła się do drzwi. Przemysław gnał ją podniósłszy rękę do progu, tu wysilony padł na ławę, ręce bezsilne obwisły.
Dziewki i Bertocha stały jeszcze do koła łoża.
Książe nie patrząc na nie, nie rzekłszy słowa, rzucił okiem przestraszonem ku łożu i nie mogąc znieść widoku, wysunął się z izby, z podsienia wyszedł na chłód zimowy — stanął wryty.
Tu go spartego o słup zastał czuwający ks. Teodoryk, który czatował zawsze nań, śledząc każdy krok jego.
Słabym głosem, chwytając go za rękę, książe się odezwał.
— Lukierda — nie żyje! Ojcze — popełniono zbrodnię — zabójstwo... Jam niewinien! jam niewinien!
Teodoryk podniósł oczy ku niemu.
— Któżby śmiał Was obwiniać, — rzekł drżący — Wy sami nie dawajcie pozoru... Idźcie spokojnie do mieszkania — mnie zostawcie staranie wszelkie.
To mówiąc Lektor ujął go za rękę i poprowadził do sypialni, sam zaś natychmiast — poszedł do sypialni królowej.
Zastał tu jeszcze wszystko jak było przed chwilą. Bertocha tylko usiadła na ziemi, nie mogąc się już na nogach utrzymać. — Dziewki cisnęły się do kątów i popadały na ławach. Trup leżał pokurczony, zastygły, siny i blady...
Łoże poszarpane, poduszki zmięte i podarte, na jednej z nich plama krwi świeża świadczyły o popełnionej zbrodni.
Ks. Teodoryk stanąwszy u łoża, choć jako duchowny, codzień się niemal z widokiem śmierci spotykał, zdrętwiał ze strachu i oburzenia. Łza mu się zakręciła w oku, ale nie czas było boleć, należało pana ocalić i dom książęcy od poszlaku zbrodni oczyścić.
Ksiądz natychmiast rozkazał Bertosze i sługom przyodziewać zwłoki i ułożyć je tak, ażeby śladów gwałtu na nich nie było.
Wszystkie one co na żywą nie lękały się rzucić, teraz zmarłej dotykać się bały — lecz ks. Teodoryk znalazł w sobie dość siły, aby nakazać posłuszeństwo.
Głos jego, suknia, trwoga, która ogarnęła służebne, zmusiły je, iż przystąpiły do zwłok, a Bertocha pierwsza poczęła ręce wyciągać, składać i powieki zamykać.
Do drzwi doszedłszy zawołał ksiądz Teodoryk na komorników, który[5] się pobudzili, i u progu postawił ich na straży, jednego wysłał do kościoła.
Uderzono w wielki dzwon za umarłych.
Na całym zamku, w którym już wprzód poruszenie jakieś czuć się dawało, — odgłos ten dzwonu, bieganie czeladzi — rozbudziły śpiących. Kto żył wybiegał, rozpytywano się, skupiano.
— Księżna umarła! — wołali jedni.
— Księżnę uduszono — szeptali drudzy.
Oskarżano Minę jawnie, bo widzieli strażnicy wybiegającą z mieszkania księżnej i jak szaloną kołującą po podwórzach.
Z dziewcząt, które do mordu nie należały, wiele o nim wiedziało, inne pode drzwiami przypatrywały się, gdy go spełniano.
Rozniosło się opowiadanie o nim po zamku, po mieście. Z nocy stał się dzień i trwoga jakaś padła na ludzi. Gromady ludu zbierały się na podwalach, cisnęły do wrót, krzyki, jęki i odgrażania słychać było.
Minę, gdyby się na onczas pokazała, rozszarpałoby może pospólstwo, ją za główną uważając sprawczynię.
Inni głośno obwiniali samego księcia. Dzwony żałobne wtórowały temu wrzaskowi tłumu. Bramy zamku musiano podwójną strażą ostawić.
Wewnątrz kasztelan Tomisław, choć nie miał wydanych rozkazów, usłyszawszy o mord obwiniających Minę, — posłał szukać jej.
Ludzie wpadli do mieszkania, które zajmowała, znaleźli w niem nieład, skrzynie pootwierane, suknie porozrzucane, lampkę płonącą jeszcze, ale jej nigdzie ni śladu. Mówiono, że wprost od trupa skoczyła na konia, wrota sobie kazała otworzyć, i nim w zamku się poruszono, uszła. Ścigać ją nie śmiał Kasztelan.
Ks. Teodoryk sam zajmował się przygotowaniem do pogrzebu tak, aby z dniem nadchodzącym ciało wystawionem być mogło i przeniesione do kościoła. — On o wszystkiem pamiętać i rozporządzać się musiał, bo książe siedział niemy, przybity i na pytania nie odpowiadał.
Z miasta od jednego z tych cieślów, którzy się zajmowali wyrabianiem trumien, jakie naonczas używano, wydrążanych w jednej sztuce dębowego drzewa i wiekiem pokrywanych; sprowadzono taką kłodę dębową, i pokryto ją suknem szkarłatnem. —
Te co zamordowały księżnę, zmuszone były same ją odziać i włożyć do trumny. Ks. Teodoryk najwspanialsze kazał wydobyć szaty, ale gdy tych szukać przyszło, okazało się, iż księżna ich nie miała, że i one i klejnoty, opony i wszystkie bogactwa Mina sobie przywłaszczyła.
Z tamtąd więc musiano je przynosić, choć nie całą już grabież znaleziono.
Długa noc Grudniowa zbiegła na tych przyborach do pogrzebu, których ks. Teodoryk nie odstępował. Nad ranem leżała już Lukierda w trumnie, w szatach książęcych, a dokoła stały pozapalane ogromne pochodnie i duchowieństwo z katedry otaczało katafalk, śpiewając modlitwy za umarłych.
Pomimo starań, aby lice jej, które pobielono nie zdradzało tajemnicy straszliwej nocy, wyraz twarzy napiętnowany był nie spokojem konania, ale męczarnią. Dla nikogo nie było wątpliwem, że nieszczęśliwa Lukierda padła ofiarą jakiejś zbrodni, której przyczyn szukano wysoko.
Szemrano przeciwko księciu.
Przemysław całą noc tę straszną przesiedział w izbie swej, nie słysząc co mu donoszono, nie rozumiejąc co mówiono do niego.
Chociaż nie czuł się winnym tej zbrodni — miał ją jednak na sumieniu. Niebaczny wyraz jeden wyrzeczony w chwili zniecierpliwienia, niemka mu rzuciła w oczy jak policzek! Obwiniła jego o śmierć królowej!
Nad rankiem, jakby ocknąwszy się Przemysław, kazał Kasztelana przywołać do siebie.
— Gdzie jest niemka, Mina? — zawołał. — Jeśli znajdziecie ją, uwięzić.. jeśli zbiegła, szukać.. Jam nie winien tej śmierci! jam nie winien!
Powtarzał te wyrazy, któremi więcej się obwiniał niż oczyszczał, nie bacząc jakie czyniły wrażenie. Kasztelan natychmiast rozesłał pogonie, ale przewidzieć było można zawczasu, iż zręczna a śmiała niemka, dla której męzką odzież łatwo wdziać było, która miała przyjaciół i zauszników, łatwo mogła ujść ścigającym.
Blady dzień zimowy wstał nareście nad zamkiem, we wszystkich kościołach bito we dzwony. Pomimo Grudniowego chłodu, lud, który się u wrót gromadził, nie ustępował, a gdy je nareście otworzyć musiano — wlał się cały na podwórce i do kościoła.
Ciało Lukierdy jeszcze w sypialni na marach leżało. Od księcia przyszły rozkazy, aby pogrzeb uczynić jak najwspanialszym. Przemysław nie ukazywał się jeszcze. Na tem samem miejscu, na które padł powróciwszy — siedział nie mogąc się poruszyć, drżący, zziębły — obłąkany.
Takim znalazł go ks. Teodoryk, który gdy wszystkie przygotowania ukończone były, pomyślał nareście o Panu.
— Miłościwy książe — odezwał się — męzkie serce przystało mieć i w najcięższych razach.
Przemysław oczy podniósł.
— Obwiniają mnie? — zapytał — prawda? mnie winią? mów! Palcami wytykać mnie będą jako zabójcę? Jam nie winien! Ta niepoczciwa niewiasta dopuściła się zbrodni... Jeśli ją pochwycę, kołem bić i końmi rozszarpać każę!!
Ojcze mój! jam nie winien!
Ks. Teodoryk milczał głowę spuściwszy.
— Ale któż uwierzy w niewinność moją? — począł książe. — Nie żyłem z nią.., była bezpotomną, powiedzą, żem ja chciał pozbyć się chorej, wstrętliwej niewiasty...
Ojcze.. mów!
Patrzał trwożnie.
— Jam ani słuchał co mówić mogą, anim się chciał dowiadywać — rzekł ks. Teodoryk spokojnie. — Pospólstwo może pleść potwarze, ale cóż gawiedzi głosy ważą?
A po chwili dodał.
— Miłościwy panie, aby usta zamknąć ludziom, potrzeba iść do kościoła. Musicie być na pogrzebie przytomni.
Przemysław jakby nie słysząc, rzekł żywo:
— Niech będzie wspaniały pogrzeb, najwspanialszy... Niech trwa nabożeństwo... Proście Biskupa.. mówcie duchownym, niech się modlą za nią!
— Duchowieństwo ze wszystkich kościołów i klasztorów już zwołane — rzekł uspokajając Teodoryk.
Przemysław kazał sobie podać szaty uroczyste — ubierał się a raczej dawał się odziewać drżąc jeszcze... Gdy wychodzić przyszło, rzucił się na ławę bezsilny.
Ks. Teodoryk widząc go osłabłym, wina przynieść kazał i zmusił go do wypicia pół kubka. Jadło przyniesione odepchnął.
Nim wyszedł książe, wydał rozkaz jeszcze, aby całą służbę żeńską zamkową natychmiast precz wyżeniono.
Ks. Teodoryk uczynił uwagę, czy nie lepiej je było zatrzymać pod strażą, aby bezkarnością nie dać powodu do obmowy.
Nie odpowiadając mu książe dał znak tylko, aby postąpił jak sam zechce. Lektor rządził tu teraz wszystkim, rozkazy wydawał, nikt mu się nie śmiał sprzeciwiać.
W biały dzień już wzięli komornicy trumnę na barki, którą ledwie dwunastu ich mogło podźwignąć i wraz z duchowieństwem, zanieśli do kościoła.
Trumna odkrytą była, ale niesiona górą, zwłok dojrzeć nie dozwalała.
Komnaty Lukierdy stały teraz puste i na oścież otwarte.
Bertocha leżała w gorączce, dziewki pod straż oddano.
We dworze panowało zamięszanie i trwoga. Księżna obudzała litość u wielu świadków swego losu, która się teraz w oburzenie zmieniła przeciwko mordercom. Powieści o tej strasznej nocy z ust dziewcząt pochwytane, chodziły z ust do ust coraz powiększane i barwione.
Przemysław we wszystkich niemal budził wstręt i trwogę jako bezlitośny okrutnik. Mogłoż się to stać bez jego wiedzy?
Niewielu starało się napróżno dowodzić, że księżna zmarła śmiercią, dawno już przewidywaną — nikt im nie wierzył. Byli ludzie co krzyki słyszeli, Mina uciekła, dziewczęta plotły.. i oskarżały wszystkich, aby siebie oczyścić.
Było już blizko południe, gdy książe odziany żałobnie, w towarzystwie ks. Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórze pełne było ludzi.
Zaczęto mruczeć — Idzie! i oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. — Gdyby nikt i nic go nie obwiniało, samo oblicze nagle zbladłe, błędny wzrok, wyraz trwogi, wstydu jakiegoś, upokorzenia, które się przez przybraną przebijało dumę, wskazałoby go jako winowajcę.
Ludzie zdala patrzali milczący i mówili w duszy.
— On ją zabił!!
Chciał iść krokiem bezpiecznym i śmiałym, lecz plątały mu się nogi, na skroń występował pot kroplisty, paliły go tych wejrzeń tysiące, które czuł, że nań padały jak kamienie. Rad był pośpiechem skrócić nie długą drogę do kościoła, która mu się wiekuistą wydawała — nieskończoną.
Ks. Teodoryk hamował kroki jego. Stąpać musieli powoli wśród tego milczącego tłumu — wprost idąc na światła palące się u trumny — w której Przemysław nie widząc jej — oglądał trupa oczyma duszy, takim, jakim go widział w chwilę po zgonie.
Mimowolnie na myśl mu przyszło, jak na ten zamek wjeżdżali po raz pierwszy, jak ona drżąca, blada, szła klęknąć u tego ołtarza, przed którym teraz leżała bezduszna.
Nim Przemysław doszedł do drzwi kościelnych, z których coraz głośniej rozlegał się płaczliwy śpiew księży, wszystkie siły jego się wyczerpały, musiano go w progu podtrzymywać, aby nie padł. Chciał tu stanąć, wiedziono go dalej, dalej aż pod samą tę trumnę na podwyższenie, z którego twarz jej miał ujrzeć.
Gdy nareście wstąpił na stopnie siedzenia i rzucił okiem na blade lice — zdało mu się, że usłyszał głos wychodzący z ust zamkniętych:
— Przebaczam ci — lecz Bóg...
A z głębi kościoła przynosił mu szmer tłumu słowa Zaręby:
— Karan będziesz śmiercią gwałtowną, jaką poniosła ona...





IV.


Pogrzeb księżnej jeszcze się nie dokonał, ciało właśnie do grobów spuszczać miano, gdy na zamek wieść przyniesiono, że mianowany przez Papieża Arcybiskupem Gnieźnieńskim Świnka przybywa.
Wiadomość ta jedna może mogła na chwilę odciągnąć myśl Przemysława od tej trumny i od krwawych wspomnień strasznej nocy. —
Wybór ani szczęśliwszy, ani pożądańszy żaden nie mógł być dla księcia — ale razem mniej spodziewany.
W człowieku tym, którego rycerzem pamiętał, któż mógł odgadnąć przyszłą głowę kościoła polskiego.
Przemysław uradował się razem i zasmucił, gdy mu o tem znać dano. — Potrzebaż było, aby ten mąż, na którego on miłość i poszanowanie chciał zasłużyć, przybywał właśnie w tej chwili, kiedy jego o zbrodnię głos ludu obwiniał.
W czasie ostatnich modlitw, gdy zwłoki pokryte wiekiem miano spuszczać do podziemia, książe postrzegł naprzeciw siebie w stallach tego, który po długim niewidzeniu zjawiał mu się w najcięższej życia godzinie.
Świnka oczyma badającemi, groźnemi niemal, smutnemi razem patrzał na niego. Była w tem wejrzeniu i litość i oburzenie, i wielka wyższość sędziego, który po nad winowajcą stoi.
Przemysław spuścić musiał wzrok, na piersiach jak kamień ciężył mu ból niewysłowiony.
Stał przed tym pasterzem jak obwiniony, który się nigdy nie potrafi oczyścić. On sam mówił się niewinnym, czuł winowajcą. —
Wszelkie usiłowania czynione, aby sprawczynię mordu pochwycić — były bezskuteczne. Pogonie na trop jej wpadły, uszła tam, gdzie pewną bezkarności była, do Margrabiów Brandeburskich, na dwór któregoś z Ottonów, u których powinowatych miała. Tam dosięgnąć ją nie było sposobu.
Wieczorem po pogrzebie, który wspaniałością przeszedł wszystkie, jakie tu ludzie zapamiętali, na zamku dla duchowieństwa zastawioną była stypa, chleb żałobny, którego obyczaj u nas, od czasów pogańskich się utrzymał.
Natłok był wielki, gdyż spodziewano się, że Przemysław choć na chwilę przy stołach się ukaże. Omylono się wszakże, książe wprost z kościoła przejściem bocznym, niepostrzeżony udał się do komnat swoich, do których Świnkę i Biskupa Jana prosić kazał.
Dni walki z samym sobą, jeśli go nie uspokoiły, to przynajmniej panem siebie uczyniły.
Posępna twarz mniej zdradzała zgryzoty sumienia i niepokój ducha. Męczarnię człowieka pokrywał dumą książęcą. —
Ks. Teodoryk z podziwieniem patrzał na tę moc jego nad sobą.
Gdy Świnka wszedł, Przemysław wstał witając go z głębokiem poszanowaniem, badał go oczyma lękając się znaleźć zbyt surowym. Nominat oblicze miał spokojne, ale sędziowskie.
Łatwo się było domyśleć, że głos publiczny doszedł już do niego.
Książe począł wypowiadając radość wielką z mianowania Arcy-Pasterza.
— Tęskniłem dawno zatem, abyśmy Ojca duchownego mieli, alem się nie śmiał spodziewać tak szczęśliwego dla nas wyboru. Nie umiem wyrazić, jak mnie on w mojem strapieniu ciężkiem, wielce rozradował i pocieszył.
Witaj nam, pożądany Pasterzu nasz!
Biskup Jan, mąż poważny, nie pospolitego umysłu a żywego, mimo wieku, temperamentu, — dodał, iż sam Bóg zsyłał im takiego wodza.
— Z nas duchownych starych, tutecznych — rzekł — cośmy znani i stosunkami związani, żaden tego, co wy, nie potrafi... Was nic nie osłabia i nie krępuje. Bóg niech będzie błogosławiony.
— Ja mówię tu, com mówił, gdy mi to brzemię kładziono — odezwał się Świnka. — Niech się stanie Wola Twa Panie, gdy kielicha tego odemnie odwrócić nie chcesz.
Kanclerz Wincenty wtrącił coś o swej podróży, Biskup o chwili smutnej, w której przyszły Pasterz przybywał, jakby panu niosąc potrzebną pociechę.
Wszyscy, oprócz samego Nominata, nalegać zaczęli, aby czasu nie tracąc natychmiast przybywającego wyświęcić. Świnka się temu nie sprzeciwiał.
Ks. Jan Biskup Poznański oznajmił, iż Tomasz Wrocławski, Gosław Płocki i Wolmir Lubuski biskupi byli już zawiadomieni przez wysłanych spiesznych gońców, aby się natychmiast do Kalisza stawili.
— A ja wam tam też towarzyszyć będę. — rzekł Przemysław — abym pierwszy powitał Głowę kościoła naszego i odebrał błogosławieństwo...
— A na gody — dodał wesoło ks. Jan — Gniezno się już pocieszyć będzie mogło w ścianach swych witając Pasterza.
Świnka w czasie tych wynurzeń siedział wpatrzony w księcia, który wzroku jego wytrzymać nie mogąc, oczy odwracał. Rozmowa stała się powszechną, trwała dosyć długo, a gdy w końcu Biskup Jan poruszył się do wyjścia, książe Świnkę słowem zatrzymał jeszcze u siebie.
Zostali sami. Przemysław namyślał się długo nim rozpoczął poufną rozmowę, której pożądał.
— Ojcze mój — odezwał się — nigdyście mi bardziej upragnionemi przybyć nie mogli, ale nigdy boleśniej by mi nie było stawać przed wami. Wiem to i czuję, że patrzycie na mnie, jak na obwinionego, grzechem ciężkim skalanego człowieka.
— Grzech jest spadkiem wszystkich ludzi po pierwszych rodzicach — odparł się Świnka — ale po Chrystusie skruchę powinniśmy dziedziczyć.
— Grzech jeśli jaki cięży na mnie — dodał książę żywo — nie tak wielki jest, jaki ludzie źli kładną na mnie... Wiecie pewnie, ojcze, oni mi przypisują...
Tu mu prawie zabrakło głosu i krew twarz oblała.
— Przypisują mi — rzekł — śmierć żony... Nie jestem jej winnym. Nie nakazywałem, nie pożądałem jej nawet, choć możem się mimo woli przyczynił do tego co się stało... Tak, ojcze, przed tobą nie chcę mieć tajemnic — zmarła śmiercią gwałtowną, z rąk domowników — główna sprawczyni mordu uszła i ukarać jej nie mogłem.
Winnym jestem i niewinnym.
Uderzył się w piersi.
— Chciałem ię[6] z tego wyspowiadać przed wami...
Świnka słuchał zasmucony i milczący.
— Kajać się trzeba — rzekł — aby Boga przebłagać.
Jeżeli choć cień grzechu czujecie na sobie, obmyjcie go.
— Jam gotów do pokuty, do ofiar! — zawołał książe — bylebym przebłagał mściwą rękę Bożą. Ale jakże zetrzeć potrafię z siebie plamę w oczach ludzi? jak się oczyścić przed niemi?
Tu zatrzymał się chwilę i począł powoli.
— Wiecie, ojcze mój, żem po stryju Pobożnym wziął w spadku nietylko ziemie jego ale myśl, którą on przez cały żywot swój karmił. Chciałem Chrobrego koronie blask dawny przywrócić. Jakże ją włożyć na skroń, na której ludzie krew niewinną widzą?
Załamał ręce.
— Uspokój się książe — odparł Świnka. — Co kościół może dla uspokojenia Was i pokrzepienia, to uczyni. Wielkie posłannictwo twoje... Obok niego wszystko małem. Lecz czystym być Wam potrzeba... w sumieniu.
To mówiąc powstał.
— Pokutujcie — dokończył — my się za was modlić będziemy.
Przemysław przystąpił doń i ze łzami ściskając go zaczął.
— Ojcze — zawołał — ratuj mnie od samego siebie! W opiekę ci się oddaję... Nieszczęśliwy jestem nad słowo wszelkie.
Cichym szeptem skończyła się rozmowa, z której Świnka wyszedł poruszony, zadumany i smutny.

Wprędce następujące uroczyste wyświęcenie Arcybiskupa, na które już następnego dnia do Kalisza wybierać się było potrzeba, nie dało księciu w samotności dręczyć się myślami, które gdy sam pozostał, trapiły go strasznie. Z wielkim i wspaniałym dworem towarzyszył Śwince do Kalisza, gdzie znaleźli już oczekujących na nich Biskupów.
Nie wszyscy może oni, równie z ks. Janem Poznańskim radzi byli wyborowi wodza nowego. Doszła już do nich wiadomość o nim, znano go z energii i rozumu. Miał to być Wódz i Głowa nie z imienia tylko, ale rzeczą samą, nie dający się powodować nikomu.
Z pewną obawą spoglądano na tę postać rycerską, poważną, która wrażała obawę, zdając się jakby z miedzi wykutą...
Gdy wyświęcony Arcybiskup, któremu Przemysław ofiarował drogocenny pierścień, raz pierwszy od ołtarza stanął błogosławić ludowi zebranemu — w tym, przeobrażonym łaską Arcykapłanie, ujrzeli wszyscy i poczuli wodza, który potęgę swą znał i siłę.
— Ten — mówili cicho duchowni — nie ulęknie się nikogo.
Na zamku kaliskim, w którym Przemysław duchowieństwo przyjmował, Kasztelanem był postawiony od niedawna Sędziwój, syn dawnego Wojewody Poznańskiego Jana, mąż, który na dworze Przemysława i z nim prawie zrósł razem, zdolny, śmiały, lecz opryskliwy i dumny.
Mimo tego stanowiska, jakie zajmował, mówili ludzie, iż upokorzonym się czuł, było mu go za mało i przeciw księciu niechęć żywił.
Sądził pewnie, iż po ojcu swym, Województwo Poznańskie weźmie w spadku.
Przed przybyciem księcia i duchowieństwa na dni parę, Sędziwój, nie bardzo rad zapowiedzianemu zjazdowi, przy którym on, co tu panował, podrzędne miał stanowisko — rozporządzał właśnie gotując się na umieszczenie gości, gdy do wrót postrzegł idącego ku sobie pieszo, dobrze znanego Zarębę.
Wiedział dobrze co go spotkało i że on jeździł po swoich, podburzając tajemnie powinowatych i Nałęczów przeciwko księciu
Za młodu Zaręba z Sędziwojem byli w zażyłości wielkiej. Oba charakterów podobnych tem się tylko różnili może od siebie, iż Zaręba nie krył się nigdy z tem co myślał i wybuchał otwarcie, a Kasztelan skrytym był i umiał się za takiego podać, jakim mu być było potrzeba.
Z dawnych czasów wiedział to Zaręba, iż Sędziwój ząb miał do księcia, choć płaszczył się przed nim dla łaski. Temi pokłony i pochlebstwy doszedł do tego, że mu kaliski zamek zdano. Tego mu było za mało.
Wojewodą w Poznaniu i u boku księcia chciał być, aby nim zawładnąć.. a to mu się nie powiodło.
Przy pozorze rubasznym, Sędziwój skryty był i zręczny, a całkiem się nigdy nie zwierzał nikomu.
Zdziwiło go, iż wywołany Zaręba jawny wróg księcia, śmiał mu się tu stawić w chwili, gdy właśnie gotował się na przyjęcie jego.
Nie na rękę mu to było — sądził wszakże, iż może ukorzony i żałujący porywczości swej, chce przez niego prosić o przebaczenie.
Zaręba śmiałym krokiem zbliżał się ku niemu, z dawną poufałością, dziś już nie właściwą, bo jeden był teraz u góry, a drugi spadł nizko.
— Niezaprzecie się mnie przecie, w niedoli mej? — odezwał się przybywający.
— Dziwić się muszę — odparł Sędziwój — iż macie odwagę mnie urzędnika z książęcego ramienia i sługę jego, do dawnej wyzywać przyjaźni.. Głoszą cię wszyscy wrogiem naszego pana.
— I jestem nim — rzekł głośno Zaręba — Wy, panie Kasztelanie, — dodał kładnąc przycisk na tytule — nie bądźcie zbyt dumni z łaski, jaką macie u pana! Co mnie spotkało wczoraj, wam się jutro może przygodzić. Potem i taki wywołaniec jak ja, zda się — —
— Dość tego, w podwórzu — zamruczał Sędziwój. — Szczęście, że was tu nikt nie zna, chodźcie do izby za mną.
— A no! nie uwięzicie mnie przecie! — rozśmiał się śmiały Michno.
— Póki nie muszę, nie zrobię tego — rzekł Kasztelan.
Szli do zabudowania oba, jakoś nie ochoczo.
Kasztelan na zamku zajmował izby przednie po ks. Bolesławie, ale właśnie z nich dla księcia i gości ustępować musiał. — Powiódł więc Zarębę do komory, w której nieład panował, bo do niej zrzucono ruchomości jego własne — nie mając ich czasu ustawić.
Spojrzawszy na Zarębę, który opalił się srodze, schudł i twarz miał pofałdowaną namiętnością jaka w nim wrzała — Sędziwój uśmiechnął się litościwie.
— Cóż? — spytał — nie sprzykrzyło ci się jeszcze jak lisowi przez psy gnanemu wymykać? Chcesz przebłagać pana?
— Kto? ja? przebłagać? jego? — wybuchnął Zaręba. — Ja? Toś zgadł! Tak ci ty go kochasz i znasz jako i ja.., choć niby on łaskaw na cię a ty na niego. Starzyśmy towarzysze, nie kłammyż przed sobą, bo to na nic. Ja nie myślę kryć co w głowie mam, a do ciebie nie przychodzę prosić o wstawiennictwo — ale cię buntować.
— Toś bardzo źle padł — odrzekł zimno Kasztelan. — Jam nie dla was.
— A któż to wie? — poufale się rozsiadając ciągnął Zaręba dalej. — Pogadajmyno, po staremu.
Sędziwój ciekawy być musiał, nie zamknął mu ust, czekał...
— Książe ciebie nie bardzo lubi — mówi Michno — to wszystkim wiadoma rzecz i tobie. Dał ci zbywając się kasztelanją dla pamięci ojca twego i żeś mu się nizko kłaniał. O Województwie ci się śni — ale nadaremnie. Ty go nie dostaniesz.
Zresztą, co tu wodę warzyć? Przemysław wasz na swem księztwie się nie ostoi. Ziemianie go wyżeną. Zbójcą jest żony własnej, wszetecznikiem, a tyranem chce być nad nami. Brandeburgi na niego zęby ostrzą, Ślązacy go nie cierpią i zabierą co ma, Pomorza nie doczeka.. Śni mu się korona, będzie ją miał w piekle u Lucypera!
— Milczże! — ponuro przerwał Sędziwój.
— Dla czego mam milczeć? — odparł Zaręba. — Słuchaj czy nie, ja mówić muszę... Gdybyś rozum miał, a mnie posłuchał, wyżej byś poszedł niż jesteś...
Kasztelan przerwał znowu niecierpliwie.
— Bzdurstwa pleciesz!
— Sądź jak chcesz! Ja jadę z Wrocławia od ks. Henryka. Kazano mi cię wymacać!
Przelękły i zdziwiony Sędziwój się rzucił.
— Milczże ty mi ze swoim księciem. Ja was obu znać nie chcę. Jeśli mi dłużej takie pleść będziesz — niecnoty — kto ci ręczy, że chwycić nie każę?
Zaręba się rozśmiał.
— Nie każesz chwycić i nie wydasz! — zawołał. — Ja cię znam. U ciebie to we środku, co u mnie na wierzchu. Nie zmuszam cię do niczego, aleśmy towarzysze starzy, dobrze ci życzę. Trzeba się na dwie strony oglądać. Kto wie co będzie.
— A tyś to się oglądał gdyś w tę kaszę wlazł, w której siedzisz? — odparł Sędziwój.
— Okaże się to później — rzekł Zaręba — teraz mówmy jak na starych towarzyszów przystało, choć ty jesteś Kasztelanem a ja włóczęgą. Mówię ci na prawdę. Ks. Henryk Wrocławski radby się z tobą bliżej poznał. Zjedź kiedy do niego... może się to wam na co przyda...
Sędziwoj[7] rzucił nań oczyma badającemi.
— Ależ — cicho! szepnął zmięszany. Zaręba dał mu znak oczyma.
— Słuchaj — dodał — księciu twojemu nie pomoże nic, musi on paść. Jutro, za rok, dwa, ja niewiem, choćby się i królem ogłosił, nie minie go to. Gdy go ukoronują, czego mu się chce, tem ci prędzej padnie.
Ziemianie wiedzą co król znaczy. Teraz niemi pomiata, książęciem będąc, potem na karki wsiędzie.
Mów ąc[8] to Zaręba ciągle na Sędziwoja spoglądał, badając skutku swej mowy. Kasztelan nie pokazywał po sobie nic, oprócz niepokoju i zniecierpliwienia.
Michno zmienił nieco mowę.
— Za długoletnie służby wasze, nie możecie się wielkiemi łaskami Przemysława pochwalić — rzekł — Bolesław Pobożny was za życia uczynił Ochmistrzem swego dworu, należało się wam już coś więcej niż kasztelania kaliska...
— Należało mi Województwo — wyrwało się Sędziwojowi — nie komu ino mnie. Stała mi się niesprawiedliwość!
— Przemysław wam nie sprzyja — dodał Zaręba — służba wasza idzie marnie.
W tem przerwano im rozmowę. Zaręba zabiegliwy a nieustraszony, choć się zbliżała chwila przyjazdu księcia, wieczorem znowu powrócił do Sędziwoja.
— Cóż? wy tu jeszcze? — zapytał go Kasztelan. — Toć to szaleństwo! Gdyby kto ze dworu księcia nadjechał, a zobaczył was?
— Tego mi właśnie potrzeba — rzekł Zaręba obojętnie. — Mam tam dużo przyjaciół, których bym rad widział.
Sędziwój był nastraszony tém zuchwalstwem.
— Natkniesz się na kogo, co cię może wydać i kazać ująć!! — zawołał. — Idź ztąd na skręcenie karku, ja cię tu widzieć nie chcę. — Idź!
— Bądźcie o siebie spokojni — odezwał się Zaręba. — Nie możecie przecież, przy takiem zjeździe wiedzieć o każdym, co się tu pląta. Ja się nie boję i zostanę. Nie taję się z tem, że będę przeciwko księciu podburzał, ale to moja sprawa, wy za to nie odpowiadacie...
Śmiało mu popatrzał w oczy.
— Prędzej, później i wy się do nas przyłączycie — dokończył. — Krzywdy wyrządzonej zapomnieć trudno, a ja wam ręczę, że ks. Henryk ją wynagrodzi.
Jak się stało, że Zaręba w izdebce ciasnej na zmaku pozostał na noc i w czasie zjazdu przebywał w Kaliszu — o czem Kasztelan wiedział — wytłumaczyć trudno.
Gdy wieczorem po uroczystości wyprawiono ucztę na zamku, a na ludzi mniej zwracano uwagi, bo wielu nieznanych z Biskupami napłynęło, Zaręba w ciemnych przejściach czatował na podpitych dworzan Przemysława, między któremi miał przyjaznych wielu.
Do ich liczby należał młody Ząb, syn Łowczego Gnieźnieńskiego, dawny druh Nałęcza i Michny, który zobaczywszy tu Zarębę, przeląkł się wielce.
— Jakżeś ty się tu śmiał wcisnąć? — zawołał — pozna cię kto i wskaże, to zginiesz.
— Nie boję się — rzekł Michno, odwodząc go na stronę. — Widzisz, że śmiało chodzę, niech cię to nauczy, że ja tu swoich mieć muszę i siebie jestem pewny. Wasz książe otoczony jest takiemi jak ja, co mu życzą właśnie jako ja i Nałęcz...
Ząb nie dając się uspokoić, drżał i wyrywał się a Zaręba śmiał się.
— Tchórz jesteś — mówił, — połowa ludzi teraz napiłych, druga zajęta tem, żeby się upiła, nikt na mnie zważać nie ma czasu. Ja ciebie nawracać nie myślę, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć.
I trzymając Zęba za pas, badał go nieustraszony Michno.
— Mów mi, co Przemko robił po śmierci księżnej, gdy rozkaz jego spełniono? Patrzaliście nań?
— Rozkazu nie dawał — odparł Ząb, — nie prawda! Rozpaczał gdy się to stało. Mina przed pomstą jego natychmiast uchodzić musiała, o mało ją nie zabił.
Zaręba śmiał się szydersko.
— A! tak! tak! — dodał... — Powiesz mi, że i pogrzeb kazał sprawić okazały i sam na nim był! To ja wiem przecie, bo, choć wy mnie nie widzieliście — patrzałem sam na to. Krok w krok za nim chodzę...
— Aż póki ułapiwszy cię stracić nie dadzą — dokończył Ząb.
— Kto kogo da stracić to jeszcze nie wiadomo — odezwał się Michno obojętnie. Ja cię pytam o co innego. Jak do zabójstwa przyszło? Kto mu radził? Kto pomagał?
— Nie wiem nic..!
— Tchórz jesteś, albo zły człek, — począł gwałtownie Zaręba, nie puszczając go, choć się wyrywał. Po zabójstwie kto przy nim był?
— Widziałem tylko ks. Teodoryka.
— Wiernego służkę i pochlebcę — dorzucił Zaręba. — Ten też pewnie zawczasu wiedział o wszystkiem!
Ząb, na którego mimo zimna poty biły ze strachu, wyrwał się wreszcie z rąk przyjaciela. Drudzy też, których po kątach łapał, nie mieli wielkiej ochoty z nim rozmawiać. Błądził tak przez wieczór cały, a w ostatku kilku podpiłych ściągnąwszy, wyszedł z niemi do miasta. Z temi starał się bliższe zawiązać stosunki, co mu się w części udało, ale nazajutrz z ust do ust chodziła po cichu wieść o zuchwałym chłopie, którego kilku widziało.
Zrana ks. Teodoryk wszedł do księcia, dając mu znak, że chce z nim mówić na osobności.
Od śmierci żony, książe obawiał się o siebie i miał na ostrożności, Lektor też lękał się zemsty, o której głuche chodziły wieści, że ją gotowali jacyś Lukierdy powinowaci czy przyjaciele.
Z pewnemi zastrzeżeniami, ks. Teodoryk uwiadomił Przemysława, iż wypadkiem wpadł na poszlak o przechowywaniu się Zaręby na zamku, i o porozumieniu jego z Kasztelanem Sędziwojem.
Przemysław zrazu zaprzeczał temu, wierzyć nie chciał — potem namyśliwszy się, dowódcy straży, którą z sobą przywiódł z Poznania, kazał strzedz wrót i nieoddalać się od zamku.
Sędziwoj[9], którego to uderzyło, bo stało się nagle i z wyłączeniem załogi, pobiegł niespokojny do księcia, którego znalazł nachmurzonym i gniewnym.
Zwrócił się do Kasztelana żywo Przemysław, zaledwie zobaczywszy go u progu.
— Wiem o tem, — rzekł do niego — że ten niepoczciwiec, który dawno na śmierć zasłużył, Michno Zaręba był wczoraj na zamku. Okazywał się jawnie, urągając mojemu gniewowi — a wy, nie wiedzieliścież o tem?
— Nie wiem, — odparł Kasztelan bledniejąc. Na zamku wczoraj były tłumy, nie mogłem widzieć wszystkich... Wcisnął się może zuchwalec.
— Szukać go każcie, chwytać — dodał książe. — Głową mi swą odpowiadacie za bezpieczeństwo! Zaręba nie był tu pewnie bez złej myśli... To druh wasz dawny!
Kasztelan żachnął się.
— Nieprzyjaciel pana mojego, — zawołał — przyjacielem moim być nie może. W. Miłość krzywdę mi czynicie! Posądzacie mnie.
Przemysław nie mógł się pohamować w gniewie.
— Kasztelanie, — rzekł — nie posądzam was, ale wiem, że żal macie do mnie; nie wiele polegam na was!!
— Nie miałem nigdy ani wiary, ani łaski u Miłości Waszej, — wybuchnął Sędziwój, — ja też to wiem zdawna. Za me usługi wierne coś mi więcej należało niż zamek kaliski!
— Jeśli on wam nie miły — zawołał książe — mówcie, dam go innemu. Możecie gdzieindziej szukać szczęścia!!
Dziś nie pora o tem — dołożył — dopóki kasztelanem jesteście, idźcie i każcie tropić tego łotra.
Sędziwój chciał coś mówić jeszcze, ale książe na drzwi palcem mu wskazał.
Kasztelan musiał to znieść, że jakby mu nie ufano, ludzie przyboczni księcia, strzęśli w oczach jego zamek cały, wszystkie komórki i wyżki. — Trwało to godzin kilka, w ciągu których pilno wrót strzeżono...
W trwodze wielkiej przebył je Sędziwój, lękając się, aby Zaręby nie pochwycono, lecz ani tu, ani w mieście go nie znaleziono.
Dopiero, gdy poszukiwania bezskutecznemi się okazały, Kasztelan skarżąc się głośno i wyrzekając poszedł do księcia.
Przemysław nie dał ich sobie czynić, zbył go pańsko i surowo. —
— Radzę wam, kasztelanie — rzekł odprawując go, — nie mnie obwiniać ale siebie. Strzeżcie się na przyszłość, bym was posądzać i żalu do was mieć, nie znalazł powodu...
Sędziwój dotknięty mocno, wyszedł po tej odprawie — z pragnieniem zemsty w sercu.
Arcybiskup dnia tego wyruszał z Kalisza do Gniezna; Przemysław mu towarzyszył, Biskupi też jechali z niemi lub do stolic swoich, tak że zamek opustoszał znowu...
Nad wieczór Sędziwój który się burzył ciągle, poszedł sam na miasto szukać Zaręby. Miał już postanowienie porozumienia się z nim i książętami Slązkiemi[10]. Przeczuwał, że i on go szukać będzie. Na pół drogi się spotkali.
— Narobiłeś mi zła — krzyknął zoczywszy go Sędziwój rozjątrzony — bodajeś sam go doznał!
Uśmiechnął się Michno.
— Co wam się złem wydaje, na dobre wyjdzie, — rzekł. — Lepiej dla was, gdyście się przekonali, czego się macie po księciu spodziewać.
Łaski jego nie odzyskacie, wiary w was nie ma. Jedźmy do Wrocławia, tam was przyjmą ramiony otwartemi. — Nie będę taił dłużej, mam polecenie tam was ściągnąć.
Krótko się kasztelan namyślał.
— We Wrocławiu i tak być miałem, — odparł udając obojętność. — Nie ma w tem grzechu księciu się pokłonić. Ale — co z tego!
— Czyż ja wam potrzebuję tłumaczyć? — szepnął Zaręba. — Wiecie, że książe Wrocławski z Brandeburczykiem trzyma, bo ma córkę Ottona długiego za sobą. Brandeburgi na Pomorze czyhają, a on całej Polski chce i będzie ją mieć. Jedźcie! czem prędzej, tem lepiej!
Przemysław paść musi i zginąć, — dodał — a nie z czyjej ręki, jak z mojej!
Kasztelan widząc ludzi nadchodzących, nakazał mu milczenie, lecz zaprowadziwszy go o zmroku do komory, długo się z nim naradzał. Zaręba szybko potem nazad do miasta powrócił, konie kazał siodłać i zniknął.
W kilka dni potem kasztelana w Kaliszu nie było, mówiono, że wyjechał do majętności swych i dość długo oczekiwano nań w zamku. Kędy się zabawiał nie wiedział nikt. Donoszono do Poznania o tem, iż Sędziwój mało nad bezpieczeństwem grodu powierzonego mu czuwał — ale nic nie zdawało się zagrażać.





V.


Na zamku Wrocławskim od zgonu Henryka Brodatego, nie mało się razy panowie i dwory zmieniały. Coraz inaczej wyglądało to siedlisko główne Piastów Ślązkich, które, choć od niego dzielnic wiele oderwano, zawsze się za ich stolicę uważało. Dobijali się oń z kolei potomkowie świętej Jadwigi rozrodzeni, a w tych rozterkach książęcych, miasto samo i ludność jego coraz większego nabywało znaczenia.
Wnuk zabitego pod Lignicą, Henryk, teraz tu panujący, wielkiego i niespokojnego był ducha. Pragnął szerokich posiadłości, a choć mu się zagarnąć je nie udawało, nawet w walce z nieszczęśliwym Rogatką, nie dawał się zrazić i odstręczyć niczem.
Zaledwie sam z więzienia uwolniony, kusił się o chwytanie drugich; przegrawszy bitwę jedną, myślał już o tej, którą miał ją powetować.
Był to mąż naówczas w sile wieku, jak wszyscy Ślązcy Piastowicze, zbudowany krzepko, życiem rycerskiem wzmocniony, wytrzymały, zacięty. Pełen ambicji, marzyciel, potrosze poeta składający miłosne piosnki niemieckie, nic już w sobie polskiego nie miał, a stosunkami pokrewieństwa i ducha sięgał po za granice Polski, do Brandeburgów, do Czech, do Cesarstwa.
Cały też dwór jego, oprócz malkontentów z Polski, którzy zbiegali doń ofiarując mu usługi swoje, składał się przeważnie z niemców, sasów, szwabów i różnego plemienia przybłędów.
Strój, język, zabawy, podobnym go zupełnie czyniły do dworów innych niemieckich książąt, którym książe Henryk starał się być podobnym.
Żona jego, córka Ottona Brandeburgskiego, wniosła tu z sobą niechęć do wszystkiego, co polskiem było.
Spiskowano jawnie prawie przeciwko tym wszystkim książętom, którzy do Krakowa i Sandomierza, Poznania i Kalisza prawa mieli.
Przemysław tak samo jak inni, stał na zawadzie ks. Henrykowi.
Nie było z nim jawnego rozbratu, lecz knowano potajemnie, jak się to naówczas wieść było zwykło.
Upatrywano sposobności, aby mu dzielnicy uszczuplić, albo z niej wyrzucić zupełnie.
Na rękę więc było księciu Henrykowi, gdy mu dnia jednego Ochmistrz dworu jego Werner, dał znać, iż z Polski przybyły, ziemianin jakiś, poważny człek, o posłuchanie go prosił.
Był to Zaręba, który na dworze Przemysława, między niemcami, języka ich się trochę przyuczył.
Dla tej zemsty, której pragnął gotów był teraz na wszystko. To co tu widział, mogło Zarębie dać wielkie wyobrażenie o możności pana, pod którego opiekę chciał się uciec.
Henryk równie wspaniale zwykł był występować jak Przemysław. Dwór jego cudzoziemski był świetny i liczny, on sam pamiętał o tem, że był wielkiego rodu. Zamek Wrocławski co się nigdy wziąć nie dawał, choć nieraz do koła palono przedmieścia i miasto, urósł znacznie, mocnym był i okazałym.
Dawne budowy, po większej części drewniane ustąpiły murowanym. Ściany obwodowe wzmocniono basztami krągłemi; w pośrodku sale sklepione i ganki kryte, pełne były zawsze dworu licznego i występującego z przepychem.
Dawnego języka krajowego nikt tu teraz nie posłyszał, duchowieństwo otaczające księcia nie zbyt liczne, rycerstwo, niewiasty księżnej — wszystko niemieckie było.
Wieczorami najulubieńszą zabawą księcia słuchanie pieśni miłosnych i popisy z temi, które sam układał.
Świat otaczający, pół Polski jeszcze miano za barbarzyński i dziki.
Chciwość władzy u księcia Henryka łączyła się z niepomierną żądzą zwiększenia bogactw, które mu do niej drogę usłać miały.
Nie przebierając w środkach, gdy chciał skarbiec zasilić książe, tak jak Rogatka rzucał się na kogo mógł, szczególniej na duchowieństwo, które z dóbr wielkich nic nie opłacając, ciągnęło dochody znaczne i miało sławę zamożności. Przywłaszczaniem sobie dóbr, dziesięcin, nakładaniem przymusowych danin na Biskupów i kapituły, Henryk, przyczynił sobie nieprzyjaciół w całem duchowieństwie. — Sarkano, opierano się, skarżono do Rzymu, lecz niewiele to pomagało.
Z Biskupem Tomaszem Wrocławskim rozpoczynała się już wojna otwarta. Na zamku więc rzadko się spotykało duchownych, a ci co tu gościli, z biskupem i klasztorami zerwać musieli.
Zaręba, którego na zamek chętnie wpuszczono, oczekując na posłuchanie u księcia, miał czas się przekonać, że tu już śladu nie było dawnych obyczajów, które się w Poznaniu jeszcze zachowały.
Książe, który doń wyszedł po domowemu, ale wytwornie odziany, w jedwabnych sukniach obszytych futrem kosztownem, majestatyczniejszym mu się wydał nad Przemysława.
Na ukłon odpowiedział zaledwie patrząc na przybyłego z rodzajem szyderskiego politowania. Zapytał go naprzód kto był. Zaręba począł od opowiadania pobytu swego na dworze Przemysława, pożyciu jego z żoną, śmierci jej i oburzeniu, jakie ona przeciwko niemu wywołała. Wspomniał o krzywdzie, jaka mu się stała, a zakończył tem, że usługi swe przeciw Przemysławowi gotów był księciu ofiarować. —
— Nie wiesz przecie, — odparł dumnie ks. Henryk, — czym ja z nim, czy przeciw niemu?
— W. Miłość nie możecie być z nim, — odparł Zaręba — na to wielkiego rozumu nie trzeba, aby się domyśleć. Z prawa starszeństwa należy wam dziedzictwo tych ziem, które on trzyma, dla czegóż byście go nie mieli osiągnąć? Przemysławowi niechętni są ziemianie, podać im tylko rękę potrzeba.
Ślązak słuchał trochę niedowierzająco, siadł, podparł się, wyciągnął, dając mówić przybyłemu. Nie okazywał ani wstrętu do tego, co mu prawił, ani zbytniego zajęcia. Człowiek, zdrajca — budził w nim niechęć widoczną.
Zaręba rozgadał się szeroko o swych powinowatych, o ziemianach jedno z nim mającym przekonanie — a nakoniec rzekł kusząc ks. Henryka.
— W. Miłość możecie łatwo dostać zamek kaliski, byleś rękę wyciągnął. Znam Sędziwoja, który tam kasztelanem jest, iż z nim się ułożyć będzie można...
Posłyszawszy to Henryk okazał żywsze nieco zajęcie. Rozpytywać zaczął o Sędziwoja — odprawił Zarębę, przywołać go kazał raz drugi, i Michno wyruszył na ową do Kalisza wyprawę.
Wrócił z niej z najlepszemi nadziejami, a wkrótce potem i przyobiecany Sędziwój we Wrocławiu się zjawił.
Sam książe potajemnie wiódł z nim układy.
Przygotowania do opanowania grodu potrwały kilka miesięcy.
W końcu Września następnego roku, Przemysław znajdował się na zamku swym w Poznaniu.
Żył teraz dosyć odosobniony od śmierci Lukierdy, posępny, a ks. Teodoryk, który go zabawiał, czytał mu, rozrywał, coraz był w większych łaskach...
Na zamku wiele się zmieniło.
Książe usiłował wspomnień dojmujących zatrzeć ślady. Izby, w których zbrodnia dokonaną została przerobiono zupełnie, oddano je na pomieszczenie dworu, a inne wspanialsze, odnowione gotowano dla przyszłej żony księcia, o której już naówczas mówiono, iż książe powinien się o nią był starać.
Młody, w sile wieku, aby nie znijść bezpotomnie, musiał szukać towarzyszki. Świnka lękając się, aby do swawoli nie wrócił nalegał. I on i ks. Teodoryk ciągle to książęciu przypominali.
Przemysław ociągał się z jakąś zabobonną obawą.
Wieść o gwałtownej śmierci Lukierdy tak była rozpowszechnioną, iż wielu odstręczała od niego. Po różnych dworach próbowano starać się o księżniczki, których odmawiano. W ciągu krótkiego czasu krwawa przygoda urosła w legendę, zmieniła się w pieśń, którą publicznie po kraju śpiewano. Weszło to było w wiarę powszechną, iż książe mord żony nakazał.
W pieśni żałosnej, którą nuciły niewiasty, Lukierda prosiła męża, aby jej życie darował, by jej powrócić do swoich, choć w jednem gźle, boso pozwolił. Okrutny Przemysław skazywał ją na śmierć, a śpiew łzy wyciskając, wzmagał niechęć przeciwko niemu. —
Powtarzania tych pieśni niepodobna było zakazać. Nucili ją po gospodach publicznych gęślarze, niewiasty uczyły się i roznosiły. Wprędce rozpowszechniła się tak, że z tęskną jej nutą nieraz dwór książęcy w podróżach się spotykał.
Chociaż na zamku komnaty, w których Lukierda życie skończyła, przebudowane były i przez dwór zajęte — powiadano, że nocami ukazywał się tam cień zabitej w białej sukni, z włosami rozpuszczonemi, z głową na piersi zwieszoną, załamanemi rękami, błądzący po izbach i podwórzu między zamkiem a kościołem.
Sam książe słyszał o tem i strach go ogarniał taki, iż w nocy wychylić się sam wahał z komnaty. Duchowni doradzali pobożne dary i fundacye; jakoż w miesiącu Grudniu, zaraz po zgonie Lukierdy, Przemysław założył i wyposażył wsiami bogato klasztor dominikanek.
Nie uspokoiło go to jednak... W sumieniu swem cierpiał. Ks. Teodoryk jako ostatnie lekarstwo ożenienie zalecał.
Wzięto się do przerabiania na zamku, a sługi, które do morderstwa należały, precz wysłano.
Bertocha dręczona zgryzotami, wkrótce zapiła się i zmarła.
W poszukiwaniach nadaremnych żony dla księcia sięgnąć musiano aż do dalekiej Szwecyi po córkę Waldemara króla, który w wojnie był z braćmi, spowodowanej rozpustą i swawolą. — Mszczono się na nim za uwiedzioną siostrę żony...
Księżniczka Ryksa, córka Waldemara łatwą była do pozyskania, bo niemiała wyposażenia a ojciec zagrożony strąceniem z tronu, niemiał już nawet stałej stolicy i po kraju się błąkał.
Mówiono więc o poselstwie do Szwecyi, a Przemysław choć uległ Śwince i godził się na to, zwłóczył je i odkładał przez jakąś dziwną obawę.
Smutne było życie na tym zamku, nad którym jeszcze cień nieszczęśliwej pani ulatywać się zdawał — książe ztąd często się wyrywał do Gniezna, w towarzystwie Arcybiskupa jedną znajdując pociechę. Łowy go nie bawiły, turnieje na zamku zaniedbane zostały...
Jednego z chmurnych i smętnych wieczorów wrześniowych, o niezwykłej godzinie, gdy książe sam z ks. Teodorykiem w komorze swej odpoczywał, zjawił się Tomisław dopraszając posłuchania.
Żądanie to w porze spóźnionej zaniepokoiło Przemysława.
Wpuszczony Wojewoda był blady i poruszony.
— Ze złą wieścią przybywam, — odezwał się nie osłaniając i nie szczędząc księcia, — Sędziwoj nas zdradził, zamek Kaliski zdał księciu Henrykowi Wrocławskiemu.
Książe stał chwilę jak przybity.
— Sędziwoj![11] — Henryk! — począł niewyraźnie. — Zkąd wieść?
— Miasto się nie dało opanować — obroniono je pono — dodał Tomisław. Są ludzie, co ztamtąd zbiegli.
Spojrzał na pana, który się nie odzywał, okazując tylko wzruszenie wielkie. Nagle Przemysław podniósł głowę i zawołał głosem silnym.
— Ludzi zwołać! Idziemy na Kalisz! Wszystkiemi siłami... Ja sam poprowadzę...
Zabrakło mu tchu na chwilę.
— Ani godziny nie traćcie — dorzucił prędko — natychmiast gońców słać na wszystkie strony... Idziemy jutro... poszedłbym dziś, gdyby można.
Tomisław potwierdził potrzebę prędkiego działania. Wydawać zaczęto rozkazy natychmiast.
Książe budził w sobie otuchę, ale i w nim i w Wojewodzie nie było wielkiej nadziei odzyskania Kalisza.
Drugiego dnia już dowiedziano się, że zamek był silną opatrzony załogą i do oblężenia spodziewanego przygotowany. Klęska tę miała tylko dobrą stronę, że Przemysława z odrętwienia wywiodła, zmusiła do wojny, do zapomnienia, co mu na sercu leżało.
Gdy w kilka dni potem ściągnięte siły pod wodzą Tomisława i samego książęcia na Kalisz szły, w twarzy Przemysława widać było gorączkowe walki pragnienie i zapał rycerski. Naglił, wydawał rozkazy, sam wszystkiem się chciał zajmować.
Wojsko zebrane na prędce, choć się z najprzedniejszego rycerstwa składało, liczbą szczupłe było. Książę wołał, że gotów własne dać życie, aby stratę, którą sobie przypisywał — odzyskać.
Nim dociągnęli do Kalisza, Henryk miał czas w nim obwarować się dość silnie, okopać i ludźmi napełnić. Samo położenie wśród nizin błotnistych utrudniało obleganie i zdobycie.
Przemysław opasał naprzód twierdzę do koła, zdało się, iż jeśli nie siłą to głodem wziąć ją musi, gdyż Ślązacy nie mieli wyjścia nigdzie, a odsieczy rychłej nie mogli się spodziewać.
Lecz zaledwie namioty rozbito, a Tomisław czas miał się rozpatrzeć i rozsłuchać — przybył do księcia smutny, prorokując, że leżeć przyjdzie długo, bo zamek był najlepszym rycerstwem Ślązkiem silnie bardzo osadzony.
— Czekać! stać! oblegać nie myślę — przerwał mu książe. — Ślijcie do zamku z zapowiedzią, że jeśli mi się do trzech dni nie poddadzą, szturmem wezmę ich i nikogo nie puszczę z życiem.
Wojewoda próbował ułagodzić księcia, nie dopuścił mówić.
— Trzeciego dnia szturm przypuszczę, bodajbym sam w nim miał zginąć! — powtórzył.
Wojewoda musiał wyjść posłuszny jego woli.
Wysłanych pod mury z wezwaniem niemcy przyjęli śmiechami.
Urągali się wołając:
— Chodźcie — weźcie!!
Książe ledwie trzeciego dnia mógł cierpliwie doczekać i mimo przedstawień Wojewody, kazał na ranek gotować się do szturmu.
Wszystkim on, oprócz niego, wydawał się nadaremnym, lecz książe mówić o tem nie dawał i jak szalony sam pędził do boju.
Jak dzień rycerstwo, które się w końcu zapałem jego przejęło — posunęło się pod zamek.
Tomisław i starszyzna największą trudność mieli Przemysława uratować od niebezpieczeństwa, na jakie się ślepo narażał. Rzucał się w najbardziej zagrożone miejsca, na strzały i pociski, na stosy trupów, które wkrótce całe zaległy podwale.
Niemcy widząc, że nie ujdą z życiem, bronili się rozpaczliwie. Dzień cały bez przerwy ponawiano napady daremne — Tomisław błagał, książe go nie słuchał.
Co było najprzedniejszego rycerstwa, padło w tej walce nierównej z kłodami i kamieniami, nie z ludźmi. Przemysław w potłuczonej zbroi, ranny, rozpaczający, już nocą prawie ledwie się dał odciągnąć od murów. Niemal gwałtem porwano go ztamtąd oznajmując, iż Arcybiskup z Gniezna przybył i w namiocie nań czekał, powołując go do siebie.
Był to jedyny człowiek, którego głosu mógł książe w tym stanie ducha usłuchać. Poległych rycerzy trupy, odparte szturmy — upokorzenie, odejmowały mu przytomność.
Na pół umarły od tego bólu, dał się wieść bezsilny i nieszczęśliwy.
W namiocie oczekiwał nań Świnka.
— Ojcze! — zawołał ujrzawszy go książe. — Pomsta Boża nademną! Kaliski zamek, stryja mojego stolica, którą otrzymałem w spuściźnie, w rękach obcych!! Kalisz! rycerstwo moje najlepsze leży trupem! a ja nie umarłem!
Arcybiskup przeżegnał go.
— Bóg tak chciał — rzekł spokojnie — kara to, próba czy napomnienie, nie wiem, ale wyrok, któremu się poddać potrzeba!
— Nie odstąpię ztąd! raczej zginę! — począł Przemysław.
Biskup rękę mu położył na ramieniu.
— Pokój z tobą! — rzekł. — Pokój z tobą! Ja ci przynoszę go. Henryk do mnie przysłał, Kalisz ci powróci, za kawałek ziemi mniej cenny a jemu przyległy.
— Nigdy! — odparł książe.
Arcybiskup na próżno go skłonić usiłował. — Książe nazajutrz nakazał szturm nowy.
— Nie mamy z kim go ponowić — odezwał się przywołany Wojewoda.
Wymówki tej Przemysław słuchać nie chciał, trwał przy swojem, burzył się i szalał. Arcybiskup nie odstępował go, usiłując powolnie przywieść do opamiętania.
Przypomniał mu, że Bóg przeznaczając go do podźwignięcia korony Chrobrego, przez ciężkie próby i trudy wiedzie do tego celu. Nakłaniał, aby chciwemu Henrykowi dał ziemi kawałek dla odzyskania Kalisza i spokoju.
Przemysław nie ufając już przyszłości, liczył wszystkie nędze i zawody żywota swego.
— Całe moje życie — mówił — zmarnowało się w łamaniu z losem... Nie ufam już w przyszłość lepszą. Od młodości ciągiem jednym klęsk i zawodów była dola moja. Policzcie więzienia, zdrady, domowe męki, błędy moje, zbrodnie, które na mnie włożono! Nie jestem godzien korony, a życie mi obmierzło.
Trzeba go było jak dziecię pocieszać, Świnka używał wszelkich środków.
— Mój książe — rzekł mu — i jam się nie czuł nigdy godnym tego arcykapłańskiego dostojeństwa, które Bóg włożył na mnie. Uspokój się, a zachowaj dla przyszłości — Henryk ci Kalisz powróci, posłańcy jego i pełnomocnicy czekają — ja będę pośrednikiem.
Przemysław odpowiadał jednem, że chce iść, walczyć i ginąć.
Ledwie po długich usiłowaniach, udało się Arcybiskupowi zmiękczyć Przemysława, który w końcu wszystko zdał na niego.
Świnka pochlebiał sobie, iż powagą swą skłoni Ślązaków do łagodniejszych warunków, wystawując im jak niegodziwą zdradą opanowali gród, do którego żadnego prawa nie mieli.
Ślązcy pełnomocnicy wezwani do obozu przybyli dumni i zuchwali jak zwycięzcy, wcale nie skłonni do ustępstw. Arcybiskupia powaga ludziom którzy swego pana codzień z władzą duchowną widzieli w zatargach, nie czyniła na nich wrażenia.
Werner, ulubieniec księcia, z góry oświadczył, że innych nie przyjmie warunków, tylko ustępstwo Ołoboku z przyległym powiatem. Narzucał nadto Przemysławowi obowiązek wystawienia tam twierdzy, którą gotową oddać miał Henrykowi.
Arcybiskup próżno się starał o zniesienie przynajmniej ostatniego warunku.
— Wystawcie sobie twierdzę sami — rzekł — uczynicie ją jaką chcecie.
— Na to my ani czasu, ni kosztu tracić nie chcemy — odparł Werner. — W Kaliszu mamy zamczysko dobre, warowne, nie zamienim go tylko na inne, które będzie tego warte.
— W Kaliszu się nie ostoicie! — mówił Świnka.
— Któż to wie? — odparł Ślązak. — Ślązaków jest nas sporo, znajdziemy pomoc w teściu naszym Ottonie. Wy jej nie możecie mieć znikąd. Zdobędziemy miasto, zawojujemy ziemie okoliczne.
— Jakimże prawem? zkąd powód do napaści i wojny? — pytał Świnka.
— Wojna prawa nie pyta — rzekł niemiec, uderzając po mieczu dłonią — to prawo nasze!
Zostawiwszy ich w swym namiocie, gdzie, jako niemców słynących z tego, że pili dobrze, kazał hojnie przyjmować Arcybiskup, sam poszedł do Przemysława. Z tym szło równie trudno, jak ze Ślązakami, bo o Ołoboku i zamku słuchać nie chciał.
Niemcy się przy swem trzymali i już mieli odjeżdżać z niczem, gdy Tomisław z rannemi rycerzami ocalonemi po wczorajszej walce wszedł do namiotu księcia.
Rycerstwo ofiarowało panu swemu przysięgę, że Ołobok odzyszcze, aby go poświęcił bez trwogi.
Tomisław, brat jego, starszyzna wszystka całując krzyże swych mieczów, składali uroczyste zobowiązanie się, choćby twierdza najsilniejszą była, że ją wraz z powiatem odbiorą.
Nalegania, prośby, przysięgi, nakoniec księcia złamały, Świnka powstrzymał posłów i notarjusz siadł zaraz spisywać umowę.
Ślązak gdy do końca ją doprowadził, niezmiernie był rad i nie umiał ukryć tego, bo pomimo przechwałek, załodze w Kaliszu trudno się było utrzymać, a mieli tu najdzielniejszych swych rycerzy, których na zgubę narażać nie chcieli.
Gdy umowa spisaną została, Arcybiskup rzekł do Wernera:
— Powiedzcie panu waszemu odemnie, iż źle nabyte mienie, szczęścia nie przynosi, dodajcie i to, że ja Głowa kościoła ziemi tej ślę mu przestrogę, aby prawa jego lepiej szanował, gdyż ja nie poszanuję też książęcej dostojności.
Ślązak przyjął to z lekceważeniem.
— Przemawiacie za sprawą Biskupa Tomasza, — odezwał się. — Juści duchowny jeden za drugim ujmować się musi, ale ja tego panu memu nie odniosę. Wy wszyscy panowie duchowni trzymacie w skarbcach waszych więcej, niż wam potrzeba grosza, którego nam braknie. Ślecie go do Rzymu — a my darmo musiemy w obronie waszej wojować.
Pan nasz bezbożnikiem nie jest, ale gdy mu złota na wojnę potrzeba i do skarbca kościelnego sięgnie...
— A Kościół go wyklnie jak łupieżcę — zakończył gwałtownie Arcybiskup.
Werner i tem się nie dał poruszyć.
— Już to czasy te przeszły — rzekł — gdy ludzie od klątwy waszej umierali i gdy się jej lękano. Znajdziemy sobie księży, co nam mszę będą odprawiać mimo interdyktu.
Arcybiskup zbladł słysząc te zuchwałe słowa.
— Nie wyzywajcie mnie! — dodał groźnie — abym wam nie okazał, że anathema z tronu obalić może.
Tak się skończyła ta rozmowa, i posłowie odjechali księcia nie widząc, który chory w namiocie leżał.
Po owym szturmie nieszczęśliwym, reszta niedobitków musiała też w mieście i po namiotach spoczywać i goić rany, bo ani jeden z walczących nie wyszedł bez nich, a wielu potłuczonych i pokłutych umierało.
Przemysław nie chciał odciągnąć z pod zamku, dopókiby on mu nie był zwrócony. Chciał być świadkiem, gdy wyciągnie załoga i zająć gród na siebie.
Dowódzca Szwab, gdy odebrał rozkaz wyjścia z zamku, świetnie przybrał swe rycerstwo, chorągwie z orły czarnemi rozpuścić kazał szeroko, na czele postawił trębaczów i kotły i tak z tryumfem a urąganiem wyszedł krokiem powolnym przeciągając około obozu polskiego, którego żołnierze po namiotach się pozamykali.
Zamek, gdy z niego ostatni ciura i wóz ostatni wywlókł się za wrota zostawując je otworem, przedstawiał obraz spustoszonego, jakby przez Tatarów grodu, w którym nie pozostało nic, cokolwiek zabranem lub zniszczonem być mogło.
Resztka zasobów po księciu Bolesławie, zapasy oręża, szat, żywności, sprzęt nawet, Ślązaki uwieźli z sobą lub porozbijali i popalili.
Brakło tylko tego, by wychodząc ogień podłożyli pod ściany.
Drzwi z zawias powyrywane, połamane okiennice, powybijane błony, pobrukane umyślnie ściany, porąbane i poopalane słupy, szczątki naczyń potłuczonych, kupy gnoju po komorach — świadczyły o złości ludzi, którzy tu czas krótki przebyli.
Nie oszczędzono ani kaplicy zamkowej, w której ołtarz został nagi, bo z niej nawet krzyż srebrnemi blaszkami obity, na wozy zabrano, ani zakrystji, z której szaty i bieliznę wzięto, a skrzynie porąbano w kawały.
Kilka koni zdechłych ze zdętemi brzuchami leżało w dziedzińcu, z mięsem przez psy powyżeranem.
Gdy Tomisław wjechał na ten zamek, który znał za lepszych czasów, rad był, że uprzedził księcia, i co rychlej go oczyszczać kazał, aby przynajmniej w tym stanie Przemysław go nie oglądał.
Jadący za nim ziemianie milczeli, a niektórym z nich z ust wyrywały się przekleństwa.
— Pomścimy się za to! — mówili.
Nazajutrz dopiero znać dano księciu, iż mógł się na gród przenieść.
Wjechał z oczyma spuszczonemi wprost udając się do kaplicy, którą Arcybiskup, z klasztoru się sąsiedniego zapożyczywszy, jako tako przybrać kazał.
Tu pokląkłszy, uspokojony nieco, modlił się długo...





VI.


W rok potem we Wrześniu, Poznań jak niegdyś, gdy się sposobił powitać młodą panią swą ze Szczecina — przystrajał się na przyjęcie Ryksy, córki króla Waldemara.
Z Gdańska przyszła już była wiadomość, iż narzeczona księcia wysiadła na ląd szczęśliwie. Wojewoda, kasztelan i wysłane naprzeciw rycerstwo polskie wiodło ją do przyszłej stolicy.
I na ten dzień już jej przybycie zapowiadano.
Arcybiskup Swinka[12], którego sprawą małżeństwo przyspieszone zostało, oczekiwał tu na nią.
Nie z taką niecierpliwością radosną jak niegdyś wyglądano nowej Pani; lud ciekawy był ale nie wesół. Gody te przypominały pierwsze, gmin półgłosem nucił ciche pieśni o Lukierdzie. Coś jak obawa poms y[13] Bożej drżeniem przejmowało tłumy zalegające gościniec i place. Nic nie przerywało ciszy ponurej. Dzień był późnej jesieni z liśćmi pożółkłemi na drzewach, z bladem niebem powleczonem jakby oponą mglistą. Słońce niewidoczne, niby jaśniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu zwolna płynęło po niebie. Smutek jakiś wiał z tego powietrza przepełnionego wonią jesienną więdniejących roślin, ściętych zbóż, roli poruszonej sochami, wilgoci osychającej powoli.
Na wieży kościoła stał jak niegdyś strażnik ze zwiniętą chorągwią — lecz zaspany i zdrętwiały.
Na zamku przybranym z całym przepychem na jaki zdobyć się było można, czekał Przemysław, z młodą swą, piękną a już zwiędłą od trosk twarzą, na przybycie tej, która mu była przeznaczoną. Opowiadano ją piękną, złotowłosą, niebieskooką, jak pierwsza...
Książe, który długo małżeństwu się temu opierał i zwłóczył je, poddawszy się woli Arcybiskupa i duchownych — z obojętnością smutną przyjmował je jak konieczność.
Świnka widział ze smutkiem, iż wspomnienie tej przyszłej żony wywołało drżenie i obawę jakąś w księciu.
Rzucał wzrokiem obłąkanym do koła, jakby się zmartwychpowstania zmarłej obawiał. Nie pomagała na to modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden Arcybiskup słowy namaszczenia pełnemi umiał go otrzeźwić i z zadumy wyprowadzić.
Dnia tego niepokój księcia rósł i coraz się stawał widoczniejszym...
Na zwiady wysłany przez Świnkę ks. Jan, wróciwszy nic o narzeczonej powiedzieć więcej nie umiał nad to, że była młodą, piękną i na podziw — mimo oddalenia od kraju swego i rodziny, wesołą, śmiałą i swobodną.
Arcybiskupowi właśnie się to dobrem zdało, iż wesołością tą mogła ponurego pana rozerwać. Opowiadano jak ją bawiło wszystko co widziała i spotykała, jak była pokłonom rada, podarkom wdzięczna i jak szczebiotliwie rozmawiać próbowała z temi co naprzeciw niej byli wysłani.
Książe Przemysław wyjechać miał na spotkanie, gdy mu znak dadzą o zbliżającym się orszaku. Koń stał już dlań gotów, okryty oponą złotem szytą i rzędem sadzonym; rycerstwo mające towarzyszyć czekało w pogotowiu...
Po przywitaniu pod namiotem w polu rozbitym, księztwo jechać mieli obok siebie wprost do kościoła zamkowego, gdzie Arcybiskup połączyć ich miał i błogosławić.
Na to wesele uroczyste ziemianie poprzywozili żony swe i córki starsze, izby pełne były postrojonych dziwnie a z prosta choć bogato niewiast, nienawykłych do ubiorów tych, radych sobie, swym klejnotom, szubom, sukniom, łańcuchom, kolcom i oczom, co się na nich zatrzymywały.
Cały ten żeński tłum, obyczajem wieku trzymał się całkiem z osobna nie mięszając z mężczyznami. Spozierano tylko ku nim ciekawie, ukazywano sobie znane i głośne, mieniano zalotne wejrzenia i tulono wyrywające się śmiechy.
Przepych strojów był wielki ale cale inny niż dzisiejszy — chwalono się więcej bogactwem niż smakiem, ilością niż doborem. Sobolowe kołpaczki, zawitki z rąbka przeźroczystego, jedwabie ciężkie, suknie złotem tkane i szyte, klejnoty kute i nasadzane krągło ogładzonemi kamieniami, jaskrawą tę mozaikę składały.
Poważniejsze niewiasty stały przodem jak wodzowie i straże, dalej mężatki młode, a w samej głębi dziewczęta, którym ani bardzo patrzeć, ni być widzianemi nie było wolno. Nie rozmawiano głośno, ale szmer i śmieszki nie ustawały na chwilę.
Rycerstwo opodal stojące osobno, ciekawie oczy wlepiało w tamtą stronę, swobodnie i swawolnie rozmawiając o kobietach, które domyślając się co rzucane wejrzenia ogniste znaczyły — rumieniły się ciągle.
W niewieściej gromadzie opowiadano sobie historję Lukierdy. Te co nie widziały nigdy strasznego księcia, ciekawe były zobaczyć go choć zdaleka.
Dzień już się miał dobrze ku zachodowi, gdy ruch powstał w komnatach. Dano znać, książe szedł, krokiem niepewnym, z oczyma w ziemię, hełm złocony, spiczasty ciężyć mu się zdawał, zbroja piękna dusić go, szata zawadzać. Szedł jak na stracenie, blady był...
Niewiasty patrząc szeptały — nie idzie on jak ten, co zabija, ale jakby sam na zabicie.
Za księciem postępowali panowie dworu, Miecznik, Ochmistrze, Podkomorzowie, Komornicy, Podczaszy, Łowczy, potem duchowni, Kanclerz, pisarze, dworzanie. —
Dwór jak królewski jaśniał od szkarłatu purpurowego i liljowego, przez Włochy ze wschodu i z wojen krzyżowych, przywiezionego do Europy.
Wspaniała pańska drużyna ciągnęła milcząca, zadumana, z pana swego biorąc posępne twarze i postawy dumne.
Świnka udał się do kościoła, gdzie na czele duchowieństwa narzeczonych miał czekać. Przemysław sam jechał ze swemi.
Namiot czerwony widać było w polu rozbity, a do koła pstry orszak księżnej, wozy, konie, ludzi, niewiasty w strojach nie tutejszych...
Książe raz i drugi trwożliwem rzucił okiem.. Koń mu się rwał naprzód żywo, on go wstrzymywał.
Około namiotu poruszać się zaczęło; rozstępywać, ustawiać.
Poprzedzający księcia trębacze zadęli wesoło. Przemysław stał już u wnijścia namiotu i ledwie zsiąść zdążył, gdy ujrzał przed sobą, wiedzioną przez starszą niewiastę — pobladł i zdrętwiał!
Ryksaż to była czy widmo z grobu wstające Lukierdy?
Ten sam wiek, ten sam włos złoty, też oczy, taż twarz, nawet dziwnem losu zrządzeniem, miała na sobie suknie, przepaskę, klejnoty jakby też same, w których Lukierda chodziła...
Ona to była, zmartwychwstała, ale z innym twarzy wyrazem. Mimo trwogi, która ją na chwilę bladością okryła, nie było w niej owej dziewiczej a dziecięcej nieśmiałości tamtej, która umarła — ale jakaś duma i pewność siebie królewska, — coś szyderskiego, figlarnego. —
Była to Lukierda, ale nie płacząca i słaba — mocna i śmiała.
Nadzwyczajne podobieństwo, które uderzyło tak księcia, iż przemówić, ni powitać jej nie mógł, aż ochłonąwszy z podziwu — również innych zdumiewało.
Był w tem jakby palec Boży, przebaczenie czy groźba??
Królewna wyuczoną była słów kilku niemieckich, które śmiejąc się sama i śmiech starając stłumić, wymówiła śmiało. Przemysław nie słyszał, nie rozumiał nic, nie wiedział co rzekł do niej. — Wnet na konie siadać znak dano.
Podprowadzono przygotowanego dla młodej pani, którego chłopak w barwie książęcej miał prowadzić.
Dosiadła go raźno, bez obawy, podniosła głowę, spojrzała z góry po orszaku.. — znajcie we mnie panię swoją!...
Piękną była, ale ponętny wdzięk ów pociągał i odpychał razem, grozić się zdawał. Młodziuchne dziewcze nad wiek swój było odważne, nie dziwiło się niczemu, nic je nie trwożyło.
Przemysław obok jadący oczu prawie podnieść nie śmiał na nią; blady, jechał z tą myślą tylko jak dwie niewiasty, tak do siebie podobne być mogły, dla czego Bóg przysłał mu z za morza taką, która co chwila zmarłą męczennicę przypominać miała?
Niewiedząc o tem Ryksa była wcielonym sumienia wyrzutem. —
Dwór cały szeptał:
— Patrzcie! toż Lukierda jaką była przed chorobą! Pamiętacie gdy wjeżdżali... taż sama! ona!
Na obcych nawet padła jakaś trwoga przesądna. Gdy książe jak winowajca jechał z głową na piersi zwieszoną, ona patrzała nań z natrętną ciekawością dziecka, co się zabawce obiecanej przygląda. Mierzyła go od stóp do głów błyszczącemi oczkami, a z niego wejrzenia jej biegły na drugich i rychlej kto spuścił wzrok przed nią, niż się ona go ulękła. Chłód był w tem wejrzeniu bystrem, ostygłem, czy nigdy jeszcze żadnym ogniem nie rozjaśnionem. Usteczka jej kształtne nie składały się do uśmiechu łagodnego, ale do jakiegoś dumnego szyderstwa. Była przecież córką królewską, choć ojciec jej walczył o utrzymanie się na tronie.
Orszak posuwał się wśród tłumów ludu stojącego do koła jedną massą, pozawieszanego na drzewach, drabinach i dachach. Patrzano, a niekiedy z ust starszych ludzi wyrywały się krzyki, jakby ujrzeli upiora.
Kobiety zakrywały oczy, niektóre uciekać chciały, ale ścisk się nawet ruszyć nie dozwalał...
Na wieży bito we dzwony, wiała chorągiew, przodem trębacze grali na surmach, rogach i trąbach i bili w kotły, budząc wrzawę radośną.
A jednak radości obudzić nie mogli.
We wrotach kościoła stał Arcybiskup ubrany w szaty złociste, z wodą święconą i krzyżem.
Wchodzącą parę błogosławił i powiódł z sobą do ołtarza — a pieśń ogromna, zwycięzka, radośna się rozległa.
Szli — w tem Przemysław drgnął i zachwiał się, mijał to miejsce, na którem widział stojącą Lukierdy trumnę, a ona sama w wianku zielonym ze złotem, szła znowu u jego boku — zaślubiał śmierć!
Ciągnięto go do ołtarza, iść musiał. Z pośpiechem Arcybiskup widząc go tak bladym i strwożonym począł obrzęd, związał ręce, zamienił pierścienie...
Młoda pani nie zadrżała, nie zapłakała, nie spuściła oczów, zimną dłoń męża pochwyciła śmiało i ścisnęła ją mocno...
Rozległa się pieśń znowu, nowożeńcy na modlitwę poklękli.
W tłumie, który kościół napełniał, w ciemnym zakątku, na wschodkach i skrzyni jakiejś spięty, schwyciwszy się ołtarza — podnosił się mężczyzna lat średnich, ciekawie się przyglądając nowożeńcom. Na widok Ryksy ledwie mógł okrzyk powstrzymać. Niżej spinał się drugi, towarzysz jego, chcąc ją także zobaczyć. —
— Słuchaj Pawłek — szepnął pochylając się pierwszy — zepnij się no, zobacz! Toć cud! to druga żywa Lukierda! Oczom nie wierzę!
Nałęcz, gdyż on to był z Zarębą, nie wiele zważając na ołtarz się wdrapał. Stanął na nim, spójrzał i przeżegnał się ze zdumienia.
— Wiedział Bóg co uczynił — szepnął Michno potrząsając głową. — Zbył się jednej, dał mu drugą taką samą za karę.
To mówiąc Zaręba, jakby już dłużej patrzeć nie potrzebował, zsunął się ze wschodków i stanąwszy przy Nałęczu, począł mu w oczy patrzeć, jakby pytał — cóż ty na to?
— Co tu moja licha zemsta znaczy? — zamruczał — Pan Bóg sam się jej podjął!
Szeptali tak ukrywszy się w kącie, gdy z kościoła orszak pański wyciągać począł zwolna, a za nim i ciżba na podwórce wyległa, aby się przypatrywać, jak para książęca szła po drodze suknem szkarłatnem wysłanej do zamku.
Noc już była nadeszła. Smolnemi pochodniami oświecony zamek i tłum, weselny pochód do pogrzebowego czynił podobnym. Nie było nawet okrzyków wesela — tylko szemer jakiś złowrogi.
Zaręba ze swym nieodstępnym druhem, przebiwszy się przez klechów, którzy zalegali wnijście kościoła, mieli się wydobyć na podwórze, gdy Nałęcz dostrzegł, że kilku ludzi zbrojnych ukazywało ich sobie nieznacznie palcami i ruszyło się wnet, jakby w ślad za niemi iść chcieli.
Znano rozgłośnie Zarębę z tego, że przeciwko księciu wichrzył i podburzał, że się do margrabiów brandeburgskich i Ślązaków włóczył, spiski knował, na pana odgrażał. Czyhano chcąc go pochwycić oddawna. W mgnieniu oka domyślił się on niebezpieczeństwa, zaledwie czas miał szepnąć Pawłowi — zdala ode mnie! Mają wziąć — niech jednego nie dwu biorą.. Zostanie kto dla ratunku...
Rzekłszy to, śmiało, przebojem posunął się szybkim krokiem ku wrotom. Nałęcz, który się od niego odbił, ujrzał ludzi co ich sobie ukazywali, po krótkim wahaniu puszczających się za Zarębą. Miał czas wszyć się w gąszcz ludu, ale go z oka nie spuszczał.
Przyspieszonym krokiem biegł Zaręba ku bramie, lecz ścisk był taki, że prędko ujść nie dozwalał. Zręcznie zwinął się razy kilka w prawo i w lewo, aby wzrok śledzących go zmylić.
Nie powiodło mu się to jednak, czeladź, w której poznał dawnych wrogów swoich rozdzieliła się opasując go do koła, tak aby wymknąć się im nie mógł.
Zdawało mu się czasem, że go z oczów stracili, lecz krok ledwie naprzód zrobiwszy, postrzegał ich znowu — widocznie czyhających na niego. Szczęściem Nałęcz już znalazł się gdzieś daleko. Mniej pono o niego chodziło.
Michno dobył nieznacznie mieczyka, tak by stojący przy nim nie postrzegli, i pozostał w miejscu kryjąc się za plecy czyjeś...
Sądził już, że pogoń zmylił, gdy silna ręka pochwyciła go za ramię. Nim czas miał mieczyk swój podnieść, drugi go trzymał za rękę, trzeci dłonią gębę mu zamknął. Targał się napróżno, popychano go, obstąpiono ze wszystkich stron. Nie władając nogami, niesiony prawie na pięściach, ujrzał się wprędce w tej stronie, gdzie na wałach było stare więzienie. Ten co go wskazał, i pierwszy pochwycił, był starym jego wrogiem. — Zwał się Szemsza, Łowczy zamkowy, człek był straszny, mało co mówiący, zająkliwy, ale siły ogromnej i serca nie mniejszego.
Szemsza, o czem Zaręba wiedział, zdawna się go pochwycić odgrażał i dyby mu obiecywał. Michno mało zważał na to, kilka razy rąk jego uszedł i ufał, że i teraz się wyśliźnie.
Ale obrona była niemożliwa.
Zgnieciony, ściśnięty, opasany tak, że rąk podnieść nie mógł — gdy mu i mieczyk wyrwano, nie postrzegł się jak go do szyi więzienia wepchnięto, drzwi otworzono, do środka wtrącono a Szemsza ciągle za kark trzymając, kazał izbę otworzyć, do której natychmiast go wrzucił.
Zaręba znalazł się w ciemności, zachwiał na nogach i padł tłukąc o ścianę, której dojrzeć nie mógł.
Zewnątrz drzwi zawalono drągiem, a Szemsza wołał na stróżów, iż głową za więźnia będą odpowiadać.
Po tylu leciech bezkarnego snucia się po kraju, tylu bytnościach potajemnych w Poznaniu i na zamku, popaść teraz w szpony Szemszy i mściwego księcia, dla Zaręby niepojętem się wydało.
Przyjdzie więc nałożyć głową! pomyślał.
Wydało się to, że on Sędziwoja namawiał pierwszy do poddania Kaliskiego zamku, który tyle krwi kosztował, że Nałęczów i ród swój pociągnął do innych książąt i uczynił z nich wrogów Przemysława. — Za schwytanie go, za głowę była nagroda wyznaczona...
Na dworze teraz nie miał nikogo, coby się za nim przemówić ważył. Przyjaciele, którzy się go nie zaparli, z samej obawy posądzenia, że z nim trzymali, odezwać się w tej sprawie nie mogli.
Całą nadzieję pokładał na tem, że wesele trwać miało dni kilka, a w czasie godów tracić go nie godziło się, przez ten zaś czas Nałęcz.. mógł się postarać, aby go w jakikolwiek sposób ztąd wyrwać.
Więzienie z dawnych czasów było mu dobrze znane — składało się z izb w wałach i murach warownych i zamczystych. W ciemnicy jego u góry okienko małe, nie tylko człowieka ale dwu pięści razem złożonych wydobyć nie dozwalało. Gruba krata dzieliła je na czworo jeszcze.
Mieczyk jaki miał, wyrwano mu, został mu tylko nóż za nadrą skryty, a u pasa drugi mniejszy. Obmacawszy się, znalazł przy sobie kaletę, w której para garści srebrnych pieniążków leżała na dnie.
Podniósłszy się obmacał ściany, obszedł izbicę do koła. W rogu leżało trochę siana i słomy zmiętej. Do jednego murku przytwierdzony był kawał żelaznego łańcucha z obręczem, służący do okucia więźnia.
Mrówie przeszło mu po plecach.
Z góry przez otwór dochodziła go wrzawa na podwórcach, gdzie gromady czeladzi u beczek i stołów się zabawiały. Grali gęślarze, śpiewano pieśni, hukano.
Nadzieję ostatnią miał w Nałęczu. Jeżeli ten umknąć zdołał, mógł się zająć uwolnieniem jego. Ale jak??
Kto zemsty pragnie musi się sam na nią wystawić — rzekł w sobie. — Schwytali mnie, głowę dać muszę, ale i on nie ujdzie cało. Pomszczą mnie moi, a krew ta może zemstę przyspieszy.
Myślał jeszcze, że w więzieniu lepiej było ginąć z własnej ręki, niż sromotnie z ręki kata. Nóż miał ostry.. Ale z tem mógł czekać, aż mu wyrok ogłoszą i księdza przyślą. — Bez sądu i kapłana nikogo nie tracono.
Smutno mu się stało, choć do rozkwilania się nad sobą nie był skłonny — ale wprędce męztwo odzyskał i nic nie mając do stracenia, zaczął bić we drzwi z sił całych. Stróżów blizko nie było, bo i ci poszli do piwa. Nie rychło dopiero odezwał się głos z drugiej strony, nakazujący mu, aby spokojnie siedział, niechce-li mieć z wartownikami do czynienia.
Zaręba począł wołać po imieniu stróża, aby mu świeżej dał słomy, wody lub piwa, za co grosz jakiś dostać może. Porozumienie się z napiłym Herką było dosyć trudne. Odsunął on w górze zasuwę, wymyślali sobie wzajemnie. Michno wsunął kilka pieniążków, i tem go nieco udobruchał.
Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy Herka odszedł milczący.
Wkrótce potem w miejscu jego jednego, dwu się ich zjawiło ze światłem, które w ścianę utkwiwszy, rzucili się na więźnia, i mimo rozpaczliwego oporu, odjęli mu nóż, kaletę, odarli z lepszej zwierzchniej odzieży.. Rozdzianego tak na pół, rzucili na zgniłą słomę i drzwi za sobą zatrzasnąwszy, powrócili do piwa.
Zaręba nie mrucząc już, jak kłoda legł, widząc, że przyszła nań zła godzina.
Przez całą tę noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy nikt się już nie dowiadywał. Wśród wrzawy tej, znużony Zaręba usnął, choć trząsł się z zimna, bo mu stróże i opończę zabrali. Nadedniem dopiero uciszyło się nieco, gdy ucztujący pospali się po izbach i rozeszli po gospodach.
Z brzaskiem dnia wróciła gędźba, okrzyki, dzwony, hałas, a więźniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono.
Nie stukał do drzwi, nie prosił o nic, duma mu wróciła, chciał ginąć bodaj z głodu.
Nie liczył godzin nawet, nie wiedział czy było południe czy ranek jeszcze, czy wieczór — gdy na ostatek stróż nieznajomy, wniósł mu dzbanek chlebem nakryty i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Pić chciało mu się okrutnie, odrazu więc połowę wody wyżłopał — ale dreszcze przejęły go jeszcze większe. Padł więc znowu tuląc się w słomę.
Tymczasem nad nim w górze brzmiały pieśni weselne, gędźby, trąby i hukania.
Ucztowano dzień cały.
Zaręba poszukał chleba, zjadł trochę i spał. Ale sen to był gorączkowy, przerywany i niespokojny. Spoglądał ku okienku na pół trawami zarosłemu i domyślił się, że noc nadchodziła.
Wrzawa rosła jeszcze, sen go odbiegł. Przed nim na ziemię światełko słabe padało na słomę, nagle i ten ostatni promyczek zniknął.
Zaręba głowę podniósł do góry — okno czemś było zaparte. Cichy głos dał się słyszeć, po którym poznał wiernego Nałęcza.
Wstał co żywiej, aby się zbliżyć ku niemu, ale wyprostowawszy się i ręce wyciągnąwszy jeszcze od okna był daleko. Otwór znajdował się w szyi, która ze sklepienia wychodziła.
— Michno! — wołano z góry.
— Jestem tu!... Przekup stróżów... Odarli mnie.. marznę... Próbuj co można, bo żywym ztąd nie puszczą.
— Straż u drzwi mocna.. ludziom zagrożono.
— Póki wesele trwa, póty życia mego.. Ratuj Pawłek.. bo zginąć przyjdzie!
Nałęcz coś szepnął, w otworze znowu błysło światełko — odszedł.
Na trzeci dzień po wzięciu Zaręby, Kasztelan dopiero oznajmił Przemysławowi, że niepoczciwego Michna ujęto i trzymano w ciemnicy.
Książe odparł krótko:
— Zdrajca jawny.. sprawić mu na co zasłużył.
— Byłbym go dał ściąć — rzekł Kasztelan — lecz czasu wesela nie godziło się krwi przelewać.
Przemysław nie odpowiadał nic.
Trzeci dopiero dzień na zamku mieszkała pani młoda, a ledwie poznać było można, iż obcą była. Poczynała sobie ze wszystkiemi tak śmiało, iż nikt nie ważył się jej przeciwić.
Właśnie Kasztelan miał odejść z wyrokiem śmierci na Zarębę, gdy zasłona we drzwiach uchyliła się i młoda księżna weszła. Wtargnęła tu jak pani, z twarzą wesołą, z ustami dumnie podniesionemi, strojna, pyszna, niemal zuchwała.
Na widok jej Przemysław zmięszał się i krok zrobił ku niej.
Ona, zobaczywszy we drzwiach Kasztelana, zwróciła się do niego i łamanym językiem niemieckim, śmiejąc się sama ze swej mowy, zapytała go, jakąby miał sprawę.
Ofiarowała się w miejsce męża ją rozstrzygnąć.
Kasztelan spojrzał badając na pana, który głowę spuściwszy milczał. Po chwili dopiero zwrócił oczy na nią i rzekł:
— Schwytano zdrajcę! cóż z nim byś uczyniła?
Ryksa brwi ściągnęła.
— U nas zdrajców wieszają albo ścinają — odparła — a u was?
— Śmiercią też karzą.
— Kogoż zdradził?
Kasztelan wtrącił:
— Z wrogami się znosił, ludzi przeciw panu buntował.
Księżna zadumała się nieco, ale w twarzy jej usposobienia do łaskawości nie było.
Bawiła się rękawem swej sukni obojętnie.
— Stracić go każecie? — zapytała. — Ależ wesele nasze trwa jeszcze. Krwią go oblewać.. nie trzeba.
Przemysław szukał w jej twarzy litości — nie było jej, tylko zadumanie chłodne.
— Krew na weselu — dodała — zła wróżba.
— Odłożym tracenie na później — odezwał się Kasztelan.
Ryksa nie wstawiała się za winowajcą — odwróciła się od Kasztelana, popatrzała na męża, poczęła pytać o fraszki i śmiać się.
Pierwsze te dni schodziły na wzajemnym badaniu się małżonków... Arcybiskup Świnka, który się umyślnie zatrzymał, z ciekawością patrzał na pierwociny nowego życia Przemysławowego.
Szczęścia jakiego się spodziewał, widać nie było. — Ryksa zbliżała się do męża śmiało, w księciu poufalenie się jej budziło jakąś trwogę. Bladł, oczyma rzucał obłąkanemi, usiłował wesołość udać a okazywał poruszenie tylko niespokojne.
Nie odejmowało to usposobienia wesołego młodej pani, nie czyniło wrażenia na niej — krzątała się z ciekawością i trzpiotaniem dziecinnem. Obchodziła wszystkie kąty zamkowe, rozpytywała jak umiała ludzi, przyglądała się sprzętom. Nieustannie wydawała rozkazy, a gdy tych dobrze nie rozumiano, śmiała się do rozpuku. W głosie jej było coś takiego, co nieposłuszeństwa nie dopuszczało.
Ci, którzy tu pamiętali Lukierdę, szeptali cicho:
— Podobna jest do niej, jak dwie krople wody — ale gdyby tamta tak sobie jak ona postępowała, nie umarłaby złą śmiercią.
Czy Ryksa jadąc tu wiedziała o losie, jaki spotkał jej poprzedniczkę, odgadnąć nikt nie umiał — przypuszczano, że przed nią tragiczny zgon ten utajono.


Dni weselne miały się ku końcowi, ziemianie rozjeżdżali powoli, Arcybiskup pobłogosławiwszy młodą parę powrócił do Gniezna, księztwo sami na zamku zostali.
Przemysław jakby się starał żony unikać czynnym był bardzo, wyjeżdżał na łowy, zasiadał w sądach, kazał sobie czytywać ks. Teodorykowi. Z żoną szło mu trudno.
Nie pytała o pozwolenie, gdy chciała przyjść do niego, goniła za nim ciągle, a często gdy szukał pozoru do oddalenia się, dawała rozkazy przeciwne. Przemysław ulegać musiał.
Nigdy go jeszcze tak powolnym nie widziano, chociaż powolność ta nie pochodziła z miłości, lecz z jakiejś zabobonnej obawy.
Ryksa była dlań upiorem mścicielem — sama niewiedząc o tem.
Dnia jednego, gdy książe wybrał się na łowy, została sama na zamku.
Czynna i ciekawa, poszła obchodzić zabudowania do koła. Chciała zamczysko tak urządzić, aby jej przypominało ten szwedzki gród, na którym się wychowywała. Biadała nad tem, że tu jezior nie było. Sama jedna z ochmistrznią starą, którą z sobą przywiozła, korzystając z nieobecności męża — poszła szperać po kątach...
W tej przechadzce po pod murami, Ryksa posłyszała głos ludzki, który się zdał wychodzić z pod ziemi. Stanęła.
Niedostrzeżony prawie otwór kratą obwarowany zwrócił ciekawe jej oczy. Pochyliła się nad nim.
Było to okno więzienia. Wewnątrz niego zawodził ktoś głosem żałobliwym, tęsknym a smutnym.
Słów nie rozumiała Ryksa, ale nuta ją poruszyła.. Po chwili, poczęła wołać po niemiecku, dopytując więźnia, kto był i za co siedział.
Nierychło doczekała się odpowiedzi.
— A któż o to pyta?
— Taki, coby mógł poratować może, gdyby było warto...
— Kto?
— Księżna, żona pana twego.
Zaręba rozśmiał się szydersko... Nie wierzył. Ryksa powtórzyła.
— Jam jest! Przysięgam na to!
— A jam jest ten, — odezwał się Zaręba — co bronił pierwszej żony Przemysława i ocalić jej nie umiał.. Strzeż się, aby i ciebie ten co ją los nie spotkał!
Ryksa krzyknęła z oburzeniem.
— Kłamca jesteś!
— Na Boga żywego, nie! — zawołał głos z podziemia. Patrzałem na to, jak ją męczono lat wiele, dawszy na pastwę służebnym...
Wreście kazał ją dziewkom udusić!
Nie wierzysz mi? — pytaj drugich!
Śpiewałem właśnie tę pieśń smętną, którą o niej lud wszystek nuci...
Ryksa odskoczyła od okna nie chcąc już słuchać więcej, twarz jej okryła się rumieńcem, oczy nabiegły łzami. Skinęła na starą towarzyszkę, aby do komnat powracać.





VII.


Nie była to słaba i płacząca a przelękła Lukierda.
Wprędce ochłonąwszy, córka północy odzyskała męztwo.
Mówiono jej o śmierci pierwszej księżnej, ale inaczej. Chciała wiedzieć prawdę całą, a nim się o nią miała męża zapytać, potrzebowała przekonać się, czy więzień nie był potwarcą.
Z gorejącemi policzkami, poczęła przebiegać izby swoje, szukając w myśli kogo pytać miała, ktoby jej prawdę powiedział.
Stara Juta ze Szwecyi przywieziona, pół niemka pół szwedka, którą jej dla języka jako tłumacza dodano, porobiła już mnogie znajomości na zamku i w mieście. Nastręczano się jej wiedząc, że w łaskach była u pani, a mogła być w różnych potrzebach pośredniczką.
Między innemi stara Krywicha, także na pół niemka, u której Mina niegdyś mieszkała, już się była na zamek wśliznęła.
Księżna, chcąc się prawdy dobadać, zażądała od Juty, aby jedną z miejscowych kobiet potajemnie przyprowadziła. Chciała ją kazać badać przy sobie.
Juta przywiodła najlepiej jej znajomą Krywichę, która poczęła od tego, że księżnie do nóg upadła i obsypała ją błogosławieństwami.
Stara Juta służyła za tłumacza. Wiedziała już ona dawniej, choć o tem pani swej nie mówiła, w jak różny sposób opowiadano historją Lukierdy. Strach, jakim ją przejmowała, tłumiła w sobie.
Widząc swą panią poruszoną mocno po tajemniczej rozmowie u okna więzienia — której nie słyszała — Juta domyślała się czegoś, ale nie historji Lukierdy.
Dopiero gdy jej kazano pytać Krywichę o zmarłą księżnę, zrozumiała niepokój Ryksy. Chciała podszepnąć Krywisze, aby nie wydawała, co o tem mówili ludzie, lecz księżna postrzegłszy znak dany, groźno poczęła się domagać prawdy.
— Niech mówi co wie! chcę wiedzieć wszystko! Nie ulęknę się! Niech powie czy była winną i co się z nią stało. Dla czego ją zamordować kazano?
Z przerażeniem Juta posłyszawszy to, oczy sobie zakryła.
Księżna coraz napastliwiej żądała całej prawdy, powtarzając, że wiedzieć ją musi i potrafi ją wybadać.
Nie potrzebną nawet była teraz Krywicha dla powtórzenia powieści, którą Juta raz nie jeden słyszała, w drodze od Gdańska i na zamku. Rozpytywała ona pilno, bo jej o swą panię chodziło, a im książe okazywał się powolniejszym, tem bardziej lękała się chytrości jego i skrytego okrucieństwa.
Nie można więc było nic teraz utaić przed panią. Z płaczem poczęła opowiadanie Juta, do którego Krywicha po trosze się przyczyniała, rada że zalecić się może.
Długo, szczegółowie opisywały jej zaślubiny, przybycie, pobyt na zamku Lukierdy, prześladowanie przez Minę. Na ostatek Krywicha z gorącością wielką opowiedziała historję nocy tej strasznej, tak jak ją z ust umierającej Bertochy słyszała.
Ryksa słuchała pilno z oschłemi już oczyma, na pozór ostygła, niewzruszona. Gdy Krywicha dokończywszy wspomniała o pieśni, którą lud nucił o zabitej księżnie, kazała ją sobie tłumaczyć — ale i ta łez jej nie wycisnęła.
Krywicha bijąc się w piersi, zaklinała się i poprzysięgała, że to, co mówiła, z własnych ust jednej z najwinniejszych słyszała.
Ryksa spytała ją jeszcze o Minę — ale o tej różne chodziły wieści, a najpewniejszem zdało się, że do brandeburgskiej marchij zbiegła.
Długo jeszcze przeciągnęło się badanie, aż książe z łowów powrócił. Juta chciała swą panię rozebrać i namówić do spoczynku, lecz Ryksa czekając na męża, którego widzieć chciała, została w dziennym swym stroju.
Na twarzy jej malowało się postanowienie jakieś silne, które Jutę przerażało.
Zaledwie tentent w dziedzińcu oznajmił powrót Przemysława, Ryksa przez ganki wprost poszła naprzeciw niemu, do izby, w której zwykł był wieczerzać, gdy z łowów powracał.
Wchodząc zastała go jeszcze w kaftanie i przy mieczu, zaledwie się rodziewającego.
Powolnym krokiem, ułożywszy sobie twarz spokojną, zbliżyła się do niego.
Spojrzawszy na nią, Przemysław poznał, a raczej przeczuł, iż niosła mu coś niespodziewanego.
Siadła na ławie, po przywitaniu, aby być świadkiem wieczerzy, do której służba szybko posługiwała.
Książe, natrętnem tem oczekiwaniem żony nieco zmięszany, radził jej odejść, ale go nie posłuchała. Prędko więc dokończył wieczerzy, przeczuwając już, że o coś pytany będzie lub proszony.
Natychmiast skinął na dworzan i komorników, aby się oddalili.
Ryksa czekała cierpliwie.
Dopiero, gdy pozostali sami, wstała ze swą dziecinną powagą jakąś, mówiąc do męża:
— Nam tu mogą przerwać rozmowę. Muszę na osobności mówić z wami. — Chodźmy do komory waszej.
— Późno dziś — rzekł wahając się Przemysław — rozmowę wszak możem odłożyć do jutra.
— Nie — odparła Ryksa. — Ja dzisiaj chcę mówić z wami.
I nie czekając już odpowiedzi, przodem weszła do izby sąsiedniej, drzwi otwarte zostawując za sobą.
Przemysław musiał iść za nią.
Stanąwszy w pośrodku zwróciła się do niego, jak sędzia do winowajcy, mierząc go bystro przenikającemi oczyma.
Już miała rozpocząć, gdy głosu jej zabrakło, przycisnęła rękę do piersi, a że tym ruchem przypomniała Lukierdę — książe cofnął się przestraszony.
Ryksa długo, bacznie mu się przypatrywała, oczy jej zdawały się sięgać w głąb duszy.
— Chcę od was dowiedzieć się, — rzekła głosem mężnym — prawdziwej historyi o Lukierdzie. Chciano ją taić przedemną, ja tajemnic żadnych nie znoszę. Są to ciemności, lubię światło i dzień biały.
Mówcie mi — prawdę.
Przemysławowi gniew naprzód na twarz wybuchnął, chciał srogim być, — uśmierzył się wprędce.
Nie odpowiadając nic zszedł na stronę i nóż, który miał przyczepiony do pasa, rzucił z trzaskiem na ławę.
Ryksa ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzęku się nie ulękła.
— Jeśli wy mi nie zechcecie mówić o Lukierdzie — dodała — będę musiała wierzyć ludziom, co mówią...
— Cóż mam ci mówić? co? — wybuchnął książe gwałtownie. — Ludzie obwiniają mnie, plotą baśnie. Jestem niewinny i to tylko powtórzyć mogę. — Jestem niewinny. —
— Lukierda nie zmarła śmiercią swoją, — odparła Ryksa. — Dla czegoż ludzie was obwiniają? Zkąd te baśnie? Co za pieśni o niej nucą?
— Pieśni! głupia ciżba! głupie pieśni! Co znaczą karczemne śpiewy!
Mówiąc Przemysław rzucał się i gniewał. Ryksa przypatrywała mu się, śledząc krok każdy.
— Powiedzcież wy mi prawdę — dodała. — Mieliście jakąś inną miłośnicę, — to wiem. Nie rozumiem — wtrąciła z uśmiechem dumnym, — żeby to ją miało wielce obchodzić! Wy wszyscy macie miłośnice, ale co żona i księżna ma z niemi?
Ruszyła ramionami, usta wydęła pogardliwie.
— Jakże śmiała jedna dziewka jakaś z księżną chcieć się równać? prawa jakieś rościć? A wy, jak na to mogliście pozwolić?
— Wiecie wszystko — przerwał jej Przemysław — z gniewem — po cóż pytacie mnie?
Nasłuchaliście się już baśni na zamku, przyniosły wam je baby usłużne. — Wierzcie im sobie, gdy chcecie.
— Ja właśnie prawdy chcę od was, aby nie być zmuszoną im wierzyć, — odparła chłodno Ryksa. — Więc, mówcie.
Przemysław przeszedł się po ciasnej izbie. Ile razy spojrzał na tego żywego upiora stojącego przed sobą, na te oczy zimne, szklanne, ostre, które się w niego wpijały, dreszcz przechodził po nim.
— Czego chcesz odemnie! — zawołał zrozpaczony. — Ja sam nie wiem spełna, co i jak się stało! Lukierda tęskniła za swojemi, niczem jej nie można było zaspokoić. Płakała, zabijała się łzami.. Odpychała mnie, nie cierpiała.
— A wy?
— I jam ją w końcu znienawidzieć musiał — odpowiedział Przemysław. Nie na to mąż jak ja niewiastę bierze, aby mu ona płacz do domu codzienny wnosiła. Nie miałem potomstwa, nie mogłem go mieć — nie żyłem z nią.
Ryksa stojąc nieruchoma z oczów go nie spuszczała, gdy mówił — słuchała nie przerywając. Przemysław poruszając się wspomnieniami temi mówił coraz goręcej.
— Mnie i siebie dręczyła! — zawołał.
— Czemuś ją nie odesłał do ojca?
Przemko rzucił głową.
— Wszak prosiła o to...
— W pieśni — przerwał książe chmurno. — Mnie nigdy nie mówiła o tem.. Jam nie słyszał prawie jej głosu. Znienawidziły ją sługi, zniechęciła domowników.. zabili ją.
Brwi Ryksy się ściągnęły — drgnęła.
— A wy, coście tu panem, dopuściliście — —
Przemysław rozpostarł ręce.
— Tak, — rzekł — winienem, choć niewinny jestem.
Ale na Chrystusa przysięgam, ja nie dawałem rozkazu — ja nie wiedziałem o zabójstwie!
— Nieszczęśliwa, słaba, bojaźliwa niewiasta! — odezwała się Ryksa. — Ja — ja inną byłabym na jej miejscu.
Przemysław spojrzał na nią. Stała nieulękniona, smutna tylko.
— Na jej miejscu jabym te sprośne baby dała potracić. Sługi! niewolnice żeby śmiały targnąć się na mnie!! Nie mówcie mi, żeście niewinni! Na coście jej dali i trzymali takie sługi?
Przemysław powtórzył bezmyślnie.
— Nie winienem!
— Winniście — odparła Ryksa, — bo na waszym zamku, pod bokiem pana, nic się stać nie powinno bez jego woli!
Milczeli oboje. Ryksa białą ręką pogładziła włosy złote, ustąpiła kilka kroków i na ławie przysiadła.
Rozmowa, którą on miał za skończoną, dla niej była dopiero poczętą. Nie zważała na to, że mąż zbyć się jej chciał widocznie.
— Tak, wy winniście, — dodała — ale winna i ona! W jej miejscu Ryksa królewna postąpiłaby inaczej!
Spojrzeli na siebie, młoda pani rąbek, który twarz jej do koła otaczał wzięła w ząbki białe i gryzła go niemi.
— Wiem więc wszystko, jak było — rzekła — a widzicie, że się jej losu nie boję. Jestem córką ojca co nawykł wojować z rodziną, jam gotowa z własnym domem. Mnie tu sługi nie zabiją, bo ja je za jedno zuchwałe spojrzenie zabijać każę.. A zechcesz mieć miłośnice — nie powiem nic! Ale tego niechlujstwa, żeby mi na zamku nie było. Do chlewów z tym brudem!!
Książe słuchał jej milczący.
Wstała powoli z ławy.
— Tak! tak! — zamruczała — prawdą jest wszystko, co pieśń mówi! Nieszczęśliwą zamęczyli!
Ludzie mówią, żem ja do niej podobna? To być nie może... Ja czuję w sobie, że nie dałabym się jak w sidła złapane ptaszę, udusić! Nie!
Przemysławowi dolegało już to powtarzanie i zwracając się ku niej, rzekł chcąc zakończyć rozmowę.
— Tak.. była sama sobie winną.. i jam winien był; najwinniejsze te baby przeklęte! Ale dziś to niepowetowane sprawy! Nakazałem modlitwy, zakupiłem nabożeństwa, uspokoiłem sumienie.. Nie mówcie o tem, nie jątrzcie rany!
Ryksa popatrzała nań.
— Między nami tajemnic być nie powinno — odezwała się z powagą. — Jam tu nie żadna miłośnica, ale córka królewska i żona, której przystało powiedzieć co na sercu miała.. a iść krokami pewnemi... Pocom taić miała! Ja się nie boję nikogo!
Z uspokojoną nieco twarzą, książe się do niej przybliżył.
— Dość tego — rzekł. — Chcę wiedzieć tylko, kto śmiał do uszu waszych przynieść te...
— Żebyś go ukarał? — przerwała Ryksa. — Karz że wszystkich co pieśń tę śpiewają.
Zżymnął się książe.
— Ludzie ci niewdzięczni — odezwał się — nienawidzą mnie. Ale któż ci te pieśni tłumaczył?
Ryksa uśmiechnęła się.
— Kto? Chodziłam po zamku — odparła — usłyszałam głos z pod ziemi. Kto wie? może od jej grobu?
Książe przeżegnał się z przestrachem, po twarzy Ryksy przebiegło jakieś drgnięcie szyderskie.
Widząc trwogę męża, ulitowała się w końcu nad nim.. Jakby się do wyjścia przysposabiała, ściągnęła suknię.
— Macie dość tej rozmowy — dodała — przerwijmy ją. Ja wiem com potrzebowała z ust waszych usłyszeć i wy dowiedzieliście się, że drugą taką jak ona nie będę. To dość!
Przemysław jakby już słuchać nie chciał, kaftan który miał na sobie, począł gwałtownie ściągać. Oczy mu dziko błyszczały.. mruczał coś niewyraźnie.
Księżna popatrzyła na lampę, po ścianach i jak gdyby wszystko już było zapomniane i skończone, odezwała się głosem jasnym:
— Jest goniec od księdza Jakóba! ciesz się książe.. Dobre wieści!
Zwrócił się ku niej Przemysław patrząc ciekawie.
— Ziemianie twoi dzielni są należy im nagroda.. Nie czekali rozkazów twych, nie pytali o nie, zebrali się, uderzyli na tę twierdzę, którą oddaliście Ślązakowi.
— Ołobok! — wykrzyknął książe podnosząc ręce.
— Tak! odebrali go — mówiła Ryksa wesoło prawie — całą tę ziemię zawojowali.
— A mnie tam nie było! — z boleścią zawołał książe.
Ryksa, która o wszystkiem już starała się być uwiadomioną, znalazła i na ten okrzyk mężowski odpowiedź.
— Mówiono mi — rzekła — iż wy tam nie powinniście byli się znajdować, boście Ołobok ten ustąpili i na tem pieczęć swą położyli, a oni do niczego się nie obowiązywali.
Z pewnem zdumieniem książe popatrzył na żonę swą, która już tak wprędce wtajemniczyła się we wszystkie jego sprawy.
— Bogu niech będą dzięki — rzekł. — Wszystkie spiski i knowania stłumione. Ołobok odebrany, oddycham lżej.
— Tak! możecie i powinniście iść teraz i zdobywać — dodała Ryksa. — Królewska córka, spodziewam się być królową!
Rękami nad głową uczyniła ruch, jakby wkładała koronę i powoli wyszła z izby.
Książe stał długo zadumany o całej tej rozmowie, o żonie, o sile z jaką występowała, a która mu się prawie groźną wydała.
Nie dano mu czasu długo nad tem rozmyślać, wszedł Lektor Teodoryk z księgą modlitw w ręku. Była to jego godzina.
Przemysław, syn ojca tak pobożnego, tak świętego, iż go innym za przykład stawiano, bo nieraz nocą gdy wszyscy spali, okryty włosiennicą, przy małej lampce do dnia się modlił, wychowaniec Bolesława, słynnego także z pobożności, kończył dzień każdy modlitwą.
Ks. Teodoryk z nim ją odmawiał. Tego dnia począł od powinszowania odzyskanego Ołoboku, z czego się wszyscy cieszyli. Książe też dla radości tej, zapomniał o przykrej z żoną rozmowie.
Nazajutrz przybył z rozjaśnioną twarzą Arcybiskup.
Mąż to był stworzony, aby w tych czasach bezładu i rozprzężenia, silną dłonią chwyciwszy wodze, przodował wszystkim osłabłym i powątpiewającym.
Z każdym dniem zyskiwał na powadze, na sile, na wierze w posłannictwo swoje. Na twarzy jego malował się ten spokój mężny, który znamionuje wielkich ludzi.
— Ziściły się słowa! — rzekł ręce podnosząc ku Przemysławowi, który spieszył na jego powitanie. — Ziemi kawałek niewielki był ale srom oderwania boleśny! Boże błogosław! Jest to wróżbą przyszłości lepszej.
— A Henryk? — odparł książe.
— Jeśli się nie mylę — rzekł Świnka — nie będzie miał ani czasu ni ochoty odzyskiwać co wydarł niesłusznie. Ja zwołać nań muszę Synod dla sprawy mojego brata Tomasza Wrocławskiego, zdzierstw i krzywd naszych.. Groźbę mu poślę, nie zechceli słuchać, piorun rzucić będę zmuszony.
Niechętnie ciskam je, bo i z temi oswajają się ludzie, ale na tego zuchwalca, który praw żadnych znać nie chce — będę zmuszony!
Za Arcybiskupem wtoczyli się z twarzami wesołemi Kasztelan, Wojewoda, urzędnicy, wszyscy panu winszując a dumni męztwem swojego rycerstwa.
Gwarna rozmowa ledwie się rozpoczynała, gdy ochmistrz dworu księżnej drzwi otworzył i piękna Ryksa weszła strojna, dumna, a tak swobodna i wesoła, jakby nic wczoraj nie zachmurzyło jej czoła i nie ścisnęło serca.
Książe się jej coraz bardziej zdumiewał.
— Wy ojcze — odezwała się całując rękę Arcybiskupa — zawsze nam z sobą przynosicie błogosławieństwo.. I książe pan mój, szczęśliwy jest jak nie był dawno...
— Bodaj ten dzień wróżył wam całe pasmo jasnych — odezwał się Świnka z uniesieniem proroczem. — Tak! Spełni się com nosił i noszę w sercu jako modlitwę do Boga! Ujrzemy znowu na głowie księcia koronę, długo spoczywającą w ukryciu, a z nią przyjdą siła, pokój i ład! Jeden tu pan być musi znowu...
Przemysław wzdychał.
— Ojcze mój! daleko jeszcze do tego!
— Jeden Bóg wie co dalekie a co blizkie — odparł Świnka — człowiek czynić ma co powinien a Opatrzności zostawić co z czynów jego ma wyrosnąć!
Na zamku, w mieście, panowała radość wielka. Echo jej odbiło się aż w ciemnem tem więzieniu, w którem zapomniany siedział Zaręba.
Staraniu ukrytych przyjaciół swoich, zabiegom cichym Nałęcza winien był, że go dotąd na stracenie nie wywiedziono. Dzień po dniu zwlekał się wyrok i jego wykonanie.
Słaby promyk nadziei jakiejś świtał, iż wierny Pawłek potrafi go wyzwolić.
Pobożny i zabobonny Zaręba, jak naówczas byli wszyscy, śluby czynił wielkie, jeżeliby mu cud Boży ocalił życie, ale zarazem zemstę poprzysięgał zajadlejszą jeszcze znienawidzonemu księciu.
— Nie zginie on tylko z mej ręki — powtarzał ciągle — jeśli mnie przyczyna ŚŚ. Pańskich ztąd wyzwoli.
Nałęcz biegał i robił co było w mocy jego, aby stróżów przekupić albo się podkopać do jamy. Jedno i drugie się nie wiodło. W ostatku, gdy się przekonał, że już o wyłamaniu się wcale myśleć nie było można, Nałęcze i Zarębowie złożyli grzywien tyle, że ich starczyło na wykupienie najdroższego życia.
W szynku miejskim, do którego czasem dozorca więzienny przychodził, nieznani ludzie poczęli się zbliżać do niego, poić, zawiązywać rozmowę, w końcu mu podszepnięto okup tak wielki, że oprzeć się było niepodobna. Miał za co biedny człek kupić sobie ziemi kawałek.
Ale razem z więźniem uchodzić musiał i dozorca na Ślązko, do Brandeburgów, w kąt jakiś daleki. Miał tu żonę i dzieci.
Dnia jednego przyszło nareście do zgody. Znaleziono w więzieniu człowieka, z dawna tam za zabójstwo osadzonego, który do Zaręby wzrostem i włosami był podobny... Tego miano osadzić na jego miejscu, jakby ci co pochwycili Michnę, omylili się.
Więzień zgadzał się na to, co go mówić nauczono, dając mu nadzieję oswobodzenia. Wieczorem wydobył się Zaręba z ciemnicy, gdy straży nie było, wypuszczony przez dozorcę i wprost poszedł do kościoła razem Bogu dziękować i zemstę przysięgać!
W jego miejscu siedział już zbój ów wyuczony, aby go zastąpił.
Tymczasem o Zarębie zapomniano, dopiero gdy po odzyskaniu Ołoboku, mowa była o Kaliszu i zdradzie Sędziwoja, przypomniano sobie jej sprawcę.
— Stracono go czy nie? — zapytał książe.
— Rozkazu nie było.
Ręką dał znak książe, iż dłużej zwlekać z tem nie było potrzeby.
Nazajutrz rano, kazano Zarębę na plac wyprowadzić. — Szemsza, który go pojmał, dowiedziawszy się o tem, szedł patrzeć, jak wrogowi łeb zetną.
W tem ujrzał ciągnionego na sznurze człowieka.
— A toć nie on jest! — zakrzyknął — gdzież tamten?
Usiłowano wmówić mu, iż ten był, którego pojmał. — Wszczął się spór i rozterka, strzęsiono ciemnice, innego nie było!
Wściekał się i pienił Szemsza, ludzie się zaprzysięgali, że szatan chyba zamianę zrobił w więzieniu, z którego nikt wymknąć się nie mógł.
Wstrzymano wykonanie wyroku, bo człek był inny, a ten wyznawał, że jego czasu wesela, nie wiedzieć za co wtrącono do więzienia. Dozorca więzienia, stróże, broniąc swej sprawy, obwiniali Szemszą, lub szatana.
Musiano się odnieść do księcia. Przemysław wiadomość dziwną przyjął obojętnie.
— Prędzej czy później — rzekł — Zaręba wpadnie w ręce moje, a naówczas nie ujdzie śmierci.
Puszczono tego, który zastąpił winowajcy miejsce, a Szemsza poprzysięgał, że albo sprawa w tem była djabelska, lub nieprzyjaciół książęcych. On pewien był, że omylić się nie mógł.
Zaręba, gdy się to działo, zbiegłszy wraz z Nałęczem, już się u swych powinowatych ukrywał.




VIII.


Dziewięć lat upłynęło od ożenienia Przemysława, czasu przeciąg wielki, który też znaczne sprowadził zmiany.. Najśmielsze nadzieje, wieszczby prorocze Arcybiskupa się iściły.
Nie dał Bóg tylko spodziewanego płci męzkiej potomka, gdyż — księżna wydała na świat córkę, jej imieniem ochrzczoną.
Przemysław rósł w potęgę...
Umierający Henryk Ślązki, jakby chciał dawne swe przeniewierstwa nagrodzić, ostatnią wolą odkazał mu Krakowskie i Sandomierskie. Mszczuj pomorski, nie mający potomstwa, oprócz córki nieuznanej — zapisał mu ziemie swoje.
W rękach więc Przemysława skupiła się najznaczniejsza część polskiej ziemi; panem był rozległego kraju, a Świnka naglił i nakłaniał, aby włożył na skronie koronę Chrobrego. Domagała się tego Ryksa, coraz większą nad mężem władzę zdobywająca.
Przemysław sam pragnął tego, lecz wahał się i lękał.
Po wszystkich ziemiach chodziła już wieść o tej koronie dla niego przeznaczonej, a Arcybiskup nie mógł go skłonić jeszcze do naznaczenia dnia wielkiego.
Przeczucie jakieś złowrogie wstrzymywało go. Nie było ono zupełnie płonnem.. Na sam odgłos tego, co Świnka chciał dokonać, nietylko Brandeburgi, książęta Ślązcy, ale wszyscy posiadacze dzielnic mniejszych zaczęli trwożyć się o nie.
Przyszły król prędzej później musiał się starać o ich odzyskanie i przyłączenie. Korona Chrobrego innego znaczenia nie miała.
Ze wszystkich jednak, co się przeciwko wznowieniu Królestwa gwałtownie opierać zapowiadali, Ottonowie brandeburscy byli najzajadlejszemi.
Odgrażano się u nich nie dopuścić korony nowej.
Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłoch ten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękę pochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo do rady wzywać nie będzie.
Łacno tem było poruszyć ziemian, którzy woleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonych kupować łaskami, niż jednego silnego pana.
Właśnie Mszczuj książe Pomorza zmarł był w Oliwie a Przemysław objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać wracał do Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł Arcybiskupi zapraszając do Gniezna.
Tu w starym zamczysku gniazdowem, które Świnka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. On był jej głową, a w ciągu lat ostatnich pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, nie spuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.
— Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! — powtarzał nieustannie.
Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa — obawa tylko poruszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.
Dwór Arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był, jak za Jakóba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, że świetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemal królewski, dbając by on świadczył o sile jego. Nigdy też powaga Metropolity w kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować niemi.
Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej korony Chrobrego już z niemi była zgodnie uradzoną. Wszyscy aż do krakowskiego biskupa godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycyj powinien się odbyć w tem Gnieźnie, które Gniazdem było.
Przyłączenia Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczego kroku.
Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Korona szła ztamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.
Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszem prawie było od Poznania i jednemu tylko Krakowu ustępowało.
Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równych sobie w Polsce nie miały.
Siła wojskowa, straże przyboczne, dwór Świnki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.
Miał swoich pułkowódzców, tysiączników, setników, jazdę, piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielką liczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała.
Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali się ztąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, z nikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.
Dwór choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tem od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomi byli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapituły i klasztory.
Jego też otaczali krajowcy, a niemcy, wciskający się po troszę, zmuszeni byli i mowy się uczyć i zastosowywać do obyczaju.
Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywać się zaczęło słowo Boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele Ś. Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.
Pierwszy on zrozumiał, jak potężnem narzędziem był dotąd pogardzany język ludu. — Przykład z góry płynący potężnie działał na wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło się mnichów nasyłanych z niemiec, włochów i francuzów, przyjmować zaczęto polaków.
Naówczas po raz pierwszy ozwały się pod kościołami na kazalnicach do murów przystawianych te jędrne, dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichów naszych Ś. Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Niemi ten zakon zdobył sobie miłość powszechną.
Często w nich, sam z ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywał się tak malując obyczaje — wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.
Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwyciężcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.
Królowa Ryksa wyprzedziwszy męża, tu nań na zamku oczekiwała. Lat dziewięć upłynionych, uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewcze młode, z dziecięcem nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą.
Ona teraz posiłkowała najdzielniej Arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania. — On i Świnka rozumieli to wreście, że choćby nie długo miał nosić koronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy, przyszłość państwu wróżyło..
Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy, wysypali się na jej spotkanie.
Zsiadła u drzwi kościoła i tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu Arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był, niż dworce poznańskie.
W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskiemi, kobiercami przedziwnie tkanemi, obrazami z Włoch przywiezionemi, naczyniami okrytemi emalją barwną i drogim kamieniem.
Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskie dwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego cenić umiał. Widział w tem płody cywilizacji chrześcjańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk.
Pobożnie, ale zarazem wesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnemi ozdoby. Tu ołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy na tłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.
Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie coś osobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanemi na pulpitach malowaniami oczy porywały.
Wtem wszedł Arcybiskup.
W nim pod suknią duchownego, do której był już nawykł, znacznym był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę u siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez Boga.
Nim dla Ryksy i jej dworu, stół zastawiono, poczęła się rozmowa.
— Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje — rzekł Świnka — książe nasz dziś przybyć powinien.
— Tak jest — odpowiedziała księżna. — Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił, niespokojnąbym była.
Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nich męczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady. Przemysława, przyszłego króla, lękają się...
— Bóg go zachowa cało! — rzekł Arcybiskup.
— Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpią Zaręby i Nałęcze... Spiskują już lat tyle.
— Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą — przerwał Arcybiskup. — Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.
— Zarębów i Nałęczów, tych wszystkich precz wywołać należało, a książe ma ich i na dworze.
— I tym sposobem ich rozbraja — dodał Świnka.
— Ja nie wierzę im! — dodała Ryksa. — Z oczów ich czytam zdradę.
Księżna pomimo odwagi swej, nasłuchiwała ciągle niespokojna.
— Ostatni przykład Henryka Wrocławskiego zawsze mi stoi w pamięci — dodała — choć głucho tylko wiem o tej sprawie.
— Nie wesoła to powieść, — wtrącił stojący blizko kanclerz Wincenty — ale ciekawa.
Księżna szukająca roztargnienia, zażądała aby ją opowiedziano.
Kanclerz namyślał się nieco.
— Tak — rzekł — powieść to smutna, ale nauczająca. Ja może lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historja onego Ludka, warta pamięci.
Kanclerz pomilczawszy rozpoczął powoli:
— Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, ale dziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości, do czego doszły.. potomni wierzyć nie zechcą.
Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją Ślązcy książęta, którym niecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają.
Henryk Wrocławski i Lignicki najsilniejszy, był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad Głogowski, Bolko Świdnicki, spiskowali przeciw niemu — Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nic oprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmat ziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, nie dając nic.
Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy.. zmiarkował, że najłatwiej zdradą chwycić człowieka, umęczyć go, i zmusić, aby ratując życie, oddał bodaj wszystko co ma.
Na dworze Henryka, był zdawna w wielkiem znaczeniu, do Rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków, a jak się to trafia gdy kto w łaskach będąc potrzebnym się czuje, Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie, a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.
Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę — z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli oddawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, aż gdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił.
Morderstwo było jawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercę przed księcia. Henryk się tem zgryzł mocno, bo radby był uniknąć karania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazać się nie chciał.
Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może — że z synami zabitego o głowę układać się nie chciał.
Nadszedł dzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo było jawne.
Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufając sobie rzekł:
— Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się — zabiłem go.
Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Ta inaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. — Wielce zafrasowany książe, przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu — naradź się ze swemi, sprawę zagodź, albo tłómacz się inaczej.
Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten wcale z zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie — odezwał się:
— Zabiłem go.. nie zapieram się.
Ks. Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal — i rzekł mu:
— Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnemi usty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz ztąd. Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny!
Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią.
Pakosław jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iż książe nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi — powtarzał ciągle.
— Zabiłem, więc zabiłem!!
Nie można było wymódz na nim, aby tę mowę płochą odmienił. — Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia.
Dał znak. — Wyprowadzono Pakosława wschodami w podwórze Lignickiego zamku i tam go, wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.
Książe, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierci człowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. — Synka jedynaka sierotkę Ludka, wziął jak własne dziecię na wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami.
Dziecko to, które na śmierć ojca patrzało, i potajemnie chustę we krwi jego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi — poprzysięgło zemstę księciu. Wiedzieli o tem niektórzy na dworze i ostrzegali pana, aby nie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka.
Książe słuchać ich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większą ujmować go dobrocią. — Na ostatek gdy nalegać poczęto, żeby był od dworu usunięty, książe szczerze i otwarcie się z nim rozmówił, okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a on, choć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcy czas, aby się namyślał i — albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica lub się oddalił od dworu.
Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i ewangelję, iż śmierci ojca słowem ni czynem, jawnie ani potajemnie, nigdy w żaden sposób nawet nie przypomni, nie będzie się użalać, ani zemsty szukać za nią. Prosił księcia, aby nieufność przeciw niego zaniechał, ofiarując mu się służyć wiernie.
Książe, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go, i zapewnił, że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego ród[14] wdzięczność winni mu będą.
Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak teraz Ludek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił i nadzwyczajnie obdarzał.
W duszy jednak dziecka pamięć ojca zawsze żywą była — i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.
Stało się, że Konrad Głogowski wiedząc o tem, postarał się zbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmierci jego, że nie starał się jej pomścić.
Tak powoli dawne pragnienie zemsty w nim rozżarzył, że Ludek zmówiwszy się z Konradem, uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą blizko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia domyślając się już czegoś a podejrzywając Ludka ostrzegli wczas, aby z nim nie jechał. Na co im śmiejąc się odpowiedział.
— Możecie być spokojni, Ludka pewien jestem, ani się go boję!
Tu księcia w łaźni rozebranego, Ludek dawszy hasło napadł, a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wierny dworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano — porwano nagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Ztąd odesłano nieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa, na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić blizki powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.
Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać nie chciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce, w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i jakby zawieszony w niej, poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce.
Pomimo tej katuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymódz chciano ustępstwa, trwał w swojem. Raczej umrzeć, niż się poddać.
Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając, czy już ma dosyć, odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareście siły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić — i zgodził się na wszystko czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcy grzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środku mostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.
Gdy klatkę otwarto i puszczono z niej nieszczęśliwego, ani stać o swej sile, ani chodzić już nie mógł. Zaniesiono go na wóz wysłany chustami i pół żywego odwieziono do Wrocławia.
— I więcej już zdrowia nie odzyskał! — dodał Arcybiskup. — To jeden tylko straszny przykład tego, co się tu dzieje na ziemi naszej, a jest podobnych niemało i położyć temu koniec może tylko jedno królestwo niepodzielne, jeden pan któremuby wszyscy ulegali. Tak chciał mieć ów Krzywousty, którego myśli nie zrozumiano, czy spełnić nie chciano. A gdy raz dzielić poczęto, przyszło do tego, iż się ludzie zabijają i krwią oblewają dla kawałka ziemi.
— Nie dziwujcież się trwożną mnie widząc — dodała księżna. — Dziś wszyscy zastraszeni koroną, swoi i obcy, czyhają na niego.
— Swoich i obcych z Bożą pomocą pokonamy — rzekł Arcybiskup spokojnie. Widomym znakiem woli Bożej będzie korona Chrobrego, której blask wrogów rozproszy. —
To mówiąc Świnka przeżegnał stronę, z której się księcia spodziewano, i Ry ksie[15] kazał być dobrej myśli.
Wysłano gońców, aby się dowiedzieć o wracającym i nazajutrz, zbliżanie się jego oznajmiono.





IX.


Przemysław spieszył z powrotem i miał już do Gniezna jeden tylko dzień podróży, naprzód bowiem wyznaczono popasy i noclegi, na których go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi już na własnej ziemi, znalazł niespodzianie większą liczbę rycerstwa okolicznego, jakiego się tu nie spodziewał.
Przyjmowano go z radością wielką, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci właśnie co dlań Ołobok odzyskali, starzy towarzysze Bolesława Pobożnego i Przemysława ojca.
Nim zsiadł, niektórzy go już na koniu jadącego w kolana całowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali go księciem polskim i pomorskim. A że wioska do jednego z nich należała, starego Gozdawy, i on i ród i powinowaci i przyjaciele zastępywali drogę panu.
Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiązani.
I księciu serce się otworzyło na widok tych twarzy rozweselonych, rąk powyciąganych, ust uśmiechających się do niego.
Dla pana i dla dworu stały już gotowe stoły, beczki na krzyżowych nogach i czego dusza mogła zapragnąć. Osobny namiot rozbito dla księcia, pod który zaproszono go dla spoczynku. Tu oprócz Tyszka Gozdawy, całe grono starszych otoczyło go z miłością wielką.
Winszowano mu Pomorza, życzono żywota długiego, spodziewano się doczekać męzkiego potomka.
Wśród tych życzeń i powinszowań, łacno jednak poznać było, że im coś na sercu leżało, z czem się odkryć nie śmieli, pogladając po sobie — odkładając, wahając się.
Dopiero gdy już misy zdjęto, a kubki z miodem dolewano, który lepiej niż piwo głowy zawracał i męztwa dodawał, (dla czego ojciec Przemysława nigdy miodu nie pijał), wystąpił Tyszko, sam pijąc zdrowie państwa i długi żywot jego a szczęśliwe panowanie.
— Miłościwy panie nasz! — odezwał się wesoło — myśmy tu dzieci twoje drogę ci zastąpili, aby obliczem się twem pocieszyć, winszować ci, życzyć — ale jako dzieciom pozwól odezwać się szczerem słowem.
— Wolnoć to przecie było zawsze, każdemu, cóż dopiero Wam, stary mój! — rzekł Przemysław bijąc go po ramieniu.
— Ciężko mi się to z gardła dobędzie — odezwał się Gozdawa — ale kiedy trzeba to mus.
Wiemy to, miłościwy panie, że Was arcypasterz nasz do korony i królestwa prowadzi i że Wy jej godni jesteście — ale ludziom serca drżą obawą.
Korona Wam da wielkość, a ona nieprzyjaciół i zazdrosnych ściągnie. Panuj ty nam jakoś jest możnym księciem, my cię i tak za króla sobie mamy — a nie wyzywaj złych i zawistnych.
Przemysław słuchał z powagą wielką, lice mu się zachmurzyło.
Miał to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iż właśnie gotów był tego najgoręcej pragnąć, co wzbronionem było lub się trudnem okazywało. Tak pierwszy raz korony zażądał w więzieniu siedząc, a teraz gdy przed chwilą wahał się czy jej miał się dobijać — obawa drugich jemu dodawała męztwa.
Gozdawa osłodził jak mógł, to co wiedział iż gorzkiem się wyda.
— Kochany ojcze nasz — dodał. — Mybyśmy ci nie jedną a dziesięć koron przynieść radzi, ale wielkość nie zawsze daje szczęście i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Już niepoczciwi ci Zarębowie i Nałęcze po kraju biegają a noszą, że ty nam nie ojcem chcesz być, ale panem surowym i że korona dla ciebie, dla nas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale płochy lud a warchoły się burzą.
Mała to rzecz, bo nas więcej cośmy tobie wierni i złych zmożemy, ale Brandeburgi, Ślązaki a wreście i ów Łoktek co się z Czechem rozbija, niespokojny mały człeczek silnej dłoni i ducha — wszystko to się korony przelęknie. My się o Was, miłościwy nasz, trwożemy, bo cię kochamy.
— A! — przerwał wesoło Przemysław, zwracając się do Tyszka — ja nie mam trwogi! Ojciec nasz Świnka chce korony tej dla spokoju i dla mocy jednej — ja jej nie sobie pragnę ale ziemiom tym rozerwanym i bolejącym.
Wierzcie, że korona nie zmieni mnie. Jakim byłem takim zostanę, a bez Rady, Comesów moich i Baronów przyczynienia się nie będę stanowił nic. Dla ziemian ojcem będę zawsze...
Że wrogowie poczują trwogę dobrze jest!! Przyjdzie z niemi wojować — tego chcę! na to miecz i pas rycerski noszę! Złego mi się nie stanie nic, bez woli Bożej, a co wola Boża tego nie ujdzie nikt!
Gozdawa zamilkł, wysunął się Antek Poraita niemłody toż, bo wnuki miał dorosłe.
— Spomniał brat Tyszko o Zarębach, miłościwy panie — odezwał się — my ich znamy, ludzie są źli a możni. Macie li ich co na dworze, albo i Nałęczów, każcie im precz iść.
Nie zważał pewnie na to Poraj, że Nałęcz którego Krzyżem zwano, bo miał z wojny na licu bliznę czerwoną, gdyby krzyż, stał tuż. Ten zerwał się oburzony.
— Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie? Jam ci też Nałęczowego zawołania i z tych, co krwawą chustę na szczycie mają nie białą — alem panu wierny i nie dopuszczę, aby nam w oczy plwano!
Zaczęto się burzyć bo pod namiotem Nałęczów i Zarębów nawet było dosyć, a wszyscy się jęli za swoją cześć ujmować, aż książe musiał milczenie nakazać i rzekł.
— Ja wierność waszą znam i niepodejrzewam — ale i tym co koło mojego bezpieczeństwa stoją za złe ich troski wziąć nie mogę.
Milczcie więc, gdy ja nie obwiniam.
Lecz nie łatwo było uspokoić rozdrażnionych, a Poraj dołożył jeszcze.
— Tak ci to Ludek Pakosławowy syn przysięgał, że za ojca się mścić nie będzie, przecież Henryka na męki zdał...
I zakończył głośno:
— Za złe nam nie miejcie, miłościwy, że my się korony obawiamy aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniową nie była. Tyś nam w książęcej czapce królem.
Drudzy poczęli wołać, aby zdrów był i panował im łaskawie, na co książe kłaniając się, kubkiem w koło wodząc i przepijając odpowiadał rad bardzo.
Wszczął się rozhowor poufalszy a weselszy, bo ludzie się z sobą wprędce jednać zaczęli, a w duszy Przemysława stało się to czego pewno ani on ani się nikt nie spodział — wstąpiło w nią męztwo, wielka ochota do korony, gotowość ważenia się na wszystko aby jej dostać.
Gwarzono tak, gdy około namiotu w którym siedział książe, zamięszanie się jakieś wszczęło i gwar... W dali gromadny tentent koni słychać było.
Popas ten przy dobrej myśli przeciągnął się nad miarę, wieczór nadchodził a do noclegu ciągnąć daleko było i już tu myślano pozostać, choćby się opóźnić do Gniezna.
Wyjrzeli siedzący w namiocie co tam zaszumiało i spostrzegli w dali jeszcze na gościńcu spory oddział jazdy, który ku obozowi pospieszał.
Stawała ta gromadka, rozpytywała po drodze i zbliżała się do namiotu. Nikt nie mógł zgadnąć jeszcze, swoi to byli czy cudzy. Obawy żadnej mieć nie było o co, bo kupka nie wielka szła — niewiadomo tylko z kim i poco.
Gdy się tak od namiotu rozpytywano, rękami od zorzy zachodniej zasłaniając, a dobadać się nie mogąc — jezdni zbliżyli się tuż. Część ich została w tyle, a jeden na koniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.
Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiego takiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepki jednak i silny, koniem władający jakby olbrzymem był, człeczek ten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał jak dwa węgliki rozpalone.
Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm, wcale były niepoczesne, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i mały pan miał zuchwałą postawę.
Sama twarz za człowieka i za wzrost stała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choć nie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy nie zapomniał tego oblicza.
Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większym uczynić niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo — ale za to ręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze. Pod nim szkapa była nie zbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkiemi, tak żwawa jak i pan co na niej siedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podroży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życie i męztwo tryskało.
W koło zaraz wszyscy powtarzać zaczęli.
— Łoktek! Łoktek!
Tak przezywano Kujawskiego księcia, który pod ten czas właśnie z Wacławem Czeskim bił się do upadłego, pożyć mu się nie dając. Znali się oni z Przemysławem, jako powinowaci blizcy, a Łokietek za żonę miał Jadwigę, Bolesława Pobożnego córkę, którą Przemysław jako rodzoną siostrę miał i kochał.
Dawnej i oni miłowali się wielce — ale teraz? Przemysław ruchawego Łoktka lękał się, aby mu do korony nie mącił.
Nie widzieli się dawno i nie spotykali, bo Łoktek prawie od dziecka wojował i dobijał się władzy, a jak mały był, tak niezmordowany i niepokonany.
Zkąd się tu teraz wziął — domyśleć się trudno było. Zdumiał się książe zobaczywszy go, wiedząc, że pokoju z Czechem nie miał. To go gnał, to przed nim uchodził — nie ustając na chwilę.
Spojrzeli na się, uśmiechnął się jakoś dziwnie Łoktek. Skoczył potem z konia, a gdy na ziemi stanął, aż śmieszno było tak się maleńkim, wśród tego rycerstwa wydawał.
Podali sobie ręce dobrze patrząc w oczy.
— Gościem mi jesteś nie czekanym! — odezwał się Przemysław.
— Nie z dobrej woli — jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują.. poganie przeklęci. Włóczę się zbierając ludzi! Zasłyszałem, że od Pomorza ciągniecie, zbiegłem aby się pożalić z dolą moją. Mało mi było Czechów, Bóg zesłał Mongołów.. tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy.
Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał.
Łoktek jak był z drogi spragniony nie pytając pierwszy kubek nalany schwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począł ocierać. Przemysław patrzał nań posępnie.
Ten już w namiocie jak u siebie w domu gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepił się na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił.
Książe skinął, aby strawę jaką przyniesiono.
— Srogoż tam pustoszą Tatarowie? — spytał.
— Wedle obyczaju swego! palą i niszczą a młodzież gnają kupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli.. ale.. nie! Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za niemi nie będzie!
O! Sandomierz! Sandomierz biedne miasto — tego nigdy nie miną! A co wsi poszło w perzynę!
Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.
— Płakać bym powinien — dodał — ale tego nie umiem! Zły jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien będę! Powoli popłacę moje długi.
Popatrzał na chłodno milczącego Przemysława jakby go badał, ten wzajem ściganemu przez Czechów i Tatarów rycerzowi małemu, który w niedoli męztwo całe zachował — przyglądał się nieco zdumiony.
Po małym przestanku — Łoktek dorzucił.
— Wiecież po com ja gnał za wami?
— Zkądże mam wiedzieć? — sucho odparł książe...
— Pomyślałem sobie — rzekł Łoktek — że ty pokój masz, ludzi wiele karmisz darmo, mógłbyś mi pomóc niemi? Po Tatarach żołnierza mi będzie trudno dostać, a Czechów pobiwszy dobijać trzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedł.
Przemysław potrząsł głową — widać było, że prośbie nie myśli za dość uczynić.
— Mówicie, że ja pokój mam? — odparł powoli. — Właśnie taki jak i ty, a większego kraju bronić muszę. Brandeburczyki czekają tylko, aby mnie słabszym zobaczyli.., ze Ślązkiemi mam rachunki, w Pomorzu i od Rańskiego księcia i od Krzyżaków muszę się mieć na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dał, przyjąłbym ją!
Łoktek zdał się słuchać dosyć obojętnie.
— U ciebie wojny nie ma jeszcze — odparł — a jam swoją począł, no i nie skończę jej, aż wszystkich pokonam! Plotło się różnie ze mną, co mi Bóg gotuje, nie wiem — ale zmódz się nie dam nikomu, ani nastraszyć! Małym mnie Pan Bóg stworzył, muszę się wielkim stać sam!
Rozśmiał się. — „Muszę“, to wyrzekł z taką siłą, iż Przemysławowi mimowoli podniosły się ramiona. Zuchwalstwo to budziło w nim zazdrość.
— Trudno z Bogiem wojować! — szepnął trochę szydersko.
— Ja też nie z nim a z ludźmi się ucieram — rzekł Łoktek. — Za dużo u nas obcych! za dużo! Rozpostarli się i zagarniają coraz więcej. Mazowieccy nasi bracia, sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na własną krew prosili w goście!
Rozsiadają się Brandeburgi, wparł się Czech bezprawnie — na wsze strony opędzać się trzeba.
Pomilczał trochę zamyślony i w stół uderzył.
— Nie damy się! Bóg łaskaw!
Mówiąc to jadł żywo i żarłocznie jak głodny, nie dbający o to, czem się posili.
Widać w nim było zaprzątnięcie myślami wielkiemi, a lekceważenie reszty. Obok Przemysława uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oręża ledwie się prostym ciurą zdawał. Na szyszaku nie miał nic, zbroję prostą, poczerniałą, na której ślady razów od mieczów i kopij widać było, suknię z grubej tkaniny, płaszcz barwy ciemnej, miecz w żelazo oprawny. Wszystko to trwałe było, mocne a jak on nie bijące w oczy.
Przemysław ze swym wzrostem, postawą książęcą, suknią oszywaną, pasem złoconym, zbroją rysowaną i szmelcowaną — gasił go pozornie, Łoktek mały, niepoczesny, miał życia więcej.
W czasie rozmowy, Gozdawa i inni ziemianie za namiot się wysunęli, zostawując ich samych.
Łoktek wprędce głód zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarł, przeżegnał się i zwrócił ku Przemysławowi.
Błysnęły mu oczy dziwnie.
— Co prawią ludzie — rzekł — prawda-li to, że wam Świnka chce koronę dać?
Trochę ironji było w głosie jego.
Przemysław odprostował się dumnie.
— Czemużby nie? — odparł powoli. — Część wielką dawnego państwa Chrobrego mam pod sobą... a resztę — —
— Cóż my naówczas poczniemy? — rzekł mały książe.
Zamienili spojrzenie.
— Włożyć koronę — dodał — nie tak ci to trudno — zamruczał — ale nosić!
Przemysław czoło uniósł ku górze, nie chciał odpowiadać już.
— Postarajcie się o następcę — dodał mały — a jakby go nie stało wam, przekażcie mnie...
Rozśmiał się. — Przemysław coraz więcej chmurzył.
— Tak — rzekł. — Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna... Od lat siedmiu nie mam potomstwa...
Na tem przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli, sparty na ręku Łoktek dumał.
— Próżnom więc za wami gonił — rzekł jakby sam do siebie. — Wiem już, że ludzi mi nie dacie.
Pójdę ich zbierać po jednemu!
Ciężkie to życie, alem ja jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko byle na swem postawić. Mnie gdyby z miękkiem łożem w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewką zamknięto, na dłużej jak na dobę, pzez[16] dach bym się wydarł, takby mi próżnica prędko zmierzła!
I śmiał się swawolnie.
— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą choćby jak Mszczujowa z klasztoru wziętą — a na długo przy kądzieli nawet i podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!
Na wspomnienie to swawolne, Przemysław się namarszczył. — Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastę spojrzeć się nie ważył. Rozmowa w tem przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek, chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.
— Tyś się widzę — dorzucił poczekawszy — cnotliwym bardzo stał i Pudyka chcesz naśladować — czemu nie? i jabym takim rad być, ale poczekawszy...
Rozśmiał się znowu, z ławy zeskoczył, chodzić począł jakby wcale jazda go nie utrudziła. Po namiocie się kręcił coraz coś chwytając i przypatrując się wytwornej broni i zbroi.
Noc nadeszła, musieli oba pod jednym ją przebyć namiotem.
Łoktek oznajmił, że dla ludzi i koni noc musi dać na spoczynek, ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robić zaciągi, gdy mu nikt w pomoc przyjść nie chce.
Z wesołą myślą i daleko swobodniejszy od Przemysława, który ani pobitym był, ani mu kraju Tatarowie nie pustoszyli — legł Łoktek spać opończą się owinąwszy, i nakazując zbudzić się o brzasku.
Przemysław też ze dniem wyruszyć miał w dalszą drogę.
Gdy się z rana obudził, towarzysza swojego nie znalazł już w namiocie, ślad tylko kędy spoczywał. Opowiadano, że o świcie spać już nie mogąc, czekać nie chcąc, wymknął się do swoich i puścił ku lasom.
Żegnany przez ziemian okrzykami, książe ze słońcem dopiero ruszył ku Gnieznu.
Podróż tę jednak rozmaite przeszkody, jakby umyślnie opóźniały.
Towarzyszący mu wojewoda poznański, który panu o tym nic nie mówiąc zasadzki się obawiał, gdy dnia tego las zwany Czarnym, gęsty a niebezpieczny do przebycia, przejeżdżać mieli, przodem wysłał ludzi, aby drogę opatrzyli. Zbytnia ta ostrożność, z której się śmielsi naśmiewali, okazała się jednak potrzebną.
Wysłani przodem powrócili z wiadomością, iż u brodu i trzęsawic w lesie zaczajoną była kupa zbrojna. O ile poznać mogli, zdawała się złożoną z Brandeburskich Sasów, Zarębów i Nałęczów, w znacznej liczbie przy nich będących.
Zatrzymano się radząc co czynić. Sił tej zasadzki w gęstym lesie obliczyć nie było można ale hełmów i kopij sterczyło dosyć w zaroślach. Chciał Przemysław iść, uderzyć na nich, albo z boku ich zająć, lecz trzęsawisko i moczary nie dopuszczały przystępu.
W lesie, gdzie i drzewa mogły być poobalane i zasieki przygotowane, rozpoczynać walkę ściśniętym, nie zdało się bezpieczna. Wojewoda radził zasadzkę obejść dłuższą drogę, a później, jeśli by nie uszła, osaczyć ją z większą siłą.
Przemysław chciał przebojem iść, wstydząc się tej ucieczki, nie bardzo nawet wierzył w doniesienie.. Rycerstwo skłoniło go, że poszedł za radą Wojewody.
Po długich targach ruszono dobrze w lewo kołując i nakładając drogi, brzegiem jezior i piaskami. Przemysław w ten sposób zamiast o pół dniu, zaledwie na noc mógł stanąć w Gnieźnie, gdzie nań niespokojnie oczekiwano.
Świnka wyszedł naprzeciw niego do przedsieni, stała Ryksa z córeczką, którą umyślnie do ojca wyprowadziła. Była ta jedynaczka tym samym losu trafem, który matce jej dał rysy zmarłej Lukierdy, jeszcze większe do męczennicy mająca podobieństwo, jej nawet naturę trwożliwą, milczącą i smutną.
Z twarzą, którą starał się uczynić wesołą, Arcybiskup o zasadzce już uwiadomiony, wprowadził do komnat księcia. Nie mówił on sam nic o niej, gdyż w drodze rozmyślając, przyszedł do przekonania, iż u stracha wielkie oczy, i dwór jego więcej widział niż było.
Kupka jakaś zbłąkanych włóczęgów mogła być za nieprzyjaciół wziętą. Okazało się jednak, iż było inaczej. Wojewoda zabrawszy ludzi, nocą pobiegł na to miejsce, w którem widziano zasadzkę. Z nienacka napadnięci Brandeburczycy, posądzając Zarębów o zdradę, poszli zaraz w rozsypkę.
Wojewodzie, który się głównie na Zarębów i Nałęczów kusił, udało się ich dwu pochwycić, i tych na koniach twarzami do ogonów poprzywiązywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna.
Krótkim sądem pochwyconych na gorącym uczynku zdrady i posiłkowania nieprzyjacielowi, Przemysław ściąć kazał.
Zaledwie się to stało, gdy reszta Zarębów i Nałęczów, która przy boku pana była jeszcze — ci właśnie, co na popasie w Woli wierność poprzysięgali — następnej nocy zeszła precz, tak że z tego rodu nikt nie pozostał.
Powstało ztąd zamieszanie chwilowe i niepokój między ludźmi, lecz wojewoda powagą swą go przytłumił. Arcybiskup i książe cieszyli się owszem, że podejrzanych się pozbyto.
Świnka tym czasem ziemian okolicznych zwoławszy, starszyznę z Kalisza i Poznania, duchowieństwo, na którego czele stanął, do stanowczego zniewolił kroku.
Ryksa wiedziała o tych przygotowaniach, domyślał się ich zapewne książe.
Wielka izba na zamku dnia tego była natłoczoną, komnaty sąsiednie i ganki ziemian pełne, których wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscy urzędnicy ziemscy, dworscy, Arcybiskup i biskup poznański, kapituły, duchowieństwo oczekiwały na Przemysława.
Na przedzie w szatach uroczystych Świnka z krzyżem w ręku witał wchodzącego pana. Wskazał na poważne zgromadzenie i — ozwał się.
— Miłościwy książe, oto cały lud twój i ja jako Ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnemi głosy prosić cię i wezwać, abyś dłużej nie zwlekał z przyjęciem królewskiej korony, która ci z prawa należy.
Wdziej ją na skronie twe i niech ci ona da nową siłę, abyś nam w pokoju panował i rządził. Przypasz miecz przodkowi twemu przyniesiony przez anioła, abyś nim zwycięzko nieprzyjacioły wojował.
Tu, na dany znak przez Arcybiskupa, ozwały się okrzyki wielkie i wywoływania. Podnoszono ręce, rzucano czapki, uniesienie ogarniało tych nawet, co chłodni lub wahający się przyszli. Poruszyły się serca, otwarły usta, jakaś nadzieja wielka wstąpiła w nie, jakby korona ta z grobów i mroków dobyta, potęgę z sobą przynieść miała.
Stał książę milczący, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesoło spoglądająca.
Poczęła się cisnąć starszyzna, otaczając pana, a on też zagrzany miłością, którą mu okazywano, podniósł raźniej czoło.
— Stanie się więc po woli ojca naszego Jakóba i was wszystkich. Nie czuję się ja godniejszym korony tej od pobożnej pamięci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili — ale palec w tem widzę Boży...
Uścisnął go Arcybiskup, okrzyki się podniosły znowu po izbach, dalej w podwórcach, w których dużo ludu zgromadzonego było. — Ten wnijść wszystek nie mogąc, szeroko się tu rozkładał. Postawieni już wprzód trębacze i fleciści zaczęli wygrywać wesoło.
Stała się radość jakaś wielka, jakiej ludzie nie pamiętali, a oczów wiele zaszło łzami.
W tem Arcybiskup Bogu na podziękowanie do kościoła już wiódł, gdzie duchowieństwo zanuciło hymn i tak owo królem okrzyknięcie uroczystym aktem kościelnym się skończyło.

Gdy wszyscy do katedry ciągnęli, na wałach, w tem miejscu, gdzie dwu zdrajców świeżo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami blademi, smutni, przypatrując się zdaleka.
Michnie usta złem szyderstwem drgały, Pawłek był grożno namarszczony.
— Przysięgam ci! przysięgam, — mruczał Zaręba — krótka to będzie radość, a skończy się kąpielą krwawą.. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczoną zostanie!
Chwycił ręką garść mokrej ziemi i ścisnął ją, jakby z niej krew, co ją zbroczyła chciał wydobyć, łzami zaszły mu powieki.
— Cieszcie się i tryumfujcie. — wołał — Pomsta Boża nie śpi! Szyję dam, cześć dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi będą zemszczeni!
Z kościoła rozchodziła się pieśń głośna, wesoła, a Zaręba jak nieprzytomny z szału powtarzał ciągle.
— Będą pomszczeni!
Przecisnęli się potem niepostrzeżeni przez tłumy, wyszli za wrota, dosiedli koni w małej szopce zostawionych i manowcami pociągnęli ku lasom.
Tegoż dnia postanowiono, że w dzień Świętych Jana i Pawła, obrzęd koronacyjny odbyć się miał w Gnieźnie, dokąd biskupi z całej Polski zjechać mieli.





X.


Piękny był ów dzień 26 Czerwca 1295 roku, gdy wiosennego poranka niezliczonym tłumem ziemian ze wszystkich polskich krajów i z Pomorza przybyłym, okryły się nietylko podwórca zamkowe, wały, podwala, ale okolice, na których obozy i namioty legły niezliczone.
Starał się o to stróż i opiekun starej korony Świnka, aby uroczystość która po tak długich latach wznowić miała pogrzebiony w krwi św. Stanisława majestat królewski — świetną była a głośną.
Zwołał więc wszystkich biskupów, którzy przybyć mogli, Jana z Poznania, Jana Romkę z Wrocławia, Gosława z Płocka, Konrada nawet Lubuskiego, a ci co jak Krakowski i Wrocławski sami się stawić nie mogli, piśmiennie oświadczyli zgodę swoją.
Z Pomorza mnodzy panowie, wysłańcy miast przedniejszych, urzędnicy, rycerstwo pomnażało świetną gromadę, która miała być świadkiem tych odrodzin królestwa...
— Zaprawdę — oświadczył Świnka tym, co go niebezpieczeństwy od korony odstraszać chcieli — zaprawdę nie o króla tu idzie, bo każdy z nich śmiertelnym jest, ale o koronę, która być nieśmiertelną powinna.
Ta korona, która długo utajoną była w skarbcu kościoła, i razem z drogim ciałem św. Wojciecha chroniona jako talizman święty — leżała teraz na wezgłowiu na nowo z kurzu otarta, w swej starodawnej prostocie, grubemi obręczami złotemi przypominając wieki, gdy je niewprawna ręka jako umiała wykonała.
Obok niej jabłko królewskie napełnione wewnątrz tą ziemią, której piastowania była godłem, i włócznia św. Maurycego, relikwja razem i berło i Szczerbiec leżał anielski.
Jak około świętości przechodził lud ciekawy gromadząc się i stając około tych prastarych potęgi pamiątek. Minęło czasu wiele, a obręcze te złote niczyjego nie dotknęły czoła, pył je okrywał żałobny — w ciemnościach czekały na odrodziciela.
Radość wielka rozgrzewała tłumy, a piękny acz gorący dzień wiosny ze słońcem wesołem pierwszej roku połowy, przyświecał wspaniałemu obrzędowi.
Duchowieństwo z Arcybiskupem musiało się naradzać nad obrzędem, którego pamięć była zaginęła... Wertowano księgi, słuchano podań ludzi starych, chwytano co gdzieindziej przy koronacjach się działo; dobierano modlitwy, pisano formuły, szukano pieśni. Ale trud to był ochoczy i wesoły.
W katedrze dwa trony na stopniach podniesionych obok siebie stały, okryte suknem szkarłatnem ze złotemi bramowaniami. Naprzeciw wznosił się Arcybiskupi.
Ołtarz już gorzał światłem rzęsistem, duchowieństwo oczekiwało, gdy głosy trąb słyszeć się dały od zamku i drogą suknem wysłaną, ruszył orszak książęcy, poprzedzany przez ochmistrzów dworu z laskami białemi i Wojewodów z chorągwiami zwiniętemi.
Za niemi w otoczeniu dostojników dworu swego stąpał Przemysław w sukniach szkarłatnych, w hełmie złocistym — mąż w sile wieku, z licem jasnem — czując, iż spełniał się nad nim obrzęd znaczenia wielkiego.
Owo niebłogosławieństwo, które odejmowało koronę następcom Szczodrego — zażegnane zostało — pokuta była spełniona, zamordowany męczennik podniesiony na ołtarz przebaczał rodowi zabójcy.
Obok księcia, w sukni ze złotogłowu i białych rąbkach jak mgła przejrzystych, piękna i wspaniała, z obliczem pańskiem szła królewna, mająca dziś się stać królową. Szczęście czyniło ją piękniejszą jeszcze...
U progu stał już Świnka i Jan Biskup Poznański, oba w szatach uroczystych, gotowi na przyjęcie księcia. Ci pokropionego wodą święconą wiedli przodem, gdy dwu drugich Ryksie towarzyszyło.
Na wezgłowiach przed niemi świeciły dwie korony złote...
Przy tronach stanęli urzędnicy ziemi, dworu, Wojewodowie, Kasztelani, Kanclerze, dwór wszystek w szatach jasnych od złota, jedwabiów i purpury, z tkanin tych przepysznych, których wzory przyniosły od wschodu wojny Krzyżowe.
Zabrzmiała pieśń do Ducha świętego, rozpoczęła się przy ołtarzu ofiara, którą sam Arcybiskup odprawiał. Przejęty był i uniesiony, duchem ku niebiosom, od których ściągnąć chciał błogosławieństwo...
Wśród pieśni, wśród dymu kadzideł, odprawiały się błagalne modlitwy...
Po odczytaniu Ewangelij, zwrócił się Arcybiskup do księcia, który do ołtarza przystępował dla złożenia przysięgi. Trzymano przed nim Ewangelję i krzyż.
Głosem drżącym począł przemawiać Arcybiskup, lecz wzruszenie wkrótce mowę mu przerwało.
Kląkł Pasterz, a książe legł krzyżem na ziemi, śpiewy rozlegały się znowu... Starym obyczajem kościelnym błagalne Litanje śpiewano.
Gdy powstał Przemysław niesiono oleje święte, nastąpił obrzęd namaszczenia. Poczem w bocznej kaplicy wdziano nań szaty królewskie, sandały złociste, humerał, manipularz, kapę... Odzież ta królewska kapłańską razem była a przypominać miała, że pomazaniec Boży powinien był być kapłanem strzegącym prawa i sprawiedliwości, wyrazicielem potęgi wszechmocnej na ziemi.
Poprzedziło to przypasanie miecza, bo użycie go było obowiązkiem mocarza ziemskiego nie kapłana.
Dobytym z pochew Przemysław na cztery strony świata przeszył powietrze i do złotej pochwy go schował.
Wtedy dopiero, gdy jako kapłan i rycerz boży namaszczony był i zbrojny, dostojny wieńca — pokląkł, a Świnka ciężką tę, twardą, wielką koronę Chrobrego włożył mu na skronie.
Leżała na głowie Pomazańca cudem, jakby dla niej była ukutą. Podano w lewą rękę jabłko ziemi polskiej pełne, w prawą berło, widomy znak władzy.
Złożono ofiarę, w złocistych baryłkach wino i chleb biały na ołtarzu.
Następowała Komunija święta, do której przystępując król miecz odpasał.
Wiedziono na tron ciągle modlitwy odmawiając i śpiewając.
Po obrzędzie tym w ten sam sposób ukoronowano królowę, a gdy obok małżonka zasiadła na tronie, zabrzmiał hymn wszystkiemi głosy nucony, potężny, wielki, dziękczynny.
Ostatnia nuta jego rozlegała się jeszcze, gdy Arcybiskup zawołał:
— Król niech żywie! niech żywie królowa
Za nim co żyło wołało wtorując, potrząsano rozwiniętemi chorągwiami, bito we dzwony i na trąbach grano.
Arcybiskup z Biskupami ująwszy króla i królowę wiedli ich na zamek, przerzynając gęsto stojące tłumy, chcące choć spojrzeć na ukoronowanego pana swego.
Wśród tej ciżby szczęśliwej, wrzawliwej, na pozór rozradowanej — różne się jednak odzywały głosy.
Jedni widzieli blaski same i spodziewali się szczęścia i potęgi, drudzy już troskali widząc w tem jakby wyzwanie Boga, próbę niebezpieczną.
Po kątach i zaułkach szemrali i odgrażali się niechętni.
Długo nie wierzono, ażeby Arcybiskup ważył się na krok tak wielkiego znaczenia, rzucenie rękawicy wszystkim, co siedzieli na ziemiach polskich, wyzwanie ich do poddania się i posłuszeństwa. Niewiara ich zmieniła się w gniew i odgróżki, gdy wątpić już nie było można, że król ogłoszonym zostanie.
Nie było jednego książęcia, który by się tem obrażonym i zagrożonym nie uczuł.
W gromadach na ten dzień przybyłych kryli się szpiegowie tych, co się ulękli korony. Wciskali się oni wszędzie, patrzyli, podsłuchiwali i bledli.
Obrzęd powagą kościoła uświęcony — siły nabierał. Przy tronie stawała jedyna władza w świecie, której opierano się, ale ją szanować i ulegać jej musiano.
Otaczało go duchowieństwo, ono niosło koronę, dawało jabłko, miecz przypasywało. Od ołtarza mówiąc Arcybiskup, nauczał króla iż miał królestwo pomnażać, jednoczyć, oderwane od niego ziemie odzyskać.
Wyrazy te rozchodziły się daleko, brzmiały głośno, odbiły się we wszystkich książęcych stolicach, poruszyły siedzących na nich. Mieli być hołdownikami i sługami jednego pana!


Lecz wszystkie potajemne odgróżki ciche dnia tego tonęły w chórze zwycięzkim. Każdy z ziemian Przemysławowych poczuwał się królem po troszę w osobie pana swojego...
Duma i siła w nich wstępowała.
Gdy na zamku ucztować poczęto, a tłumy się zabawiały u stołów rozstawionych, dzieląc na gromadki ziemiami i powiatami; niektóre rody znaczniejsze skupiły się też, i zbierały, aby razem zasiąść i jedność swą starą przypomnieć. Resztki Zarębów i Nałęczów, których się też dosyć znalazło, błądziły nie mogąc miejsca wyszukać dla siebie. —
Dawniejsi przyjaciele uchodzili od nich, powinowaci się odstrychali, ten i ów się zapierał — obawiano się kumać z niemi. Nie śmieli też przybyć główni sprawcy zdrady, z ramienia ich tylko kilku wcisnęło się dla rozglądu i podsłuchu.
Stary Zebro Nałęcz i Zaręba zwany Niechluj, którzy nie byli poszlakowani nigdy o wspólnictwo z Michną i Pawłkiem, ale w sercu za rody swe żal wielki mieli, najboleśniej doświadczyli tego, jak z rodem trzymając, cierpieć zań przychodziło.
Zebro tu i ówdzie próbował przysiadać się do gromady, witany zimnem milczeniem. Niechluja widzieć ni poznawać nie chciano.
Obu im ludziom możnym, niegdyś znaczącym serca się ściskały.
Błądząc tak pośród stołów, przy których dla nich miejsca nie było, Zebro się zetknął z Niechlujem. Dość im było w oczy sobie spojrzeć, aby się porozumieć.
Stanęli milczący długo bojąc się przemówić do siebie i oglądając do koła. Unikali by i oni może od siebie, gdyby gdzieindziej którego z nich przyjęto.
— A co? — mruknął Zebro, — dla nas tu już ani ławy, ni chleba nie ma?
— Próżnośmy się tu wlekli, — odparł Niechluj w boki się biorąc. Chciałem okazać, żem panu wierny, ale wierności mej nie radzi tu.
— Ani mojemu pokłonowi — rzekł Zebro. — Gdym się nowemu królowi chciał do kolan zniżyć, odwrócił oczy, dobrze że nie kopnął nogą.
Zeszli nieco na bok.
— U mojego woza — począł Zebro, — znajdzie się chleb, mięso i beczułka... Co się mamy dobijać gdzie odpychają?
— Mnie się zda aby wozy zaprzęgać i do domu — odpowiedział Niechluj. — Lepszego się nie doczekamy, a i gorsze może być.
Stali jednak i przypatrywali się. Z wielkiej ludzi gromady tak wyłączonym być — nikomu nie miło, starym nie nawykłym do tego, tem boleśniej. Obu serce krwią nabiegało.
— Nie winniśmy nic! do dzisiaj wiernym mu byłem sługą, — mówił Zebro, — ale z winowajcami jedno zawołanie mamy!
— Ja też — rzekł Niechluj — dziś mu się kłaniałem jeszcze, jutro gdy się żółć poruszy.. nie ręczę.
— Mam być karan — począł Zebro — niech wiem, za co. Zemście dogodzę bratanka mojego ścięto.
— I mego stryjecznego — mruknął Niechluj.
— Chodźmyż ztąd! — dokończył Zebro.
Ruszyli ledwie z miejsca, gdy przechadzający się z łańcuchem i krzyżem na szyi ks. Teodoryk, jakby ich szukał, zbliżył się i pozdrowił. Przyjęli go chłodno.
— Czemu nie siadacie z drugiemi? — spytał.
Odpowiedzi na to nie było, spojrzeli nań i oczy pospuszczali.
— Jeśli sumienie czyste, co ród znaczy? — dodał ksiądz. — Dziś dzień wesoły dla wszystkich, chodźcie ze mną, miejsce znajdziemy.
Dosyć opornie, nieśmiejąc mu się sprzeciwiać, Zebro i Niechluj szli za nim powoli. Lecz gdziekolwiek miejsca dla nich napatrzył, gdy się obejrzano, ściskali się biesiadnicy i — ławy nie stało.
Szedł z niemi aż do duchowieństwa ks. Teodoryk, aby tu między swemi ich posadzić. Tu już wyłączeni zbyt się czując na widoku, jakby ich palcami ukazywano, podziękowali orędownikowi swemu, weszli między czeladzie i pospieszyli do wozów i koni.
Zebro u wozu suknie z siebie świąteczne bogate, ściągać kazał, zbroję wdział, konia wziął, a gdy Nałęcz toż uczynił, porozumiawszy się z sobą, z niewielkim pocztem w lasy ujechali.
— Kiedy drudzy nas nie chcą! do swoich jedźmy! — zawołał Zebro z gniewem wielkim.
Jechali tedy w lasy, drogami znanemi, a co w podróży skarg boleśnych i wyrzekań było — łatwo się domyśleć. Gdy późno dostali się do miejsca, w którem Michno się ukrywał, oba już byli rozgorączkowani.
Zaręba, wiedząc jak go ścigano i pochwycić chciano, na uroczysku zwanem Barcie, oddawna się ukrywał. Zmieniał czasem kryjówkę tę, ale najczęściej w niej przebywał, bo mu się bezpieczną zdawała.
Trzeba było tak wytrwałego jak on człowieka i prostego obyczaju tamtych czasów, aby tu módz wyżyć nietylko wiosną i latem, ale często jesienią późną i zimą.
Wśród gęstwiny na pagórku, chatę Michna zbliżywszy się dopiero dostrzedz było można. Siedziała ona prawie całkiem zakopana w ziemi dach ją okryty darniem osłaniał. Ten porósł był trawą i krzakami bujnemi, tak, iż garbem tylko cokolwiek nad ziemią wystawał, a nad nim dymnik z płotka gliną obmazanego od kopcia zczerniały. Zamiast ogrodzenia, w koło leżały kłody wielkich drzew obalonych, jedne na drugich suchemi gałęźmi i korzeniami ogromnemi posplatane z sobą. Wśród nich tarń, głogi i młode krzewiny różne bujno się puszczały. Szopka dla koni z płotu podwójnego sklecona, a dla ciepła gnojem między nie narzuconym ohacona, nędznie wyglądała z pośrodka drzew gałęzi.
Do tego zapadłego kąta Zarębowie i Nałęczowie zjeżdżali się często w liczbie znacznej. Tu się odbywały ich narady, a że miejsca w chałupie mało było, rozsiadali się na blizkiej łące, która była spasiona i stratowana.
Miał tu Zaręba i studzienkę wykopaną a licho ocembrowaną, i loszek i co do prostego życia było potrzeba. Wnijście do jego lepianki niewygodne było, bo we drzwiach do pół zginać się musiał każdy a pod sobą szukać kłódki, która za próg służyła. Ciemno było tu zawsze.
Przybywający huknęli naprzód trzy razy, naśladując puchacza, aby ich za obcych nie wzięto. Natychmiast wylazł z chaty człek w krótkiej odzieży, w chodakach, z głową postrzyżoną i przeciw nim do wrót pospieszył.
Był to sługa Zaręby, niemowa, ale bardzo roztropny i przebiegły, a do swego pana przywiązany. Nie z urodzenia postradał mowę i słuch miał dobry. Chłopięciem jeszcze gdy był, człek jakiś okrutny przez zemstę język mu uciął, tak że bełkotał niezrozumiale.
Zaraz też odsunęła się okienniczka w nizkiej ścianie, przez którą światełko błysnęło i głowa ludzka. Był to Michno sam, ciekaw kto mu takiego dnia mógł przybyć w gościnę.
Gdy się opowiedzieli, rad bardzo, naprzeciw pospieszył do progu.
Konie powiódł niemowa do stajni, a oni szli do chaty, w której świeciło, i gdzie Michno w łosiowym kaftanie i spodniach czekał na nich.
— Czyście się zabłąkali? — zawołał. — Dziś nikogom się nie spodziewał, co najprędzej jutro, wszyscy ciekawi pojechali onego nowego króla oglądać!
— My też ztamtąd wracamy — rzekł krótko Zebro.
To mówiąc przez otwarte drzwi do izby weszli jak loch nizkiej, ale bardzo przestronnej.
Zaręba zmuszony często tu przebywać, przystroił ją jak umiał najlepiej, wojłokami powyścielał, skórami wyłożył, zbrojami obwiesił i jakby na najczyściejszym dworze u ziemianina pięknie w niej było. Świeciła broń, tarcze, miecze i noże porozwieszane. Nie brakło nawet gęśli na jednej ścianie, bo na niej Zaręba czasem grywał.
U ściany jednej gorzało prawie nigdy nie wygasające ognisko, przy której dziewcze z kosami długiemi teraz coś prażyło dla pana — ale obcych posłyszawszy natychmiast się skryło.
Żebro[17] i Niechluj, którzy tu nie bywali, choć o Barciach wiedzieli, rozpatrywali się ciekawie i dziwili. Postrzegłszy to Michno zawołał:
— Co się to wam osobliwem wydaje, że ów dworzanin stary, który u Króla już powinien był się Podczaszostwa albo Podkomorstwa dosłużyć — pod ziemią się kryć musi jak borsuk w jamie? Taka dola wiernych sług, co prawdę panom mówią.
Niechluj głową ruszył dwuznacznie.
— Nie mówcie mi, żem ja na to zasłużył — dodał z gorączką, która w nim nigdy nie wystygała, Michno. — Pokutuję za to, żem się za biedną męczennicą ujmował, i złego nie mógł ścierpieć...
— Ale.. ale! — odezwał się Zebro na przyzbie, która w koło ściany obiegała, przysiadłszy. — Mówią ludzie, żeście wy tę panią nadto miłowali.. a ona was!
Zaręba skoczył.
— Łgą, jak psy ci co to szczekają! — krzyknął. — Szanowałem ją jako panią, litowałem się nad nieszczęśliwą.. Łgą, bo to była święta niewiasta!
Nie wznowiono o tem więcej rozmowy, uspokoił się Zaręba.
— Hę? — zapytał spocząwszy. — Z Gniezna powracacie? Cóż? dali mu koronę włożyć? Nie stało się nic?
— A cóż się stać mogło? — spytał Niechluj.
Zaręba się śmiał.
— Mogło się co przytrafić — rzekł szydersko. No.. raz, drugi i trzeci się nie powiodło, a kiedyś udać się musi!
— Niech się cieszą, nie długo tego będzie!
W tem Zebro spluwając wtrącił:
— Zbieracie wy się na niego, odgrażacie lat siła; mnie się widzi, że z tego nic nie będzie!
Gospodarz odwrócił się od ognia, do którego przykładał łuczywa.
— A ja wam się klnę, że będzie! — zawołał uroczyście. — Nam samym dokonać nie łatwo było. Zdrajców się znalazło wielu, donosili mu, miał się na ostrożności... Po drogach przodem wysyłali, lasy trzęśli, bez straży dobrej na krok nie ruszał. Teraz, niechaj się ubezpieczy.. znajdziemy go.
Niechluj zamruczał, że trzeba było w pomoc wziąć którego ze Ślązaków lub Pomorskich... Zaręba się uśmiechnął.
— Znajdziemy lepszych niż Pomorcy i Ślązaki — rzekł — posiedźcie do jutra, przekonacie się...
Na jutrzejszy dzień zwołało się tu siła ludzi — zobaczycie!
Zamilkł nagle, nie chcąc więcej powiedzieć, na niemowę krzyknął i zabrał się gości przyjmować.
W lichej lepiance znalazło się więcej, niż spodziewać się mogli.
Udziec sarni, miód dobry, chleb czarny ale świeży, kaszy podostatkiem, plastr miodu i ser na zakąskę. Niemowa z dziewczyną raźno im posługiwali.
Po wieczerzy wprędce, pokładli się wszyscy na słomie i skórach, a ogień tlał i świecił im przez noc całą.
Z rana kłodę doń przyrzucił niemowa i panów pobudził. — Dzień wstał jasny i piękny, wyszli z zaduchy podziemnej na powietrze.
Zaręba spodziewał się dnia tego gości i bacznie ucha nastawiał.
Jakoż przed południem zaczęli nadciągać ze stron różnych Zarębowie i Nałęcze, a nawet wielu powinowatych, co wczoraj w Gnieznie byli.
Przybywali posępni, podrażnieni, gniewni. Niepokoiło ich to, że obrzęd wczorajszy był uroczysty, wspaniały i tylu ziemian ze wszystkich ziem polskich zgromadził.
Słuchając opowiadań Michno się zżymał i klął.
— Nikczemna gawiedź! — wołał, — byle ich kto karmił i poił sprzedadzą się niepatrząc, że im dyby na cały żywot włoży. Okrzykują króla, sieszą[18] się, niepomnąc, że im niewolę przyniesie.
Wymieniali przybywający tych, którzy się wprzódy Zarębom i Nałęczom obiecywali z niemi iść, a teraz o nich słyszeć nie chcieli.
Obejdziemy się i bez nich — pocieszał się Michno.
Konni z lasów ścieżynkami różnemi napływali ciągle wieści osobliwe przynosząc. Większa część frasobliwych była i zatrwożonych. Michno tylko śmiał się i urągał strachom, a swą śmiałością innych zagrzewał.
Gdy około chałupy za ciasno już im było, wyciągnęli na łąkę.
— Tu mało co poczekawszy — rzekł — zobaczycie kogoś, co wam męztwa doda...
Było już z połudoia[19], wszyscy się pod drzewy pokładli i posiadali, gdy w lesie zatętniło i zadzwoniło...
Ci, którzy wprzódy przyjechali, wszyscy się ostrożnie i po cichu wkradli, a choć zwyczaj był naówczas przy rzędach końskich małe dzwonki zawieszać, żaden się na to nie ważył. Posłyszawszy Zaręba jadących z trzęsidłami i brzękadły, zerwał się z ziemi, jakby pewien był, że ten przybywał, na kogo oczekiwał. Jakoż po chwili wysunął się z lasu na dużym, ciężkim koniu w rzędzie połyskującym, mąż wielkiego wzrostu w hełmie czarnym i zbroi lekkiej, w którym z twarzy rozlanej i obrzękłej niemca poznali wszyscy.
Pańska postać i uzbrojenie kazały się w nim jakiegoś książątka domyślać. Towarzyszyło mu kilkunastu czeladzi, ale ci zatrzymali się u brzegu lasu. Zaręba spieszył naprzeciw przybywającemu z poszanowaniem, lecz nie zbytnią uniżonością.
Nie zsiadając z konia, a niespokojnie trochę się rozglądając po ludziach, którzy nagle z ziemi powstawać zaczęli, — stał jezdziec ów ręki nie odejmując od ogromnego miecza, który mu u siodła wisiał. Oczy jego z niedowierzaniem zdały się liczyć gromadę, która za Zarębą zbliżać się ku niemu zaczęła.
Pochyliwszy się z konia, jeździec rozpoczął z Michnem rozmowę.
— Cóż poczynacie? — spytał po niemiecku ponurym, grobowym głosem.
— Koronowaniu nie można było przeszkodzić — rzekł Zaręba — ukoronowali go — ha! nie na długo!
— Nie powiodło się więc! — wtrącił niemiec — Wam bo się nic nie wiedzie.. mówicie wiele, krzyczycie głośno, robicie mało!
Zaręba po cichu się żywo tłumaczył, tym czasem przybyły oczyma rachował ci co dokoła się gromadzili.
— Niewielu was też jest! — rzekł pogardliwie. — Co to za siła! to garść ledwie!
— Bo tu tylko są dowódzcy — odparł Michno, — a nie wszystkie nasze zawołania. Liczcie po dziesięć, dwadzieścia i więcej głów na jedną...
Ale co z tego, gdy się nieszczęści!
Siadaliśmy nań w zasadzkach razy wiele, zawsze nam uszedł.
Niemiec popatrzał urągająco.
— Dajcie no tylko wiedzieć mnie, gdzie go z małym pocztem przydybać można — rzekł, — a ja się bez was obejdę...
Szeptali znowu po cichu. — Zaręba tych, na których najwięcej liczył pokazywał księciu i przyprowadzał. Umawiano się i spierano.
Niemcowi oczy coraz goręcej pałały; z niektóremi, co się z nim lepiej rozmówić mogli — szwargotał dłużej i poufniej. W końcu wszyscy zdali zgodni. Książe głośno zaczął sypać przyrzeczeniami łask, i napędzał ażeby nie tracono czasu.
W tem zdala odezwał się krótkim, urwanym głosem róg w lesie.
Był to znak jakiś umówiony, jeździec drgnął, konia żywo zawrócił, głową do koła skinął na pożegnanie i w gąszcz popędził.
Ziemianie też żwawo pobiegli do swych koni, i wkrótce oprócz Żebra[20] i Niechluja nikt na łące nie został, tak spiesznie każdy w swą stronę się wynosił.
— Teraz — zaśmiał się Michno powracając do swej lepianki — gdy dwu Ottonów mamy z sobą, nie ujdzie nam królik!
Niech się po godach wysapią, a sprawiemy im lepsze od tych.





XI.


Ze spuszczoną głową nad stołem stojąc ks. Teodoryk przypatrywał się jak na gorącym wosku Pisarz Tylon ogromną pieczęć wyciskał.
Świeżo ona była wyrzezaną z porady Świnki Arcybiskupa, na większą zgryzotę innym polskim książętom, a stały na niej dokoła słowa:
Reddidit ipse solus victricia Signa Polonis·
(On sam przywrócił polakom zwycięzkie znamiona).
On i Tylon gładząc bródkę swą, krótko postrzyżoną, przyglądali się z uczuciami różnemi tej pieczęci majestatycznej, którą po raz pierwszy zawiesić miano u pargaminu na jedwabnym sznurze.
— A co! — odezwał się Tylon do zadumanego Teodoryka — a co? nie jest-że wspaniała? nie majestatyczna? nie pańska? nie królewska? Mają Ślązcy Czarnego Orła, my białego.. Już na naszej pieczęci nie lada jeździec na szkapie, co przystał książętom.. ale orzeł jakby Cesarski!! I napis piękny, nie chwaląc się jam go układał: Sigillum Praemislai Polonorum Regis et Ducis Pomeraniae.
Polonorum! położyłem nie bez myśli — zjedzą się ze złości!
Uśmiechnął się Tylon i dodał:
— Takiej pieczęci u nas nie bywało, ni u żadnego z panów naszych!
— A wy się tem cieszycie? — spytał Teodoryk.
— Jakże nie!!
— Ja zaś.. nie cieszę się — rzekł Lektor potrząsając głową. — Wiecie dla czego? Bo ja wolę moc i władzę, niż trąbę i chwalbę.. wolę czyn niż słowo...
Ale wyście, panie pisarzu, mężem słowa i w moc jego wierzycie...
— Pewnie! — zawołał Tylon. — Bóg nas nauczył, że słowo się staje ciałem, i że co ma być czynem, wprzódy myślą być musi!
Zamilkł i wracając do pierwszego wesołego nastroju — począł znowu.
— Niech się książątka wściekają! niech się złoszczą! niech gryzą nieprzyjaciele! Który z nich na tę pieczęć spojrzy, ciarki pójdą po nim! Polonorum na niej stoi... Sapienti sat! Arcybiskup mnie za to w głowę pocałował!
Ręką zamachnął do koła.
— Zagarniemy wszystko!
Teodoryk smutnie się jakoś uśmiechał.
— Daj to boże — odezwał się — ale mnieby się widziało nie trąbić z wieży dopóki się nie pokona, nie ostrzegać że się bić będzie aby się miano na pieczy, nie drażnić złego zwierza.
— Niech drżą! — krzyknął Tylon. — Victricia Signa nasze! a jakto ślicznie brzmi!
Reddidit ipse solu.s..[21]
— Mój ojcze, — odparł Teodoryk. — Nie koniecznie oni na placu boju walkę nam wypowiedzą, albo żeście nie słyszeli o truciźnie co we Wrocławiu sprzątnęła tych, którzy zawadzali! albo nie wiecie, co Białego spotkało!
Tylon oburzył się.
— Mamy dobrą pieczę nad panem! Oho! oho! nie bójcie się. Ludzie go jak oka we łbie strzegą!
Lektor zaciął usta i pomilczał.
— Tak — miejcież pieczę! i urwawszy dodał. Co to ja słyszę. — Król pono na zapusty do Rogoźna się wybiera?
— Na zapusty! Tak jest, — rzekł Tylon. — Słusznie mu należy aby się rozerwał i odetchnął, i on i dwór!
— A w Poznaniu nie może? wtrącił Teodoryk.
Tylon usta ściągnął pociesznie w ryjek, chudą ręką przebierał po powietrzu, palcami poruszał niby im coś mówić nakazując czego Teodoryk zrozumieć nie mógł.
Chrząknął potem a widząc, że ksiądz jaśniejszego oczekuje tłumaczenia, szybko mruczeć zaczął.
— Czyż wam, bracie Teodoryku — wam co słyszeliście jak trawa rośnie i co z sobą ptacy na gałęziach rozmawiają, wam co widzicie w ciemnościach, słyszycie w milczeniu. — Wam, ja! potrzebuję wykładać i rozjaśniać dla czego królowi lepiej będą smakować w Rogożnie??
Ks. Teodoryk milczeniem i wejrzeniem dał do zrozumienia, że bądź co bądź potrzebował tego tłumaczenia. Stary notarjusz oczki zmrużył.
— Ojcze kochany — rzekł cicho — niema większego wielbiciela królowa pani nasza nademnie. Niewiasta jest cnót wielkich i majestatu potężnego — ale — nie wesoła! Koło niej też smutno — cicho. Za nią wszędzie chodzi ten majestat jej, powaga — decorum! Rozśmiać się przy niej nie godzi bo się namarszczy, zaśpiewać wara, bo to jej godności ubliża... Widzieliście wy ją kiedy inaczej jak królową? Idzie do łoża nią, i wstaje w koronie... Niewiasty w niej mało. — Spojrzawszy na nią strach święty ogarnia! Otóż, widzicie, bracie Teodoryku, w końcu panu niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może — zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!!
Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.
Humanum est!
— Smutna to rzecz — westchnął ks. Teodoryk. — Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, — królowanie kapłaństwem jest! Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.
— Miejcież wy litość nad nim! — szepnął Tylon.
— Ja, ja mój ojcze — odparł Lektor — nie tylko litość dlań ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutno mi i biedno gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogożnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole... Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.
— Za surowi bo jesteście — mruknął Tylon. — Niechby to mówił Arcybiskup albo ks. Wincenty, ale wy co świat znacie?
— Mój ojcze — żywo wtrącił Teodoryk — mnie na ostatek nie o zabawę idzie, ale się — boję!
Notarjusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż Lektor zawstydzony się zmięszał.
— Boicie się o niego? Gdzie? tu? pod nosem? na naszej ziemi? w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?
— I gdzie najgorsi bo skryci wrogowie wcisnąć się mogą!
— No! no! — przerwał Tylon znowu z miłością wielką przypatrujący się swej pieczęci. — Słyszemy od lat wielu o tych Zarębach i Nałęczach, ale to gwar pusty! Porozłaziło się to po świecie, niema ich i znaku! Ci co w domu zostali, do łask się wpraszają. Strachów sobie z tego próżnych czynić nie trzeba!
— Niech i tak będzie — rzekł Teodoryk — zawsze wolałbym zapusty w Poznaniu niż w Rogoźnie.
— Na Wielki post powróci z nami śpiewać żale do Poznania.
Tylon zamknąwszy tem niemiłą mu rozmowę, dodał, pieczęć podnosząc.
— Patrzcie no, ojcze mój, jak rozumnym był ś. p. Bolesław Kaliski, dobrodziej nasz, gdy Judeom przywilej nadał, aby mieli u nas opiekę i bezpieczeństwo! A ktoby nam tu teraz taką pieczęć wyrzezał gdyby nie było Samuela, syna Judy... Kto nam pieniądze bije? Też Judeus! Kto klejnoty oprawia? kto grzywien pożycza? kto drogie bisiory przywozi? Ludzie rozumni są i do wszystkiego!!
Na te pochwały skrzywił się Lektor.
— Jednak — rzekł — ks. Pasterz nasz Gnieznieński rozumnie także uczynił gdy na Synodzie, jak po innych krajach się wodzi nakazał spiczaste głowy nakrycia i kółka czerwone nosić na piersiach.
Stary Tylon spuścił głowę, nie śmiejąc przeczyć, że ustawa Synodu dobrą być musiała.
Działo się to w pierwszych dniach Lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy w lasy pod Rogoźno, kilka dni zamierzając w miasteczku tem spędzić na spoczynku i zabawie.
Im ostrzejsze były posty ówczesne, tem Mięsopust szumniej obchodzono, jadłem i napojem, nieraz pieśniami i skokami, które nagle Popielec przerywał smutnem pieniem pobożnem o Męce Zbawiciela.
Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa nie bardzo dawała szaleć nawet w Zapusty. Pani była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej, rozpasanej wesołości nie lubiła nigdy. Dość było by na króla spojrzała, wnet Przemysław gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i chmurzył się. Nic też dla dworu królewskiego dziwnego w tem nie było, iż chciał z zamku zjechać nieco, i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć, pośmiać się, dobrej użyć myśli.
Królowa choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała. Obiecywał się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanym dworem i córeczką podrastającą. Szyła w krosnach, kazała sobie czytać kapelanowi, lub patrzała na dziecięce zabawy młodej Ryksy.
Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowa przypatrywała mu się nie widziana. Na twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było radość, jakby się z niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się by jej surowa Pani nie postrzegła. Bystre jej oko dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.
Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla, który na koń miał siadać, równie rozweselony i śmiejący się jak ci co go otaczali.
Domyśliła się, przeczuła co się w duszach tych ludzi i małżonka jej działo. Było im tu zaciasno — ani wykrzyknąć, ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się zbytnio nie było wolno. Tam mogli sobie cugle puścić swobodnie.
Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swem zapominał — widziany tak zdala całkiem innym był człowiekiem niż ten, którego ona zblizka znała. Wydał się jej niemal politowania godnym.
Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się i był — człowiekiem tylko. Na myśl jej przyszły: Mina, Lukierda i stare młodości dzieje — wszystko, co jej o nim opowiadano...
Westchnęła i zapuściła na okno zasłonę.
Z wesołymi choć tłumionymi uśmiechy wyciągali myśliwi, odzywały się trąbki, psy poszczekiwały radośnie, konie raźno biły kopytami o zamarzłą ziemię i prychały.
Z psiarni tylko, w której reszta sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim reszta uwięzionych poczęła przeraźliwie zawodzić i właśnie gdy król bramy pomijał, wycie ich rozległo się w podwórcach... A choć czeladź, psiarze i psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, a ich żałosne jęki echem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.
Cicho i pusto było dni następnych na grodzie.
Tydzień przeszło minął tak w jakiemś milczeniu złowrogiem, a król nie powracał jeszcze.
Ci, co od niego do Poznania przybywali, opowiadali, iż się zatrzymał w Rogoźnie na gródku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród miodów dawano, ziemianie z niewiastami swemi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się. Król też miał być wesół jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskami obsypywał.
Kto mógł znikał z Poznania i uchodził na Mięsopust do Rogoźna, aby się tam zabawić z drugiemi. Pod różnemi pozorami wymykali się tam ludzie.
— Jeszcześmy jak nastała nowa pani, nigdy takich zapust nie mieli! — chwalili się dworzanie.
Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoźnie.
Na drugi dzień po św. Dorocie, z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich.
Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ks. Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele na swej głowie dopominał się powrotu króla.
Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie, i rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do Biskupa.
Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do Kanclerza.
Ks. Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego. Stękanie jakieś usłyszawszy dopiero — zbliżył się do stojącego przy progu.
Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim — żywy obraz przerażenia i boleści.
Kanclerz ujrzawszy go, wykrzyknął:
— Człecze! co ci jest!
Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczy sobie zakrył i padł na kolana.
Strach ogarnął Kanclerza.
— Człecze! na Boga! Co ci jest? — powtórzył.
Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły.
W tem drzwi się rozwarły szeroko i ks. Teodoryk, który konia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, co z panem byli w Rogoźnie — wbiegł a klęczącego i zachodzącego się od płaczu postrzegłszy — wykrzyknął:
— Boże wielki! Mów co się stało! Tyś z Rogoźna!
Z ust nareście wyrwało się posłańcowi.
— Król zabit!
Jednym jękiem oba duchowni odpowiedzieli.
Długo potrzeba było rzeźwić i uspokajać człowieka, nim mógł zacząć opowiadać.
— O! nieszczęśliwa godzina! nieszczęśliwa godzina! Brandeburczyków dwu, Zarębowie i Nałęcze, gdy pan i wszyscy po długich godach spali snem twardym, nad rankiem na bezbronnych nas napadli.
Zrobiła się wrzawa okrutna.. jam posłyszawszy ją, zerwał się i biegł ku panu, na pół nagi, kord tylko pochwyciwszy. Ale za zgrają Sasów i tych łotrów już docisnąć się nie było można.
Króla wywlekli, ciągnęli, najgrawając się i bijąc. On z temi, co przy nim byli, jak lew się bronił. Padło łotrów dosyć trupem. Patrzałem jak Nałęcza Pawłka ciął w głowę — aż runął i wyzionął ducha.
Gdym mieczem torując sobie drogę przeciskał się do niego, zobaczyłem jak krwią opłynąwszy cały, zachwiał się i upadł na ziemię.
Sasy go zaraz wrzeszcząc pochwycili. Nie wiem już co się ze mną działo, ani jakom ja choć poraniony, mógł z duszą ujść od nich.
Wyciągnęli go już omdlałego wołając i ciesząc się w podwórko — w koszuli całej zbroczonej i pociętej. Nuż go na koń sadzać a wiązać, ale się biedny pan na nim już utrzymać nie mógł i padał z niego.
Co go wciągną, to jak trup się śliźnie i — leci. — Życie w nim było jeszcze przecie, jęki słyszałem.
Podnieśli go na wóz ladajaki, chcąc na nim uwieźć Brandeburczyki, ale i z wozu się obalił. Dopiero nakłuwszy jeszcze porzucili.
Jam się przedzierał chcąc tam paść gdzie i on, gdy patrzę, Michno Zaręba stoi nad nim, nogę mu na piersi postawił i chyli się doń.
— Jeszczebyś żył! — zaryczał mu nad uchem.
— Weźcie mnie! ratujcie! — odezwał się król głosu dobywając słabego... Nie wiedział snadź do kogo mówił. — Weźcie a na łoże zanieście.. życie powróci!
Posłyszawszy to Michno, nagle podniósł miecz w górę i oburącz go wraził w piersi, przybijając do ziemi, a nad uchem mu krzycząc:
— Lukierda!!


Kanclerz i ks. Teodoryk ręce załamali.
Stało się milczenie straszne, posłaniec na ziemi legł i wił się a płakał.
Tak skończył król ów siedmiomiesięczny, po którym płakali wszyscy. Lud widział w tym zgonie jego pomstę Bożą, za zgon niewinnej Lukierdy[22].



KONIEC.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – padano.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinna być - (.) kropka
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – temu.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kaliskim.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – którzy.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Mówiąc.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązkiemi.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świnka.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pomsty.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: powtórzone ród.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ryksie.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przez.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Zebro.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cieszą.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – południa.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Zebra.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – solus....
  22. Opowiada Długosz za innemi, że rody Zarębów i Nałęczów, za udział w tem zabójstwie, długo pozbawione były prawa noszenia sukni szkarłatnych, i stawania przy popisach rycerstwa w osobnych szykach. Zdaje się to jednak być później stworzoną legendą, lub stosuje do jakiejś gałęzi rodzin tych, gdyż wprędce potem Nałęczów widzimy na wysokich dostojeństwach, nawet w Wielkiej Polsce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.