<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



PREZESOWI

IZBY HANDLOWEJ KRAKOWSKIEJ

PANU BARANOWSKIEMU

NA PAMIĄTKĘ Z NIM ODBYTEJ PODRÓŻY


1880. W dzień

Zwiastowania N. Panny.
Drezno


ofiaruje



Autor.





Tom I



I.


Ze wszystkich dworów książęcych w Polsce, w drugiej połowie XIII wieku, nie było mniej wystawnego, skromniejszego nad Kaliski, księcia Bolesława, zwanego Pobożnym.
Wojak zawołany a razem mąż bogobojny, za żonę miał równie jak sam, zacną i świątobliwą niewiastę Jolantę, siostrę Kingi, żony Bolesława, krakowskiego książęcia. Nieustanne wojny go trapiły, to z napadającemi na granice jego Brandeburczykami, to z książęty Ślązkiemi, to z innemi powinowatemi chciwemi ziemi a nie mogącemi usiedzieć spokojnie. Nie mógł więc prawie wytchnąć dnia jednego, kręcąc się ciągle po rubieżach u Santoka i Drdzenia, zakładając i zdobywając zameczki, później strzegąc już nie tylko swoich posiadłości, ale i zdanego mu w opiekę młodego Przemysława Pogrobka, który się był Poznańskiemu Przemysławowi już po jego zgonie narodził. Losy tego sieroty obchodziły go tem mocniej, że własnego syna nie miał, a trzy córki tylko, którym ziemi po sobie oddać nie mógł, bo męzkiej dłoni potrzebowała.
Było więc co robić, i siąść pod dachem na wypoczynek nie mógł ani pomyśleć książe Bolesław, ale to była krzepka i zdrowa natura, do pracy i znoju stworzona, nie przykrząca sobie niemi, zawsze wesołéj myśli, spokojnego oblicza, czystego serca, prostoty wielkiej.
Wśród tych mnogich dworów ówczesnych książęcych w Krakowie, Sieradzu, Poznaniu, Wrocławiu, Lignicy, Opolu, Płocku, Kaliski najmniej oczy ściągał i nie starał się błyszczeć.
Ludzi do wojny sposobnych, Bolesław musiał mieć ciągle, bo mu odetchnąć nie dawano, ale to byli jakby bracia młodsi, jak prawa drużyna i dzieci. Wszyscy z nim żyli na stopie poufałości z poszanowaniem połączonej, którą dobroduszność jego wyzywała i cieszyła się nią. Kochali go bliżsi i dalsi, a choć czasy owe wymagały aby wódz odznaczał się, budził cześć dla siebie, Bolesław mało dbał o to, by się dumnie postawić.
Chodził jak prosty rycerz, nie dbając o piękne zbroje, ani o drogie szkarłaty i bisiory, klejnotów nie lubił, a gdy w domu siedział, nosił się w kożuszku prostym i skórzniach, w czapce starej i wytartej, że go nieraz obcy przybywający poseł wziął za urzędnika dworskiego; z czego on śmiał się tylko.
Wpatrzywszy się w jego niepozorną twarz ogorzałą, z żywemi oczyma czarnemi, mógł jednak każdy domyśleć się w nim szlachetnej krwi i pańskiego ducha. Wejrzenie miał śmiałe a bystre, uśmiech przy łagodności pełen zaufania w sobie, czoło jasne a rozumne. Ale postawą nie nadrabiał wcale, zdał się chrześciańską pokorą chcieć pokryć swe pochodzenie a ludzi lubił, gdy mu zamiast bić czołem, zbliżali się doń z zaufaniem jak do ojca.
Nie było litościwszego nadeń człowieka w powszednim życiu, bo dobry chrześcianin w każdym widział brata swojego w Chrystusie; choć na placu boju czy z pogany czy z Sasami a Brandeburczykami (bo ci razem chodzili), żołnierz był zuchwały, niemal szalony.
Szedł do boju przeżegnawszy się, z modlitwą i ową starą pieśnią do Bogarodzicy, niezapomnianą od czasów Chrobrego — ale wpadłszy w zamęt i wrzawę bojową, gdy się w nim krew rycerska ocknęła i zakipiała — stawał się strasznym dla wrogów.
Gdy potem ostygłszy poszedł na pobojowisko z księżmi, bo miał ten zwyczaj, że do rannych i konających ich prowadził — łzy mu się toczyły, patrząc na pokaleczonych i dogorywających. Łamał ręce narzekając na te nieuchronne a nieustanne wojny.
— Nie będzie temu końca, — mawiał, — aż jednego pana dostaną te ziemie, a nas drobnych los albo wymorzy lub wyżenie. Sami się my wypleniamy i niszczym ten kraj, który Bóg opiece naszej poruczył.
Ale daremne to były narzekania, gdyż zamiast jednoczyć się, dzieliły się ziemie polskie na coraz drobniejsze cząstki. Mazowieccy się rozłamywali. Ślązcy rozradzali jak mrowie, Kraków z Sandomierzem szedł osobno. Poznań z Gnieznem stały same przez się. Im więcej przybywało dzieci, tem rosło więcej chciwych władzy nieprzyjaciół. Brat bratu, synowiec stryjowi wydzierał, nie rzadko syn powstawał na ojca. Niektórzy sami ku obronie i napaści nie mając siły, przyzywali Prusaków i Litwę. Siedzieli już na karku Mazowsza i Pomorza niemieccy panowie Krzyżowi; prawem i bezprawiem zawojowując ziemie.
Czasy były zaprawdę ciężkie. Nikt nikomu nie wierzył. Straszno było pojechać zaproszonemu w gościnę aby, jak to się nieraz trafiło, nie zostać schwyconym, więzionym w klatce i zmuszonym oddawać powiaty za życie. Wyruszyć do odleglejszego kościoła bał się każdy bez silnego orszaku, bo i tam u ołtarza mógł nań czyhać brat, swat albo jaki pokrewny.
Nie pomagały na to ani małżeństwa, ani kumania się i krwi związki.
Namiętności były rozhukane. Pobożność posunięta do szału niemal, rozpusta do bezwstydu, a obok wstrzemięźliwość do klasztornego w małżeństwach odosobnienia. Gdy Bolesław Wstydliwy z własną nie żył żoną, Mszczuj pomorski trzymał sobie mniszkę ze Słupskiego klasztoru wziętą. Działy się rzeczy straszne, dzikie, znamionujące naturę namiętną, ludzi nieokiełznanych, równie gorąco goniących za złem i dobrem. Miary w niczem nie było. Niewiasty ówczesne dawały przykład świątobliwości nadzwyczajnej, a mężczyźni niektórzy szli pociągnięci za niemi.
Na Bolesława Pobożnego wpływała, choć łagodna i dobra, ale jak siostra świątobliwa Jolanta, żona jego, która wzdychała przy mężu do klasztoru. Bolesław we wszystkiem, oprócz wojennego szału, umiarkowańszy, nie dał się jej jednak skłonić do naśladowania szwagra Pudyka... Małżeństwo było przykładne, miłujące się, a Bolesław wymógł na żonie, iż o Bogu zapominając o dzieciach i o nim też pamiętała.
Siostra Kinga napominała ją ciągle do surowszego życia, do przygotowania się, aby owdowiawszy razem z nią poszła resztę życia w klasztorze poświęcić Bogu. Jolanta godziła pobożność swą z obowiązkami.
Trzy córki wyrosły u boku troskliwej matki, wychowane skromnie i pobożnie.
Książe Bolesław, gdy mu dawały spocząć Brandeburczyki, a mógł posiedzieć trochę na Kaliskim zamku — prawdziwie był szczęśliwy. Wojak nie stracił prostoty prawie dziecięcej. Siadał z żoną i dziećmi u komina, bawił się rozmową z niemi i służbą, śmiał się i rozkoszował życiem jakby prostego ziemianina.
Nie jeden zamożny panek może, więcej nad niego sadził się na przepych, na stół i suknie. Książe Kaliski drugim pozwalał się tem bawić, sam nie potrzebując żadnego zbytku.
Skarbiec był dostatni, ale też z niego córki trzeba było wyposażyć i rycerstwo opłacać, dla siebie zaś oboje księztwo tak mało potrzebowali, iż go wcale nie trwonili. Każda zaś wyprawa łupem zdobytym go pomnażała.
Księżna Jolanta, wyjąwszy dni świąteczne, i gdy goście na dwór zjechali — nosiła szaty wełniane, szare, klejnotów nigdy, zasłonę białą na głowie. Dziewczęta chadzały w bieliźnie, albo zimą w prostych sukniach wełnianych, Książe w swoim kożuszku, podpasany rzemieniem, jedwabiu nie wkładał, chyba na wielkie święto do kościoła, dla Boga nie dla siebie i ludzi.
Rozumie się, że przy takim panu i dwór bardzo się stroić nie mógł, choć mu z tem czasem bywało markotno, gdy który z powinowatych książąt nawykły do zbytków niemieckich, na dwór zajechał.
W Kaliszu rzadko dobywano sreber i złocistych naczyń, lub opon ze wschodu przywiezionych, chyba na uczczenie jakiego dostojnika kościoła, lub na uroczystość domową.
Gdy książe Bolesław zmuszony był przybrać się i nawieszać łańcuchy na siebie, chodził w nich jak w kajdanach, zrywając te więzy co najrychlej.
Oboje księztwo pobożni byli bardzo, co nie przeszkadzało im powszednie życie mieć w pamięci.
Kapelan, który razem kanclarskie pełnił obowiązki, ciągle był u jego boku. Niekiedy drugi pobożny staruszek kapłan go wyręczał. Miał Wojewodów, Podkomorzych, urzędników dworu ale ci jak przyjaciele domowi stali przy nim. Padać przed sobą nie dawał Bolesław nikomu, poufalszych najwięcej kochał, kłamstwem choć dla poczczenia się brzydził.
Miał przy tem książe różne zamiłowania ziemianina. Konie i stada swe lubił, o urodzaje u ludzi pilno się dowiadywał, z prostemi zagrodnikami rozmawiał i żartował, jakby mu równi byli. Nieraz ubogiego dziada na drodze spotkawszy, wiódł go z sobą, śmiejąc mu się i wyzywając na gawędę.
Miał to szczęśliwe usposobienie, że wesołym rad był być, czoła dla powagi nie chmurzył. Posępnych też ludzi podejrzywał, iż chyba złego coś na myśli mieć musieli.
W ostatnich latach, Bolesław mało zażył spoczynku, bo go szczególniej Brandeburczyki napastowali.
Zmarła była matka Przemysława Pogrobka, nad którego spadkiem czuwać musiał jak nad własną ziemią. Ledwie Santok spalili umyślnie, aby się nie dać w nim niemcom zagnieździć, ledwie Pobożny trzy zameczki na granicy założył dla obrony, już Brandeburczycy odbudowali twierdzę nadgraniczną i Suliniec jeszcze wznieśli, aby w nim zasiadłszy się czatować.
Suliniec tedy odbierać im trzeba było, a że go rozpaczliwie broniono, szli polacy jak mostem tarczami okryci pod świeże jego ściany, toporami odbili glinę z nich i podpaliwszy, dopiero opanowali.
Dostał się Sas Sabel w niewolę, ale Santoka odebrać nie udało się. Następnego roku znowu Santockie trzeba było niszczyć, aby Brandeburczykom i Sasom pokoju niedać, a do Soldyna po drabinach się dobijać.
Z obu stron napadano się nieustannie, a o ten Santok nie mało się krwi przelało.
Wychowaniec księcia Bolesława Przemysław Pogrobek, którego doma poufale Przemkiem Sierotką zwano, dochodził lat szesnastu.
Chłopię było na podziw piękne, silne, postawne, żywe i rwało się już z pod stryjowskiej opieki, nie dla władzy — bo dziecko było powolne, ale dla rycerskich popisów.
Książe Bolesław zaś nie puszczał go zawcześnie na wojnę, bo obawiał się i kochał go a jedyny u niego był. Wiedział, że młodego puścić na swobodę, najniebezpieczniejsza rzecz. Wstrzymywał go jak mógł — ale w szesnastu leciech młodzieniaszka naówczas od wojny powściągnąć — gdy ta była każdego książęcia jedynem powołaniem — nie mogła największa powaga.
Tym czasem wiosną 1272 roku, znowu ten Santok, aby się niemcy w nim nie zagnieździli i nie zagospodarowali — trzeba było albo im wyrwać z rąk koniecznie, lub przynajmnej nie dać im w nim chwili pokoju.
Książe Bolesław sam się już na nich wybierał, gdy majowe powietrze wilgotne, na które się rankiem naraził, sprowadziło zimnicę. Zwołano zaraz baby, aby na to radziły, dały mu pić ziele gorzkie okrutnie, zażegnywały, odprawił ksiądz nabożeństwo — a zimnica nie chciała precz. Zawsze łatwiej jej dostać, niż się pozbyć.
Książe na wszystkie cierpienia wytrzymały, że mu to choróbsko okrutnie było nie na rękę, smucił się i niecierpliwił.
Najpiękniejsza pora roku do wyprawy mijała, rozścielały się bujnie zielone trawy, pasza dla koni była wyborna, powietrze dla żołnierzy ni skwarne, ni nadto zimne.
Wyprawić zaś ludzi bez siebie nie mógł książe, bo go nikt przy nich zastąpić nie umiał. Gdy on wesoły swój, gruby, rubaszny podniósł głos, leciało rycerstwo razem z nim, nie bacząc na nic.
Bądź co bądź tedy, a było to w drugiej Maja połowie, książe już nawet z zimnicą wybierać się był gotów. Mówił, iż miał to doświadczenie raz w życiu, że na koniu się dobrze wytrząsłszy i spotniawszy, choroby pozbył pośród wojny.
Księżna Jolanta, która mu nigdy w niczem na zawadzie nie stawała, opierać się nie śmiała, ale niespokojną była.
Pięknego wieczora majowego siedzieli w podsieniu zamku Kaliskiego, Bolesław, Jolanta i córka jej najmłodsza.
Gród ten, choć na owe czasy dosyć warowny, wspaniałym wcale nie był. Dworce w większej części stały z drzewa budowane i nizkie.
Książe właśnie w kożuszku za stołem siedząc, winem ciepłem korzennem na zimnicę sobie radził, księżna mając córkę u boku, zdala cicho z nią rozmawiała, gdy pachole dworskie wbiegło z radosną twarzą, oznajmując, że z Poznania jechali goście.
A że Przemka Sierotkę kochali wszyscy, radość wybuchła wielka.
— Mów, gość a nie goście! — zawołał książe do chłopca, który stał z oczyma wesołemi, pewien, że mu za nowinę będą wdzięczni.
I kubek na stole postawił.
— Ależ goście, proszę miłości Waszej — dodało chłopię — bo nie sam książe Przemko, a no z nim dużo jakichś panów.
Księżna Jolanta wstała trochę niespokojna, spoglądając na męża.
— Przemko bo lubi — odezwał się książe — aby koło niego było świetnie, ludno, błyszcząco, musiał już sobie dwór pański przystroić, a temu się zda, że nie sam jedzie!
I wyszedł książe na spotkanie pod drugie drzwi ku podwórcom, gdy goście właśnie z koni zsiadali.
W istocie orszak był ludny i świetny.
Na czele jego jechał młodziuchny, szesnastoletni, już bujno wyrosły, z długiemi włosy złotawemi, z niebieskiemi oczyma, zręczny, gibki, silny, dziwnie pańsko patrzący z góry Przemko.
Można mu było lat dać więcej, niż ich miał w istocie.
Bródka i wąsy już mu się wysypywały, a nietknięte jeszcze, okrywały jakby puszkiem złocistym ładną jego twarzyczkę, wesoło się uśmiechającą.
Chociaż w podróży, książe miał zbroję stalową, bogato wysadzaną i złoconą, ubranie obcisłe, pas błyszczący, nożyk u pasa jak cacko, ostrogi złocone, a na jednem ramieniu płaszcz lekki, ciemno czerwony ze złotem.
Widać było, że się przystroić lubił, że dbał o to co miał na sobie.
Hełm też w pasy złocone, skrzydłami błyskał w kamienie sadzonemi.
W stroju tym, Przemko tak był w istocie piękny, tak wyglądał pańsko, iż spojrzawszy nań, stryj ręce podniósł, dobrodusznie wołając:
— Toś mi pan! toś mi piękny!
I po otaczających powiódłszy wzrokiem, przekonał się, że chłopię słuszność miało, bo nie sam przybywał Przemko, ale z paradą i dostojnemi gośćmi, jakby w uroczystem jakiemś poselstwie.
Na koniu okrytym obok jechał poważny mąż, także odziany i zbrojny jak na gody, Przedpełk Wojewoda Poznański, za nim Mścibór Kasztelan, i trzech ziemian starszych, dalej Nałęcz Pawełek i Zaręba Michnem zwany, co się razem z księciem wychowywali.
Wszyscy oni na wzór pana byli poprzyodziewani świątecznie, bo Przemko lubił i wymagał, aby koło niego wszystko pięknie wyglądało.
Tej prostoty obyczaju, jaką miał stryj, nie nauczył się od niego — a i po ojcu zamiłowania tego w blasku odziedziczyć nie mógł, bo Przemyśl stary, pan pobożny, co noce spędzał na modlitwach, także się w przepychu nie kochał, ani matka nieboszczka Elżbieta wagi do niego nie przywiązywała.
Jak się to często zdarza, wziął może po pradziadach skłonność tę Przemko, lub mu ją dała krew gorąca i fantazja młodzieńcza.
U niego wszystko co go otaczało, aż do najprostszej czeladzi, strojne być musiało. Konie też pobrzękiwały i połyskiwały, a na głowach ich kity sterczały i na piersiach chwostów było pełno i blaszek.
Cały orszak wielkopolskiego księcia połyskiwał i błyszczał. On sam żywo z konia skoczywszy, hełm zdjął i do stryja podszedł uniżenie, pokornie się kłaniając, a po rękach go całując.
Ten oburącz go chwycił za szyję i ściskał jak własne dziecko, a gdy Przemko głowę podniósł, z rozkoszą mu się przypatrywać począł.
— Szesnaście lat! Młokos! — zaśmiał się — a takie to już wybujałe, zmężniałe, jak gdyby miał dwadzieścia! Co ci tak pilno!
— Pewno! pewno, pilno mi, stryju kochany, pilno! — odparł Przemko wesoło — już bym w pole rad! Czas! Moi wszyscy w tych latach co ja, już się ucierali, a ja muszę z kapelanem czytać i w dziedzińcu do tarczy oszczepem ciskać, gdy mnie świerzbi dłoń użyć go na tych Sasów lub..
— O! będziesz tej zabawki dosyć jeszcze miał — westchnął Bolesław. — Niemców się nie przebierze tak prędko! Zaczekaj!
Przerwał mowę Wojewoda Przedpełk, przystępując dla powitania.
Spojrzał nań Bolesław i uprzejmie go pozdrowił, a potem innych przybyłych z synowcem witał poufale uśmiechając się do nich, całą tę starszyznę pociągając za sobą, do dworu.
Że w izbach duszno było, zasiedli znowu w podsieniach, gdzie już księżnej Jolanty nie było. Staruszek tylko ksiądz Malcher, stał na uboczu.
Był to ulubiony obojgu księztwu, pobożny a jak oni łagodny człowiek, spokojnego ducha, pokory wielkiej, która przy świątobliwości zdała się ubłogosławieniem.
Przemko postąpił ku niemu, aby go, jak należało, w rękę pocałować, a staruszek pobłogosławił go z rozrzewnieniem.
Książe Bolesław wnet biedę swą przypomniawszy, począł na zimnicę narzekać.
— Gdyby to licho później choć przyszło! — zawołał. — Mnie tu potrzeba iść na tych przeklętych zbójów, na Santok, na Strzelce... a jam się do niczego nie zdał. Jeszcze dopóki trzęsie nie dbałbym o nią, gdy zacznie palić łeb rzaska, i człowiek sobą nie władnie.
Przemko popatrzył na swego Wojewodę, przemówili do siebie oczyma.
— Stryju kochany — rzekł — gdyby to nie był grzech i niepoczciwość wielka, powiedziałbym, że się z tej choroby cieszę. Zimnica przejdzie, a teraz ona tego dokazać może, iż mnie pozwolicie iść na Santok za siebie.
Książe Bolesław ręce podniósł żywo do góry.
— Nie pozwolę — zawołał — nie pozwolę! Z temi zbójami nie twoja rzecz się mierzyć, na pierwszą wyprawę ja cię sam będę prowadził.
Przemko się zasępił i obrócił ku swemu Wojewodzie.
— Mówcież wy za mną! — zawołał — mówcie wy!
Wojewoda podszedł krok ku księciu Bolesławowi.
— Miłościwy panie! — odezwał się. — Naszemu młodemu księciu czasby siły sprobować i trudno nam go utrzymać, rwie się strasznie!
— Ale nie pora dlań jeszcze! nie pora! — rzekł książe Bolesław spokojnie. — Kiedy czas ma być, mnie do sądu zostawcie! Jednego jego mamy!
I poszedł Przemka uścisnąć...
— Stryju miłościwy! Puść! puść mnie! wróciemy cali! Przedpełk mi za kuma do tego chrztu krwi służyć będzie.. Mąż jest doświadczony...
— Nie przeczę! — zawołał książe — ale i ja w kumy nie gorszym od niego!
Wojewoda cofnął się schylając głowę.
— Ja bo sam chciałem cię w pole prowadzić, gdyby nie ta nieszczęsna zimnica! — mówił stary. — A! w poręż ona mnie złapała! w porę! Tym czasem Sasy i Brandeburgi okopują się, pale biją, zamki klecą a coraz mocniejsi się stają.
Dać się im tu osiedzieć! później trudno będzie wykurzyć... Ze spoczynku korzystają, a tu wiosna, a tu pasza, a tu ludek wypoczęty!!
— Skińcież tylko! pozwólcie! na miłego Boga! My z Wojewodą ruszym jutro!
Na to właśnie wszedł Jan Janko, kasztelan kaliski, poufały księcia, przyboczny sługa i przyjaciel, mąż jak on nie młody, ale zawiędły, krzepki, twarz spalona, aż brunatna, w marszczkach cała, włos przerzedzony, ramiona szerokie, pierś duża, nogi krótkie i jakby przegięte od konia.
Odzież miał domową, prostą, jak książe, dla tego może kwaśno się oglądał po strojnym dworze młodego pana.
— W porę mi przychodzisz — zwrócił się do niego Bolesław — ty, stary mój! pomożesz mi! Ten młokos, patrzaj go, wyrywa mi się. Słyszysz? chce mu się na Santok!
Janko zadumany spojrzał na Przemka i na Wojewodę, ale co miał wziąć stronę swego pana, ramionami ruszył.
— A! no! — zamruczał — książe pan został byś z zimnicą doma, a my z księciem młodym i Wojewodą ruszylibyśmy Sasów nastraszyć. Czemu nie?
— To i ty, niegodziwy zdrajco, przeciwko mnie? — rozśmiał się zafrasowany książe.
Skłonił się kasztelan.
— Wasza miłość przebaczy, staremu słudze wydaje się, że to by było nie zgorzej.
— Bezemnie się obchodzić! — dodał książe.
— Z Waszą miłością byłoby nam lepiej — odezwał się prawdomówny przyjaciel — toć pewna! ale jak nam książe pojedziesz słaby, a będziemy go musieli w drodze strzedz? to nas niemcy strzepią!
Książe Bolesław obejrzał się do koła, a Wojewoda poznański dodał:
— Naszemu panu, daj Boże zdrowie, juści też pora skosztować pola... A od czegóż my we dwu z kasztelanem? Strzedz go będziemy lepiej niźli oka w głowie, bo każdy z nas by zań oboje oczów oddał.
— Stryju! — odezwał się Przemko podchodząc ku niemu i śmiejąc się wesoło — byłeś mi zawsze ojcem, bądźże dobrym i łaskawym... Mnie już wnętrzności goreją, aby raz w pole wyciągnąć!
— Na te pierwociny jam właśnie sam chciał być z tobą — rzekł stryj smutnie — a ty mi się wyrywasz! Należy mi się do twojego rycerskiego pasa podać ci samemu rękę, kiedym cię chował i chuchał nad tobą. Ty niewdzięczny dla pośpiechu i mnie się wyrzekasz!
Przemko aż pokląkł przed nim i ręce złożył.
Stary skłopotany, przysunął się ściskając go milczący. — Nie odpowiedział nic. Sprawa młodego zdawała się wygraną, ale słowo stanowcze wyrzeczone jeszcze nie było.
Wojewoda i kasztelan stali milczący spoglądając na księcia, który zadumał się i coś jak łzę otarł z oka.
— Ale boś ty mi jedyny! — rzekł powoli i łagodnie. — Strach mi o ciebie. Przy moim boku bezpieczniejszym byś był.
— My go też nie spuścimy z oka! — zawołał Janko czule. — Waszej Miłości potrzebny spoczynek... Choróbsko to na wyprawę, gdzie trzeba w polu na rosie spać, nie mając się gdzie ogrzać, a uznoić, a znużyć.. to najgorsze utrapienie! Z zimnicą w pole iść nie można, a w pole ciągnąć musiemy... Niechaj młody pan poprobuje!
— Niech probuje! — wstawił się Wojewoda Poznański.
Drudzy zdala stojący poczęli też mruczeć prosząc za nim.
Bolesław stał w niepewności, wahając się i raz jeszcze uścisnął chłopca.
— A! a! — mówił — ja bo na tej twej głowie wszystkie przyszłości złożyłem nadzieje! Śmieje mi się na niej więcej niż książęca czapka... Kto wie? odrodzona korona może!..
Przemko się zarumienił, oczy mu się zaiskrzyły, wtem Bolesław nagle umilkł, spuścił wzrok ku ziemi, posmutniał.
— Wola Boża! wola Boża! — szepnął cicho. Niech będzie jako pragnie i jak wy żądacie, ale strzeżcie go! strzeżcie!
Przemko upadł na kolana i natychmiast porwał się rękę podnosząc do góry, zwrócony ku swoim.
— Wojewodo! Kasztelanie! — krzyknął podniesionym głosem, który brzmiał radością i zwycięztwem. — Na Santok! Na Santok.. choćby dziś jeszcze!!





II.


W kilka dni po tem, książe Bolesław sam znowu ze swą zimnicą i starym ks. Malcherem, siedział na Kaliskim zamku, szerzej niż zwykle wiosenną wodą Prośny oblanym.
Przemko z Wojewodą i Kasztelanem, dodanemi mu za opiekunów pociągnął na Santok. Stryj miał się czem niepokoić. Chłopię to było jego marzeniem, nadzieją, przyszłością. Bolesław w myśli swej budował na niem przyszłe odrodzenie kraju.
Chciał go mieć rozumnym, pobożnym, mężnym, wstrzemięźliwym, miłość i poszanowanie u ludzi umiejącym sobie pozyskać.
Obok wychowania sieroty, wedle ówczesnych pojęć o niem, książe chodził bardzo troskliwie, najlepszych, najzdolniejszych ludzi przydając mu do boku. Tylon kanclerzem był razem i nauczycielem młodzieńca, Wojewoda Przedpełk uczył go rycerskiej sprawy i obyczaju książęcego.
Oba mężowie stateczni nie spuszczali go z oka, kształcili tak, aby nadziejom stryja odpowiedział. Często też Bolesław brał go do siebie i nauczał sam, ale za miękkim się czuł dla niego i długo nie trzymał. Kochał go nadto, więc mu pobłażał.
Rosnąc tak Pogrobek na prześlicznego wybujał młodziana, któremu nic zarzucić nie było można, oprócz, że w nim zawcześnie gorąca krew Piastowska grać zaczynała.., którą w innych ledwie najpobożniejsze ówczesne niewiasty, pohamować mogły i poskromić.
Ciągnęły go już nad miarę, wdzięczne liczka, a choć mistrzowie do zbytku surowemi nie byli, choć Tylon patrzał na to przez szpary, niepokoili się trochę tą zawczesną dojrzałością.
Księża niebacząc na to, że miał zaledwie lat szesnaście, już go żenić chcieli. — Wojewoda nie był też od tego.
Pociągało to za sobą usamowolnienie, a choć książe Bolesław nie był zazdrosnym władzy synowca i puścił by mu chętnie co trzymał pod opieką — lękał się, aby gorącością młodzieńczą nie popsuł, co on z wielkim trudem mu zabezpieczał.
Teraz, gdy go już puszczono w pole, na wojnę, szły za tem następstwa konieczne, trzeba go było żenić i wypuścić na wolę.
Książe Bolko więcej myślał o tem, niż o swojej zimnicy, którą pora wiosenna i błotniste zamku okolice sprowadziły.
— Księże Malcherze, — mówił do staruszka — mężu dobrej rady — powiedz mi, poradź mi, co poczynać z tym kochanym Przemkiem? Poszedł już w pole! Niech go tam Bóg uchowa całym! Wojewoda i kasztelan ręczyli mi głowy swojemi, że go nie odstąpią.
Młodość zawsze zbyt gorącą bywa. Da Bóg, powróci — trzeba go będzie wypuścić na swobodę.
Ks. Malcher począł z cicha.
— Tak należy. Wasza Miłość za żywota swojego właśnie cugli mu popuść, zobaczysz, jak wolności zażywać będzie. Sposób to najlepszy. Zapędzi się zadaleko — to go swą powagą powstrzymacie. Gdyby później, nagle całą wolę oddzierżał, nie wypróbowawszy siebie — mógłby się nadto rozbrykać.
— I to prawda! — rzekł Bolesław. — Radbym go wodził i z oka nie spuszczał. Wojewoda donosił mi, że na niewiasty już rzuca nadto pożądliwemi oczyma — więc go i żenić trzeba...
Ksiądz potwierdził wniosek.
— Młodyć jest bardzo, — dodał, — ale wedle rady Ś. Pawła, lepiej by się ożenił, niżby gorzeć miał.
— Z wyborem żony troska niemała — westchnął stary książe. — Niemieckich dziewek na seciny jest, któreby nam chętnie dano dla niego, ale patrząc na Slązko i na innych naszych, którym za żonami niemcy dwory poobsiadali — niemki nie chcę. Rusinka mi też nie do smaku, bo dumne są i samowolne.. dalej szukać trudno.
Wzdychał biedny opiekun ciężko.
— Byle pobożna, świątobliwa niewiasta była — zamknął ks. Malcher.
— Takich jak moja w świecie mało — odezwał się Bolesław — zaś świętych jak Jadwiga, Salomea i Kinga dla Przemka nie chcę, bo mu potomstwa trzeba. Prostemu człowiekowi łatwa rzecz ożenić się byle niewiasta do serca przypadła, a dziedzicowi ziem znacznych, na wszystko zważać trzeba.
Ks. Malcher słuchał z uwagą, lecz nie odzywał się już, w politykę mięszać nie chcąc.
— Jedną z moich dziewcząt byłbym mu swatał — mówił Bolesław — choć powinowactwo blizkie, ale wiek nie przystał i rachuba była nie dobra. Po mnie on i tak Kalisz zabierze, a trzeba mu innej, coby albo ziemię, albo nadzieję dziedzictwa przyniosła.
Wzdychał staruszek gorzkie ziele popijając, które przed nim stało, krzywił się i spluwał.
— Nie mało, księże mój, troski z tym synem przybranym, więcej niż z dziećmi własnemi.
Żony mu teraz potrzeba rychło, aby dziewki nad nim nie przewodziły, co zła rzecz i grzeszna. Rok jeszcze jaki przebrykać może swobodnie, dalej go do domu przywiązać trzeba, aby i ziemianom ich niewiast nie bałamucił, lub jak Mestwin mniszek po klasztorach nie szukał; i gorszej jeszcze obrazy Bożej się nie dopuszczał.
Nawzdychawszy się książe, wstał i począł przechadzać. Zaledwie wyprawa na Santok poszła, coraz się nią mocniej niepokoił. Pilno mu było dostać języka.
— Sasy te, — mruczał do księdza się zbliżając — biją się wściekle.. W pierwsze pole na nich iść, guza można napytać. Źlem zrobił, że na nich Przemka puściłem, na Litwę bezpieczniej było; — ale wstrzymać takiego w ukropie kąpanego?? sposobu nie było.
— Bóg łaskaw — rzekł starowina uspokajając...
Dzień tak minął jeden, drugi i trzeci; rósł niepokój straszny.
Bolesław gniewać się już chciał, że mu ani Janko jego, ni Przedpełk nic znać nie dawali; kazał im przecież mieć gońców pogotowiu.
Milczenie uparte złe myśli nastręczało.
— Któż wie, — mówił książe dnia trzeciego — te łotry Sasy, przebiegli ludzie, mogli się zawczasu dowiedzieć o wyprawie i uczynić na nich zasadzkę!!
Ksiądz staruszek i księżna Jolanta próżno się go uspokajać starali. Słowa ich pomagały mało. Zbierał się już słać za wojskami, tak go gryzło, iż nic o Przemku nie wiedział.
Rozważniejszy ksiądz Malcher bardzo dokładnie obrachowywał panu, iż przy największym pośpiechu, wiadomość żadna przyjść tak prędko nie mogła. Nic i to nie pomagało.
Wyrzucał sobie stryj, iż nierozważnie młokosa puścił.
— Gotów wojewodę swego i mego Kasztelana opętać, a do jakiego szalonego namówić kroku — gdérał. — Santok ten dla nas zawsze był nieszczęśliwym. Braliśmy go, brali i wziąć nie mogli, a co krwi kosztował...
Dopiero dnia czwartego nadbiegł goniec od Poznańskiego Wojewody z pozdrowieniem i wiadomością, że nigdzie nieprzyjaciela spotkać nie mogli, bo się wszystek po zamkach i gródkach pozamykał. Wtargnęli w Santockie, pustosząc je, ale bić się z kim nie było i młody wojak narzekał...
Sasi zawczasu pomiarkowawszy, iż siłom połączonym Bolesława Kaliskiego, Ziemomysła Kujawskiego, który też im wysłał posiłki, i Poznańskiego Przemka, nie podołają — skryli się do miejsc obronnych, dopóki by nawała nie przeszła.
Młody książe z męztwem swem na popis wyjść nie mogąc, rozpaczał. Bolko wieść o tem odebrawszy, gońca nazad odprawił z krótkiem słowem.
— Nie chce się Brandeburczyk bić, kraj mu obrócić w perzynę, wykurzycie go z jamy!
Wieść tę odebrawszy stary odetchnął, mniej się już lękając o ukochanego synowca.
Łowy to już były i plądrowanie a nie wojna! Niebezpieczeństwo młodemu nie groziło.
W ciągu całej tej wiosennej wyprawy, co dni kilka przychodziły wieści, zawsze jedne, że Santockie niszczono i łupy brano ogromne. Odwet to był konieczny, ale nie bój, którego się lękał stary. Nim się skończyło uganianie, zimnica księcia Bolesława przeszła z cieplejszemi dniami, stary ozdrowiał, a że się o synowca nie lękał, i dobra myśl mu wróciła.
Nie upłynęło niedziel kilku, gdy przodownicy pędzący trzody i niewolnika, zjawili się w Kaliszu. Wojska wracały zwycięzkie.
Wojewoda Poznański ze swą częścią łupu wprost poszedł do domu, Kujawscy też. Przemko z Jankiem Kasztelanem kaliskim, jednego wieczora przybył na zamek.
Stał już u wrót książę Bolesław czekając na umiłowanego, który skoczył z konia witając go równie serdecznie.
— Chwała Panu! powracasz cały! zwycięzko! odezwał się stary rozjaśniony i wesół. — Chwała Panu!
— A mnie zwycięztwa tego wstyd! — odpowiedział Przemko. — Mieliśmy do walczenia ze starcami i babami... — trzeba było tylko palić i niszczyć! Łupu jest dość, pociechy żadnej. — Gdybym nie uprosił Wojewody, abyśmy Soldyna dobywali koniecznie, żołnierza bym nie widział.
Twarz się Przemkowi zapalała, gdy mówił.
— O! około Soldyna mieliśmy co robić — ciągnął dalej. — Zameczek, prawda, nie zbyt warowny, ale załodze przyznać trzeba, iż się tęgo bronić umiała. Naszych też widzieć trzeba było gdy się na ściany drapali, bo inaczej, jak po drabinach nie bylibyśmy ich dostali...
Naspadało dużo, nazabijali wielu, ażeśmy ich przemogli, wdarliśmy się na gród i zburzyli do szczętu.
To mówiąc obrócił się za siebie, chcąc wskazać stryjowi niewolników niemieckich, których mu wiódł wraz z dowódzcą, — Bolesław zaś nie chciwy tego widoku, a młodego wychowańca pragnąc mieć co rychlej, pociągnął go z sobą do izby.
Tu posadziwszy przy sobie, sam wojak namiętny, badać go dopiero począł, ażeby zobaczyć co się w duszy młodego działo.
Pierwsze łowy, pierwsza wojna, pierwsza miłość — pierwociny życia, zawsze upajają młodych. Przemko też zdał mu się pijany tą wyprawą.
Wszystko w niej wydawało mu się osobliwe, szczególne, piękne — słowa z ust lały się potokiem.
Uśmiechał się stryj słuchając.
Zimniejszy daleko kasztelan kaliski stał, potakiwał choć zapału tego nie dzielił. Dla niego przejście kraju nieprzyjacielskiego ogniem i mieczem było rzeczą tak zwyczajną, iż o niej mówić nie było warto... On razy tyle przeszedł już ze swemi i Santockie i całe pogranicze Marchij Brandeburskiej.
Z dumą ukazywał Przemko na zbroi ślad pchnięcia i razów, które przy zdobywaniu Soldyna otrzymał. Wolał by był ranę cięższą, krwawą, lecz nie poszczęściło mu się.
Za stołem u wieczerzy, nie było o niczem mowy, tylko o zwycięzkiej wyprawie, udziale w niej Kujawiaków i Poznańczyków, i o tem jaki łup się dostał komu.
Nawet najmniej chciwy wódz, jakim był książe Bolesław, pragnąć musiał zdobyczy, bo ona zubożała i trwożyła nieprzyjaciela.
Dla spoczynku chciał Bolesław zatrzymać u siebie synowca, lecz ten mu się, jak nigdy, z niecierpliwością wyrywał wielką. Nad dzień jeden nie mógł się nim pocieszyć.
Nigdy jeszcze takim rozgorzałym, nie widział młodego, tak razem szczęśliwym i niespokojnym.
Przypisywał to urokowi pierwszej rycerskiej wycieczki.
Trzeciego dnia przed świtem, unikając gorąca wymknął mu się Przemko, a stary zajął się podziałem i rozdaniem spędzonych trzód i zabranego niewolnika.
Łup był znaczny nie tak ze zdobytego zamczysku, jak ze wsi i zagród splądrowanych niemiłosiernie obyczajem wieku. Gnano ogromne stada bydła, owiec, koni, szły wozy pełne odzieży, sukna i płócien, a za niemi szli powiązani łykami i sznurami, jeńcy, których w oddalonych od granicy miejscach osadzano pod dozorem lub na zamkowe oddawano posługi.
Na saméj rubieży od Marchij brandeburskiej, w jednym z zameczków pobudowanych przez księcia, zwanym Niesłusz, siedział naówczas na straży jego, osiwały w wojnach Krzywosąd, jeden z Bolesławowych ulubieńców. Wielkiej tam pilności było potrzeba, nieustannego czuwania; zdziwił się więc mocno książe, gdy go ujrzał przybywającego do Kalisza w kilkanaście koni.
Uląkł się, czy mu Sasi gródka nie wzięli, mszcząc się za spustoszenia ale Krzywosąd przybywał nie potłuczony, w całej zbroi, z jasną twarzą.
— A cóż ty mi stary przynosisz? — zawołał Bolesław pokłon przyjmując. Tameś ty w Niesłuszu potrzebniejszy niż tu. Ściany z chrustu gliną lepione, licha warte, a ty tam murem i ścianą.
Krzywosąd śmiał się ocierając uznojone czoło.
— Niema niebezpieczeństwa, — rzekł — po tej wyprawie Brandeburczyk posiedzi cicho... Ja za sprawą pewną do Miłości Waszej.
— Co za sprawa?
— A to, o tę dziewkę dowódzcy ze Soldyna — odezwał się Krzywosąd — co ją razem z innemi w niewolę zabrano. Stryj i matka ofiarują okup znaczny. Do mnie się z zaklęciami wielkiemi udali, abym ją odzyskał.
— A gdzież ta branka jest? spytał książe.
— Musielić ją tu przywieść, bo ze wszystkich jeńców najcenniejszą była — rzekł kasztelan. — Dziewczyna lat piętnaście i piękna bardzo, ojciec pokumany był z Margrafem.
— Spletli ci baśń — odparł stary książe, — bo ja tu o żadnej takiej dziewce niewiem...
— Przecież jej by nie zabili, ani by się mogła ukryć?
Kazał książe zawołać kasztelana Janka, który się wkrótce zjawił. Spytany o brankę, Soldynowego dowódzcy córkę, ramionami poruszył.
— Ja o niej niewiem! — rzekł.
Mówił jednak tak jakoś, że mu uwierzyć było trudno. Bolesław popatrzywszy nań, podumawszy, Krzywosądowi kazał iść spoczywać i jeść, a sam na bok szedł ze swym kasztelanem.
— Co się z tą niemką stało? naparł go. Ty wiesz?
Janko pomilczał trochę...
— Pono Przemko ją swoim kazał wziąć i jak oka w głowie strzegąc, aby palcem jej nikt nie śmiał tknąć, do Poznania prowadzić. A zagroził gdyby się jej co stało, że na gardle ukarze.
Bolesław namarszczył się i zakłopotał.
— A widziałeś ty ją! — spytał.
— Jakże nie! — rzekł Janko, — ojciec jej bronił tak zajadle, że gdyby z tyłu pochwyciwszy go nie rozbroili, dałby się był pewnie za nią rozsiekać.
Dziewka młodziuśka, piękności osobliwej, śmiała jak ojciec, bo też z nożem się uwijała, aż jej go z rąk wyrywać musiano i kilku pokaleczyła... Co za dziw, że młodemu w oko wpadła!
— Młodość, głupstwo! — odparł książe.
— Żeby ją tak zaraz miał za okup dać, nie myślę — rozśmiał się Janko — prędzejby sam jeszcze zapłacił. Niemiecka dziewczyna, biała jak kołacz pszenny, włosy złote a oczy czarne... Urodziwa...
Książe stary posmutniał słuchając. Wieczorem Krzywosąda wziął do komory swej.
— Jeżeli się o Niesłusz nie boisz, — rzekł — jedź wprost do Poznania, a dziewkę odbierz. Sam bym za nią zapłacił, aby mi Przemka nie opanowała... Młody jest — co się tam stało — na to niema rady, ale jak do niej nawyknie a przylgnie — popsuje mi się. Odbierz mu ją gwałtem... Wracaj do mnie z tem, bom frasobliwy co się stanie...
Nazajutrz Krzywosąd jechał już do Poznania, a w kilka dni był z powrotem. Zobaczywszy go książe, podszedł żywo z pytaniem.
— Masz brankę?
— Nie dostałem jej. Nikt o niej niewie. — mówią, że niema żadnej.
— Cóż się z nią stało?
— Różnie mnie uwodzili, że zbiegła nocą, drudzy, że po drodze głodem się morząc zmarła.
Mówił to Krzywosąd a z twarzy mu patrzało, że sam temu nie dawał wiary.
— A ks. Tylon, a Przedpełk? ci wiedzieć muszą co się z jeńcami stało?
— Ni jeden, ni drugi niechcą wiedzieć o niczem. Ramionami zżymają, rękami rozkładają i milczą.
Dziewkę może gdzie schowali, a wydać jej za największy okup nie myślą.
— Przemka pytałeś?
— Wiedział z czém przybyłem, i sam o to zagaił. Odsyłał mnie do drugich, i tylem widział, że pozbyć mnie się chciał co rychlej.
Tu Krzywosąd pomilczawszy, dokończył.
— Nie taka to wielka rzecz jedna niemiecka dziewczyna, aby za nią czynić pogonie. Jestli gdzie, pewnie na wierzch wypłynie...
W wojnie jeńców się nie doliczyć, a po drodze zawsze ich nie stanie tylu co było w łykach.
Krzywosądowi pono ta jazda i tropienie już się naprzykrzyło, rad był do Niesłusza wracać i księciu radził, aby go nie strzymywał dłużej, bo choć czuł grodek bezpiecznym, wszelako — djabeł i Brandeburczyk nigdy nie śpią!
I o brance potem słychać już nie było.
Baczny opiekun miał jednak swych donosicieli na dworze w Poznaniu. Nic tam baczności jego nie uchodziło.
W miesiąc potem wiedział na pewno, iż niemiecka branka na zamku siedziała ukryta, a Przemko w niej rozmiłowany był strasznie, o wszystkiem dla niej zapominając. Wojewodzie Poznańskiemu, który go o to upominał, surowo odpowiedział młody książe — aby mu się do tego nie mięszał i ks. Tylonowi wyrzutów sobie czynić nie dał.
Bolesław nie wiele myśląc, sam wybrał się do synowca.
Ilekroć do Poznania przybywał, znany z pobożności i łaskawości dla duchownych książe Kaliski, Biskup, kanonicy, zakony i co było dostojniejszych, przyjmowali go uroczyście.
Sam Przemko też szanował go i kochał, więc wybiegał na spotkanie i gościł go jak ojca.
Tym razem przyjazd nastąpił tak niespodzianie, iż nikt nawet przeciw niemu wyjechać nie miał czasu. Książe wysiadał już w podwórcu, a nikogo, oprócz dworu, do przyjęcia go nie było.
Wybiegł synowiec nie rychło, w ubraniu nie rycerskiem ale dworskiem, strojny i uśmiechnięty a po raz może pierwszy widokiem opiekuna zmięszany, jakby przelękły do izb go wprowadził.
Bolesław bacznie wszystko zważał, lecz miłość mu pomiarkowanie dawała, i nie dawał poznać po sobie, co w myśli miał.
Wiedział, że się tu źle działo, lecz przebojem iść przeciwko temu lękał się, aby gorzej jeszcze nie było — i, żal mu może było chłopaka.
Na wieczerzę już się mieli czas zebrać wszyscy na zamek, ludzi było dosyć.
Siedzieli za stołem, oprócz Przedpełka Wojewody, Mikołaj łowczy poznański, Blizbór sędzia, Petrek z Prędocina, Gniewomir podsędek, Tylon kanclerz, i innych wielu.
Kaliski książe zdał się być dobrej myśli i ozwał się do synowca żartobliwie.
— Nie wiesz pono ani się spodziewasz z czem ja przybyłem do ciebie. Oprócz miłości mej, dla której zawsze cię rad widzę, sprawa nie małej wagi.
Wszyscy oczy obrócili na księcia. Ten wesołą twarz okazywał, co świadczyło, że sprawa groźną nie była. — Pomilczał trochę aby słuchający zgadując co to było, głów sobie trochę nałamali.
Przemko patrzał niespokojny, nie bez pewnej obawy, która w licu drgała.
— Gdy z was nikt nie odgaduje — ciągnął dalej Bolesław — muszę sam odkryć z czem przybywam. Sądzę, że gniewu nie ściągnę. Ot, swatem przybyłem!
Zarumienił się Przemko, inni po sobie patrzali.
— Nie byłbym odgadł tego — ozwał się młody książe — bom od Waszej Miłości słyszał niedawno, że mi do małżeństwa było zawcześnie. Jeszczem też wojny nie dosyć skosztował, aby odpoczynku pragnąć.
— Prawdać to — rzekł Bolesław — aleś ty u nas jedyny, rodu trzeba, a dlań macierzy. Więc żenić się musisz nie dla siebie a dla nas. Poświadczy ks. Tylon, że ci, których Bóg postawił na świeczniku, nie sobie żyją i nie dla siebie się żenią...
Przemko milczał, dolewał do kubka stryjowi i ręka mu drżała.
— Niewiastkę dla was napatrzoną mam — mówił Bolko — właśnie taką jak potrzeba. Musiemy na Pomorze się oglądać, aby je odzyskać. Konieczna to rzecz, choćby dla Krzyżaków i Brandeburgów, aby oni go nie wzięli. W Szczecinie u starego Barwina wnuczka się chowa, córka Kaszuba... Dziewczyna młoda, przez nią się z Pomorzany zwiążemy. Wiem ja, że mi jej dla was nie odmówią.
Gdy to mówił, Przemko słuchał go z oczyma na stół zwróconemi, lice mu się wcale nie rozjaśniało.
— Wziąłem o niej wiadomość dobrą — ciągnął dalej stryj — dzieweczka piękna, młoda jak potrzeba dla ciebie. Wiano też będzie niczego — a Pomorze nam potrzebne. Stary Barwin zniemczał, ale wnuczkę baby wychowały inaczej.
Wojewoda Poznański pierwszy głos zabrał, chwaląc wybór księcia.
— Nie ma co na to rzec, tylko dziękować — rzekł — jechać a swaty słać...
Przemko zmilczał. Było to zagajenie dopiero.
Drugiego dnia już stryj mówił o podróży do Szczecina, jako o pilnej sprawie, do której się zaraz sposobić należało.
Nie mógł się synowiec sprzeciwiać, tylko zwlekał. Stryj w żarty obracał powolność jego.
— Gdy zobaczysz pomorskie dziewcze, jako mi o niej sprawę zdano — będziesz rad dziękował... Najpiękniejszą jest między pięknemi, a lat nie ma jak kilkanaście. Dziad już zawiadomiony czeka... Jechać potrzeba i — brać tylko...
Nie mając się czem tłumaczyć młody książe składał się tem, iż bez pięknego orszaku ruszyć nie mógł i podarki ślubne przygotować musiał. Ludzie i konie czasu potrzebowali, nimby ich podobierano.
Na wszystko to Bolesław odpowiedź miał gotową, iż z Kalisza dostarczy czego zabraknie.
Naglił i nastawał tak, że zwlec było niepodobna. A że na zamku poznańskim jak u siebie w domu był, codzień go cały obchodził, wciskając się we wszystkie kąty, opatrując szopy, stajnie, i komory nawet dla czeladzi przeznaczone; miał może nadzieję, iż klatkę odkryje, w której ptaszka niemieckiego chowano. Nie znalazł go nigdzie.
Błądząc tak dnia jednego i do okien zaglądając, zaszedł do ks. Tylona, który przy księciu jako pisarz i duchowny nauczyciel był ciągle i co się na zamku działo, o tem wiedzieć musiał.
Mieszkał on nie opodal od pana swego, w dwu izbach pełnych ksiąg, skór przygotowanych do pisania i wszelkiego kancelaryjnego przyboru.
Człowiek był ze swej notarjalnej nauki i wprawy bardzo dumny, próżny i pokłony lubiący.
Nie gardził też i groszem, mówiono o nim, iż dla dzieci brata zbierał go chciwie, nim się jednak miał im dostać, skrzętnie uciułany zamykając.
Nie bardzo starym był jeszcze, ale pergaminy, z któremi miał do czynienia, odbiły się w barwie twarzy jego żółtej, długiej, pociągłej, zasznurowanej dla powagi, jaką sobie nadać usiłował. Sam tu na dworze uosabiając powołanie władcy pióra i stylisty, nosił się ze swą uczonością wielce.
Dla tych, co mu piękny podarek obiecywali, gotów był świeży wstęp aktu utworzyć, innym dawał jeden z tych kilku, które do wszystkich służyły.
Na jego twarzy nikt nigdy nie widział uśmiechu, a kto mu w poszanowaniu uchybił, nigdy tego nie darował.
Szanował on wielce księcia Bolesława już dla tego, że często dlań szczodrym bywał, już że miał siłę i znaczenie.
Ujrzawszy go wchodzącego zerwał się od pulpitu, przy którym zawsze coś miał do czynienia. Trzcinkę położył i z uroczystym wystąpił pokłonem, ręce na piersiach składając.
— Ojcze mój — odezwał się wesoło a dobrodusznie Bolesław — ja do was przychodzę z wyrzutem i na zwiady. Przemko mi coś posmutniał, ludzie plotą, że się do jakiejś dziewki, branki niemieckiej uwiązał. Czyżbyście o tem nie wiedzieli?
Ks. Tylon rękami uczynił ruch, wstręt i obrzydliwość oznaczający.
— Nic nie wiem! — rzekł — nic wiedzieć nie chcę. Na oczy moje nie przyszło nic. Uszy moje na gwar pospolitego tłumu są głuche. Nic nie wiem.
Książe się uśmiechał.
— A mnie mówiono, że on ją gdzieś na zamku chowa.
— Nic nie wiem! — dobitnie powtórzył Tylon i podniósł głowę — a prawda li to jest — nie moja wina! Wojewoda, Kasztelan winni, świeckie ramię nie duchowne. Moim obowiązkiem wystawiać mu szkaradę grzechu, obrzydliwość zwierzęcej rozpusty — to czynię nie omieszkując, to czynię — dalej, nie moja rzecz! Sprawa ludzi świeckich!
I rękami potrząsał.
— Wojewoda mówi, że o niczem nie wie — rzekł książe.
Notarjus oburzył się.
— Zatem winien niedbalstwa, opieszałości, gnuśności, ślepoty! Winien jest, gdy postawiony na straży nie strzeże, gdy opiekunem będąc, nie opiekuje się. —
Książe Bolesław zapalającemu się przerwał, dając znak, aby zamilkł.
Z poszanowaniem popatrzył na pergaminy i pergaminowego człowieka, który stał jeszcze nachmurzony.
Odetchnąwszy Tylon, rzekł już łagodniej.
— Pozwolicie mi dodać, że tego co być nie powinno czasem najlepiej nie wiedzieć, lecząc chorobę, jak to W. Miłość czynicie, innemi środkami. Dać mu żonę, to najlepiej, krwi młodzieńczej inaczej nie powstrzymać, nie pohamować...
Wasza Miłość najlepiej wiecie co pomoże, w czas, jak Bóg przykazał, dać mu małżonkę... Ustanie zgorszenie pokątne...
Książe nie odpowiadając na to, wyraził życzenie, aby ks. Tylon towarzyszył Przemkowi do Szczecina i baczne miał oko na wszystko.
Notarjus skłonił się pokornie, znaczącem odpowiadając tylko spojrzeniem. Szczodry stryj za podobne usługi zawsze się czemś wypłacał.
— Sposóbcież się do podróży rychło, — rzekł Bolesław zabierając się do wyjścia, — ja nie ruszę się ztąd, dopóki go nie wyprawię do Szczecina, gdzie nań już czekają. Przywiezie z sobą żonę — wszystko umówione, da Bóg, niemki zapomni...
Z wielką ufnością, że małżeństwo wszystkiemu zaradzi i lekceważeniem całéj téj sprawy, ks. Tylon ręką zamachnął.
— Słomiane to ognie! — zamruczał. — W młodości łatwo się one zapalają, ale i gasną prędko... Caro infirma — cielsko słabe...
Pokłonił się.
— Sposóbcież siebie i jego do podróży.. — zakończył książe wychodząc.





III.


W czasie pobytu w Poznaniu, stryj na chwilę od siebie nie odpuszczał Przemka, w nocy jednak spać musiał, a choć w komorze sąsiedniej kładł się na spoczynek, tak że ich ściana tylko dzieliła, śpiący snem twardym książe kaliski nie wiedział o tem, jak mu się nocami wymykał.
W domku na podzamczu pod dozorem starej Krywichy, mieszczanki, której mąż niegdy służył u dworu, otoczona czeladzią wierną, ukryta siedziała owa niemeczka, która młodego księcia całkiem przykuła do siebie, z niewolnicy stając się panią.
Mina miała zaledwie rok szesnasty, ale była córką żołnierza, wykołysaną we zbroi. Zawcześnie wyrwała się z rąk matki na kolana ojca. Ślicznę dziecko, do którego on był przywiązany bardzo, zastępowało mu syna.
Umiłowana, pieszczona, swawolna i zuchwała Saksonka, była na wpół dzieckiem, pół mężczyzną.
Najulubieńszą jej zabawką, było strzelanie z łuku, ciskanie oszczepkami do celu. Krew przelana, nie czyniła jej wcale wstrętu, na śmierć patrzała nieraz z blizka, obojętnie lub ciekawie. Konia dosiąść umiała jak chłopiec, i wszystkie zabawy męzkie lepiej jej smakowały, niż dziewczęce.
Mimo tego obyczaju germańskiego, wyrosła delikatną, piękną jak żadna z rówieśnic, a na zamku w Soldynie, kochali ją wszyscy bałwochwalczo. Średniego wzrostu, silna, gibka, z włosem jasnym, czarnemi oczyma, biała i rumiana, miała twarzyczkę dumną dziecka rycerskiego, nie lękała się nikogo i niczego.
W czasie oblężenia walczyła zajadle obok ojca, a gdy ją biorący w niewolę zmogli, kąsała ręce tym, co ją wiązali.
Piękność i młodość ocaliły ją od śmierci.
Przemko, który nadbiegł gdy ją wiązano, zobaczywszy dziewczę, cały rozpłomieniał dla niej i ze wszystkich zdobyczy jedną ją sobie zachował. Usłużni dworacy ukryli ją przed oczyma Wojewody i Kasztelana. Płaczącą i buntującą się zawieziono do Poznania, a Przemko rychło jakoś potrafił dziewczę uspokoić i pozyskać sobie.
Znała ona prawa wojenne, wiedziała, że się musiała poddać losowi swemu, ale pochlebiało jej, że nie prostemu żołdakowi dostała się, tylko księciu. Przemko młody był, piękny i rozmiłowany w niej namiętnie. Kłócąc się z sobą, rozpoczęli tę miłość osobliwą, która miała się skończyć przywiązaniem gwałtownem i brankę uczynić panią.
Mina przerażała niedoświadczonego zuchwalstwem swem, gniewliwością, ale właśnie może takiego charakteru było potrzeba, aby łagodniejszego choć dumnego panka podbić. Widywał tylko niewiasty bojaźliwe, drżące, uległe i bezmówne. Ta miała dlań urok nowy. Rozmiłowawszy się w niej, oszalał młokos. Mina poczuwszy to, korzystała ze swej władzy i już mu się wyrywać na swobodę nie myślała, ale i jemu wyrywać się — nie pozwalała.
Podobało się jej to życie pół księżnej z nadzieją, iż kiedyś może całą księżną zostanie.
Niemka to sobie obiecywała, z pewną pogardą patrząc na pokorne i strwożone niewiasty, które ją otaczały. Była tu panią, rozkazywała, czyniły co zechciała.
Czeladź padała na twarz przed ulubienicą księcia, on sam nie umiał jej nic odmówić.
Gwałtowna miłość młoda, namiętna, rozwijała się wśród kłótni, sporów, dąsań, w których zawsze zwyciężała Mina. Stosunek zrazu drapieżny stał się później szałem. Niemka była zazdrosną, Przemko szczęśliwy z tego, nawet gdy go za włosy targała. Pod różnemi pozory raz wraz dobiegał do niej a przesiadywał póki go niemal gwałtem nie wyciągnięto.
Mina, choć jej potajemnie dawano środki do ucieczki, nie myślała z tego korzystać.
Wśród tego szczęśliwego upojenia obojga, gdy nic nie zdawało się im zagrażać, książe Bolesław przybył ze swatami — z rozkazem, któremu opierać się nie było podobna.
Opiekun miał władzę i powagę ojcowską.
Dworacy natychmiast o wszystkiem Minie donieśli.
Przemko we dnie przychodzić do niej nie mógł, bo stryj miał nań oko, nocami wykradał się tylko.
Gdy trzeciego dnia po przyjeździe Bolesława przybiegł do niej, przywitała go dzikim, złośliwym śmiechem.
— Cóż to? żenić chce was ten poganin Kaliski! ten stary! — zawołała. — Ja tu drugiej nie zniosę, a biada tej co mi się poważy...
Zacisnęła ręce. Przemko objął ją i ucałował, usta zamykając pocałunkami.
— Ty zawsze u mnie będziesz jedyna.
— Coś to ty, niewolnik stryja? nie pan sobie? co on ci tu ma do rozkazywania?
— Był mi ojcem...
— Na co ci żona? Ja nie dam ci z inną żyć i drugiej kochać! Ja tego nie chcę.
A gdy Przemko milczał, dodała ze złością dziecięcą.
— Przyprowadź sobie żonę, przyprowadź! Ja ją zabiję lub struję...
Przemko kłamał dla uspokojenia jej, że małżeństwo to może jeszcze nie przyjść do skutku, a gdyby go nawet zmuszono wziąć żonę — ona mu niczem nie będzie, zostanie obcą.
Siedzieć będzie zamknięta w osobnych komnatach, a on z Miną żyć jak przedtem.
— Niech mi tu sprobuje przyjechać, choćby królówna! — wołała pięści podnosząc zła dziewczyna... — będzie jej tu ciepło! Niech przyjedzie! Wproszę się na dwór na sługę, a usłużę jej dobrze! Prędko jej tu nie stanie!
Książe dawał jej wywoływać tak, nie wiele do słów tych przywięzując wagi, uspokajał ją jak mógł. — Wykradał się potem cicho i wracał na swe łoże, ciesząc się, gdy słyszał w sąsiedniej komnacie chrapiącego stryja.
Któregoś wieczora, gdy wychodził, drzwi skrzypnęły głośniej, Bolesław się obudził. Tknęło go coś, podkradł się zobaczyć czy w miejscu swem śpi Przemko i puste namacał łoże!
Nazajutrz nie powiedział mu nic, ale coraz mocniej zaczął nalegać o wyjazd do Szczecina. — Książe zwlekał niezręcznie, wynajdywał różne powody, aby się to przeciągnęło, w końcu naciśnięty uledz musiał.
Książe Bolesław zaczynał przemawiać surowo.
Dwór dla pana młodego sam stryj wybrał z lndzi[1] poważnych, mężów dostojnych i dziarskiej a statecznej młodzieży, uboższych wyposażając w najlepsze konie, zbroje, płaszcze, pasy, ażeby mu synowiec wystąpił świetnie.
We skarbcu też po Przemysławie starym, pobożnym, nie zbywało na niczem. Było z czego podarki zawieść i wystąpić.
Jechali z młodym panem, Przedpełk Wojewoda Poznański, ks. Pisarz Tylon, kilku duchownych, Podczaszy, Podkomorzy, Ochmistrz, Łowczy, i młodzieży rycerskiej kilkudziesięciu najśliczniejszej, a we wszystkich sprawach wojennych wyćwiczonej.
Odznaczali się między nią Zaręba i Nałęcz, którzy prawie od dzieciństwa się z nim wychowywali i nie opuszczali go nigdy.
Należeli oni do dwu rodzin zamożnych, rozrodzonych, które, jak to było w obyczaju, dzieci na dwór pański dawały chętnie, bo tym sposobem można się było nauczyć wiele, dosłużyć i dorosnąć do wyższych godności, a i nadanie ziemi pozyskać.
Zaręba i Nałęcz, słowiańskim prastarym obyczajem, byli sobie na pobratymstwo poprzysięgli, bo i w Polsce naówczas jeszcze pobratymców znano.
Rówieśnicy prawie Pawłek Nałęcz i Michno Zaręba, oba byli urodziwi, razem się do rycerskiego sposobili zawodu, ale się charakterami różnili bardzo od siebie.
Właśnie to może ich z sobą związało. Zaręba był jak huba zapalny łatwo, ognisty, pyłki, do zwady skłonny, wielomowny, gorączka, prędki i niepomiarkowy. Nałęcz mężny, wytrwały, uparty, ale w sobie zamknięty, i na oko powolny.
Zaręba Nałęczowi dodawał ognia, tamten hamował druha i do opamiętania go przyprowadzał. Jeden bez drugiego nie stąpił, a gdy na dłuższy czas musieli się rozłączyć, tęsknili do siebie ciągle i każdy z nich to mocno odbolał...
U obu jeden był worek, jedno mienie, wszystko wspólne.
Za nieprzytomnego Zarębę ujmował się Nałęcz, Pawłek też słowem nie dał tknąć przyjaciela.
Znano ich z tego na dworze i przezywano żartobliwie bliźniakami, że się tak bardzo kochali.
Oba mieli siostry w domu i dla bliższego połączenia się, obiecywali sobie na niewidziane pobrać je za żony.
W bitwach jeden drugiego bronił i zasłaniał, choćby życie dać przyszło.
Przemko obu ich dosyć lubił, oni też doń przywiązani byli, ale za pochlebców i zauszników mu nie służyli, bo Zaręba śmiało i rzeźko w oczy panu mówił prawdę.
Traf chciał, że ich obu książe Bolesław dla dobrego rodu i dla rycerskiej powierzchowności do orszaku synowca naznaczył. Wybierali się wesoło, dość radzi, że zobaczą nowy dwór i trochę świata.
Wiedzieli oni oba o niemce, ale do tych pokątnych miłostek księciu nie posługiwali.
Zaręba z nich złego coś wróżył księciu, za co ten gniewny milczeć mu kazał.
Nie sądzili aby się to przedłużać mogło, i, jak się to najczęściej działo, myśleli że niemkę za mąż wydadzą wyposażoną za którego dworaka a książe o niej przy żonie zapomni.
Książe Bolesław w Poznaniu dosiedział aż do wyjazdu synowca. Nie dowierzał mu, nie ruszył się więc aż go nie zobaczył wyciągającego z całym dworem. Goniec wyprawiony poprzedzał go do Szczecina.
Nazajutrz dopiero, mszy świętej wysłuchawszy w zamkowym kościele, książe kaliski do domu zawrócił, a wielki ciężar spadł mu z serca.
Przemko wyjechał smutny i gniewny, myśląc ciągle o Minie, którą rozpaczającą porzucił, a gdy mu się przy pożegnaniu uwiesiła na szyi, ledwie się zdołał wyrwać od niej.
Padła potem rycząc z płaczu na posłanie, przeklinając stryja, synowca i przyszłą księżnę, przeciw której się odgrażała.
Przez całą drogę Przemko myślał tylko i z poufałemi, którzy go pocieszali, ciągle mówił o niej.
Zaręba jeden gdy o nią zagadnął, lekce sobie ważąc, radził aby lepiej dziewkę prostą zapomniał, która niczem nie była tylko branką i niewolnicą.
Na dworze w Szczecinie, wcześnie do tego przygotowani, przyjęli młodego pana ze czcią wielką.
Stary Barwin siwobrody, całe jego życie a szczególniej niewieście otoczenie i domowy obyczaj nie były podobne do tych, jakie się naówczas po innych dworach książąt słowiańskich spotykały.
Wprawdzie i tu zakradło się już niemczyzny dużo ale szanowane były podania i zwyczaje prastare, z których tu więcej niż gdzieindziej niewiasty przechowały.
Zamożność była wielka, ale i prostota dawna, umyślnie pielęgnowana, jakiej indziej widać nie było. Dwór się pewną wieśniaczą rubasznością odznaczał.
Zmuszony do stosunków z niemcami stary Barwin, choć się im kłaniał i sam czasem niemca udawać chciał, w duszy ich nienawidził. Bolało go tyle ziem utraconych, zagrabionych, oderwanych i owa przymusowa uległość sile, która dumie jego była nieznośną.
Rad był, że wnuczkę jedyną wyda za polskiego księcia.
Na zamek na wyspie położony, a po dawnemu jeszcze wyglądający, wiódł stary Przemka, już jak syna go przyjmując...
Mąż był poważny, milczący, nie narzekający nigdy, zbolały a smutny — lecz radość wielka jaką miał z przybycia księcia, na pogodnem obliczu się malowała.
Wszystko co otaczało Barwina miało staroświecką jakąś cechę.
Zachowywano tu nawet dawny obyczaj oddzielający zupełnie niewiasty od mężczyzn, a chociaż już naówczas w Niemczech i u nas bywały one do uczt przypuszczane, u Barwina pospolitych dni przy stole się nie ukazywały.
Pierwszego też dnia, gdy wieczerzano w izbie dolnej przy pochodniach i gędźbie a śpiewach, nie było ani jednej niewiasty. Może tylko przez rozwarte gdzie drzwiczki zdala mogły panu młodemu się przypatrzeć.
Barwin obok siebie na wysokiem siedzeniu Przemka posadziwszy, wieczora tego nic o swadzbie nie dopuścił mówić, bo ta wedle starych zwyczajów dopiero nazajutrz uroczyście się odbyć miała.
Narzeczoną swą miał Przemko zobaczyć naówczas, gdy dziad zezwoliwszy na małżeństwo, rozkaże ją przywieść.
Przy wieczerzy szła rozmowa leniwo i nie wesoło, Przedpełk wojewoda młodego pana zastępował. Jadła i napoju w bród było dla gości; lecz mimo ochoty do której zagrzewano, coś zawisło nad głowami biesiadujących jakby trwoga czy przeczucia. Usta się nie rozwiązywały, spozierano na się nieufnie.
Dwór Przemka po części niemiecki, po trosze zniemczały, nie mógł się dobrze porozumieć z pomorzanami.
Młody książe, który szczęśliwym się powinien był okazywać, nie mógł się przemódz, aby się staremu uśmiechnął.
W Starym Barwinie coś było poszanowanie obudzającego, ale razem i trwogę. Siwa do pasa broda, krzaczaste brwi, z pod których para bladych, ostygłych oczów patrzała, usta zaciśnięte i pokryte, czyniły go tajemniczym i groźnym. Głos miał stłumiony i grobowy.
Do jego usposobienia wszystko się tu nastrajało, smętnie i trwożno.
Gdy Przemka odprowadzano do komór mu przeznaczonych, a sam pozostał ze swojemi dworakami, bo wojewoda u księcia starego miał posłuchanie, — narzeczonemu zrobiło się smutno i tęskno tak, że gotów był nazad nocką do Poznania uciekać.
Widząc go tak przybitym, młodzież siliła się aby czemś rozerwać.
Zaręba gdy wjeżdżali na zamek, spostrzegł był po nad wrotami, w górnych oknach, kilka pięknych twarzy niewieścich, ciekawie się im przyglądających.
Pomiędzy niemi uderzyła go była szczególniej jedna, dzieweczka z długo na ramiona rozpuszczonemi włosami jasno-złotemi, w wianuszku zielonym ze złotemi jagody, cała w bieli ubrana. Do koła jej cisnęło się innych wiele.
Domyślił się w niej łatwo księżniczki Lukierdy.
Była cudownie piękną ale nie tak jak wówczas pięknemi dziewczęta mieć chciano. Wątła, bieluchna, ze swemi niebieskiemi oczyma jasnemi zdawała się niby cieniem onej jakiejś zwodnicy, co się zwykła nad brzegami stawów lub w powietrzu ukazywać, by człeka zawieść na zgubę... Piękną była jak jaka Murawa.
Patrząc na nią strach brał aby lada powiew wiatru nie rozdmuchnął ją we mgłę...
Z trwogi może, gdy jej się Zaręba przypatrywał, bledszą stała się jeszcze. — Wydała mu się piękną jak anioł, ale wątłą jak dziecina. Była też nie wielkiego wzrostu, szczupła i drobna. Inne koło niej urodziwsze i kraśniejsze niewiasty i dziewczęta, choć oczy ciągnęły ku sobie, ta między niemi królowała. Znać w niej było panią.
Rączki bielutkie, które przyciskała do piersi, małe były jak u dzieciny. Zarębie się zdało, że łzy w oczkach miała.
Później się u ludzi rozpytując, przekonał się, iż nie kto inny była tylko Lukierda, dla Przemka przeznaczona.
A że, oprócz niego nikt nie dopatrzył księżniczki, Zaręba pospieszył z tem do pana, aby go urodą jej pocieszyć, opisując jak wielkiej piękności i młodziutką mieli dostać panią, nad którą jak żyw śliczniejszej nie widział.
Przemko słuchał, ale mało go to zdawało się obchodzić — choć drudzy wszyscy, ciekawi cisnęli się dopytując i ciesząc.
— Bóg mnie skarz, — mówił Michno, — jeżelim ja kiedy drugą taką, albo do niej podobną widział niewiastę. W kościele na obrazie, który ksiądz Teodoryk przywiózł z włoskiej z emi[2], jeden anioł grający podobny trochę do niej, aleć żywa piękniejsza od niego. Młodo tylko i bardzo dziecinnie wygląda, a no i nasz pan nie stary, więc para będzie dobrana.
Włos długi złocisty, jak płaszcz ją okrywał, puszczony po ramionach... twarzyczka biała jak kość słoniowa, oczy niebieskie jak bławatki, a oblicze jakby do śpiewu i modlitwy stworzone.
Drudzy dworzanie prychali śmiejąc się z Zaręby, iż w niej prawie rozmiłowany był, na co on odpowiedział, broniąc się, że juści świętych i błogosławionych miłują ludzie, a grzechu w tem ani wstydu nie ma.
Nałęcz nieodstępny od Zaręby, choć się z razu nie chwalił tem, potwierdzał, że i on widział księżniczkę, która mu się też bardzo piękną wydała.
Inni, sądząc, że księcia tem rozerwą znosili, o czem się dowiedzieli u dworu, iż nietylko była piękną, ale dobrą, łagodną, miłosierną, wiele robót niewieścich osobliwych umiała, i pieśni przy gęśli śpiewała tak cudnie, jak żadna.
Na tych powieściach zeszła reszta wieczora. Przemko słuchał ich roztargniony, potem zaraz legł, a gdy Przedpełk oznajmić przyszedł, że nazajutrz swadźba się uroczyście odbyć miała, do której wielkie czyniono przygotowania, ani słowa nie odpowiedział.
Czeladź szeptała między sobą, iż niemkini swej zapomnieć nie mógł i markotno mu było po czarnookiej.
Drugiego dnia z rana do siedzącego w otoczeniu swych Wojewodów i urzędników Barwina, szedł młody książe z Przedpełkiem, ze dworem, przywdziawszy szaty bogate, łańcuchy, klejnoty i co kto miał najpiękniejszego.
Mieli na co patrzeć Szczecińscy, bo Przemko choć nie wesół był i serca nie miał do tego wesela, ale występować lubił i na ten dzień przystroił się bogato i pokaźnie. Chwalili go, że pięknym się wydawał.. Wojewoda z pociechą i dumą widział, że tu się nikt z nim równać nie mógł. —
Nastąpiły przemówienia, na które ze strony Barwina odpowiadano starodawnemi mowy obrzędowemi, jakie przy swadźbach od wieków były w użyciu.
Gdy się ta wymiana pytań i odpowiedzi skończyła, dopiero na dany przez starca znak, rodzona ciotka panny młodej, z wielkim orszakiem postrojonych niewiast wprowadziła do izby księżniczkę.
Taką się ona teraz wydała wszystkim, jaką ją opisywał Zaręba. Strwożoną wielce i zaledwie iść mogącą, ciotka musiała i drużki podtrzymywać. Szła bielusieńka jak lilja, drząca, chwiejąc się i gdy do nóg dziada przypadła, prawie omdlałą podnosić z ziemi musiano.
Godzili się wszyscy, iż cudnie była piękną, ale jakąś urodą, której człek tknąć się nie czuł godzien.
Czy ją trwoga tej godziny życia, co o życiu całem wyrokowała, ogarnęła, czy żal po dziadowskim domu — ale siły całkiem postradała, aż ją otrzeźwić musiano.., i wieść, bo nie wiedziała co się z nią działo...
Przemko też nie wiele przytomniejszym był. Gdy ich potem oboje jako narzeczonych u stołu posadzono obok siebie, słowa do niej przemówić nie śmiał, ani nawet spojrzeć na nią. Ona też nie jadła nic, oczki trzymała spuszczone, drżała. Wianuszek ją zdradzał...
Kiedy niekiedy, gdyby perła duża padła łza z pod powiek, co oczy osłaniały na białą, złotem szytą sukienkę, znikając gdzieś w jej fałdach.. Kazał im tedy rozweselony stary pić z jednego kubka, na znak, że odtąd wszystko między niemi wspólnem być miało.
I padła łez para z oczów do napoju, który Przemko wychylić musiał, a gdy mu kubek podawała, a dotknął jej ręki przypadkiem, zimną była jak złote naczynie, które trzymała.
Dziewiczego wieczora obrzędy, choć po innych dworach już zapomniane były, tu się starym zwyczajem odbywały, jak u pospolitego na wsiach ludu. Przy czem osobliwe nucono pieśni pomorskie i kaszubskie, które tylko po chatach jeszcze posłyszeć było można.
Stary Barwin chciał mieć i gęślarzy i śpiewy i wszystkie zapomniane obrzędy, może więcej dla własnej pociechy, niż dla wnuczki, którą męczono sadzając, splatając i rozplatając jej kosy, wodząc po izbach i kątach...
Starsze niewiasty, którym miód ochoty dodawał, raz począwszy nie darowały już pieśni żadnej, ani najmniejszego słowa...
Narzeczony też musiał wedle wskazówek druhów, kłaniać się, na pytania odpowiadać, to przy dziewczęciu siadać, to za drzwi precz iść i powracać.
Zniemczałemu dworowi wielkopolskiego księcia, wszystko się to może śmiesznem wydawało, ale ciotka i baby, gdy się rozgospodarowały i rządzić zaczęły, na śmieszki nie zważały wcale.
W ciągu tych śpiewów i chodów, Przemko razy kilka stawać musiał przy Lukierdzie, coś do niej przemówić, rękę jej ująć. — Ta była jak lód zimna, a gdy księżniczka odpowiadać musiała, głos jej tak był cichy i łzawy, iż go prawie nie mógł dosłyszeć. —
Późno się to w noc skończyło. — Kilka razy Przemko spojrzał w te niebieskie oczy łzawe i ona trwożliwie spotkała się z jego wzrokiem. — Oboje jakby przestraszeni drżeli.
Książe, który zawczasu do lada dziewczęcia taką miał pokusę, że wszystkie przed nim uciekały, dla tej ślicznej swej narzeczonej prawie wstręt okazywał.
Zdawało mu się, że go mrozem wzrok jej oblewał — ona płakała mimowolnie, gdy patrzał na nią...
Po tym wieczorem mężczyzni sami zostali jeszcze za stołem z pieśniami i żarty — których i Przemko słuchać musiał.
Wojewoda Przedpełk namawiał do tego, aby weselszą myśl obudzić.
Ozwały się piosnki po troszę swawolne, rubaszne żarciki jakich sobie tylko przy weselach pozwalano — ale książę zdawał się ani słuchać, ni zważać na nie. Krzywił się raczej, niż uśmiechał, gdy je wprost do niego zwracano.
Wojewoda szeptać musiał do ucha, że na weselu przecież pan młody szczęśliwego choćby udawać — był powinien.
Domownicy Barwina ściągnęli do izby gęślarzy, których powołaniem było zabawiać gości i starego wesołka książęcego, zwanego Kluską, mającego dar opowiadania baśni śmiesznych.
Szczeciński pan lubił bardzo swego dworaka, bo sam zawsze prawie będąc markotnym, czasem się choć z błazeństw jego mimowolnie mógł rozśmiać. Garbaty, malutki, łysy, z długiemi do kolan rękami, ubrany dziwacznie w kusy kubraczek w pasy czarne i czerwone, w takimże kapturku, z mieczykiem drewnianym, Kluska siadłszy u nóg Przemka dokazywał udając napiłego. Wolno mu było prawić, co ślina do gęby przyniosła bezkarnie.
— Hej, paneczku polski, — wołał zwracając się do niego — powinniście sobie u Barwina wyprosić, aby dał mnie wam w posagu za wnuczką! Nie dałbym ja długo tak ponurym być, jak oto dziś! Za młodu trzeba się wyśmiać, bo potem nie będzie czasu.
Albo to wasza bohdanka nie piękna? na królowę by się zdała! Na rękach ją nosić a klękać przed nią! A żebyście głos jej posłyszeli kiedy zaśpiewa... chyba aniołowie w niebie panu Bogu tak pieją!
Przemko milczał sparty na ręku. Im bardziej mu ją chwalono, tem się wydawała wstrętliwszą, niewiedzieć dla czego.
— Panku mój, — ciągnął Kluska dalej — napij bo się wina! Dziś trzeba ci koniecznie śmiać się i wesołym być. Księżniczka za dwoje płacze, bo jej tak prawo każe. Jej by nie przystało się radować kiedy dziadusia opuścić musi a wianuszek utracić... E! wianuszek ów złoty!
Chcąc się zbyć natręta Przemko, rzucił garbusowi garstkę pieniędzy, które on wsypał do toboły dużej, na plecach zawieszonej, ale nie ustępywał.
— Zabierzecie nam z zamku, zabierzecie co najlepszego było — mówił smutnie. — Patrzajcież gdy wieść będziecie gołąbkę, aby słońce nie przypiekło bo się roztopić może, aby wiatr nie zawiał, bo się we mgłę rozpłynie... My tu na nią chuchali, my tu ją tak kochali...
— Nie bójcie się, — odezwał się Wojewoda ze strony — znajdzie ona i u nas miłość i chuchanie. Strzedz będziemy kwiatuszka, a posadziemy go na pięknym, wysokim zamku.
— Ale! ale — odparł Kluska — choćbyście ją w złoto i djamenty oprawili, tak jej jak u nas niebędzie — jeśli jak my jej nie umiłujecie...
Spuścił głowę.
— Nam tu bez niej zostać, jak bez słonka, bez powietrza i bez wody.
Nie jeden stary garbus tak biadał, wszyscy w zamku po księżniczce płakali. Szczególniej bo dobrą była i miłosierną dla biednych, prostemu ludowi zbliżać się dawała do siebie, pychy nie miała żadnej, a gdy wieśniaczki przychodziły do niej najweselszą, najszczęśliwszą bywała z niemi.
Napierała się często dziadkowi, aby ją na wieś puścił, to na wesele jakie, to na kupałę, na święto stare, do lasu. Ciągnęła swój dwór z sobą a powracała w wianuszku z kwiatów leśnych, z fartuchem pełnym ziół wonnych, lepiej się tem zabawiwszy niż na dworze z niemcami.
Taką jakąś miała naturę prostaczą, co jej niektórzy za złe mieli, a drudzy ją sławili z tego.
Szedł do niej lud z wiosek, dziewczęta i baby z prośbami różnemi śmiało, o każdej godzinie, jakby księżniczką nie była, ale rodzoną mu i równą.
Nie poznać też w niej było pani, gdy się po wiejsku przyodziała, i z piosnką na ustach szła w pole.
Dziad i ciotka chcieli ją od tego odzwyczaić i nie mogli; pocieszał się tylko stary tem, że gdy w obce strony pójdzie, obyczaju tego zabyć musi.
Całą noc śpiewami i okrzykami brzmiał dworzec w Szczecinie...
Stały beczki smolne nad rzeką do koła, noc była pogodna i jasna.
Jedni zabawiali się w izbach, drudzy w podwórcach ochoczo. Barwin nie skąpił w tym dniu ni napoju, ni jadła, puszczano kto chciał, aby ludzie pamiętali zaślubiny Lukierdy.
Kluska przekonawszy się, że Przemka nie rozchmurzy poszedł do izby starego pana, który, choć nie spał, spoczywał już. Siadł mu w nogach na ziemi, i patrzył na Barwina długo.
— Cóż ty stary? radujesz się? — zapytał.
— Czemubym nie miał być rad?
— Bo twój polski narzeczony jakby się kwasu napił — a trzeba przecie, aby na weselu komuś wesoło było. Ja za wszystkich nie starczę.
— I narzeczony potem wesół będzie! — rzekł Barwin.
Kluska głową kręcił.
— Księżniczka płacze też...
— A ty? — przerwał stary książe.
— Jam zły — choć się śmieję, — rzekł błazen. Pilno bo ci było owoc niedojrzały na ostre zęby dawać! Co ty teraz sam poczniesz na tym pustym zamku, jak ci się jej piosenka nie odezwie, jej śmieszek cię nie rozweseli... Nuż jeszcze zdala jęk przyleci.
Barwin się pogniewał.
— A! ty, kruku przeklęty co nawet na swadźbę krakasz — krzyknął. — Stulże ty mi dziób zaraz!
Oburącz chwycił się za twarz Kluska, spełniając rozkaz, a oczy takie wlepił w starego, że on od niego wzrok odwrócić musiał.
Wesołek po chwili mruczał znowu.
— Nie było jej przed czasem swatać! nie było! Niechby pączek rozkwitnął, niechby my się nim pocieszyli.
Barwin stary ręką powiódł po czole, milczał niechcąc nawet odpowiadać błaznowi, co się na kaznodzieję przerobił.
— Piękny panek! młody, a pyszny! Kapie z niego złoto — znać, że ziemi dużo będzie miał, ale czy tyle szczęścia? Pogrobek on jest, a pogrobkom różno bywa...
Książe stary kopnął go nogą. Kluska zamilkł. Z cicha potem zaczął jakąś piosenkę zawodzić.
Żal mu się już zrobiło starego, któremu dokuczył i przypomniawszy sobie śpiewkę z dawnych czasów, której Barwin słuchając zawsze się rozpłakał, a po łzach mu potem lżej było — ją zaśpiewał.
Stary posłuchawszy, łagodniej spojrzał na błazna, czoło mu się wypogadzać zaczęło. Cichym głosem, drżącym a łzawym nucił niewyraźnie Kluska.
Ale oni we dwu i tę nutę ledwie pochwyconą i słowa jej nie dosłyszane rozumieli a łzy się im obu toczyły...
Długo, długo odzywała się pieśń ta, którą czasem z podwórców dolatujące przerywały okrzyki, aż stary pan i sługa stary usnęli jeden na wezgłowiu, drugi u nóg jego na podłodze...
I przespali tak dziewiczy wieczór, a gdy nad ranem przebudzili się, w zamku po nocnej biesiadzie wszystko twardym snem ujęte leżało.





IV.


Skwarny dzień był Lipcowy, niebo wypogodzone miało barwę dni letnich płową od gorąca i jakby oparami przyćmioną. Słońce zniżając się ku zachodowi, pozbawione promieni, toczyło się jak krwawa kula, wkrótce mając w pościeli mglistej zatonąć.
Straszne swą rubinową czerwonością, płynęło powoli, stało, patrzało na ziemię zakrwawioną źrenicą, a ludzie trwożyli się tem obliczem rozgorzałem, które według nich, gniew jakiś zwiastowało.
Słonko gniewało się na ziemię.
Stare niewiasty, brody popodpierawszy na wyschłych rękach, potrząsały siwemi głowami, wiedziały one, że takie w posoce umyte słońce, prorokowało zawsze — mord, krew, pożogi, wojnę.
A dla czegóż właśnie tego siódmego Lipca, pokazało się z takiem rozpłomienionem obliczem? gdy w Poznaniu oczekiwano na młodą księżnę, którą książe Przemko ze Szczecina przywoził? Nawet duchowni skłonni byli widzieć w tem jakąś przestrogę, palec Boży — i stali posępni, poszeptując modlitewki.
Stara Krywicha stojąc przed dworkiem swoim z babą Wojtkową, nie mówiła nic, bały się, aby nie były podsłuchane, lecz coraz to spozierały ku słońcu, to na siebie, a zaciskały usta, a głowy się im kołysały znacząco.
Skwar nie zmniejszał się mimo wieczora, owszem teraz coraz ciężej jakoś oddychać było; a tu całe miasto wysypało się w ciasne, kręte uliczki, na podwórka, na wały, na rynki, nad rzekę, na gościniec wiodący od Szczecina, bo każdy chciał młodą panią zobaczyć.
Na wieży zamkowego kościoła stał strażnik postawiony tam po południu zaraz, który miał dać znać chorągwią, jakby tylko orszak zdala zobaczył. I miano wnet we wszystkie uderzyć dzwony.
Na wałach zamkowych, gotując się wyjechać na przyjęcie z orszakiem wspaniałym, siedział pot ocierając z czoła książe Bolesław Kaliski, rad, że to małżeństwo doprowadził do skutku.
Przy kościele stało duchowieństwo w komżach i kapach, sam na czele jego sędziwy Biskup Mikołaj, kler, kanonicy i zakony, które w Poznaniu i sąsiedztwie miały klasztory. Ludzie w pogotowiu trzymali chorągwie, baldakim dla pasterza, kadzielnice, w które chłopcy dmuchali aby nie zagasły, naczynie z wodą święconą, cały przybór do uroczystego przyjęcia.
Przy księciu Bolesławie, Kasztelanów kilku, mnóstwo ziemian stało poubieranych jaskrawo i świątecznie. Zdala wydawali się jak pole zakwitłe makiem, bławatkami i wszelkiemi dziećmi lata.
Konie rżały i kopały nogami, pachołkowie zdjętemi czapkami powiewali rozpędzając skwar wielki, bo nie jeden jak w wodzie stał od znoju. Co raz to ktoś głowę ku górze podniósł, spoglądając na wieżę czy z niej jakiego znaku nie dadzą...
A słońce coraz czerwieńsze, bezpromienne, straszne, zdało się wciąż okiem krwawem i załzawionem spoglądać na te ludu tłumy.
Po domach i dworkach nie było żywej duszy, wszystko wyległo w ulice; młódź i chłopcy, którzy się docisnąć nie mogli aby coś zobaczyć z za szerokich pleców starszyzny, okrywali płoty, zasiadali dachy, trzymając się dymników, ustawiali się na całych drabinach do domostw poprzystawianych.
Na podzamczu we dworku Krywichy, która stała z Wojtkową w ulicy, obie paradnie strojne z ogromnymi chustami powiązanemi na głowach, w jedwabnych kaftanach, w mnóstwie sznurów korali na szyjach — z otwartego okienka widać było twarz jakby w ramy oprawną, śliczną twarz dziewczęcia jasnowłosego, z oczyma czarnemi, ognistemi, zagniewaną, groźną, namarszczoną, zarumienioną, dyszącą...
Obie ręce białe, trzymała na ramach okna, sama wychylając się z niego z ciekawością gorączkową.
Nie widziała nic, na nią patrzali wszyscy, a niektórzy poszeptując coś, pokazywali ją sobie palcami.
Wśród tego ludu przybranego świątecznie, strojnego, wesołego, radującego się, czarnooka stała jedna wcale nie odziana, włosy miała w nieładzie, białą tylko koszulkę na sobie. Ale stroju jej nie było potrzeba aby być piękną — młodość miała, która najlepiej ubiera i wdzięk taki, że nawet z gniewem było jej do twarzy.
Młode parobczaki zerkając ku niej, cmokali i lubowali się tej śliczności.
Choć tłum mruczał i szmer głuchy przelatywał w powietrzu, wyrównywał on prawie milczeniu, gdy się spojrzało na tych ludzi tysiące... Wszyscy wstrzymując oddech, słuch wytężali w oczekiwaniu, a oczy zwracali ciekawe, gdzie człek na wieży na straży stał, wychylony z okna nie rozpuszczając czerwonej chorągwi.
Słońce krwawe jakby mrok jakiś zaczął okrywać jak mgła. Dołem pod niem liljowe wyziewy z ziemi wstawały, nad lasem w dali majaczało sino...
W tem nagle na wieżycy powiała szeroko puszczona purpurowa chorągiew i pierwszy dzwon się odezwał, niby krzykiem boleśnym. Cały tłum ów ruszył się, zachwiał, jak fala ogromna rozkołysał i jakby jednym głosem zahuczał. Oczy wszystkich pobiegły na gościniec...
Na zamku słychać było tentent koni — pokrzykiwania ludzi — za dzwonem jednym, poczęły co prędzej wyrywać się wszystkie inne... wielkie i małe, i zlało się ich brzmienie w jeden ton uroczysty, żywy, spieszny.
Szum tłumu zmienił się w gwar, a gwar we wrzawę, wśród której śmiechy tylko można było rozróżnić.
Z zamku wyciągali wszyscy. Duchowni pochód rozpoczynali, chorągwie powiewały nad ich głowami, z kadzielnic dym siny obłoczkiem podniósł się ku górze.
— Jadą! jadą! — krzyczano zewsząd, niewiasty plaskały w dłonie, dzieci krzyczały.
Tłum nie mogąc się poruszać tak był ściśnięty, w miejscu szeptał, kołysał się, falował...
— Jadą!! jadą!
A na gościńcu w dali widać tylko było duży tuman płowy i kurzawę wzbitą do góry.
Nie wielu ucho pochwycić mogło z tamtej strony, jakby odgłos trąb, którym z wieży dzwony i trąby też odpowiadały.
Orszak księcia Przemka był wspaniały. Poprzedzali go w kapach czerwonych z szytemi na piersiach orłami trębacze i bijący w kotły tarabaniarze. Dalej jechał Wojewoda poznański orszakiem dowodzący, od złota też i purpury odziany, w hełmie złotym.
Na siwym koniu pokrytym kapą aż do ziemi spadającą, z głową przystrojoną w czub i brzękadła, jechał sam książe Przemko we zbroi złotej z orłem na piersi, w hełmie lśniącym, piękny, młody, lecz poważny i smutny. Obok niego na takimże koniu, w czapce książęcej na główce, w płaszczu jedwabnym szkarłatnym, jechała piękna Lukierda, lecz gdyby Zaręba pieszo idący konia jej za uzdę nie trzymał a dwu dworzan nie stało po bokach, rękami wyciągnionemi ją podpierając, możeby nie dosiedziała na wierzchowcu, tak była blada, przelękniona, osłabła... Jechała nie jak na gody, lecz jak skazany na męki, oczu nie śmiejąc podnieść, rączkami drżącemi chwytając za siedzenie, chyląc się jak kwiat na łodydze, gdy nim wiater słania.
Radością brzmiało wszystko do koła, a w niej strach i trwogę widać było.
Kilka razy, żywo ukradkiem przeżegnała się krzyżem świętym, oczy jej strzeliły ku miastu i grodowi i zamknęły się. Zaręba konia jej prowadzący coraz to spoglądał na nią i żal mu jej było.
Im bardziej zbliżali się ku zamkowi, tam jej bojaźń wyraźniejszą się stawała.
W chwili, gdy mijali dworek Krywichy, blędne[3] oczy Lukierdy padły na okienko, z którego wyglądała czarnooka i ujrzały dwie zaciśnięte pięści, które jej nie komu innemu podniósłszy się, groziły.
W otwartych ustach dziewczyny zobaczyła zaciśnięte zęby białe — zdawało się jej, że posłyszała przekleństwo i groźbę. — Z przestrachu krzyknęła ale wrzawa pospólstwa, zagłuszyła głos jej cichy, który w łkaniu utonął.
Pierwsza w progu stała, czekając na nią jakaś groźba i proroctwo niedoli.
W tejże chwili prawie nadciągnęło duchowieństwo, Biskup, książe Bolesław. Kościelny śpiew zabrzmiał hymnem wesołym i wszystko znikło z jej oczów.
Nieopodal na zamku widać tylko było szeroko rozwarte drzwi kościoła, w którego głębi pozapalane światła, zdały się jakby katafalk otaczać.
Z nowym przestrachem Lukierda oczy wlepiła w ten obraz wieszczy. I zdało się jej, że widzi trumnę całunem okrytą, otoczoną świecami, a w trumnie czuła siebie... Dreszcz ją przeszedł i łzy się z oczów polały.
Do koła brzmiały okrzyki.
— Witajcie! Żyjcie!... Trąby coraz głośniej huczały dzikim tryumfem, niby urągając się łzom biednej.
Biskup, który ich wiódł, przyjął parę u drzwi kościelnych...
Na cichej modlitwie u ołtarza jak liść drżała Lukierda.
Potem widać było wszystkich znowu ciągnących na zamek. Stary książę wesół prowadził parę swoją.
Tego dnia on tu pewnie był najszczęśliwszym. Spełniło się czego pragnął. Usłał gniazdo, Przemko miał żonę. Wątła była i blada, lecz zmęczona i wylękła.
Szczęście ją odżywić musiało.
Krywicha mówiła do Wojtkowej.
— Widzieliście wy ją? Toż to jak powisemko lnu wątłe, oczy zapłakane i blade... Nam nie takiej na księżnę było potrzeba. — Pamiętacie nieboszczkę Elżbietę! Ta była zażywna, silna a krzepka! Słyszę ma piętnaście lat a wydaje się jakby trzynastu nie miała.
Wojtkowa potwierdziła wszystko.
— Z twarzy niczego... ino blada! blada! Czem oni ją tam karmili?
— Słabowite to będzie, a do takiej co piszczy mąż się nie przywiąże, bo to tego ani tknąć...
I głowami wahały.
Krywicha się pospiesznie do okna zbliżyła w którym niemka czarnooka gniewem dyszała. — Śmiejąc się szepnęła do niej.
— A co? a co?
— A co? trupa mu do łoża przywieźli! — zawrzała Mina z pogardą. — Krwi w niej nie ma! Jechała jak płótno blada... A ja! obie do niej wyciągnęłam pięści, widziała i krzyknęłam — Przeklęta! słyszała... Zachwiała się na koniu, o mało nie padła... Cha! cha!
Rozśmiała się Mina.
Krywicha przerażona załamała ręce, niemki już w oknie nie było.
Na zamku sadzano Lukierdę przy księciu mężu i Bolesław stary gospodarzył, rad i wesół jak rzadko go kto widział, ściskając synowca co chwila.
Nie w smak mu szło, iż nowożeniec wyglądał jakby mu źle było na świecie. Słowa z niego dobyć nie mógł, patrzał w oczy, gniewał się. Młoda żona przecie na podziw piękną była, czegóż mógł pragnąć więcej?
Siedzieli u stołu długo, potem obyczajem niemieckim pląsy się rozpoczęły, ale Lukierda ledwie opierając się, raz do nich wyciągnąć dała...
Przeszła jak cień, chwiejąc się... Skarżyła się na znużenie podróżą i wymknęła do komnat swoich, w których progu czekała na nią niespokojna stara piastunka Orcha. Tej od wyjazdu ze Szczecina oczy od łez nie osychały.
Orcha kochała swą panią jak dziecię, wykołysała ją na rękach, wszystkich pieśni uczyła...
Ujrzawszy bladą, słaniającą się, upadającą pod ciężarem sukien swych, łańcuchów i złotych brzemion, pochwyciła ją silnemi rękami i gwałtownie zatrzasnęła drzwi, aby dziecię jej mogło odpocząć same... z nią tylko. Lukierda obejrzała się po izbach. Wszystko tu obce jej było. Wspaniałe stoły i strojne, ale to w co je przybrano, spuścizna po Przemka matce, wiało zbutwieniem i stęchlizną. Powietrze jakieś trupie czuć było w komnatach, które długo stały puste i zamknięte.
Nie były to jej wesołe izdebki na zamku w Szczecinie, z których na rozlane szeroko do koła wody patrzała i na łąki zielone.
Z okien widać było wały wysokie, mury szare, jakby ściany więzienne.
Zakryła oczy Lukierda i rozpłakała się, Orcha ją objęła rękami i przytuliła do siebie...
W niemym uścisku pozostały tak chwilę, a stara piastunka czując omdlewającą panią, poczęła z niej żywo zdejmować, zrywać, zrzucać łańcuchy, kolce, pas i suknie, co ją swym ciężarem przygniatały.
— Uspokój się, gołąbko moja! — Uspokój! Zamknęłam ja drzwi, nie wpuścimy nikogo!
— A! jaki to zamek straszny! jak grób! — wyjąknęła Lukierda.
Orcha pewnie myślała toż samo, ale się słowem nie odezwała, nie chciała dodawać jej bolu.
Spiesznie posadziwszy na łożu rozdziewała swą księżnę, gdy do drugich drzwi gwałtownie dobijać się zaczęto.
Lukierda strwożyła się i drżeć mocniej zaczęła, ale Orcha podbiegłszy, za drzwiami usłyszała głosy niewieście.
Był to nowy dwór księżnej, który się dobijał do swej pani.
Na czele jego szła ochmistrzyni, zamaszysta i otyła, cała we wstęgach i galonach, znana we dworze niemka Berta, która za czasów królowej Elżbiety dziewką przy niej była. Wyszczekana, zła, zazdrosna, chciwa, zalotna jeszcze choć jej lat czterdzieści przeszło, pewna siebie bo miała u Przemka łaski — parła się dumna, dopominając praw swoich... Mówiono o niej, że księciu się zasługiwała, mimo duchownych i wojewody, pomagając do pokątnych miłostek.
Berta już się znała z Miną. Szła do swej nowej pani, uprzedzona przeciw niej, na piastunkę gniewna, że się jej tu wdzierała, wiodąc za sobą sześć dziewcząt służebnych, dobranych tak krasą i zdrowiem aby panią zaćmiły... Wszystkie one patrzały dziko, zuchwale, śmiało.
Orcha chciała im wzbronić wstępu, gdy samowolna Bertocha poparła drzwi z całej siły i gwałtem wtargnęła do sypialni, poczynając od głośnej kłótni.
— Cóż to? nie wiecie, że ja tu za rozkazaniem książęcym starszą jestem? — krzyknęła, biorąc się w boki. — Tu nie ma prawa nikt około pani mej chodzić, krom mnie i sług...
— Ja jestem jej piastunką!
— Nie dzieckoż ona! piastunki jej nie trzeba! — roześmiała się Bertocha.
Spór wszczął się u drzwi, którego Lukierda płacząc słuchała. W obawie ażeby jej piastunki nie odebrano, pół rozebrana do drzwi pobiegła.
Widząc ją nadchodzącą, dziewczęta ciekawe wyciągnęły szyje, wytrzeszczyły oczy, śmiejąc się i mrugając... Bertocha stała wcale nieulękniona.
— Ja tu, nie kto, jestem starszą do usług waszych! — zawołała.
— Na Boga! zostawcież mi piastunkę moją — odpowiedziała płacząc Lukierda. — Ja nikogo oprócz niej nie potrzebuję — słaba, odpocząć muszę.
— Możesz wasza miłość spoczywać — poczęła zuchwale Bertocha — my na obcych się zdać nie chcemy, nam tu usługa należy...
— Ona mi nie obca! wyście obce! — z płaczem odparła Lukierda. — Idźcie! ja rozkazuję...
Głosu jej brakło, a Bertocha przerwała.
— Pierwszy u mnie rozkaz mego pana...
Gdy się tak spierano u progu, dziewczęta wszystkie wcisnęły się już do izby, Bertocha wpadła do środka i zaczęła gospodarzyć. Nie zważając na księżnę porwała suknie zdjęte, dawała rozkazy służebnym.
Orcha uspokajając odprowadziła Lukierdę ku łożu. Niepotrzebnej usługi zbyć się nie było można. Księżna płakała a dziewczęta prychały, śmiały się, kręcąc i popychając po sypialni. Ażeby coś robić i niby służyć do czegoś nalewały wodę w misy, przenosiły dzbany, targały opony, zasuwały i odsuwały okna, nie mogąc szyderskich utulić śmiechów.
Nie wdając się już w spory z niemi, Orcha dawała im czynić co chciały, sama zasiadła przy dziecku swem, postanowiwszy nie opuszczać go, choćby się bronić przyszło siłą. Ręką konwulsyjnie zaciśniętą trzymała ją za szatę Lukierda.
Bertocha snuła się do koła, zachodziła ze wszystkich stron, zagadywała napróżno, w końcu gniewna a uparta siadła na ławie, dziewczętom rozkazawszy aby do drugiej izby odeszły.
Ze znużenia i płaczu usnęłaby była może Lukierda, bo już i noc nadeszła, ale krzyki na zamku i groźna, nasępiona twarz Bertochy, której oczy ciągle spotykała wymierzone ku sobie — zasnąć jej nie dozwalały.
Orcha, objąwszy rękami kołysała ją jak dziecię, pół głosem nucąc pieśń od kolebki znaną — tę, którą ją usypiała maleńką. Zamknąwszy oczy biedne dziecko mogło się jeszcze sądzić na zamku dziadowskim — swobodną.
Sprzykrzyło się w końcu siedzieć tak niemej Bertosze, zżymnęła ramionami, zamruczała jakby przekleństwem i wyszła.
Lukierda otworzyła oczy! A! znowu były same. Siadła na łożu, włosy jej rozpuszczone okrywały ramiona, musiała ręką odgarnąć je z czoła, aby oczyma rzucić po swem więzieniu.
W izbie było ciemno, jedna lampka u obrazu N. Panny zapalona przez Bertochę, płonęła małem światełkiem pomrugując. Na ścianach i stołach wielkiej komnaty, tu i ówdzie we złocie i kamieniach światełko to odbijało się jakby oczki stworzeń jakichś szpiegujących młodą panią.
Po kątach grube zalegały ciemności pełne widm strasznych...
Poruszające się zasłony, migające światło, łudziły niby życiem tam gdzie go nie było.
Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła.
— Moja ty, moja! a! jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyć potrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna... Niemam nikogo! Te straszne sługi, napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Ta Starsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.
— Gołąbko moja! — tuląc ją i oglądając się aby z ciemności ktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. — Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce, one to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz z nim co zechcesz... Zawsze straszne pierwsze doby...
Uspokój się, gołąbko moja! zaśnij, zaśpij...
— Nie mogę! serce mi bije. Ty nie wiesz — mówiła księżna po cichu — ja się go bardzo boję! Młody i piękny jest, ale ja jego, on mnie nigdy miłować nie będzie. Czuję.. jakby ściana z kamienia stoi między nim a mną.. gdy spojrzy na mnie, jakby się odgrażał, gdy się uśmiechnie zębami zgrzyta...
A! Orcho, ja się go boję!
— A! a! — wciąż ją przyciskając i głaszcząc szeptała piastunka. — Tak zawsze pierwszych dni bywa! Mężczyzna się wydaje wrogiem, ale potem, niewolnikiem się stanie. Tylko mu bądź wesołą, dobrą, łaskawą, pokłoni się, posłusznym będzie. A nie pomoże nic, damy mu ziele pić.. i węzełek od sukni oderwać mu trzeba a nosić przy sobie u piersi, na sercu...
— Nie! nie! — opierała się Lukierda — nie pomoże nic! Ja to czuję... Boję się go! Gdy ręki jego dotknę, dreszcz mnie przechodzi, serce bić ustaje...
Piastunka mówić jej dłużej nie dała.
Szepty możeby się przeciągnęły jeszcze, ale Bertocha drzwi otwarła, wniosła drugi kaganek, postawiła na ławie, a sama dla siebie słać poczęła u drzwi.
Chciała pozostać na straży, dopókiby Pan nie przybył. Ale kury piały, zamek się rozlegał pieśniami, książe Bolesław z Wojewodą gospodarzyli ziemian goszcząc, a o Przemku nie wiedziano gdzie się podział. Myślano, że był u żony.
Przekradał się właśnie, niepostrzeżony chcąc wymknąć się z podwórca, gdy na drodze spotkał Zarębę... Ten mu od wrót zaszedł — i z poufnością dawną zapytał:
— Dokąd miłość wasza?
Przemkowi oczy się zaiskrzyły i popchnął go, Zaręba nie ustępował.
— Na miłego Boga — wołał — miejsce wasze gdzieindziej, nie za wrotami! Zobaczą ludzie! co pomyślą, co powiedzą. Żonie i sobie wstyd uczynicie!
Książe coraz gniewniej unosząc się, rękę podniósł na niego.
— Tyś tu panem czy ja! — krzyknął — idź mi z drogi zaraz precz...
Zaręba do nóg mu się schylił.
— Co robicie? — wołał poruszony — co robicie?.. Godziż się to.. Ludzie zobaczą.
— Puszczaj! — powtórzył miecza dobywając Przemko — puszczaj albo ubiję!
Zaręba namarszczony musiał się cofnąć, ale twarz mu się zaczerwieniła gniewem, brwi ściągnęły. Książe odepchnąwszy go, poszedł do wrót i — zniknął.
Noc była ciemna, zdala tylko błyskało gdzieś na niebie bez chmur. W zamku i na podwalach lud się snuł około beczek, pił i śpiewał piosnki o chmielu i weselu.
Księciu łatwo było niepostrzeżonemu przecisnąć się przez ciżbę opiłą.
Rozpychając, potrącając, nie patrząc nawet przed siebie, jak szalony biegł wprost do dworku Krywichy, którego okiennica stała otworem dla skwaru, a we wnętrzu się świeciło. Do drzwi mu było za daleko, tak niecierpliwy biegł, dopadł nizkiego okna i skoczył przez nie do izby.
Krzyk się dał w niej słyszeć.
Z posłania, na którem leżała niemka, zerwała się nóż pochwyciwszy zawsze pod ręką leżący, ale poznawszy księcia, rzuciła go na ziemię i zawisła mu na szyi.
Nagle, jakby opamiętawszy się, popchnęła go od siebie.
— Precz! ty! przeniewierco! — krzyknęła.
Przemko ręce ku niej wyciągnął.
— O! widziałam cię — mówiła głosem namiętnym — widziałam jak jechaliście bok w bok z piękną panią bladą. Masz żonę! masz żonę! Precz ztąd!
Książe cisnął się ku niej, Mina łając już go nie odpychała — siedzieli razem na łożu.
— Widzisz — rzekł Przemko — porzuciłem ją samą a przyszedłem do ciebie. Czy ci tego jeszcze mało? Wyrwałem się choć tam za mną śledzą. To żona narzucona.. ja nigdy jej kochać nie będę, nie mogę! Nie dla mnie ona! Niech w pustej izbie więdnieje!
Mina patrzyła mu w oczy, na pół gniewna, pół rada, odpychała go i chwytała za szyję, cisnęła ku sobie i odwracała się. Łzy co błysnęły na jej oczach, od ich żaru osychały. Z drugiej izby Krywicha ukradkiem przypatrywała się przez szpary tej scenie, z jakąś zabobonną obawą, żegnając się i szeptając.
Książe jakby zapomniał o zamku, o żonie, o świecie całym, pozostał przy Minie. Szeptali z sobą, śmiał się, poruszał żywo, odzyskał młodzieńczą rzeźwość... Niemka też przebłagać się dała, choć wracały jej jeszcze dąsy i groźby.
Krótka noc Lipcowa, już się ku końcowi miała, świtać poczynało, gdy Krywicha w obawie jakiejś, otwarłszy drzwi, poczęła dniem straszyć.
Nie chciała, aby go tu wyszpiegowano.
— Wracaj Miłość Wasza, dopóki nie zadnieje, potem ludzie poznają!
Mina puszczać go nie chciała, ciągnąc prawie gwałtem. Zły musiał się jej wyrwać, korzystając z rannego mroku, aby na zamek powrócić.
We wrotach zastał jeszcze Zarębę siedzącego na kamieniu, który głowę w ręce ująwszy na straży tu przetrwał, oczekując jego powrotu.
Zobaczywszy Przemka, nie odezwał się do niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.
Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało a więcej na ławach lub pod niemi legło, albo z głowami i rękami na stole, zasypiało, Przemko się zawahał. Myślał dokąd pójść, i zamiast do żony, zwrócił do swojej sypialni.
Tu czeladź także spała pode drzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju.
Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książe drzwi swe otworzył z hałasem, i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.
Pan i sługa a dawny towarzysz — spojrzeli na siebie jak wrogi.
Przemko się nie odezwał do niego.
Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka co śmiał wstrzymywać go, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.
Zaręba niezlękniony, chłodny, stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy.
Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nieraz szli sił próbować, znali się jak zrośli w jednem gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.
Przemko rzucił się na posłanie.
— Hej! — zawołał rękę ściśniętą wyciągając ku niemu — jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz!
— Żal mi i wstyd za was! — mruknął Zaręba. — Niewarta tego niemka, aby dla niej książęca córka łzy wylewała, a na was pluły ludzkie języki. Dajcie ją komu, niech precz idzie ztąd. Nieszczęście urośnie z tego.
Przemko obojętnie głowę sobie zakrywał.
— Milczże — odezwał się w końcu — milcz! Robię co chcę i czynić będę co mi się podoba. Tobie do tego nic — nic nikomu!
Zaręba popatrzał nań, zawrócił się milczący i poszedł precz.
W Przemku zuchwalstwo sługi wrzało gniewem, uspokoić się nie mógł i zasnąć. Obawiał się, aby go stryj nie poszlakował, ludzie mu nie donosili, gniewał na siebie i na wszystkich...
— Narzucili mi żonę! — mruczał przewracając się na łożu — będzie miała izby książęce i imię książęce, ale mnie nie będzie miała. Kto mnie zmusić może abym tego trupa miłował?
U drzwi zaszeleściało coś, zerwał się książe. Z kagankiem w ręku wchodziła czy spodziewając się czy nie wiedząc że go tu znajdzie, Bertocha.
Spostrzegłszy go zaśmiała się szydersko.
Przemko marszczył się już.
— Nie potrzebuję nic — zawarczał — precz idź!
Bertocha głową potrzęsła wskazując ku izbom Lukierdy, że tam jego miejsce było. Książe usta dumnie podniósł.
— Ty idź tam! — rzekł — idź! pilnuj! Spocznę...
Baba miała coś jeszcze do powiedzenia, uśmiech dwuznaczny przebiegł po jej wargach, obejrzała się do koła po izbie kaganek podnosząc i z wolna próg jej przestąpiła.
— Niedawno wrócił, — zamruczała — a gdzie był, to ja wiem!
I musiało tak być! Ta go nie puści!





V.


Gody w Poznaniu trwały całą niedzielę. Ziemian przyjmowano, którzy nietylko z okolic, od Kalisza i Gniezna, z Kaszub i dalszych stron przybywali z podarkami i winszowaniem. —
Książe kaliski więcej tu gospodarzył niż sam pan, który okazywał się tylko, gdy go wyciągnięto razem z młodą panią, zawsze bladą i zlęknioną. Znikał potem on i ona, a stryjowi zdało się, że przy żonie być musiał.
Tam on w istocie mało kiedy i krótko gościł.
Przychodził czasem jak z musu, milczący i chłodny, siadał z dala, pytał sługi, czy wszystko było, jak potrzeba dla księżnej.
Czasem coś przykazał Bertosie, przemówił słowo do Lukierdy, która mu nieśmiało i cicho odpowiadała i co prędzej wychodził.
Widząc trwającą tę obojętność, Orcha zalewała się łzami, ale składała ją na to, że i Lukierda nadto była nieśmiałą, a mało mu serca okazywała.
Bertocha pilne na wszystko mając oko, urządzała zawsze tak, aby Przemkowi dogodzić, uwolnić go co rychlej, a Lukierdzie dać uczuć, że bez jej pomocy męża sobie nie pozyska.
Rachuba jednak na skutek tej groźby, chybiła. Powzięła więc ochmistrzyni nienawiść wielką i do pani i do Orchy, której pozbyć się postanowiła.
— Dopóki to babsko tu siedzieć będzie, ja nic nie zrobię — mówiła sobie, — pozbyć się trzeba czarownicy.. Po co nam tu obca, albo nas sług mało? Czy to nam wiary nie dają?
Na zamku był zjazd jeszcze i książe Bolesław do Kalisza nie powrócił, gdy zabiegliwa Bertocha weszła do niego jednego rana.
Nie lubił jej stary, podejrzywając o pomoc w miłostkach, ale baba przypochlebiać się umiała.
Wsunęła się do izby pokornie, z twarzą posępną.
— A! Co tam powie Bertocha? — ozwał się książe. — Możem wam nie piękną dał młodą panią? A co?
— O! miłościwy książe — przemówiła sługa — nie ma co przeciw niej powiedzieć! Piękna pani i młoda, bardzo śliczna, a co po tym, kiedy ona z mężem.. przystać jakoś do siebie nie mogą.
Pokręciła głową.
— Jakto? — pochwycił Bolesław — czemu?
— Albo ja wiem! Niech miłość wasza kogo chce pyta! W tem jest jakieś licho, czar jakiś, zadanie. No — bodajbym ja nie zgadła zkąd ono pochodzi, — ciągnęła głos zniżając tajemniczo Bertocha. — Ja, proszę miłości maszej[4], nie darmo lat tyle żyję na świecie; znam dużo i przeczuję...
Zbliżała się coraz do księcia, przybierając smętną a wielce zakłopotaną minę.
— Po co księżna tu z sobą przywiozła piastunkę starą? To jest czarownica! Z oczów jej to patrzy! Do kościoła nie chodzi — ziołami jakiemiś panią poi...
Książę słuchał z obawą razem i niedowierzaniem.
— Tej baby się potrzeba zbyć koniecznie, szeptała Bertocha. Ma swoją mądrość! Dziecka żałuje, dla tego od niej męża odpycha.. prawda, księżna słabowita, wątła, ale takim małżeństwo służy, a póki ona tu — nic nie będzie. Jam tego doszła, że ona ich zdala trzyma od siebie... Zazdrosna zwyczajnie jak piastunka. — Odstręcza ją od męża.. Trzeba starą przepędzić, zaraz będzie inaczej...
Bolesław słuchał nie dobrze rozumiejąc. Bertocha widząc, że go przekonać było trudno, tem mocniej zmagała się na dowody przeciw piastunce, że z niej wszystko zło było.
— Na co jej baba ta! Dosyć nas jest, obcych nie potrzebujemy...
Ostrożny książe, nic jej odpowiadając, dał się wygadać, i odprawił. Stary Lukierdę miłował bardzo, choć ona do niego śmiałości nie miała, obawiając się jak wszystkich.. Rozmyśliwszy się Bolesław sam poszedł do niej.
Rano było, księżna tylko co z Orchą wróciła z zamkowego kościoła. Dwoje dziewcząt stało u progu. Książe wszedł ciekawie przypatrując się piastunce, którą widział już wprzódy, nie bardzo zważając na nią. Teraz pomarszczona, stara, smutna twarz jej mocno w nim ciekawość budziła.
Bladość Lukierdy, która na widok wchodzącego drżeć zaczęła — uderzyła Bolesława.
— Dziecko moje, — rzekł przystępując ku niej, łagodnie — cóż wam tu u nas źle, że tak biało wyglądacie? prawda i z tem wam pięknie, ale ja bym rad widzieć u was na licu, rumieniec i wesele.
Wahała się z odpowiedzią Lukierda, gdy Orcha, nizko się pokłoniwszy odważyła panią zastąpić.
— A! proszę miłości waszej — nie łatwo to choćby do szczęścia a do nowego przystać! Starego się zawsze żałuje. Tak i mojemu kwiatkowi, a takie to młode!
Książe słuchał, patrząc wciąż na Lukierdę, która oczy spuściwszy, odpowiadać mu nieśmiała.
— Teraz jeszcze na zamku tłumno i gwarno — odezwał się — Przemko gości swych zabawiać musi. Rychło się to rozjedzie, boć już czas, zostaniecie sami. Dzięki Bogu wyprawy pilnej niema, poznacie się lepiej, weselej się stanie.
I na to nie umiała nic odpowiedzieć młoda pani, a Orcha patrząc w oczy staremu, poruszała ustami.
— Dajcie czas! dajcie czas! miłościwy panie — szepnęła. — Wszystko się dobrze złoży! Droga niebożątko zmęczyła, bo to słabe, bo to młode... Tu wszyscy obcy, niech się rozpatrzy a ośmieli...
Pzemko[5], któremu oznajmiono, że stryj był u jego żony, wszedł niespokojny, jakby się rozmowy tej sam na sam obawiał.
Groźno od proga spojrzał na Orchę, oczyma jej nakazując ustąpić.
Dla stryja przybrał oblicze wesołe, i do żony się zbliżył.
— Pilnuj mi ty jej i strzeż a miłuj — odezwał się stary — żeby prędzej ośmieliła się a panią tu poczuła i rozkwitła znowu...
Zlekka popchnął go ku żonie, którą Przemko ujął za rękę, drżącą i zimną. Patrzał na nią z wymówką i jakby pogróżką, ale Lukierda spojrzenia tego nie spotkała, bo oczów od ziemi nie podnosiła i przemówić nie śmiała.
Litując się jej a sądząc, że się go wstyda, Bolesław zabrał się do wyjścia, samych ich chcąc zostawić. — Przemko z przymuszanym śmiechem pożegnawszy żonę pośpieszył za stryjem.
— E! twoja wina czy nie — rzekł Bolesław za drzwi wyszedłszy, ale smutna ona jest — zabawiać ją potrzeba.
— Tęskni za dziadem i za swemi — odparł Przemko. — Pląsów nie lubi. — Dziś turniej będzie, to mu się przypatrzy i rozerwie.
Sług też ma dosyć, jest komu i pieśni śpiewać i baśni prawić.
Mówił żywo, roztargniony, niespokojny, więcej dla ułudzenia stryja, niż by go to wiele obchodzić miało.
— Piastunkę tę starą — dodał — wypadnie precz ztąd wysłać do Szczecina, bo ona jej dziada przypomina i głowę smutkami nabija.
Nic na to nie odpowiedział stary książe i poszli do ziemian...
Po stole, do którego księżnę przyciągnięto, zabierało się na turnieje w podworcu zamkowym. Nie pierwsze to już były czasu wesela, ale te najuroczystsze i najświetniejsze być miały.
Księżna sama miała nagrody rozdawać, a po nich, jak zwykle, następowały pląsy i do późna biesiada a śpiewy. Bawiło to niewiasty, gdy się przypatrywały zapasom zręcznej młodzieży, rzadko się kończącym tragicznie.
Padali z koni niektórzy, czasami z ranami od włóczni lub nabitemi guzami, zabitych mało bywało i to chyba z przypadku.
Sam książe Przemko miał wystąpić dnia tego w szranki; było i niemców kilku, a Zaręba i Nałęcz sposobili się także do boju, bo do najzręczniejszych należeli.
Zabawie tej księżna odmówiła przytomności swej, opowiadając się chorą. Księciu na gniew się zebrało, chciał ją tu mieć koniecznie. Poszedł sam...
Orcha przy łóżku jej siedziała. Zapytał, zaburczał wszedłszy Przemko, okazał gniew, usłyszał płacz, i wyszedł nie nalegając.
Bertocha czatowała nań w progu.
— Nie chce księżna iść! — zawołała. — O tak! Jej tu i tej starej wiedźmie wszystko złe... nic nie w smak! Na umyślnie na przekor położyła się do łóżka. Zrana zdrowa była, gdy do kościoła chodziła... Póki przy niej ta czarownica jest — wszystko tak iść będzie...
Precz potrzeba wygnać tę starą.
Niechno ja przy niej zostanę, będzie wszystko inaczej.
Ale Przemko nadąsany słuchać jej nie chciał.
Turniej odbył się bez księżnej.
Księciu na nim nie bardzo się poszczęściło. Sam on przeciw sobie kazał wystąpić Zarębie. Starli się w szrankach tak nieszczęśliwie iż książe został z siodła podniesiony, zachwiał się i o mało nie upadł.
Przeciwko prawom szrankowym, niemiec podbiegłszy, podparł go i zsunąć się nie dał. Przemko w tej chwili Zarębę niespodziewającego się już ciosu pchnął tak silnie pod pachę, że z koniem razem go obalił.
Zwyciężył w prawdzie, ale widzieli wszyscy iż Przemko nie praw był, a gdyby się to innemu trafiło, Sędzia by go potępił. Uszło to panu; ale sam on czuł się pokonanym i gniew przeciwko Zarębie wzmógł się jeszcze.
Stłuczonego mocno wyniesiono ze szranków dworzanina, który słowa nie rzekł, ani się poskarżył.
Nadbiegł zaraz przyjaciel Nałęcz, i powlekli się, gdy do siebie przyszedł, razem do izby, którą na zamku zajmowali. Kulał Zaręba nie mówiąc nic i nie narzekając na to, że go pokrzywdzono.
Trzeba było zaraz rozdziać go ze zbroi i zwołać[6] babę, ażeby radziła na silne potłuczenie.
Rany wprawdzie nie było, ale krew nabiegła i zsiniała w miejscu, na które padł ze zbroją ciężką. Bolało ciało całe — nie stękał, usta ściąwszy, bo mu więcej co innego dolegało. Z tem się odzywać nie śmiał.
Kochał dawniej księcia a teraz doń tracił serce z powodu płochości, a i gniewne uderzenie przeciw prawu, oburzało go.
Nałęczowi o tem mówić nie potrzebował, bo ten go zgadywał...
W milczeniu druh krzątał się około pobitego, chłopca posłano po babę, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem i Przemko do izby wpadł sam, jeszcze jak stał we zbroi.
Na głowie tylko hełmu nie miał, i twarz na którą spojrzał Zaręba, wydała mu się zmienioną dziwnie.
Przemko zawsze dumnie i pańsko się stawił, nigdy go jednak takim nie widzieli. Szedł, gdyby majestatem jakimś odziany, piękną twarz namarszczywszy.
Stanął nad leżącym, w bok się ujął i począł mówić zwolna.
— Słuchaj, Zaręba, a nieszkodzi żebyś i ty (tu na Nałęcza wskazał) — także ucha nadstawił. Co było między nami za młodu, gdyśmy wyrostkami biegali po podwórcach, to było i skończyło się. O tem pamiętajcie. Jam tu dziś panem i przedewszystkiem chcę by mnie szanowano! Nikt mi nie ma prawa nauk dawać za to co czynię, okrom księdza na spowiedzi. Kto mi się w najmniejszym sprzeciwi, tego tu cierpieć nie będę. Nie zapominajcie, że starego Mieszka krew we mnie płynie.
Panem chcę być, a jako pan wszędzie górę mieć muszę — i na turnieju! Dla pospolitego człowieka goniąc z koniem paść, niesławy nie ma, książęciu na urągowisko ludzi być zwyciężonym — nie godzi się... Powiesz, że prawa turniejowe zachowane nie były — dla mnie praw nie ma — ja prawa daję!...
Wynagrodzę cię Zaręba!
— Rycerzowi za niesławę się nie płaci! — odparł leżący.
— Ja mówię, że niesławy nie ma! — odparł książe. — Nagrodę turniejową odstąpiłem dla ciebie — ale mnie paść nie przystało!
Zaręba westchnął.
— Dobrze to ze mną, — rzekł — com W. Miłości sługą, ale w innym turnieju a w wojnie, losy niepewne. Daj Boże, aby i tam Was niemiec jaki podtrzymał.
— Ty sam — odezwał się książe, — gdy ci żal ten odejdzie trzymać mnię będziesz. Dziś sierdzisz się i gniew ci rozum odejmuje. Potem ci serce do mnie powróci.
To powiedziawszy wyszedł książe, a dwaj przyjaciele zostali sami, i długo siedzieli milczący.
— Dawniej lepszym był — rzekł w końcu Zaręba, teraz mu się na wielkie państwo i dumę zebrało. Kto wie, przyjdzie może ze dworu iść precz, gdy wyżyć z nim będzie trudno.
— Precz? — zapytał powolny Nałęcz — a toż gdybyś ty ztąd musiał i jabym za tobą się powlókł. A dokąd-że?
— Albo to ich mało? — odparł Zaręba. — Młodym, rycerskiego rzemiosła a dobrego rodu ludziom, wszędzie radzi. Leszek przyjmie, w Krakowie też powinowatych mamy, a i na Ślązku się znajdą, choćby i na Mazurach. W ostatku i u Mszczuja na Pomorzu.
— Gdzie ty pójdziesz, tam i ja z tobą — dodał Nałęcz — o tem niema co i mówić. Ale mnie tego zamku a bodaj i księcia żal będzie. Zawsze człowiek tu jak w swojem gnieździe się czuje.
— Prędko to gniazdo niewygodnem się nam stanie — zawołał Zaręba. — Od czasu jak tę niemkę wziął, a potem mu żonę dali, stał się Przemko innym człowiekiem. Widziałeś go przed chwilą jak tu stał, rzekłbyś inny a nie ten com go nieraz za kark chwyciwszy dusił.
Rozśmiał się.
— Pójdę ztąd — dodał bez namysłu — ciężko mi, nie strzymam. Wiesz czemu?
— Któż cię zgadnie! — szepnął Nałęcz — u ciebie po głowie zawsze ptaszki latają.
— Smiej[7] się kiedy chcesz, albo i łaj — mówił Zaręba. — Nie będę mógł długo patrzeć na tę młodą panią, cośmy ją tu przyprowadzili. Żal mi jej okrutnie! Oni ją tu zamęczą. Żywej duszy litościwej dla siebie nie znajdzie.
Przemka Niemka, która mu coś zadała, nie puści tak łatwo, a tę niewinną panią złe babska zadręczą. Słyszałem już, gdy się niepoczciwa Bertocha odgrażała, że jedyną jej piastunkę, którą przywiozła ze Szczecina, wypędzi precz... Zostanie sama — gorzej tu jej będzie niż niewolnicy... Ja na to patrzeć nie chcę!
— A cóż pomoże gdy ztąd pójdziesz? — odezwał się Nałęcz. — Kiedy ci już tak na sercu los tej pani, lepiej żebyś jej tu pilnował i pomagał. A no — tu się zaciął poczciwy Nałęcz — dałbyś temu pokój! Ludzie z tej litości co innego zrobią i jej z tem będzie źle i tobie gorzej być może...
Zamyślił się Zaręba długo.
— Kto wie? słuszność masz może. Zostanę do czasu, zdam się na coś, posłużę... Żal mi tej pani nieszczęśliwej.
— Mnie też jej żal, bo ona tu nie na gody przybyła — dodał Nałęcz — ale co nam się mięszać w sprawy książęce i palce kłaść między drzwi...
Ustała rozmowa.
Ostatni dzień jeszcze turniejów pozostawał, którego Zaręba świadkiem być nie mógł i nie chciał. Ale, że go ciekawość brała, jak też wypadnie, Nałęcza posłał, który gonić sam nie miał i jako świadek tylko stanął przy sznurach szrankowych.
Przemko doświadczywszy, iż łacno w turnieju sromu napytać, przez dumę nie chciał już iść z nikim w zawody.
Tego dnia jeden wszystkich prawie zwyciężał i najwięcej nabrał nagród i wianków. Był nim młody, bogaty ziemianina syn Jakób Świnka.
Powracał on ze dworu Cesarskiego, na którym czas jakiś przebywał; zamierzając teraz wkrótce się udać na dwór króla Francyi, i do Włoch, aby więcej zobaczyć świata. Jedynak u ojca, piękny młody, silny, odznaczał się też, co naówczas rzadkiem było wychowaniem takiem, iż równie na kleryka zdać się mógł jak na rycerza.
Mówiono o nim, że oprócz rycerstwa, mądrość wielce miłował i księgi rad czytywał. Śmiano się nawet z tego upodobania, bo w Niemczech zwłaszcza, choć który z rycerzy czytać się nauczył przypadkiem i podpisać umiał — sromał się do tego przyznawać.
Nie rycerska to rzecz była a klesza.
Klechą nazwać młodego wojaka obelgą było. Przecież Jakób Świnka wcale się tego nie wstydził co umiał. Księża śmiejąc się wróżyli mu, że chyba sukienkę ich oblecze. On się z tego śmiał też, bo młodym będąc wcale o tem nie myślał.
Z dowcipu i rozumu, choć jeszcze pono lat trzydziestu nie miał, czcili go nawet starzy. Bystrość miał myśli wielką i nie mniejszą śmiałość w słowie.
Jedno mu tylko zarzucić było można, że do polskiego zamaszystego, gardłującego ziemianina pospolitego wcale nie był podobnym.
Wziąć go było można za włocha lub francuza, chociaż językiem swym doskonale mówił i wolał nim rozmawiać niż innemi. Na dworze Cesarskim gładkich nabrawszy obyczajów, choć czasem swojskiej rubaszności zażył, umiał ją tak okrasić, że pewny, osobliwy wdzięk miała.
Lubował się nim wielce książe kaliski, stary Biskup i inni panowie.
W turniejach okazał zręczność, nadzwyczajną i siłę, ale oboje sobie lekceważył. Gdy go potem, jako zwycięzcę blizko książąt posadzono, bawił się opowiadaniem o dworach i obyczajach, które widział.
Bolesław słuchając jak o wspaniałościach obcych monarchów prawił, westchnął i dodał:
— Byłoby i u nas inaczej, gdyby się ten kraj wielki nie porozpadał na części tyle, i nie narosło nas małych książąt jak mrówia. Dawniej było lepiej, za starych Mieszków i Chrobrych, bodaj za Szczodrego. Od niego poszło nieszczęście pierwsze gdyśmy koronę utracili, a od Krzywousta co państwo na małe działy pokrajał...
Da Bóg, trzeba do pierwszego powrócić!!
— Tak ci jest pewnie, miłościwy książe — odezwał się rzeźko Swinka[8] — święte słowa wasze. Niech tylko jeden kilka dzielnic zagarnie, reszta się do niego przyłączy... Królem go zaraz ukoronujemy.
Przemko uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Dobra to rzecz pomyśleć — rzekł — ale dokonać inaczej jak przez krew nie można, a krew i koronie błogosławieństwa nie przynosi.
— Gdy Bóg zechce a zrządzi, i bez krwi się obejść może — dorzucił Swinka. — Ot, miłość wasza macie już Polskę większą, Bóg da weźmiecie co z Pomorza...
— Da mu Mszczuj pewnie dziedziczyć po sobie — przerwał Bolesław żywo — a ja mu Kaliskie zostawię...
— Kraków i Sandomierz też bezpańskie pono zostaną — mówił Swinka[8] dalej — bo się o nie wielu chyba dobijać będzie po bezdzietnych...
Łatwo przyjdzie ich dostać, a tak naszemu Panu, jak nic, może przyjść królestwo do rąk i korona na skronie...
A! — zawołał rozochocony Swinka — zaraz go w Gnieźnie ukoronujemy. Chowają tam w skarbcu ów sławny Szczerbiec Chrobrego co mu go Anioł przyniósł z nieba i koronę starą Chrobrową...
Przemkowi uśmiech dumy przeleciał po ustach.
— A no, dobrze tak! — rzekł szydersko — ino wy zostańcie Arcybiskupem, abyście wy mnie ukoronowali!
Jakób i wszyscy śmiać się głośno zaczęli, bo patrząc na młodzieńca rycerskiej postawy, który właśnie na turnieju wianki zdobywał, zdało się jego Arcybiskupstwo równie do wiary niepodobnym, jak żeby rozbite państwo na nowo zjednoczyć się miało.
Słysząc śmiechy te Jakób zamilkł, usta mu się też złożyły jak do uśmiechu, i po tych jasnych myślach osmutniało nagle wszystko. Bolesław zadumał się.
— Daleko jeszcze do tego! daleko! — zamruczał — lecz Bóg wielki jest i cudowny. Karze on nas i chłoszcze, a gdy za grzechy odpokutujemy, zlitować się może...
— Amen! — dokończył sędziwy Biskup Poznański.
Długo w noc gwarzono przy stołach dnia tego, nazajutrz ostatek gości już się z zamku wybierał. Jakób Świnka jechał też dalej za granicę, gdzie co poczynać miał nie spowiadał się. Domyślano się, że wszelkiego rycerstwa próbować chciał, bo miał wielką świata ciekawość.
Nie uszło to oka ks. Bolesława, że Przemysław dla młodej żony oziębłym był. A choć z tych dni pierwszych nic jeszcze wnosić nie godziło się, gdy nazajutrz się żegnali, a on odprowadzał go jak ojca, przy koniu idąc aż do wrót, pochylił się doń stary i rzekł.
— Patrzaj ażebyś z tą żoną jaką ci Bóg dał, żył w miłości i zgodzie, jako ojciec twój z Elżbietą, jako ja z Jolantą. Taką ją mieć będziesz jaką sobie uczynisz, bo niewiasta posłuszną jest, gdy miłuje i w ślad idzie za panem swym.
Dziecko to jest jeszcze, dobre i łagodne — będziesz ty dla niej miłosiernym i wiernym małżonkiem, ona ci też żoną zostanie dobrą... Niech Bóg wam błogosławi.
Przemko wysłuchał nauki tej w milczeniu, usta zagryzł, a gdy na zamek powrócił markotno mu było, że go stryj napominał, bo teraz nawet od niego nauki żadnej nie chciał znosić, a słowa Bolesławowe znaczyły, że stryj o nim powątpiewał.
W kilka dni potem już Mina z dworku na podzamczu przeniosła się na zamek. Dano jej izby przednie, Bertocha ją tak samo w opiekę wzięła jak księżnę, skłaniając się więcej ku tej, do której księcia namiętność ciągnęła.
Obie niemki lepiej się też rozumiały.
Najpilniej było Bertosie naprzód starej pozbyć się piastunki, codzień więc księciu powtarzała, aby żonie to zapowiedział, iż Orcha musi nazad do Szczecina. Przewrotnej babie nie w smak była cicha i łagodna pomorzanka, snuła już różne sposoby, któremi się jej pozbyć mogła... Pomówić o zdradę, oskarżyć o miłość pokątną, wmówić w Przemka że chorą była...
Lukierda rozpoczynała swe życie niemal klasztorne, rada z tego i uspokojona, że ją mąż, którego się lękała, opuszczał i zaniedbywał.
Ułożyła już sobie tryb taki dni powszednich aby nikomu nie zawadzała: Z rana szła do kościoła, siadała potem do krosien, a Orcha przy niej, najczęściej na ziemi, nucąc stare piosenki.
Ile razy je tak zastała Bertocha, milkły obie i przy niej ani rozmawiały ni śpiewały, aż zła pokręciwszy się, odgrażając odeszła.
Przemko rzadko żonę nawiedzał, i jak byli obcy sobie dni pierwszych tak i teraz pozostali. On skarżył się, że miłości w niej ku sobie nie widział — lecz też jej najmniejszej nie okazywał.
Jednego dnia gdy Orchy w komnacie nie było, Przemko przyszedł do Lukierdy i zastał ją przy kądzieli, bo prząść bardzo lubiła. Namówiony przez Bertochę zaraz gwałtownie wystąpił z tem, że baby piastunki na dworze niepotrzebnej chce się pozbyć, bo mu była podejrzaną i wstrętliwą.
Łagodna zawsze Lukierda, wypuściła z rąk wrzeciono, powstając żywo.
— Jedna tu ona jest co mnie miłuje — odezwała się śmiało. — Weźmiecie ją odemnie, to mi życie zabierzecie. Póki sił mych błagać was będę, nie odbierajcie mi jej! nie odbierajcie! Ona mi drugą matką jest i była!
Przemko się nasrożył.
— Ja moje prawa mężowskie mam — zawołał, — które od macierzyńskich pierwsze są.
— Więc chyba śmierci mej chcecie!! — płacząc odpowiedziała Lukierda.
Książe gwałtownem jej wystąpieniem, którego się nie spodziewał, zawstydzony, litość uczuł wreszcie nad rozłzawioną.
Pomyślał, iż ona winną nie była, iż mu ją narzucono, zamilkł; nie nalegał więcej. Sama jednak groźba wywołała płacz taki w biednej niewieście, iż nierychło go utamować mogła. Książe wyszedł, we łzach ją zostawiwszy. —
Orcha powróciwszy, gdy ją tak zastała rozpłakaną i zbolałą, przestraszona chciała dobadać się przyczyny, lecz Lukierda nic powiedzieć jej nie chciała. Złożyła łzy na przestrach, jakiego doznawała zawsze, gdy mąż przychodził do niej.
Szpiegująca Bertocha nadbiegała zaraz podpatrzeć jak się rozmowa skończyła, udając bardzo czułą i troskliwą około swej pani, choć ze złością na nią i Orchę spoglądała.
Książe później przez czas jakiś nie wznowił o piastunce rozmowy. Troskliwa starucha dla dziecka swego wymyślała jakie mogła zabawy, więc wieczorami biorąc dwie lub trzy służebne i kilku poważniejszych dworzan dla straży wyprowadzała ją w pole i lasy sąsiednie. Lukierda tu dopiero odżywała przysłuchując się śpiewom wieśniaczym które lubiła, często przechodzące niewiasty zatrzymując i obdarzając, aby mogła pomówić z niemi, lub pieśni posłuchać, które jej pomorskie i kaszubskie przypominały.
Bertocha i z tej rozrywki winę uczyniła, śmiejąc się, że chłopów lubiła i że za żonę wieśniakowi nie księciu wielkiemu stworzoną była. Upodobanie to w prostaczych zabawach, wedle niej, pani takiej nie przystało.
— Na zamku jej źle, — mówiła, — a w polu na sianie, między prostą czeladzią — najlepiej. Tam ona i śmiech ma i wesołość, że i pląsać gotowa, a u nas się we łzach rozlewa. Parobka by jej trzeba i chaty a nie księcia na zamku.
Orcha jej do tych podłych zabaw pomaga! Włóczą się po okolicach, po lasach, a co tam czasu, tych przechadzek się dzieje, kto wiedzieć może??
Tak podszeptywała Bertocha złośliwie, a Przemko zamiast zakazać przechadzek, polecił jej surowo, aby księżnej na nich nie odstępowała.
Szła więc ciężka i tłusta Bertocha, przeklinając panią swą. — Przy niej zaś wszystko milkło i smutniało. Wkrótce też dla chłodu i późnej jesieni musiały ustać te wycieczki i Lukierda w izbach się swoich zamknęła...
Jak ze wszystkiem na świecie oswaja się człowiek, i ona zwolna obyła się ze swą niewolą...





VI.


Upłynęło dwa lata albo raczej przewlokły się one ciężkiemi kroki, wydając jakby wiekami dwoma. Nic prawie nie zmieniło się na poznańskim zamku, Przemko ani się przywiązał do żony, ani od Niemki odwiązał, która coraz większą władzę nad nim zyskiwała.
Żołnierska córka lepiej przypadła do obyczajów młodego pana — przebierała się dlań po męzku i jechała z nim w lasy, a na łowach śmielszego i zuchwalszego nad nią nie było. Musieli ją drudzy zasłaniać i bronić, bo się nieraz rzuciła na dzika, na niedźwiedzia, na wilka, nie bacząc, że sił po temu nie miała. Właśnie wówczas najwięcej ją miłował Przemko, gdy dokazywała tak dzielnie, gdy potem z dworzany i łowcami słowy rubasznemi żartowała, nie rumieniąc się i nie wstydając niczego, nie dbając o ludzi...
Znając tę siłę swą Mina, używała jej i nadużywała, Przemko ulegał.
Czasami wybuchały kłótnie i spory gwałtowne, tak, że do razów przychodziło. Naówczas książe przez dni kilka do niej nie chodził, a ta w rozpaczy i gniewie tarzała się po ziemi, zwłaszcza gdy jej doniesiono, że u żony bywał.
W końcu pokryjomu szła przekupiona przez nią Bertocha do pana, opowiadała mu jaką to wielką miłość miała Mina dla niego, jak bez niego ani jeść ani spać nie mogła, że się w końcu struć albo utopić była gotową, a takiej drugiej nie znaleźć...
Skoro Przemko litościwszym się stał dla Lukierdy i powaśniwszy się z tamtą, szedł do niej a przesiedział dłużej, popłoch padał na dwór niewieści, który pomorzanki nie lubił, poruszało się wszystko i spiskowało, aby pana z miłośnicą pojednać.
Zabiegali tak, że go w końcu do niej ściągnęli. Zaczynała się kłótnia na nowo, a kończyła czułością wielką.
Lukierda znowu spokój odzyskiwała, którego pragnęła, bo lata przeżyte małżonków z sobą przejednać nie mogły. Ona czuła trwogę na widok męża, on miał wstręt do cichej, bladej istoty.
Mawiał czasem z pogardą, że w Szczecińskich wodach, rybę złowił, która zimną krew miała.
Gdy przychodził do niej z Miną się powaśniwszy i dłużej zasiedział, boleśnie się z jej prostaczych obyczajów, ulubionych pieśni i mowy naigrawał.
Kraśniała słuchając i słowa mu nie odpowiadając Lukierda, łzy się jej na krośna toczyły, a dojrzał je Przemko, to się i za płacz gniewał.
Z początku o owej miłośnicy na zamku mieszkającej nic nie wiedziała księżna — umyślnie o niej zaczęto Orsze rozpowiadać. — Piastunka swej pani donosić o tem niechciała, najgoręcej pragnąc zbliżyć do siebie małżeństwo. — Ale cokolwiek ku temu zrobiła, obracało się na przekorę...
Nie mogąc przez piastunkę księżnę zawiadomić o niemce, Bertocha, dobrawszy chwilę, sama do niej poszła z językiem. Uczyniła sobie twarz miłosierną, udała litość wielką, wzdychając i żaląc się nad losem pani, iż miłości męża nie miała. Po cichu zwierzyła jej, jaka tego była przyczyna.
Zarumieniła się słuchając Lukierda, chciała przerwać i nie dać dokończyć, ale Bertocha na swem postawiła i wyśpiewała wszystko, nawet że Mina była na zamku i kiedy książe do niej chadzał.
Gdy odeszła zapłakała księżna, a Orcha zastawszy ją we łzach, domyśliła się przyczyny. Powiedziała piastunce wiernie co słyszała.
— A! ja o tem dawno wiem! — zawołała Orcha — ale cóż nam radzić na to? Po co się tem męczyć! Ona tu od nas starsza!
W dziedzińcu potem raz przechadzającą się i pyszniącą pięknością swoją pokazała Bertocha Minę swej pani.
Lukierda więdła, bladła, chorzała, a ta kwitła jak róża, urągając się swą świeżą młodością zawcześnie starzejącej pani.
Na białej twarzyczce księżnej łzy poorały marszczki, oczy miała wypłakane, kaślała i słabła. Tęsknica ją dusiła. Zamykała nieraz oczy, aby choć myślą się przenieść na swój świat dawny wesoły i swobodny.
Wrócić do niego byłoby dla niej szczęściem największem, uciec pieszo, jak małżonka księcia Henryka Łysego — ale strzeżono ją pilno. Tu trzeba było schnąć i powoli umierać.
W tym roku długo spoczywający książe Przemysław, któremu tęskno było, że wojować z kim nie miał, znalazł przecież sposobność wynijść z domu i rycerzy swych wyprowadzić w pole.
Henryk Łysy[9], Rogatką zwany, wichrzyciel, który nigdy spokojnie usiedzieć nie umiał, a rwał się po pijanemu, aby wyrwać z tej nędzy w jaką popadł, bo często konia pod siodło nie miał, chleba mu brakło, a miasta i ziemie za lada co musiał zastawiać — nasiadł się na synowca Henryka Wrocławskiego, aby mu odebrać jego dzielnicę.
Zawsze się koło niego niemieckich łotrów a zbójów kręciły gromady. Wypatrzono chwilę, gdy spokojnie Henryk w Jelczy siedział w nieobronnym dworze, nasłał nań Rogatka zgraję, która wywlókłszy z łóżka synowca, zawiozła go do Lehnia i tam posadzono w więzieniu. Rogatka zaklął się, że go nie puści, aż mu ziem nie odda, które w spadku po Władysławie Biskupie zagarnął.
Na wieść o gwałcie tym i zdradzie, wszyscy książęta powinowaci ruszyli się w obronie uciemiężonego Henryka. Szedł krakowski Pudyk, szedł z Kalisza Pobożny, Konrad z Głogowa, Władysław z Opola, musiał i Przemko z niemi.
Jak z jednej strony siły wielkie gromadziły się przeciw Rogatce, tak i on nie spał. Syna Henryka w pomoc wziąwszy, naściągał Miśnian, Szwabów, Bawarów, Niemców różnego rodu. —
Brandeburczyk też z sasami swemi iść mu miał z posiłkiem, ale wziąwszy od Wrocławian pieniądze został w domu.
Przemko razem ze stryjem ochoczo ruszył na wyprawę. Z żoną ledwie się pożegnał, ale Mina puszczać go nie chciała, łając, że w cudze sprawy się mięsza i przeciw niemcom idzie. Nic to nie pomogło, bo książe Bolesław prowadził go z sobą.
Było to na wiosnę, w sam dzień Ś. Jerzego, gdy się dwa wojska spotkały między Skorolcem a Procanem. Zdało się z razu, iż polacy zwyciężą. Rogatka nawet tak się uląkł, iż pierwszy z pola uszedł, ale syn jego tak zajadle napierał na wojska sprzymierzone, którym jednego wodza i głowy brakło, że je pobił i książąt nawet pobrał do niewoli.
Przemko, który zapalczywie walcząc wparł się z pułkiem swym w sam środek niemców, pojmany zastał[10] z ludźmi i ranny poszedł w moc Slązaków.
Jeden z żołnierzy zbiegły od Skorulca, przywiózł o tem do Poznania wiadomość. Zawichrzyło się strasznie na zamku...
Wpadła ręce załamując Bertocha do księżnej z tą wiadomością. Doniesiono jej pono gorzej niż było, ulękła się, aby Przemko nie przypłacił życiem, a księżna nie zapanowała, stała się więc pokorną.
Lukierda przeraziła się tą wieścią, żal jej może było człowieka, choć ten jej strasznym był, nadszedł przecież zaraz kasztelan Sremski Sambor, uwiadomiony lepiej i uspokoił ją donosząc, że chciwego Rogatkę lada kawałkiem ziemi zagodzą, a książe powróciwszy okup ten odzyska siłą.
Rany straszne nie były, uspokojono księżnę, czynić też nie mogła nic, na stryja zdając wszystko, który musiał Przemka ratować.
Wcale inaczej wiadomość przyjęła Mina; jak tylko się o niewoli dowiedziała nie tracąc chwili, przebrała się po męzku, dobrała sobie ludzi kilku co się jej towarzyszyć ofiarowali, niemców samych, i tejże nocy puściła się do Lignicy.
Niewola u Rogatki lekką nie była, bo ten niezważał ani na dostojność, ani na powinowactwo, zamykał po lochach, głodem morzyć był gotów. Zły a zapamiętały, często nieprzytomny, mówił śmiejąc się, że aby z człowieka co wydusić, — potrzeba go dusić było.
Duszono też po najsmrodliwszych jamach pobranych więźniów, a Przemysławowi dostał się loch w Lignicy ciemny, w którym go niemcy dzień i noc strzegły.
Rogatka, który pierwszy uszedł z placu, teraz gdy mu się szczęście uśmiechnęło, odgrażał się, że więźniów głodem pomorzy, jeźli mu grzywien i ziemi nie dadzą.
Niemka zasłyszawszy gdzie pana szukać miała, w kilka koni wprost puściła się do Lignicy. — Wiedziała jako i drudzy jak Rogatka żył, i przez kogo doń trafić było można.
Z niemcami się ugryzając po niemiecku, dotarła do zamku, w którym Rogatka się znajdował a że mu się powiodło, szalał lepiej niż kiedy.
Już zdala po zamku poznać było łatwo co się tu działo. Zbiegowisko ogromne najemnika zalegało do koła, łupy wrocławskie dzieląc, pijąc, grając w kości, a na rozbójniczą gromadę więcej niż na wojsko wyglądając.
Na wałach pod murami, na przedmieściach pełno było żołdactwa, które i zamek zajmowało.
Śmiała Mina gdy się potrafiła przedrzeć do środka, gdzie żadnego ładu nie było; — przedarła się też prawie gwałtem aż do izby, w której Łysy ze swą kochanką, grajkiem i błaznom pił a pokrzykiwał.
Zobaczywszy ją ni kobietę ni mężczyznę, bo do obojga była podobna; stary zrazu nie wiedział co poczynać, patrzał na nią a patrzał. Ta wprost do Sonki Dorenowej podszedłszy, przy niej siadła.
Odezwała się do niej po niemiecku.
— Tyś jego kochanka — wskazała na Łysego, no — a jam też polskiego księcia ulubiona. Powinnaś mi pomódz...
Rogatka dosłyszał.
— Zjesz licha niżeli ty albo i sam diabeł mu pomoże — krzyknął. — A po co lazł? ma to na co zarobił, niechaj łapę ssie.
Zaklął się po niemiecku. Tym czasem Mina po swojemu piękną Sonkę uchadzała.
Rogatka zżymał się niespokojny.
— Precz z nią ztąd! — wołał.
— No, to wsadź mnie z nim do więzienia! — krzyknęła niemka wstając — wsadź! będę siedzieć z nim razem!
— On żonkę ma, co tobie do niego?
— Jam mu więcej niż żona — odparła Mina. Słuchaj stary — i poklepała go po ramieniu — nie bądź zły... Ja go widzieć muszę.
— Oho! do jamy mu będę miłośnicę słał, ażeby lżej było siedzieć! Niedoczekanie! — zawołał Łysy poświstując.
— Mówże książe czego od niego chcesz! to ci dadzą!
— Czego ja chcę? albo to on nie wie! — krzyknął stary — ziemi chcę — musi mi jej dać dobry szmat... Mnie moja własna z pod nóg uciekła... synowcowie ograbili, lichwiarze w zastaw pobrali... Ludzie nademną nie mieli litości i ja nie będę jej miał nad niemi...
Niezrażona odpowiedzią tą Mina, zaczęła wrzaskliwie nalegać na niego, z napastliwością kobiecą... Sonka Dorenowa gorąco brała jej stronę.
— On ci tyle co inni nie zawinił — odezwała się, wiecznie go trzymać nie będziesz!
— On wcale wam nie zawinił, pochwyciła Mina, stryj kaliski gwałtem go pociągnął z sobą. Niechże on teraz go wykupuje.
— Wszyscy oni jednej miary i warci u mnie gnić w lochu, pod nogami — wrzasnął kubkiem stukając Łysy. — Mnie należało panować na Wrocławiu i na Krakowie i — wszędzie! Długom na to czekał, aż połapałem, niech siedzą...
Pogłaskała go Dorenowa uspokajając, gęślarz zaczął brząkać i podśpiewywać, Łysy popił i trochę się udobruchał. — Posłyszawszy gędźbę, sam też nucić zaczął — na Minę patrzał szydersko i lubieżnie, a ta mu wzrokiem równie śmiałym odpowiadała.
Uczuła zaraz, że Łysy zaczynał łagodnieć i skorzystała z tego.
— Książe, — odezwała się śmiało — nie bądź dzikim, to wam nie przystało, puść mnie do mojego pana!
— Szkoda cię, ty kwiatku, żebyś w tym lochu gniła w którym on siedzi.. tam tylko szczurom i żabom żyć! — zaśmiał się Rogatka.
— No, to go każ z lochu do izby jakiej przeprowadzić! — nalegała Dorenowa, może aby się pozbyć Miny i jej wejrzeń zalotnych.
Książe się za wąsy targnął.
— E! wy, baby, wy baby! — zawołał — przez was to ludzie giną!
Odwrócił się do gęślarza.
— Graj, ty jucho!
Zabrzęczały struny, a Łysy począł wyśpiewywać poświstując.
— Ha! ha! — przerwał — Piosenki! piosenki! Henryczek synowczyk mój, ten to śpiewki składać umie. —
Niechajże teraz sobie zaśpiewa!
Zmiękł powoli Rogatka — Minie kazał zrazu iść precz. Dorenowa się za nią ujęła, potem mruczał do niej i dostał za to po twarzy, naostatek Sonka sama się rządząc za niego, zawołać kazała burgrabiego zamkowego i przy księciu rozkaz mu dała.
— Polskiego księcia z lochu wyprowadźcie do czarnej izby i ta (wskazała na Minę) niech do niego przystęp ma!
Wtem Henryk uderzył o stół pięścią ogromną.
— Ty! jakaś! co ty tu będziesz dawała rozkazy?
— A będę! — zawołała Dorenowa — będę! Albo to ja mocy nie mam, kiedy i ty mnie słuchać musisz! — Odwróciła się do burgrabiego.
— Słyszałeś! ja każę — i on musi to kazać, co i ja!
Łysy się po głowie musnął.
— Grajku! psi synu! graj że na pociechę!
Za odchodzącym burgrabią wybiegła Mina zaraz, wciskając mu pieniądze i racząc go dobrem słowem.
Szli razem ciemnemi izbami aż na tył zamku, kędy szyja kowanemi drzwiami zamykana, prowadziła do zimnego lochu. Minę gniew ogarniał. Otwarto drzwi, chciała się rzucić zaraz, ale w ciemności nic dostrzedz nie mogła.. Przemko zobaczywszy światło, z barłogu się porwał, krzyknął i przypadłszy rzucił się jej na szyję.
Mina pochwyciła go wiodąc z sobą na górę.
— Chodź! chodź! to nie więzienie, a grób! — krzyknęła.
Burgrabia nie dał im tak iść, ujął księcia za rękę i sam postąpił naprzód. — Po wschodach idąc Przemko, ściskał milcząc swą wybawicielkę.
— Cóż? swobodęś mi przyniosła!! — zawołał gdy wyszli na górę.
— Jeszcze nie! alem choć lżejsze w izbie wyprosiła więzienie — odpowiedziała Mina. — Łysy ziemi chce — daj mu byle cię puścił.
Przemko milcząc potrząsnął głową, stękał na ranę. — Gdy na jaśniejszy dzień wyszli, zlękła się niemka ujrzawszy go bladym, żółtym i wynędzniałym. Odzienie na nim było poszarpane i zbrukane, słomą oblepłe i brudne. —
Zamiast zapłakać, dziewczyna z gniewu na Rogatkę trzęsła się i tupała nogami.
Burgrabia wpuścił ich oboje do czarnej izby.
Zwała się ona tak i godną była swego nazwiska. Stęchliznę w niej czuć było, jedno okno głęboko w murze osadzone, słabo ją oświecało. Wiosenne ciepło jeszcze się w głąb tych ścian kamiennych nie dostało — zimno i tu było przejmujące.
Mina dała pieniędzy, aby drew przyniesiono i naniecono ognia. Śmiała, napastliwa, rozkazywała obcym ludziom, a ci słuchali jej, sądząc, że prawo do tego mieć musiała.
Przemko jęczał na ławę ległszy — niemka biegała, krzątała się, krzyczała.. Patrzał na nią i mimo, że zbolały był, rozjaśniało mu się lice. Śmiałością swą — zabiegliwością brała go za serce.
W więzieniu samotnem przychodziły mu myśli różne, czuł sumienia zgryzoty, miał los swój teraźniejszy za karę Bożą grzesznego życia, kajać się już był gotów, — w tej chwili pokutnicze zamysły poszły precz, Mina je czarnemi oczyma odegnała.
Z jej przybyciem odzyskiwał nadzieję rychłej swobody...
Począł rozpytywać niemkę.
— Cóż ten niegodziwiec prawi! Widziałaś go? Jakeś się tu dostała? Pytałaś go o mnie?
— Wykupu chce, pragnie mu się ziemi, — powtórzyła Mina jak wprzódy. — Ziemi! trzeba mu ją dać!
Przemko się nachmurzył.
— Ziemi nie dam, — zamruczał, — nie dam choćbym tu zgnić miał. — Ziemia to nie moja...
— A czyjaż? — podchwyciła Mina.
— Pradziadowska, ojcowska! kto ją wziął po nich, ten powinien oddać w całości. Jam jej nie przyrobił, a miałbym obrywać! Nigdy!
Mina głową kręciła.
— Jeszcześ mało w tym gniłym lochu siedział, kiedy tak mówisz — odparła.
— Grzywny mu zapłacę! okup dam!
— Ale on i grzywien chce i ziemi, — zawołała niemka, a życie twoje droższe niż oboje... Co ci po ziemi, gdy w lochu siedzieć będziesz?
— Nie będę — odparł Przemko. — Nie doczekanie tego pijanicy, aby nas trzymał długo. Znajdą się tacy, co się za mnie i za innych upomną.
— Kto? Wszak pobił wszystkich? — wołała Mina.
— On? on pierwszy zbiegł z placu.
— Syna ma lepszego niż sam...
Przemko westchnął ciężko.
— Ziemi chce! — zamruczał — ziemi nie dam! Nigdy!
Nie słuchając już go, Mina się kręciła po izbie, starając się ją mieszkalną uczynić.. Językiem niemieckim a śmiałością swą z ludźmi zamkowemi rady sobie dawała przedziwnie. Wchodziła i wychodziła nie pytając ich, jakby jej nikt pytać i bronić tego nie miał prawa. Kazała im sobie przynosić z pod zamku czego potrzebowała, słowem, oswojona wnet znajdowała się tu jak w domu.
Żołdacy ją po korytarzach zaczepiali, odcinała się im dumnie, gdzie było potrzeba dawała pieniądze, umiała krzyknąć, zakląć jak żołnierskie dziecię, nie bała się nikogo.
Przemkowi nowy duch do piersi wstąpił, ogrzał się, wyciągnął, napił, miał przemówić do kogo. Nierychło spytał co się u niego na zamku działo, — Niemka ramionami ruszyła.
— Co się tam ma dziać? — zawołała — Na Lignicę cię odbijać nie pójdą.. sił nie mają. Było was kilku na Łysego a nie zmogliście go, toć Wojewoda Przedpełk z Petrykiem się nie porwą na niego!
O żonę nie śmiał książe pytać, czekał aż sama mu coś może powie, jakoż Mina ozwała się.
— Lukierda wasza pono krzyknęła, dowiedziawszy się, że pan mąż w niewoli.. a teraz.. rada może, iż się was pozbyła... Znajdą się dworzanie co ją pocieszą...
Przemko surowo spojrzał na nią.
— Cóż się to krzywisz? — dodała — wiadomo to, że dwór męzki bardzo tę panią kocha. Przed niemi słowa na nią bąknąć nie można, gotowi bronić — na mnie tylko psy wieszają!
Przecie księżna tu was ratować nie spieszyła tylko ja...
Nazajutrz rano poszła Mina do Dorenowej, którą samą zastała. Łysy z grajkiem nie odstępującym go ani na chwilę, poszedł do niemców swoich.
Lubił się z tem łotrostwem zabawiać, jak dobry towarzysz, słuchać tłustych ich żartów, śmiać się, pić z niemi, a choć czasem którego, gdy go obraził, zbić kazał albo i obwiesić — niemcy mu tego za złe nie brali. Włóczęgi te, obce sobie, nie tak się kupy trzymali, by jeden zbyt gorąco za drugiego się ujmował.
Pół dnia tak czasem w podwórzu albo na wałach, na próżnej beczce siadłszy, grajka u nóg posadziwszy, trawił Łysy między żołdakami, dopóki mu się za Sonką Dorenową nie zatęskniło, albo drzemać nie zachciało. Naówczas grajka z sobą ciągnąc, który go poprzedzał, na zamek powracał.
Zrana Dorenowa była sama, bo chłopiec jej, synalek już spory, urwisował też między knechtami. Leżała spoczywając a niewiasty koło niej jak przy chorej chodziły, bo sługami otaczać się lubiła, aby za księżnę uchodziła.
Opryskliwa, sroga, dziwaczna, dla pokazania swej mocy, dziewki kazała chłostać, a dobrego słowa nikomu nie dała.
Naśladowała w tem Łysego, który szydził, śmiał się, a nagle potem wściekał, bił i wieszał, gdy mu innej zabrakło zabawy.
Gdy Mina weszła, właśnie trzymała dziewkę za kosę, a policzki jej czerwone świadczyły, że podniesiona ręka pół-księżnej nie próżnowała. Zobaczywszy obcą, popchnęła sługę i starszej co obok stała dała rozkaz, aby ją ochłostano.
W izbie kochanki książęcej było dosyć pokaźno, bo się świeżych łupów część jej dostała; ale nie dawno jeszcze ściany były odarte, skrzynie wypróżnione, bo przed wojną wszystko pozastawiano.
Sonka rada była i dumna ze zwycięstwa Łysego, obiecującego, że się próżny skarbiec zapełni.
Zmiarkowała Mina, że kobiecie dumnej przypochlebić się trzeba było — przystąpiła więc do niej z pokorą i wdzięcząc się.
— Wyście tu, miłościwa pani, prawdziwa księżna — rzekła. — Winnam wam tylko, że mojego pana z lochu dobyto, niechże Bóg wam za to zapłaci! Macie dobre, wspaniałe serce książęce! Wy u Henryka możecie co zechcecie!
— Pewnie, że zrobię co zechcę! — odpowiedziała śmiejąc się i podnosząc nieco Dorenowa która włosy piękne, w nieładzie rozpuszczone, zawiązywała...
— A! jakie wy śliczne włosy macie! — dodała Mina. — Nie dziw, że wasz stary głowę dla takiej piękności traci, któżby nie oszalał dla niej!
Sonka uśmiechała się i pyszniła.
— A! ty, pochlebnico! — mruczała.
— Księżno ty moja, ciebieby i królową nazwać się godziło — ciągnęła dalej niemka — bądź do końca miłosierną jakeś poczęła! Dopomóż mnie nieszczęśliwej! Mnie trzeba koniecznie mojego biednego pana wyzwolić!
— O! o! to trudno! — szepnęła Dorenowa — to trudno!
— A co dla was trudnego? jak wy mu się uśmiechniecie i pogładzicie pod brodę?
Sonka głową kręciła.
— Ziemi kawałek musi dać — rzekła — nic nie pomoże, na ziemię mój Henryk łakomy, bo mu już jej mało zostało... O! ziemi musi dać!
— Ziemia! ziemia! — zawołała Mina — co ona warta? grzywny lepsze.
— Grzywny — rozśmiała się Dorenowa — grzywny dla mnie, a dla niego ziemi szmat. Za wolność warto zapłacić...
— Grzywny dla was i dla księcia lepsze — mówiła Mina — co po ziemi, którą nieustannie strzedz trzeba a i ludzi pilnować!
— Musi ziemię dać! — potwierdziła raz jeszcze Sonka — nic nie pomoże.. zaklął się Henryk, że bez ziemi nie puści...
Pochylone ku sobie dwie niewiasty szeptać poczęły, Mina mówna, żywa i śmiała przewagę miała nad otyłą, ociężałą i nie zbyt szczebiotliwą Dorenową. Rozstały się przyjaźnie z sobą.
Gdy książe napiły, grajka wiodąc za sobą i przyśpiewując do izby powrócił a Dorenowę kazał wołać do siebie, przyszła doń wystrojona, pogładziła pod brodę, siadła na łożu i poczęła za polskim księciem przemawiać.
Książe choć podpiwszy, jedno miał ciągle na ustach.
— Ziemi musi mi dać!
Od tego nie odstępował. — Tymczasem by się pozbyć natrętnej, grajkowi usypiającemu ze znużenia, klątwami i groźbami coraz oczy otwierał.
Nie wymogła nic na nim kochanka, bo pomrukiwał ciągle.
— Ziemi i grzywien!
Skarbiec u niego bogaty, ojciec skąpy był, na kościoły nie rozdał wszystkiego, kaliski stryjek mu przysporzył mienia... Muszą dać!!
Sonka namówić chciała, aby się jakim tysiącem grzywien dał wykupić, ale Henryk ogromnym kułakiem uderzywszy o krawędź łoża, zaklął się, że bez ziemi nie będzie nic.
— Każdy z tych jeńców musi mi dać po kawałku! Ani Czeski król, ani Cesarz nie pomoże, bo ja się ich obu nie boję, dam ich pościnać, kiedy w ręku mam! Albo głodem zamorzę!
Głaskała go Sonka próżno, nie dał się ugłaskać.
Wkrótce potem wtoczył się Henryk Otyły, syn Łysego, zwyciężca, któremu ojciec zawdzięczał książąt niewolę. — Krzyknął nań, aby do Przemka szedł i oznajmił mu, że bez ziemi się nie uwolni, a i grzywien dopłacić musi.
Otyły miał mir u ojca, a sprawa obu, jedną była. Silniejszy i trzeźwiejszego umysłu był. — Głową potrząsł.
— Słuchajcieno, ojcze — rzekł powoli. — Dobra rzecz ziemi szmat wziąć i srebra.. ale jabym od Przemka wolał grzywny. Da ci kawał wielkiej Polski, niepokój kupim sobie. I on i Kaliski będą napadali, tchnąć nam nie dadzą, aby wydrzeć nazad... Jabym mu okup sowity kazał dać.. i puścił do licha...
Sonka potwierdzała.
— Dobrze mówi! rozum ma!
Ale Rogatka łajać począł ją i syna — dopiero postrzegłszy, iż się gniewu nie zlękli, złagodniał.
— Da ziemi czy nie, a żądać trzeba — rzekł. — Mów, że ziemi chcę!
Grajkowi śpiewać kazał i zaświstał nutę, którą on pochwycił.
Otyły, zwolna powlókł się do czarnej izby. Od owego dnia, gdy ich w bitwie pobrał do niewoli, nie widzieli się z sobą.
Henryk młody był, rycerską, dzielną miał postać, ale przed czasem się roztył, a ojcowskie rozpasanie trochę na nim widać było.
Przemko ujrzawszy go wchodzącego, zadrgał cały, z ławy się nie podniósł. Gniew zwyciężonego zawrzał mu w piersi. Henryk powoli szedł ku niemu.
— A no! — rzekł — wysiedzieliście już pokutę.. czas by wam do domu... Młoda żonka na was czeka! Ojciec mnie tu posyła. Chcecie na swobodę? z niewoli darmo nie puszcza nikt!
— Okup dam — rzekł Przemko krótko i sucho.
— Ojciec ziemi chce — odparł Otyły.
— Ziemi nie dam! — prędko zawołał Przemko. Będę gnił tu, a ojcowizny nie pokraję.
Henryk Otyły choć nie proszony usiadł przy więzieniu na ławie i w boki się ujął.
— A jak nazad do lochu wrzucą?
— Wola Boża — rzekł Przemko. — Wojna się raz powiedzie, drugi nie. Co jutro będzie nikt nie wie.
Otyły uderzył go po kolanie.
— Co grzywien dacie? — spytał.
Przemko zwrócił się żywo.
— Mów, co chcesz, dam, co zmogę.
Zaczął się targ między niemi. Mina stojąc w ciemnym kącie słuchała z natężoną uwagą. Stanęło na grzywien tysiącu.
— Ślijcież zaraz do Poznania, aby wam je tu przywieziono albo za granicę, nie puścimy inaczej.
— A rycerskie słowo?
— Eh! eh! słowo wiatr! — rozśmiał się Otyły. — Srebro na stół!
W tem Mina niecierpliwa wyrwała się z kąta. Ujrzawszy ją Henryk się rozśmiał, bo o niej pewnie słyszeć musiał i przypatrywał się ciekawie.
— Po grzywny do Poznania nie potrzeba! — zawołała. — Tysiąc grzywien znajdzie się i w Lignicy dla polskiego księcia!
Nie tłumacząc się więcej, przystąpiła do swojego pana.
— Gotujcie się do drogi! — rzekła wesoło. — Do jutra rana, ja okup zapłacę...
To mówiąc chwyciła zasłonę, pas ścisnęła i wybiegła drzwi za sobą zamykając z hałasem.
Od rana dla wygody przeodziała się znów po kobiecemu i pięknie jej z tem było...
Henryk Otyły wstał.
— Szatan nie baba — rzekł, — ale żeby w Lignicy dla was tysiąc grzywien znalazła! — wierzyć mi się nie chce.





VII.


W ciągu niewielu godzin, które na zamku Lignickim spędziła, Mina się już dobrze z ludźmi obeznała. Ująć sobie potrafiła kilku z niemieckiej starszyzny, rozmówiła się z kasztelanem zamkowym, poznała z ochmistrzem, dostała języka od Dorenowej.
Jak we wszystkich miastach polskich i polsko-niemieckich podostatkiem było i w Lignicy żydów, którzy wszystkiem a najochotniej pieniędzmi handlowali.
Na nich rachowała Mina, że za dobrą lichwę, grzywny dla księcia dostanie.
Dorenowa wspomniała przed nią o bogatym Joelu, kasztelan jej mówił o możnym Judzie Levi. Na zamku znalazł się wojak usłużny, stary już zażyły tu niedołęga, który wisiał przy Rogatce, choć mu się już na nic nie zdał, tylko do smagania nieposłusznej dworni.
Kulawy na jedną nogę, z okiem wybitem, ale silny jeszcze Hans ofiarował się Minę do miasta wieść, pokazać dom Joela i zaprowadzić do Judy.
Z zamku zszedłszy, powiódł ją krętemi uliczkami, w których gęsto stały dworki różne, tak nieporządnie poustawiane, żeby tu bez przewodnika nikt nie trafił.
Uliczki pełne były błota i śmiecia, kałuż, przez które gdzieniegdzie rzucona kładka chwiejąca się, przeprowadzała na drugą stronę. Dworki wszystkie były z drzewa, tęgiemi wysokiemi parkanami poobwodzone, bo żołdactwo dokazywało i broiło, musieli się więc mieszczanie mieć na ostrożności, dobre wrota stawić i parkany mocne...
Na maleńkich placykach widać było gdzieniegdzie szersze szopy, z miejską wagą targową (miednicą) z jatkami, przed któremi wisiały mięsa ćwierci, obówie, pasy i odzieże.
Na okiennicach wystających nieco leżały chleby, stały misy i żywność wszelka. Z pod nich wyglądała czasem głowa starej baby lub mężczyzny w czapce wysokiej.
Uboga ludność snująca się z rzadka, nie wiele się strojem i pozorem od wiejskiej różniła.
W kilku szynkach piwnych i miodowych słychać było pobrzękującą muzykę i okrzyki pijanych żołnierzy niemców, których tu pełno było wszędzie. Tych sporo śpiewając włóczyło się i w ulicach.
Kulawy Hans prowadził i prowadził tak daleko, że się aż sprzykrzyło niecierpliwej dziewczynie, ale co się obejrzała ku niemu, na przód wskazywał i tak dowlekli się aż do dworku ku wałom przypartego, po nad którym para drzew starych szeroko się rozpościerała.
Tu parkany mocniejsze jeszcze były niż po innych zagrodach, brama dębowa ciężka, furta i okno nad nią jak po zamkach.
Zakołatał Hans i zakrzyczał, aż nierychło coś sunąć się i chlapiąc ku furcie przybliżyło. Ciężka rozmowa trwała znów długo, nim, zamiast wpuścić do środka, nie wysunął się z furty człek chudy, mały, na pół zgięty, ubogo odziany, brudny, z rzadką brodą siwą, którą białemi, kościstymi palcami przebierał.
Nie miał on ani owej czapki rogatej, którą kazano się naówczas żydom odznaczać, ani po lewej stronie zwierzchniej sukni na piersi kółka czerwonego, jakie Synody żydom nosić nakazywały dla odznaczenia ich od chrześcjan, z któremi poufałe obcowanie było im wzbronione. — Sama twarz starego zdradzała pochodzenie wschodnie. Garbaty nos, oczy jak węgiel czarne, cały krój fizyognomji był obcy, ni słowiański ani niemiecki. Żyd zaraz się cofnąć chciał nazad do domu, gdy Mina za rękaw wiszący schwyciwszy go, zawołała.
— Przychodzę do was od polskiego księcia Przemka, który tu siedzi w niewoli. Możecie u niego zarobić wiele.
Z niedowierzaniem wpatrzył się w nią stary i cmoknął.
Miało to znaczyć, że zarobku nikt nie odpycha.
— Nu — rzekł cicho — nu?
Mina mówiła dalej żywo, lękając się, aby jej nie uszedł, bo się ciągle na furtę oglądał.
— Książę się musi z tej niewoli przeklętej wykupić, pieniędzy mu potrzeba dużo, potrzeba prędko... W Poznaniu jest ich dosyć, ale słać nie czas. Kto mu je zaraz da, dostanie dobrą nagrodę.
Juda patrzył na mówiącą, jakby chciał ją na wskróś przejrzeć.
— Tysiąc grzywien srebra potrzeba! — dodała żywo.
Usłyszawszy to Juda pochwycił się za głowę i za długie dwa z obu jej strony zwieszone siwych włosów skręty...
— Któż taką straszną summę pieniędzy mieć może! — zabełkotał.
Kulawy Hans, który się przysłuchiwał, uderzył go po ramieniu i rozśmiał się.
Juda drgnął i cofnął się.
— Kto mu pieniędzy da, — mówiła Mina, — pojedzie razem z księciem... odbierze swoje i dostanie nagrodę, — nagrodę dobrą!
— Tysiąc grzywien! — powtórzył żyd zadumany — zkąd wziąć tyle srebra! Zbierać trzeba, chodzić trzeba... żebrać trzeba! Tysiąc grzywien! Dla naszego księcia! Ten będzie każdą grzywnę brakować, każdy grosz ważyć... — patrzeć czyj on i gdzie bity... — Srebro probować!!
— Nagroda będzie książęca! dodała Mina niecierpliwie.
Nastąpiła chwila milczenia i namysłu. Oczyma Juda pytał o tę nagrodę, zdawał się wątpić o niej, a razem jej pożądać.
Mina nalegała ażeby, jeżeli chce, sam nagrodę oznaczył. Pilno jej było.
Juda patrzał w ziemię, zżymał plecami. Wszystko to odbywało się pod wrotami, a choć układy przeciągnęły się, Juda nie miał ochoty wprowadzać niewiasty nieznanej do wnętrza.
Hans, któremu noga zbolała, sparłszy się o furtę stękał.
Dziewczyna po raz drugi domagała się o warunki.
Żyd westchnął ciężko, zaprzysiągł, że takich pieniędzy niema i nigdy ich nie miał w życiu, musiał by je chyba ściągać, szukać, pożyczać — a i tak, w całej Lignicy o tysiąc grzywien trudno było.
Mówiąc to jednak nie odchodził, nie zrywał rozmowy.
— Hans! — zawołała zniecierpliwiona Mina, zwracając się do żołnierza — prowadź mnie do Joela...
Usłyszawszy to imie Juda drgnął, zrobił minę pogardliwą.
— A! tak! tak, — zamruczał — idźcie do Joela... idźcie! czemu nie? On wam ze dwadzieścia grzywien wyszuka! Pewnie! Joel! Czemu nie! U niego pieniądze rosną jak grzyby! Idźcie do Joela!
Mina ruszyła się z miejsca, żyd śmiał się.
— Nie mam czasu do stracenia! — zawołała.
— Tysiąc grzywien z palca wyłamać! — odezwał się Juda — na całą Lignicę tyle grzywien nie znaleść! Na zamku u księcia dawno już dwudziestu nie widziano!
Mina już odchodzić miała, gdy Juda zlekka ją za suknię pociągnąwszy, oczyma Hansa ukazał. Zrozumiawszy to dziewczyna, dobyła z kieszeni kilka sztuczek drobnych pieniędzy.
— Idźcie sobie gdzie na piwo, słabej nodze waszej odpocząć, — rzekła — ja się tu z nim poradzę, a przyjdźcie po mnie!
Rad groszom, które rzadko widywał, a i piwu nie mniej, bo je lubił, Hans żywo się ruszył, zagroziwszy żydowi na odchodnem, aby niewieście nic się tu złego nie stało.
Po odejściu starego ciury, Juda wprowadził Minę do zagrody, powiódł ją podsieniami krytemi w głąb’ i izbę otworzył. —
Mina znalazła w niej dwóch w czapkach na głowach siedzących nie młodych ludzi, ciekawemi mierzących ją oczyma. Gospodarz prędko do nich coś mówić zaczął i wprzód nim z Miną zagaił rozmowę, pilno a żywo naradzać się zdał z niemi.
Dziewczyna domyślać się mogła, że się między sobą układali o coś, nie zgadzali, sprzeczali i na nowo zbliżyć usiłowali. Jej pilno było, lecz ile razy chciała zagadnąć Judę, dawał jej znak, aby czekała.
W izbie nie było nic, proste ławy i stół, a u ściany za zasłoną, jakby zwitki czy księgi.
Świecznik mosiężny dziwacznego kształtu wisiał u pułapu.
Rozmowa trzech żydów trwała dość długo, nareście jeden z nich wyszedł pośpiesznie, a gospodarz do Miny się zbliżył.
Zapowiedział jej, że grzywny z wielką biedą znaleść się mogą, ale pismo na nie pod pieczęcią książe będzie musiał dać do Podskarbiego i półtora sta grzywien nagrody i kopę kun i sukna postaw i...
Różne były dodatki.
Mina ani mówić długo, ani się chciała targować, gotową była przystać na wszystko, przyjmowała warunki, a Juda coraz nowe dokładał. Nakoniec oznajmił, że pieniędzy jutro dać nie może, bo je zbierać musi.
Dziewczyna pogniewała się, Juda złagodniał i po długich a nudnych sporach z nim, wybiegła nareście. Hans śpiący czekał na nią w bramie. Siedział na ziemi, plecami o parkan oparty.
Spieszyła na zamek tryumfująca i szczęśliwa.
Tym czasem Juda inną drogą przemykał się na zamek także do Dorenowej, z którą był w dobrych stosunkach. Szło mu o to, ażeby książe, który mu kilkaset grzywien zawinił, pozwolił je strącić w wypłacie.
Ofiarował za to ulubienicy pierścień, lecz Łysy na pierwsze o tem wspomnienie by miał dług swój płacić, zaklął się, że prędzej żyda powiesić każe, niż mu jedną odda grzywnę.
Mina Przemkowi wiadomość pocieszającą przyniosła śmiejąca się i dumna.
— Patrz, — zawołała — kto z nich o tobie pamiętał? Ktoby to zrobił dla ciebie? Mnie nie komu winien będziesz swobodę!
Przemko ściskał ją wdzięczny i uradowany, chciał się jednej godziny ztąd wyzwolić, ale czekać było potrzeba aż się grzywny zbiorą, Juda zaś zwlekał umyślnie, aby pokazać, że nie łatwo o nie było.
Łysy cieszył się, iż grosza dostanie, którego zawsze łaknął, grajkowi swemu rozkazując grać i śpiewać wesoło.. gdy sam świstając popijał.
Nazajutrz rano Judy długo nie było, a przyszedłszy klechę z sobą przyprowadził naprzód dla spisania karty, na której Przemko miał swą pieczęć przyłożyć.
Pismo łacińskie musiano Judzie tłumaczyć i pokazywać, gdzie co stało, aż zawierzył, iż pargamin tak jak chciał był spisany.
Przemko grzywien brać, ani liczyć nie chciał, kazał je wprost do Łysego nieść i płacić.
Tu już Henryk Otyły, Dorenowa i kilku starszych urzędników czekali chciwie na pieniądze.
Nie bardzo ochotnie Juda się poniósł z niemi.
Łysy byłby pewnie trudności robił o każdą sztukę i wagę, gdyby na gwałt nie potrzebował tego zasiłku.
Widok pożądanego srebra rozbroił go. Nie dając tknąć ani synowi, ani temu, który się u niego Podskarbim nazywał, sam worki do łóżka pościągał i pochował je śmiejąc się, drżąc, żyda łając, Sonkę całując, dolewając do kubka, a grać rozkazując na schwał.
Razem z Przemkiem co było na zamku polskiego rycerstwa uwolnionem być miało — radość więc i ruch w podwórcu był wielki; gdy jeńcom o tem oznajmiając, puszczono ich na swobodę...
Nie świetny jednak wcale orszak, miał towarzyszyć powracającemu do Poznania księciu. Ci, co z tamtąd wyjeżdżali we zbrojach kosztownych, z przyborem rycerskim, odarci ze wszystkiego, ledwie łachmanami okryci wyszli z rąk zwyciężcy. Nikt lepiej nad wojaków Łysego do gzła odzierać nie umiał. Nie wyprosił się tam nikt, ziemianie zamożni szli teraz jak żebracy w opończach, które im z łaski rzucono. O konie też swe nie śmieli się upominać. Dla księcia najlepszego wierzchowca z pod czeladzi, która z Miną przybyła, wybrano. Inni u mieszczan i żołnierzy marchy pokupowali na porękę, bo grosza nie mieli.
Choć późno już było, gdy wszyscy więźniowie stanęli do drogi gotowi, Przemko chciał zaraz jechać ztąd precz — Łysy dopominał się, aby z nim przepił na zgodę.
Trzeba było przystać na to.
Upokorzony, blady wszedł do izby Przemko. Łysy, jak zawsze leżał na swym barłogu, Sonkę mając po jednej stronie, gęślarza po drugiej, wesół aż do szaleństwa i na pół pijany.
Zobaczywszy księcia, pierwszy mu się pokłonił.
— Zgoda z wami! — krzyknął. — Zgoda! ale drugim się takiemi blaszkami i łupinami ladajakiemi wykupić nie dam. Szczęście masz, że Sonka i Henryk wstawili się za tobą.
Nie waż-że się drugi raz przeciw mnie, bo źle będzie.
Przemko mruknął coś niewyraźnego, a w tem mu kubek podano.
Łysy rękę wyciągnął aby potrącić z nim o swój z którego się wylewało, bo się trząsł cały.
— Dziewkę masz dobrą — odezwał się — hę! i niczego, a wszelako ona mojej nie równa. Patrzno, co to za kąsek!!
I pod brodę ją ująwszy, podniósł Dorenowej twarz, aby się jej lepiej mógł przypatrzeć. Niezawstydziła się bynajmniej pyszniąca się sobą niewiasta i śmiała zalotnie... Gęślarz począł śpiewać pieśń, ułożoną na pochwałę książęcej kochanki.
Wesołość ta bezwstydna męczyła Przemka, który radby się był co najprędzej ztąd uwolnić. Odezwał się więc do Łysego.
— Pozwólcie mi was pożegnać, boć mi do domu, spocząć pilno. Dosyćem się poniewoli u was w Lignicy wysiedział.
— To jedź! jedź! z Bogiem! — odparł Rogatka — pamiętaj tylko drugi raz mi w ręce nie wpadnij.. bo skórę zedrę!
Zaczął się śmiać. Przemka groźba oburzyła.
— Wyście bezpieczniejsi od nas — mruknął — bo z pod Skorulca zawczasuście zemknęli!
Łysemu dziko zaświeciły oczy.
— Ej! ty! — wrzasnął — jeszczem ci ja buty nie przytarł?
Sonka głaszcząc go ułagodziła, głową tylko wahał.
— Zmykajże i ty lepiej drugim razem — zawołał. — Mnie tam staremu nie było co robić, kiedym syna pewny był!
Książe się skłonił, szeroką dłoń tłustą i nabrzmiałą wyciągnął doń Łysy, ścisnęli ręce i tak się rozstali.
W podworcu ludzie i konie już stały. Przemkowi, gdy swoich zobaczył tak nędznych, poranionych, odartych, łza się zakręciła w oku.
Skinął na nich, nie przemówili nawet do siebie.[11] bo dokoła ćma ciurów obiegła ich, przedrwiewając z tego orszaku tak nędznego.
Co konie starczyły, pospieszył Przemko z Lignickiego zamku, a gdy od wrót odjechali dalej w pole, dopiero swobodniej odetchnął, obejrzał się za siebie, a z oblicza mu znać było, że o zemście myślał.
Dniem i nocą przerzynając się przez kraj w większej części spustoszony, spieszył książe do Poznania, gdzie się go wcale nie spodziewano jeszcze.
Wojewoda i starszyzna więcej rachowali na kaliskiego księcia niż na inne środki oswobodzenia i zdumienie było wielkie, gdy się jednego ranka Przemko u wrót ukazał.
Po zamku rozległo się wołanie, wybiegli kto żył.
Mina, która wyzwoliła swego pana, jechała obok niego, kryć się nie myśląc. W jednej chwili podwórca się niewiastami, czeladzią, ludem napełniły.
Orcha dała znać Lukierdzie, która pod wrażeniem jakiemś jej samej nie zrozumiałem, wybiegła też na męża spotkanie.
Zsiadając z konia, ujrzał ją stojącą, zarumienioną nieco z podniesionemi ku sobie rękami. Wzruszoną była, łzy jej ciekły.
Przemko postrzegł to, ale oznaka przywiązania nie dotknęła go. Nierychło wszystkich obdzieliwszy powitaniami, przystąpił do Lukierdy.
Wyraźnie okazana oziębłość, miała czas jej serce ostudzić, cofnęła się zawstydzona ku drzwiom, a gdy książe zbliżył się do niej, witała go już tak zmięszana i nieśmiała jak dawniej.
Tymczasem ci co z księciem wrócili, rozpowiadali ciekawym kto go i jak uwolnił, komu był winien, że go dłużej w gniłym lochu nie więziono.
Mina urosła w oczach wszystkich, i ci, co jej cierpieć nie mogli, wdzięczni byli, podziwiając jak śmiało i szczęśliwie sobie poczęła.
Przemko powróciwszy swobodny, już tylko gniewem wrzał i odgrażał się zemstą na Łysego.
Wieczorem duchowni, panowie, ziemianie bliżsi, do których doszła wieść o powrocie, zbiegli się na powitanie pana, któy[12] hojnie i wesoło gości przyjmował.
Rozpowiadano sobie o tej bitwie, w której książe ze swemi siłami bił się najdzielniej i temu właśnie winien był, że w środek nieprzyjaciela zapędziwszy się, został przezeń otoczony.
Świadczyli uwolnieni, że rycerstwo polskie walczyło dzielnie, a niemcy mu nawet sprawiedliwość oddawali.
Przy tej wieczornej uczcie Lukierdy już nie było. Zamknięta z Orchą płakała nad sobą i nad tem przyjęciem pogardliwem jakiego od męża w obec dworu całego doznała.
Dla zwiększenia jeszcze jej smutku wpadła złośliwa Bertocha z opowiadaniem gadatliwem i pełnem pochwał dla Miny, która dla pana swego nie wahała się na koń wsiąść, i z Łysym zbójem ząb za ząb się ujadać.
Sławiła ją i przywiązanie jej do księcia, aby Lukierdzie gorzkie łzy wycisnąć.
Orcha w końcu oburzona, musiała napastliwą wypchnąć gwałtem za drzwi.
Zostawszy same, na nowo płakać zaczęły.
— Mnie tu już nie żyć, mnie tu nie wyżyć! — łkała Lukierda — jam tu i sługi nie warta.
Urąga mi się czeladź, wyśmiewają się dziewki, mąż gardzi... Gdybym skrzydła miała, poleciałabym ztąd precz, a! precz!.. poszłabym gdybym mogła, pieszo do dziada, na świata koniec, do ubogiej jakiej chaty, byle spokój znaleść i sromu nie znosić...
Orcha tuliła ją, ale słów na pociechę brakło. Lata nie przynosiły nic, oprócz nowych boleści.
Maleńka tylko garstka ludzi litościwszych szanowała i bolała nad biedną. Do tych należał Zaręba z nieodstępnym druhem Nałęczem. Oba oni, choć chcieliby byli zbliżyć się do księżnej, aby jej w czem posłużyć i przynieść pociechę jaką, lękali się na siebie i na nią ściągnąć oczów.
Bertosze tylko tego było potrzeba, aby Lukierdę o co obwinić mogła.
Gotową była drzwi im otworzyć, wprowadzić, pośredniczyć, aby zaskarżyć i zgubić.
Zaręba, który od pierwszej chwili gdy ją ujrzał, gorąco był w księżnie rozmiłowany, choć się z tego nie zwierzał nikomu, oprócz Nałęcza, nie śmiał się zbliżyć do niej, Orchy nawet unikając, i śledząc tylko zdaleka lub przez drugich podszeptując przestrogi.
Zręczny dosyć, niedając znać po sobie, iż księżnę miał na myśli ciągle, posługiwał się tak innemi, aby jej dopomódz, sam zawsze kryjąc się za nich.
Orcha jedna domyślała się w nim tej życzliwości i rada była, że się choć jedna dusza przyjazna znalazła na dworze, ale i ona z obawy posądzeń, unikała od Zaręby. Prawie cały dwór zresztą trzymał z Bertochą i Miną, które go sobie różnie ujmować umiały.
Spisek na pozbycie się zawadzającej wszystkim piastunki dojrzewał.
Mina zapowiadała od dawna, że ona się na służbę do księżnej dostać musi... Mówiąc to mrugała oczyma i dawała poznać jak służyć jej będzie!
Kilka razy już o to księcia zagadywała.
— Co ja mam siedzieć w dziurze jakiejś, kryjąc się na zamku? Czemubym nie mogła przy księżnie być i z nią razem..? Nie potrzebowałbyś do mnie się wykradać po kryjomu?
Książe nie odpowiadał na to. — Lękał się stryja Bolesława i bystrego oka jego i ludzi, co mu o wszystkiem donosili.
Stryj sam i przez duchownych napominał go razy kilka o Lukierdę. Dopóki on żyw był, musiano ją szanować i oszczędzać, bo stary stawał w jej obronie.
Z jego porady i ramienia dostał się na dwór Przemysława Lektor (Pater spiritualis) ks. Teodoryk, człowiek uczony, gładki, przypodobać się umiejący. Ten miał, zyskawszy serce księcia prowadzić go na lepsze drogi.
Wybór człowieka zdawał się bardzo szczęśliwy.
Mistrz Teodoryk z Włoch powracał, umiał wiele, nadewszystko przypodobać się komu tylko chciał. Uczonością zyskiwał sobie duchownych, uprzejmością ziemian, łatwością w obejściu się z nim samego Przemka, któremu czytywał niekiedy dobierając rzeczy takich, aby go one rozrywały... W sprawach sumienia nie był też surowym do zbytku, wiele rzeczy nie widział, gdy nie było potrzeba.
Ambitny i wysoko patrzący, choć niemcem był, a naówczas już cudzoziemcy się rzadziej na wyższe dostojeństwa kościelne dostawali, i języka krajowego się nauczył i umiał niemal za polaka uchodzić.
Choć kraju nie lubił, choć do Niemiec wzdychał, nie wyrwało mu się nigdy co by go zdradzić mogło.
Obłuda w pozorniejsze szaty nie mogła się przybrać. Kochali go wszyscy, winszując panu, że takiego ojca duchownego pozyskał.
W obcowaniu też najmilszym był człowiekiem; zawsze wesół gniewać się nie umiał, nikomu nie okazywał niechęci, żadnego uczynku ostro nie zganił, każdy wytłumaczyć umiał. — Zdawał się samą miłością ewangeliczną.
Pięknej postawy, twarzy urodziwej, małych ustek ledwie widocznych, najczęściej uśmiechniętych, odziany starannie, do wszelkich usług gotowy, nie wzdragał się za kapelanów mszy czytać, za ks. Tylona pisarza kaligrafować, dla gości zabawienia do stołu usiąść, i w poselstwie pójść, choćby najprzykrzejszem było.
Księciu Bolesławowi zdało się, że człowiek tak łagodny na Przemka wpłynie, z którym siłą nic się uczynić nie dawało.
Ks. Teodoryk posłannictwa swego podjął się ochotnie, na dworze się rozgościł i wszystkich rychło jednał sobie. Potrafił Miny nawet nie narazić, udając jakoby nie wiedział kim była, Bertochę sobie pozyskać, Orchę przekonać, że księżnej życzył dobrze i bolał nad jej losem, spodziewając się polepszenia jego. Po cichu tłumaczył jej to, że dla dobra Lukierdy, nie godziło mu się zbyt jawnie brać jej stronę... Pokryjomu i cicho przestrzegał gdy co groziło.
W ciągu kilku miesięcy zdawał się być jednym z największych mocarzy na dworze. Nikt się bez niego obejść nie mógł, chwalili go wszyscy, on też każdego.
Po powrocie księcia on pierwszy przyszedł Bogu dzięki składając iż dobrego pana wyzwolił.
Opowiadał potem jak wszyscy tu łzy leli po nim, modląc się za jego oswobodzenie, ile mszy na tę intencję odprawiało się w zamkowym kościele, jak lud pospolity jęczał i t. p.
O Minie, która tego wyzwolenia narzędziem była, nie wspomniał wcale ks. Teodoryk, bo nigdy o niej nie mówił z kisięciem...
Przemko w zapale pierwszej chwili, napomknął otwarcie iż jej był winien uwolnienie, czego Teodoryk zdawał się nie rozumieć. Wyrwało mu się też jakieś wyrażenie o Lukierdzie niepochlebne, ale i to przeszło nieposłyszane przez ojca duchownego.
Teraz położenie Lektora coraz się trudniejszem stawało, Bolesław kaliski nalegał nań, aby powagą swą przejednał i zbliżył małżonków. Ks. Teodoryk szeptał, że to wymagało czasu.
Nie czynił nic.
W kilka dni na rozmowie z nim, Przemko znowu na Lukierdę rzucił słowo niechętne.
Lektor westchnął.
— Miłościwy panie, księżnej o nic obwinić nie można — rzekł. — W otoczeniu jej, bliżej stojące osoby, wpływ może na nią mają nie dobry...
Możnaby sprobować sługi jej odmienić?
— Jedną starą piastunkę chciałbym oddalić — odezwał się książe. Ta ją od wszystkich odstręcza, o Szczecinie prawiąc i karmiąc w niej tęsknotę.
Ale tak czy inaczej otoczona, nigdy mi ona przychylną nie będzie — dodał Przemko.
Ks. Teodoryk ośmielił się temu zaprzeczyć.
— Serca ja od niej nie potrzebuję — rzekł książe — lecz nie chcę by ludzie rozpowiali[13] żem jej niemiły...
Piastunka stara, nad jej losem boleje, drudzy ją też mają za nieszczęśliwą — wygnać babę potrzeba.
— Miłościwy panie — szepnął ks. Teodoryk — wypędzić ją, aby po świecie nosiła, co w domu zostać powinno — zły sposób. Chyba sowicie obdarzoną oddalić, aby wdzięczną być musiała.
Książe przerwał nie miłą rozmowę.
Wieczorem u Bertochy głośno już mówiono i cieszono się z tego, że Orcha precz pójść musi. Zaniosła wiadomość tę do Miny przyjaciółka.
— Na miejsce piastunki ja tam pójdę, — zawołała Mina żywo. — Struję jej tak życie, że się łzami udusi... Ona tu niepotrzebna!...
Dwie kobiety naradzać się poczęły nad przyszłością. — Przemka potrzeba było do reszty od niej odstręczyć — a potem...
— Może Mszczuj pomorski żyć z mniszką Fulką, — wołała Mina, — Łysy trzyma Dorenowę, nic im nikt nie śmie rzec, czemu by Przemko nie miał żyć ze mną?





VIII.


Z niewoli u Rogatki wróciwszy Przemko, lat kilka spoczywał, zemstę w sobie karmiąc i starając się wzmódz w siły.
Gdy w niewieścich komnatach baby przeciw nieszczęśliwej Lukierdzie spiski knowały, książe zupełnie dla niej zobojętniały, myślał o czem innem. Żony nie widywał prawie.
Chociaż wygnanie Orchy postanowione się zdawało i Bertocha o nie nalegała, książe nie wydał rozkazu i wszystko po staremu zostało.
Obawiał się może skarg żony i poróżnienia z jej rodziną, zwłaszcza z Mszczujem, który mu się już wówczas obiecywał, odkazać Pomorze, a nawet ze stryjem ujmującym się za Lukierdę.
Lata upływały na tem męczeństwie powolnem biednej ofiary, a Przemysław nie zdawał się ani go widzieć, ani dbać o nie.
On i Bolesław marzyli o jednem, o wielkiem państwie, które dla Przemka się przepowiadało.
Obok tej myśli zaprzątającej ich, czemże były domowe niesnaski i swary niewieście?
W następnych latach Bolesław pobożny[14] zlecił synowcowi strzedz swoją dzielnicę, wychodząc przeciw nienawistnym brandeburczykom, Ottonowi Długiemu, który mu ziemię wydzierał, a sam do Czech i do Cesarstwa ciągnął.
Wprędce potem zmarł w Kaliszu ów Bolesław, co mu był opiekunem i drugim ojcem, a dzielnicę swą umierając przekazał.
Było to pierwsze wzmożenie się, wzrost potęgi Przemysława.
Jolanta, wdowa po księciu starym, pospieszyła do siostry Kingi, aby z nią razem resztę życia spędzić w spokojnym klasztorze.
Po śmierci stryja, Przemko się uczuł swobodniejszym. Dojrzewał też i duma a chęć wielkiego panowania w nim rosła.
Przewidywał już chwilę, gdy będzie najsilniejszym z polskich książąt; inni się coraz rozdrabiali, jemu przypadały osierocone dzielnice.
Nim się jednak ziściły te nadzieje, Przemko raz jeszcze miał być wystawionym na ciężką próbę, padłszy ofiarą tych rozbojów książęcych i zdrad, które naówczas były chlebem powszednim.
Cioteczny brat jego, z siostry ojca urodzony Henryk, którego jakby na szyderstwo Prawym i poczciwym zwano (Probus), poszedł w ślady Rogatki i innych swych powinowatych. — Pod pozorem wspólnej narady, dla oparcia się nieprzyjacielowi, zaprosił wszystkich książąt do Baryczy.
Gdy wezwanie to przyszło do Poznania, Przemko bez namysłu do drogi się kazał sposobić.
Świetnie i pańsko, jak zawsze chciał wystąpić. Benjamin, ówczesny Wojewoda Poznański, Tomisław kasztelan, pamiętni nieraz wypróbowanej złej wiary książąt Ślązkich, podróż tę odradzali.
Nadjechał za niemi i Teodoryk i Wincenty kanclerz Poznański, prosząc pana aby się wymówił od zjazdu w Baryczy.
Naleganie to właśnie Przemkowi, który wolę swą chciał utrzymać, a nieustraszonym się okazać, nie było do smaku.
— Zaprawdę — rzekł — są to babskie strachy! Jesteśmy z Henrykiem w powinowactwie i przyjaźni, nicem mu nie winien.. Dla czegobym ja nie miał jechać, gdy inni jadą?
— Wątpliwa to, czy się tam inni udadzą — odparł Wojewoda — Ślązakom nikt nie wierzy.. Nie przebierają oni w środkach, dali dowody tego, iż zdradzić dla nich niczem, byle coś zyskać na zdradzie.
Książe się śmiał z przestróg. Obawy zdawały mu się płonne. Postanowił jechać do Baryczy i odwieść się nie dał od tego. Co najdzielniejsze rycerstwo i najświetniejszy dwór wyznaczył do swego boku. Zaręba i Nałęcz jechali z drugiemi, choć pierwszemu w podróż się wybierać nie bardzo chciało.
Od owego turnieju, a potem zniechęcony do księcia tem, że się źle z żoną obchodził, Zaręba coraz się na niego dąsał więcej.
Bertocha i Mina dowiedziawszy się o podróży księcia, zmawiały się już, aby z niej korzystając, nienawistnej pozbyć Orchy. Zaręba pilno przez dziewczęta wywiadujący się o tem co się na dworze Lukierdy działo, miał już przeczucie, iż się tam zamach jakiś przeciw niej gotował... Pragnął zostać na straży, aby zapobiedz temu.
Gdy mu zapowiedziano, by się do drogi gotował, przyjął to niechętnie i szedł sam do księcia wymawiać się od podróży.
Przemko czuł dawno niechęć jego ku sobie, choć jej niczemu innemu nie przypisywał, tylko turniejowi. Dumnym był nadto, aby się go starał przejednać.
Gdy dosyć niezręcznie Zaręba się począł nie dobrem zdrowiem i niepokaźnym koniem wymawiać, książe spojrzał nań ostro i rzekł:
— Rozkaz dany nie może być zmieniony... Służba u mnie posłuszną być musi.
Nie rzekłszy słowa oddalił się Zaręba, bo wyboru nie było, lub dwór porzucić, czego nie chciał, albo wolę pana spełnić.
Rozpaczając prawie, stanął przed druhem Nałęczem, czekającym co przyniesie z posłuchania.
— Na złość mi jechać z sobą każe — odezwał się. — Rady niema na to.. A że baby coś knują i mojej pani krzywdę jakąś wyrządzą, tegom pewny. Gdybym tu był.. Kto wie? niedopuściłbym może. Dałbym życia kawał, aby tu pozostać...
Nałęcz niebardzo wierząc w przeczucia, uśmiechał się.
— Tobie bo się roi zawsze coś z tej głupiej miłości, która ci się na nic nie zdała — rzekł. — Ileż to lat te baby coś knują, a ty podglądasz, przecież nic nie zrobiły.. Pana się boją, bo choć jej nie kocha, a krzywdy wyrządzić nie da... Bodaj i Minie...
— On! on! — przerwał Zaręba. — Ja go lepiej znam niż ty. Gdy się co stanie, słowa nie powie. A co ona go obchodzi! Dawniej się na stryja oglądał, dziś radby może pozbyć się tej, aby sobie szukać królownej? Pochlebcy mu w to dmą, że mógłby i Cesarską dziewkę zaślubić...
Posprzeczali się z Nałęczem, który nie wierzył niczemu, a Zaręba przy swojem stał, iż coś złego się gotuje.
Wybrali się nazajutrz radzi czy nie z księciem do Baryczy, pocztem wielkim i wspaniałym.
Tegoż wieczora, ledwie księcia nie stało, między babami w istocie żywa się krzątanina jakaś tajemnicza poczęła.
Bertocha latała do Miny, ludzi jakichś kryjomo na zamek sprowadzono, przygotowania jakieś czyniono nie zwykłe.
Nad wieczór siedziała w izbach swych księżna Lukierda, zaniepokojona nieco wyjazdem małżonka. Chociaż rzadko go u siebie widywała, bytność jego na zamku była dla niej rękojmią bezpieczeństwa, czuła, że w jego obecności żaden gwałt popełnionym być nie może, a do tego już przyszło, że się i przemocy obawiała.
Bertocha coraz zuchwalszą się stawała, odgrażała się i szydziła jawnie. Ze starą Orchą gryzły się i łajały w obec księżnej.
Wśród tej pustki i ciszy, na zamku pod wieczór trwoga jakaś ogarnęła ją, starej Orsze na chwilę oddalać się od siebie nie pozwoliła. Piastunka napróżno uspokoić się ją i rozerwać piosenkami ulubionemi starała.
Po wieczerzy księżna rozpoczęła w swojej izbie modlitwy, Orcha wysunęła się na chwilę, jak mówiła.
Łzawe to było nabożeństwo nieszczęśliwej sieroty, skazanej na samotność wśród wrogów. Trwało ono zwykle długo, a po niem księżna, doczekawszy piastunki, szła do łoża. Orcha u nóg jej miała posłanie i nie opuszczała nigdy.
Dnia tego modlitwa trwała może dłużej niż innych, noc już była, gdy Lukierda wstała i zdziwiona postrzegła, że piastunki jeszcze nie było. Godzina, o której wracała przeszła dawno, księżna niespokojna wychyliła się na podsienia.
Tu gromadka niewiast stała około Bertochy, jakby na coś oczekiwała. Lukierda nie rada odzywać się do nich, nie zapytawszy o nic, drzwi zamknęła, czekała.
Orchy nie było. Noc już była późna. Weszła nareście Bertocha z miną zuchwałą, nadętą.
— Cóż to pani do snu nie idzie? — zapytała.
— Orchy nie ma — drżącym głosem odpowiedziała Lukierda.
— Albo to bez niej posługi brak! Ona przecież nie jedna! — burknęła niemka.
— A gdzież ona jest?
— Albo ja za nią chodzę? czy ja wiem? Ona mnie ja się jej nie pytam...
Obawa coraz rosła większa. Zapłakana, łamiąc ręce, zbliżyła się księżna do swej nieprzyjaciółki.
— Na miłość Chrystusa Pana! Każcie jej poszukać! Co się z biedną moją stało? — rzekła płacząc.
— Gdzie się ludzie mają za nią po nocy rozbijać — zawołała Bertocha.. Cóż to? Na zamku ją przecież nie zabito, a starej nikt nie porwał.. Legła gdzie pijana i śpi...
W rozpaczy Lukierda rzuciła się na siedzenie zachodząc od łez, a Bertocha krzycząc i szydząc, wyszła drzwiami trzasnąwszy.
Biedna stara piastunka więcej już wrócić nie miała.
O mroku wychodzącą od księżnej w ciemnym zakącie podwórza porwali nasadzeni ludzie, usta jej zawiązali i wyciągnęli precz z zamku. Co się z nią później stało? wywieziono ją czy zabito, nie wiedział nikt oprócz tych, którzy milczeli, nie przyznając się do niczego.
Lukierda całą noc spędziła siedząc na ławie i oczekując piastunki.
Błagania, aby jej szukano były próżne. Bertocha gwałtem się do sypialni wdarłszy, na jej miejscu spać się układła. Dwom służebnym kazała zostać przy drzwiach, — obejmowała panowanie...
Na księżnę zważała tak mało, jakby nie ona nad nią, ale Bertocha panowała tu samowładnie. Lukierda mogła tylko skarżyć się przed kimś, lecz starszyzna, która pozostała na straży zamku, cała była po niemek stronie.
Gdy na pierwszą mszę ranną zadzwoniono, spłakana pani zerwała się co prędzej narzucając na siebie płaszcz. Chciała iść do kościoła, spodziewając się tam zastać ks. Teodoryka, który z księciem nie jechał. Przed nim lub jednym z duchownych żalić się chciała nieszczęśliwa. Nie wątpiła już, że starej piastunce coś się stać musiało.
Ks. Teodoryk w istocie znajdował się w kościele, ale w ślad za księżną pobiegła Bertocha wprost do zakrystyi. Zaraz po mszy zaprosiła do siebie Lukierda Lektora. Ten przyszedłszy znalazł tu już stojącą w progu i narzucającą się ciągle niemkę.
Księżna ze łzami w oczach zaczęła przed Teodorykiem żale rozwodzić. — Ten słuchał z politowaniem dwuznacznem, zakłopotany, starając się ją uspokoić.
Wtem Bertocha, wtrąciła się do rozmowy, głosem krzykliwym, nie zważając na panią.
— Niewielka szkoda, żeśmy się pozbyli baby pijaczki i czarownicy — Niema co za nią przepadać. — Co za dziw, że zginęła gdzieś? Polazła po nocy, zatoczyła się gdzieś w rów i utopiła pewnie...
— Orcha nigdy pijaną nie była! — zawołała księżna.
Zamiast odpowiedzi niemka się urągliwie śmiać poczęła.
Ks. Teodoryk słuchał milcząc ze spuszczonemi oczyma, pół gębkiem potem przyrzekając, że się postara aby Orchy szukano.. Ale z mowy jego poznać było łatwo, że sprawy zbyt do serca nie weźmie, a z nikim się o nią zadzierać nie zechce.
Służba żeńska głośno tymczasem objawiała, że się czuje obrażoną, jakby tu jedna stara piastunka godna była zaufania. —
Lukierda spokoju nie miała od swych kobiet. Wchodziły, wychodziły, narzekały, Bertocha śmiała się dodając, że choćby na nie skargi poszły do pana, wszystko to na nic się nie zda.
Męczeństwo biednej pani od dnia tego straszniejszem się jeszcze stało. Rządziły tu sługi nie ona. Bertocha wszystkim rozporządzała, objęła panowanie, starając się jak najboleśniej dokuczyć swej ofierze...
Lukierda jednem milczeniem pogardliwem mogła odpowiadać na to.
W ciągu dnia ks. Teodoryk, starając się okazać czynnym, kilka kroć z duchowną pociechą przybywał. Zaręczał, że czynił co tylko było można dla wyszukania piastunki, że zamkowy dozorca wysyłał ludzi, trzęsiono po okolicach i w mieście, ale śladu żadnego nie znaleziono.
Byli tacy, co utrzymywali, iż późnym wieczorem widziano kobietę jakąś przez most idącą, która słaniała się, zataczała i do wody wpaść miała.
Było to kłamstwem wierutnem, gdyż Orcha z obawy gwałtu jakiego, nigdy za wrota nie wychodziła.
Bertocha szydząc powtarzała, że ją szatan porwał pewnie, gdy przyszła na nią godzina, bo taki zwykle czarownicom koniec bywa.
Wkrótce zaszła w usłudze około księżnej zmiana większa jeszcze.. a najboleśniejsza dla niej.
Razem z Bertocha weszła niby dla posługi Mina, od progu mierząc Lukierdę mściwemi oczyma złości pełnemi.
Księżna widywaną przez okna ulubienicę męża łatwo poznała.
Niemka korzystała ze zręczności od dawna wyczekiwanej, aby tu zająć miejsce przy pani i napaść oczy widokiem swej ofiary.
Nie śmiała jednak zbliżyć się do Lukierdy, której wzrok ją odepchnął. Przeszła się po komnacie nucąc sobie półgłosem i rozmawiając głośno z Bertochą, jak gdyby sama tu była.
Działo się teraz co one chciały.
Przynoszono jedzenie takie umyślnie, aby go księżna w usta wziąć nie mogła, znęcały się nad nią śmieszkami, nadskakiwały pozornie, aby jej usłużnością dokuczyć.
W nocy Lukierda nie śmiała się do snu położyć — siedziała na ławie drżąc i nie mogąc zmrużyć oka.
Skargi przed ks. Teodorykiem nie miały żadnego skutku. Lektor starał się przed księżną sługi obwinione tłumaczyć i umniejszać ich winę.
Ratunku nie było nigdzie!
Tych, coby się może ujęli, trzymano umyślnie zdala.
Postawiona na straży przez Bertochę dziewczyna i Komornik przychodzących odprawiali odedrzwi tem, że księżna nikogo widzieć nie chciała i puszczać nie dozwoliła.
Oprócz tych stróżów bezlitośnych więcej nikogo nie widziała Lukierda.
Dni kilka się tak przewlekło, gdy ranka jednego powracając z kościoła księżna usłyszała na zamku wrzawę połączoną z lamentami i płaczem. Nie wiedząc co się jeszcze straszniejszego stać mogło nad to co było — przerażona postradała prawie przytomność.
Zamek rozlegał się wołaniem i wyrzekaniem.
Wszystkie sługi odbiegły księżnę.
W dziedzińcu widać było ludzi łamiących ręce i rzucających się na wszystkie strony, zbrojącą się załogę, wydających rozkazy dowódzców... Zamykano wrota...
Starszyzna otaczała dworzec biskupi. Widocznem było, że wypadek jakiś groźny trwożył wszystkich...
Lukierda mimowolnie pomyślała, iż mężowi jej coś stać się mogło.. O niej zapomnieli tak ludzie, jakby jej na świecie nie było. Prześladujące ją nawet niemki zbiegły, widziała je zawodzące i rozpłakane w podwórzu.
Wynijść nie śmiała, aby pytać, drżące usta powtarzały jakąś modlitwę, a spłakane oczy nie widząc nic po izbie smutnej błądziły. Wrzawa i bieganie nie ustawało, do niej nie przychodził nikt.
Przeszła tak godzina objadu, a o niej zapomniano. Gdy już osłabła dyszała ledwie, nie rychło zjawił się ks. Teodoryk z twarzą pochmurną i czołem zasępionem.
Zaledwie mogła słabym głosem zapytać go — jakie nowe nieszczęście ich spotkało.
— A! nieszczęście wielkie! — zawołał Lektor. — Przewidywaliśmy je wszyscy, pragnąc pana naszego odwieść od tej podróży. Niegodziwy Henryk pochwycił w Baryczy Lignickiego, Głogowskiego i naszego księcia, bo więcej żaden nie przybył. Odesłano ich na zamek do Wrocławia więźniami.
Grozi zbój, że żadnego z nich nie wypuści, dopóki mu się nie wykupią ziemią.
Lukierda nie zrozumiała może całej grozy tego wypadku, wiadomość prawie ją uspokoiła. Przemko żył i życie jego nie było w niebezpieczeństwie.
— Więc niech da tę ziemię! — zawołała...
Ks. Teodoryk głową potrząsł.
— Znam dobrze księcia, — ozwał się — ziemi on nie ustąpi. Woli być więzionym, niż dobrowolnie uszczuplić dzielnicę.. O zdradzie tej dano już znać Leszkowi i Mszczujowi, nieochybnie przyjdą mścić się za nią na ziemi Henryka, na Wrocławiu.
Księżna zamilkła — Lektor obiecywał, iż wszystko rychło i dobrze skończyć się musi, bo Bóg zdradę ukarze.
Nie wiele to nieszczęśliwą mogło obchodzić, widziała tylko pogorszone położenie swe, przedłużone osamotnienie bezbronne...
Mogła trwać niewola aż do wyczerpania sił i życia. —
Nikt zresztą teraz nią się nie zajmował, myślano o księciu i o niebezpieczeństwie na jakie pod nieobecność jego Poznań był wystawiony.
Wojewoda Benjamin, Tomisław kasztelan, urzędnicy i panowie zbierali się myśląc tylko o obronie ziemi.
Ochłonęli jednak wprędce dowiadując się na pewno, że Mszczuj, który Przemysława sobie za następcę przybrał, ruszył się przeciwko Henrykowi a i Leszka się spodziewano. Niepoczciwa zdrada oburzała wszystkich, nie było już wiary, bezpieczeństwa, ni prawa, ni pewności pokoju.
Na wiadomość o powtórnem uwięzieniu księcia, Mina porwała się chcąc bieżeć do Wrocławia...
Zdało się jej, że jak z Rogatką da sobie radę z drugim Henrykiem.
Trzeciego dnia pożyczywszy pieniędzy w kilka koni puściła się wprost na Wrocław, ale powróciła niebawem z niczem. Odpędzono ją precz od miasta i z tego co miała odarto.
Dowiedziała się tylko, że książe siedział na zamku osobno, bo Probus uwięzionych porozdzielał i zamknął tak, że do nich nawet księdza nie puszczano. Mina z gniewem w sercu bezsilnym wróciła.
Los księżnej nie zmieniał się. Wystawiona na znęcanie się niepoczciwych sług, które tem więcej dokuczały jej im cierpliwiej to znosiła, zeszła do tego stopnia odrętwienia, co z obłąkaniem graniczy.
Gdy została sama, co się często zdarzało, gdyż sługi zamknąwszy ją szły gdzie chciały, wśród łez nuciła czasem pieśni, które jej młodość i piastunkę przypominały. Od łez wzrok prawie straciła, a do krosien siadłszy, widziała je jak mgłą okryte. Modlitwa nawet stała się oziębłą, bo się jej zdało, że Bóg już słuchać nie chce.
Mina, która kręcąc się wypatrywała co się z nią dzieje, cieszyła się widząc obumierającą.
— Schnie! schnie! — mówiła — duszę w końcu wypłacze i zemrze.. Już w niej życia nie wiele.
Cień to był tylko młodej niedawno niewiasty, na którą bez bolu nikt spojrzeć nie mógł, oprócz tych, co ją męczyły.
Gdy szła do kościoła, ludzie przypatrujący się jej, rychły zgon wróżyli, tak zżółkłą miała płeć, wpadłe oczy i policzki, zbladłe usta, ręce wychudzone, krok chwiejny, oddech ciężki.
Sama ona życzyła już sobie tylko rychłego końca. W katach nie obudzała litości. Patrzały na nią, cieszyły się, Mina się uśmiechała zwycięzko.
Nieraz nad usypiającą, gdy po długiej bezsenności twardy sen ją ogarnął, stawały przyglądając się, upatrując rychło-li oddychać przestanie.
Ale młodość ma siły olbrzymie. Z największą boleścią, gdy ta się przedłuża, człowiek obyć się musi i zahartować cierpieniem samem, jeśli go ono w pierwszej nie dobiło chwili.
Stało się to, czego nie rozumiały na śmierć jej czyhające niemki.
Lukierda przeżywszy pierwsze chwili męczarni — stała się na nią obojętną prawie. Żyła już cała w sobie zamknięta, nie dopuszczając do duszy, coby ją na nowo zranić mogło.
Śmiech niegodziwych służebnic, ich urąganie, już ją nie raziło, obchodzenie się zuchwałe przechodziło niepostrzeżone.
Przesuwała się wpośród nich jak skamieniała, nieprzytomna. Niekiedy na widok tego odrętwienia, Bertochę zabobonny strach ogarniał. Myślała, że miała jakąś siłę w sobie niezmożoną, którą nietylko obronić się, ale pomścić mogła.
Mina szalała niemal, gdyż na śmierć jej pewną rachowała i spodziewała się sama być tu panią.
Wszystkie możliwe środki udręczenia wyczerpane zostały — nie wiedziały co poczynać, na co się już uzuchwalić.
Miesiącami przeciągało się więzienie Przemysława.
Dowiedziano się w Poznaniu, że Leszek i Mszczuj, mszcząc się za niego ogniem i mieczem zniszczyli Wrocławia okolice, ale zamku obronnego wziąć nie mogli. Spustoszenie było wielkie, straty ogromne, a Henryk tem uparciej dopominał się ustępstwa ziemi jako wynagrodzenia.
Przemysław nic dać nie chciał. Wojewoda i Kasztelan niepokojąc się przedłużonem bezpaństwem, ziemian zwołali na radę.
Znaczniejsza część domagała się, aby książe kawał ziemi dał, zaklinając się, że ją odbiorą rychło.
— Nie zechce on — wołali — my pójdziemy sami i odzysczemy, co nasze.
Tomisław Kasztelan w poselstwie wyruszył do Wrocławia. Mąż był poważny, który w dworskie sprawy pomniejsze się nie mięszał. Dowiedziawszy się iż jedzie, Mina pobiegła doń, aby jej pozwolił do orszaku się przyłączyć, polegając na tem, że raz już wywiodła Przemka z niewoli.
Tomisław przyjął ją pogardliwem uśmiechem.
— Nie wasza to rzecz — odezwał się — pilnujcie krosien i kądzieli.
— Jam kądzieli nigdy w ręku nie miała! — hardo odparła Mina.
— Tem ci gorzej — rzekł Tomisław. — Niewiastą być nie umiałaś, a mężczyzną nie możesz. Ani mnie przystało panu miłośnice wodzić.
Mina zawstydzona i oburzona, płakać i grozić poczęła, ale Tomisław pozostał niewzruszony.
Odprawił ją tem, żeby czyniła co chce, oskarżyła go — ale on jej znać nie myśli.
Wyruszył Tomisław sam, choć Mina nasłała i innych, aby za nią prosili — Kasztelan słuchać nie chciał.
Do Wrocławia przybywszy, trzeba było u wrót stać długo, nim pod strażą, jakby w niewolę ich wziąwszy na zamek wpuszczono. Nierychło potem książe Henryk dał się nakłonić, aby posła do więzienia wprowadzono.
Spustoszenie okrutne wrocławskich włości, mściwym go i zajadłym czyniło. Dopiero gdy mu Tomisław zaręczył, że on sam do ustąpienia kawałka ziemi nakłaniać będzie, zaprowadzono kasztelana do izby, w której wynędzniałego Przemysława trzymano.
Spodziewał się księcia znaleźć na duchu upadłym, zdumiał widząc zmienionym, lecz nie tak jak sądził.
Gdy Tomisław w progu stojąc żale rozwodzić zaczął, Przemysław wstał i z dumnem obliczem przerwał mu.
— Nie nademną żale rozwódźcie, ale nad tą ziemią naszą, którą niedość że nękają Tatarowie, Litwa, Prusacy — jeszcze jej od własnych dzieci zguba przychodzi! Nasza wina, wielka wina nasza, żeśmy jedności pozbyli i siły z nią — do niej powrócić trzeba, lub zginąć nam.
— Nie dziś o tem mówić — odparł Tomisław.
— Dziś i zawsze na pamięci to mieć potrzeba — rzekł z goryczą książe.
A po chwili spytał:
— Co mi przynosicie?
— Prośbę od ziemian naszych — odezwał się przybyły — abyście do nas wracali, choćby najcięższym okupem wyzwolić się trzeba... Drożsi wy nam, niż powiat jaki.
Tu głos zniżając szepnął:
— Daliśmy wszyscy rycerskie słowo iż powiat odbierzemy, was nie pytając, my sami..
Zadumał się Przemko.
— Serce mi pęknie, gdy taką umowę podpisywać przyjdzie — zamruczał — lecz muszę! Wolnym być potrzebuję, aby o przyszłości innej myśleć...
Stanęło więc na tem, aby ziemię Rudzką z Wieluniem dać, na co się ziemianie godzili. Poszedł Tomisław do księcia Henryka, który więcej chciał, targował się, lecz umowa wreście spisaną została.
Ślązak zażądał, aby mu wnet grody zdawano.
Gdy pakt przypieczętowano, a Przemko miał wolność odzyskać, Henryk zażądał jak Rogatka, aby się przejednani rozstali.
Wyprowadzonego z więzienia, niemal gwałtem musiano wieźć do izby, w której nań czekał Probus.
Stał oparty o stół, nie jak zwyciężca, ale jak zasromany złoczyńca, spoglądając z ukosa i nieśmiało na ciotecznego, który wchodził dumny, z obliczem surowem.
Ślązak przed wzrokiem jego, oczy spuścić musiał. Nie przemówili do siebie rychło.
— Zmogliście mnie, — odezwał się w końcu Przemysław — zdradą i niewolą, bierzcież ziemię, która wam nie przyniesie szczęścia..
— Inaczej.. inaczej być.. nie mogło — odparł jąkając się Probus. — Przebaczcie mi.
Widać było wstyd — nie umiał się tłumaczyć.
— Dajcie mi ztąd odejść — dodał polski książe — jednać się nie potrzebujemy. Nie po bratersku postąpiliście ze mną, serca też ku wam mieć nie mogę.
— Nie oszczędziłem was — przebąknął Henryk, — ale i bliższych mnie tenże los spotkał.
Spojrzeli na się. Przemko zimno i pogardliwie, Henryk z pewną trwogą.
— Ziemi tej, której tak żądni jesteście — dodał książe — nie będziecie mieli nawet komu zostawić...
Zdala skłonili się sobie.
Przemko zaraz konia dosiadł, otoczyli go uwolnieni dworzanie, a Zaręba pobiegł pytać znajomych, co się na zamku działo.
Od nich dowiedział się, że Orcha kędyś przepadła a Mina się do księżnej wcisnęła, która chorą była i nieszczęśliwą.
Zaciął usta usłyszawszy to Zaręba i nie otwarłszy już ich, jechał tak gniewny do Poznania, iż nikt się doń przybliżyć nie śmiał.





IX.


Gdy Lukierdzie dano znać, że książe pan powrócił, zdawała się nie rozumieć tego i niewyszła przeciw niemu. Słyszała czy nie, — trudno po niej poznać było.
Bertocha, która o tem z przekąsem przyszła oznajmić, nie mogła pojąć dla czego ani rumieniec, ni bladość na twarzy się nie ukazały.
Nie drgnęła, nie podniosła głowy, siedziała milcząca i skamieniała.
W podwórzu Mina witała hałaśliwie pana, który ją zbył obojętnym pół uśmiechem.
Po przywitaniu Wojewody i Biskupa, Przemko poszedł do żony.
Siedziała u kądzieli nie przędząc. Zobaczywszy go, powstała zwolna, stanęła przed nim nie jak żona, jak służebnica.
Książe spojrzawszy na nią — niemy, uląkł się tego widma tak zmienionego, że w niej prawie Lukierdy poznać było trudno.
Resztki młodości znikły, była to istota przeobrażona w posąg nieczuły.
Gdy powoli zaczerwienione oczy podniosła nań, przeszyły go do dna duszy, Nie było w nich wymówek, ani skargi, ale śmierć niemi patrzała...
Uląkł się tego żywego trupa.
Zdala czatowała ciekawa pierwszego spotkania Bertocha. Nie rozumiała co się działo. Widziała ją zastygłą, jego ze wstrętem jakimś prędko wychodzącego z izby...
Skinął na niemkę, która czekała.
— Coście z nią zrobiły? — zapytał.
— My! my! — żywo rękami poruszając krzyknęła Bertocha. — My? Ona sama nie my temu winna! Wypłakuje oczy za tą starą czarownicą, pijaczką która się nie wiedzieć gdzie podziała...
Przemko spojrzał surowo, Bertocha zarumieniła się i nie pytana przysięgać się zaczęła.
— My! my nie wiemy nic! Stara poszła gdzieś — przepadła!!
Książe już nie słuchał...
Wieczorem poszedł do Miny; ale z drogi dwa razy się zawracał. Szedł, ciągnął go nałóg, a wstręt miał i obawę. Wreście nie oparł się pokusie, pospiesznym krokiem wpadł do niej, lecz nie jak dawniej ją witając. — Chłodny był i obojętny.
Mina przystąpiła doń z zuchwałością, do której nawykła — ale odpychał ją jakąś dumą, której nabrał w niewoli. Człowiek był inny — zestarzał.
Nie mogąc go poruszyć niemka, płakać poczęła, lecz i łzy nie poskutkowały. Myślał o czem innem, na ostatek, napastowany łzami, pogniewał się i precz iść chciał gdy go uściskiem strzymała.
Czułość ta nie uczyniła wrażenia, patrzał surowo i choć pozostał, nie rozmarszczył się.
Nie był to już dawny Przemko namiętny, zalotność, płacz, gniewy znosił z lekceważeniem.
Gdy po krótkim pobycie wyszedł, Mina rękami oczy sobie zasłoniła — była w rozpaczy.
— Ona, księżna ta przeklęta winna wszystkiemu! — zawołała. — ma litość nad nią! Póki ona żywa, nie będzie końca...
Padła z rękami pościskanemi na łóżko...
Przemysław jak krótko litość uczuł nad żoną, której widoczna choroba wstręt w nim budziła, tak mniej jeszcze dał się ująć napaściom dawnej kochanki...
Inne myśli napełniały mu głowę i burzyły się w piersiach. — Sięgał niemi wyżej i dalej nad ten grodek na którym siedział, i w którym ciasno mu było.
Potrzebował ludzi do rady, coby go zrozumieli i poparli. Wojewoda Benjamin, Tomisław kasztelan mówili mu o tym małym kawałku Polski, którą on trzymał; — niewola u Henryka, może chciwość panowania na większym obszarze księcia Wrocławskiego, nauczyły go więcej pragnąć, patrzeć dalej. —
Nie miał się powierzyć komu...
Niepokój ten ducha, któremu ciasno było i duszno wszędzie, potrzebującego się wylać, znaleźć sprzymierzeńca, pomoc, radę — nazajutrz zaraz wygnały go z domu.
Jechał bez celu prawie, niewiedząc dokąd, z kilką ludźmi tylko, tym co go pytali o kierunek podróży, odpowiedzieć nieumiejąc. Łowów nie chciał, towarzystwo zwykłe ciążyło mu — tęsknił za zmarłym stryjem, który byłby go jeden zrozumiał i pocieszyć umiał.
Ks. Teodoryk jako ojciec duchowny, czuwający nad księciem, zaniepokojony był tym stanem jego, nie mogąc dobadać przyczyny. Lękał się i o siebie, aby nie popadł w niełaskę. Nieśmiało ofiarował się towarzyszyć.
Przemko odmówił pół słowem.
Za murami zamku spotkał kanclerza Wincentego proboszcza poznańskiego. Był to kapłan cichy, nie dworak natrętny jak Teodoryk, milczący, rozważny, więcej z księgami niż z ludźmi żyjący. Szedł pieszo na zamek z agendą w ręku.
Przemko, który tylko co Teodoryka odprawił, jego zatrzymał.
— Książe Wincenty — odezwał się — jesteście mężem dobrej rady. — Jeżeliście nie znużeni, siądźcie na spokojnego stępaka i jedźcie ze mną. W polu człowiek się swobodniej rozmówić może, a jam długo w murach siedział i te mi się sprzykrzyły. Ciężko mi na duszy. Mój ojciec duchowny zbyt powolny jest, nadto potakujący — wy mi prawdę rzeczecie, ja jej potrzebuję...
Ks. Wincenty, który choć miał zaufanie pana swego, szczególnych łask jego nie posiadał nigdy, zdziwił się nie mało. Wracał do domu i w żadną podróż puszczać się nie myślał, lecz usłyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwością wielką oświadczył się gotowym do podróży.
Na skinienie księcia, konia mu podano. Dwór pozostał opodal nieco. Przemko zbliżyć się kazał kanclerzowi. Twarz miał posępną i zmęczoną.
Wyjechali w pole na ów gościniec pamiętny, który niegdyś wytrzebiono za Chrobrego, gdy Cesarz Otto pielgrzymował do Gniezna.
Książe zwrócił się do towarzyszącego mu w milczeniu kapłana.
— Ojcze mój, — rzekł — słuchajcie, bo się wam wynurzę jak na spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Więzienie, największa męczarnia dla człowieka ma też swe błogosławieństwa, zasiewa ono w nas myśli, któreby wśród burzliwego życia nie przyszły. Doświadczyłem ja tego. Z niewoli wróciłem innym.
Westchnął ciężko.
— Dopóki żył stryj mój Pobożny, jemu zwierzać się mogłem — teraz nie mam nikogo, a potrzebuję rady i pociechy.
Tak jak u nas dziś jest, nie może być dłużej. Spojrzyjcie co się to stało od podziału Krzywousta, od czasu jakeśmy koronę Ottonowską stracili. Na szczęty rozpada się ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, Cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nią chciwemi pazury sięgają.
Giniemy, ojcze mój! giniemy!
— A jestże w mocy ludzkiej radzić na to? — odparł kanclerz.
— Choć pokusić się o to potrzeba — mówił książe. — Korona polska od Rzymu była zawisłą i jemu nie Cesarstwu hołdowała. Rzym zbawić nas może wracając utraconą koronę i władzę jedną. Rzym silny jest.
Ks. Wincenty popatrzał nań zdumiony.
— Gdybyśmy mieli Arcybiskupa w Gnieźnie, jechałbym pewnie do niego, z nim radzić o tem, jemu się zwierzyć.
Zjednoczę w ręku całą Polskę wielką, po Mszczuju wezmę Pomorze, po Leszku spodziewam się dostać Krakowa i Sandomierza. Dla czegożbym królem się nie miał nazwać i wszystkich książąt pomniejszych stać się głową?
Korona Chrobrego u was leży we skarbcu ze Szczerbcem — w Gnieźnie koronować się mogę. Ona mi da siłę, da potęgę, co ten nieład ukróci.
Mówił Przemysław z uniesieniem, podnosząc głos i ręce, zapał ten odbił się powoli na sercu Kanclerza. Myśl wielka, śmiała, zuchwała uderzyła go, ale zdała mu się czemś niepoścignionem, marzeniem snów więziennych.
Sprzeciwiać się jednak nie śmiał. Patrzał na księcia, nie znajdując słowa ani na potwierdzenie, ani na naganę.
Przemko z oczów mu to czytał.
— Prawda? — rzekł — księże Wincenty, zdaje ci się to szaleństwem, że ja świeżo z niewoli puszczony, oddawszy Wieluń, straciwszy z tego co miałem, śmiem sobie taką przyszłość wróżyć! Ale ja czuję, że gdybym miał na stolicy Biskupiej w Gnieźnie męża coby mnie podpierał a szedł ze mną, dosięgnąłbym tego, czego pragnę.. odżywiłbym martwą Chrobrego koronę!
Ks. Wincenty zdobył się na odpowiedź w końcu.
— W. Miłość wiesz, że kapituła Gnieźnieńska osierocona jest od dawna. Wybrano Włościbora kanonika, którego w Rzymie potwierdzić nie chciano.
— Włościbora ja nie znam z czego innego — rzekł Przemko — tylko że mąż jest pobożny. Tu zaś, ojcze mój pobożności trzeba ale jej niedość, sama ona do tego wysokiego dostojeństwa nie starczy. Arcybiskup Gnieźnieński jest dziś u nas jedynym panem i władzcą nad ziemiami naszemi, a widzicie, że i ten przy całej mocy jaką ma z Rzymu, nie może nic. Biskupów mu więżą, księży uciskają, klątwy nie starczą. Dwu nas tu powinno być jak tam za zachodzie Papież i Cesarz, u nas Papież i Król!
— Miłościwy panie — odezwał się z małym uśmieszkiem ks. Wincenty — byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie żyli niż tamci.. bo tam Cesarze papieżów więżą, a Papieże ich zrzucają.
Książe nie odpowiadając jechał w myślach pogrążony — widać było, że też same snuł dalej.
— Włościbor — powtórzył — mąż pobożny ale nam potrzeba dzielnego.
— Gdy Bóg najłaskawszy ujrzy, że taki nam potrzebnym jest — dodał Wincenty — wierzcie mi! da go nam cudem, jak nieraz dawał stolicy swej ludzi co wczoraj zdawali się wątli i mali, a na niej rośli i olbrzymieli.
Książe ledwie dając dokończyć mówił dalej:
— Mój ojcze! mój ojcze, lękam się, abyście mnie fałszywie nie zrozumieli. Zda się wam może z tego com rzekł, że ja dla siebie korony pożądam?? dla dogodzenia dumie mojej?
Obejrzał się ku niemu.
— Sądząc tak omyliłbyś się... Chcę korony tej dla ziemi mojej więcej niż dla siebie. Gdybym ją dostał, widzicie, że nie mam jej zostawić komu, ani bym mógł ją tak silną i wielką uczynić, jakbym pragnął. Ale pod tą koroną zestrzeliłyby się wszystkie promienie starego królestwa, dziś rozpierzchłe... Królestwa, które jest teraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogłoby być światłością wielką!
Kanclerz słuchał pilnie i nasłuchać się nie mógł, tak nowem to było z ust Przemysława, który rzadko dawniej o poważniejszych mówił sprawach, a pańskiego tyle tylko w nim widział, iż naśladując Ottokara Czeskiego, świetnie i wspaniale występować lubił, co mu za złe poczytywano, bo małe księztwo nie starczyło na przepych, jakim się otaczał.
Inny, nowy Przemysław stał przed nim, któremu nie dowierzał jeszcze, czy mu się w oczach nie odmieni.
Jechali tak coraz dalej, a książe pytał Wincentego, czyby znużonym nie był.
— Nie czuję się wcale zmęczonym, boś mnie W. Miłość pięknemi orzeźwił słowami.
— Jak myślicie — odezwał się książe — rychło-li będzie obsadzona katedra w Gnieźnie?
— Jeden Bóg wie — rzekł kanclerz — zabiegi są tam wielorakie... Być bardzo może, iż żaden z naszych nie osiędzie na katedrze Ś. Wojciecha, a naślą nam z Rzymu Włocha lub Francuza... Teraźniejszy Ojciec Św. cały być ma Francyi oddany.
— Niech Bóg nas uchowa od tego — przerwał Przemko. — W takim razie Włościbor już lepszy! Kapituła może słuszne swe żale wynurzyć przed Papieżem...
— Do Rzymu! daleko! — westchnął ksiądz Wincenty.
Jechali milczący.
— Ojcze Wincenty — rzekł książe badając go oczyma. Nie zdałożby ci się dla kościoła, dla kraju, dla mnie, odprawić podróży do apostolskich progów, aby tam zanieść prośby i skargi nasze?
Kanclerz spojrzał zdziwiony.
— Maluczki jestem — rzekł — głos mój tam ważyć nie będzie. Pojadę ja, rozniesie się wieść, pobiegną drudzy.. a trzeci wśród nas wciśnie się i infułę pochwyci.
— Dla czegóż wszyscy o tem wiedzieć mają dokąd jedziecie i po co? — odezwał się książe. — Jabym wam dał listy moje i prośby do Ojca naszego.., mówilibyście nie od siebie, ale za mnie. Bóg wesprze cię swą opieką. Sprawa wielka i ważna. Przedstawcie Papieżowi jako to królestwo, które hołduje jemu, rozerwane jest, i że wydarte będzie Rzymowi, a dostanie się Cesarstwu, jeśli mąż silnej dłoni i rozumu bystrego nie siądzie na stolicy.
— Ale zkądże tego męża weźmiemy? — spytał ks. Wincenty — czy W. Miłość masz kogo w myśli?
Przemko oczy zwrócił w niebo, jakby w nim rady szukał.
— Opatrzność Boża musi nam przyjść na ratunek i męża tego zesłać, ja.. niemam nikogo, ale w nią ufam. Powieziecie żądania, człowiek się znajdzie. Niewiem kto on będzie, ale, jeśli Bóg nas ocalić ma, ześle nam męża powołanego.
Zamilkł chwilę.
— Wy coście biegli w piśmie — dodał — wiecie najlepiej, iż w godzinach wielkich i stanowczych, Bóg zsyła proroki swe, władzce i kapłany. A bierze ich z pola i od trzód, z tłumu, z ciżby i namaszcza je i rosną ubłogosławieni, promieniem łaski, bo człowiek tyle ma sił, ile Bóg w niego wleje.
Zdumiał się znowu mowie tej w ustach księcia niezwyczajnej ks. Wincenty, sam Przemysław teraz zdał mu się powołanym przez Boga.
— Widzisz — mówił książe — jam także słaby jest i ułomny, a jednak we mnie wykłuwa się myśl wielka. Urosła ona w więzieniu, trapiła mnie i gniotła jak na urągowisko, bom zamarzył o koronie wtenczas, gdy straże stały u drzwi moich i urągały się upokorzeniu memu. Gdym się powinien był czuć znękanym i przybitym, rosłem właśnie i potężniałem na duchu. Nie mogęż ja rzec, że mnie pan Bóg ukarał niewolą, abym z niej wyniósł ziarno, z którego urośnie korona? To co mnie zabić miało, odżywiło mnie! Daj mi powiernika Arcykapłana a.. zobaczysz.. dźwignę Chrobrego koronę... Wynijdzie ona z grobu i zmartwych powstanie!
Oczy mu się lśniły, patrzał jak gdyby już ją miał na skroni.
— Jedziesz do Rzymu? — spytał milczącego Kanclerza.
— Spełnię rozkazy wasze — odpowiedział chłodno kanclerz — chociaż tej wiary jaką was Bóg obdarzył nie mam w sobie! Czyńcie ze mną co się wam podoba! Pozwólcie jednak przypomnieć, że ojciec wasz duchowny ks. Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym byłby nademnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.
— Tak — rzekł Przemysław — ale mnie prawego i nieugiętego potrzeba posła, a on miękki jest i powolny do zbytku... Widzisz, że przed nim duszę moją odkrywając w sprawach innych, w tej mu się otworzyć nie chciałem. Prawości waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo Bóg was dziś na mej drodze postawił.
Ks. Wincenty, na którego to nagle spadało niespodzianie a dziwnie, zafrasowany był wyborem, jaki go spotkał. Uśmiechało mu się jak każdemu duchownemu zobaczyć apostolską stolicę, spełnić tak wielkie posłannictwo — obawiał się, czy mu podoła.
— Jeśli możliwem to — odezwał się cicho — odwróć, panie mój, odemnie te kielich razem nęcący a straszny.. Godniejszego wybierzcie...
— Nie znam od was godniejszego!
Spojrzał nań wyzywająco.
— Jedźcie, księże Wincenty!
— Pojadę! — odparł skłaniając głową Kanclerz.
— Oprócz Tylona, który listy wam wyda — odezwał się prędko i wesoło Przemko — nikt wiedzieć niema dokąd i z czem jedziecie. Niechaj sądzą, że do Trewiru ślę was po relikwije, albo do Kolonji po leki dla żony słabej.
Ks. Teodoryk mąż zacny, ale i on wiedzieć nie potrzebuje, co zaszło między nami.
Na tem dokończył książe.
Byli już daleko od miasta.
— Wy księże Wincenty — rzekł Przemysław zatrzymując się — wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczęcią spowiedzi zwierzenia com wam rzekł, niech, zamknąwszy się listy do Papieża gotuje, ja pojadę do Gniezna, do grobu Ś. Wojciecha, pomodlić się, aby Bóg za przyczyną jego, koronie zardzewiałej dawny blask przywrócił.
Rzekł i zostawując kanclerza samego z jednym pachołkiem, któremu towarzyszyć kazał, sam szybko popędził w stronę Gniezna.
Kanclerz zostawszy sam, długo nie mógł zebrać myśli powikłanych.
Tenli to był pan płochy a w przepychu próżnym zamiłowany, którego znał dotąd? lekki ów kochanek Miny, zaniedbujący żony, szukający pobocznych miłośnic, łatwowiernie dający się brać w sidła lada Ślązakowi?.. czy nowy człowiek, który nagle ożywił to ciało?
Ks. Wincenty zbierał w pamięci co słyszał, dziwił się, nie dowierzał. Jutro miała w nim mieszkać taż sama myśl czy — było to tylko wieczorne marzenie, o którem przez noc zapomni?
Dziwił go i sąd wyrzeczony o ojcu duchownym ks. Teodoryku. Znał go spokojny a poważny ks. Wincenty, jako człowieka przebiegłości pełnego i przebiegłością zbytnią a powolnością jednającego wszystkich, nie budzącego ufności w nikim — lecz sąd o nim pana zdumiewał go. Był pewien, że go potrafił ująć uniżonością swoją.
W tych myślach na wpół posłannictwu swojemu rad, wpół niem przelękły, powrócił późno do Poznania i natychmiast udał się do ks. Tylona.
Tylon, stylista, którego całą mądrość stanowiło pisanie gładkie listów na pargaminie i ciągnięcie z nich korzyści, człowiek nie zbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie; interesów pana swojego zdradzić nie mógł, z samej obawy stracenia urzędu. Powierzyć mu więc tajemnicę można było.
Gdy sam na sam we dwu znaleźli się w jego mieszkaniu przy małej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza, przełożonego swojego, o tej godzinie, uląkł się nieco. Na twarzy ks. Wincentego stało wypisane, iż z niemałej wagi sprawą przybywał.
Tylon pospieszył do progu przeciw niemu.
— W. Miłość mogliście mnie powołać do siebie — rzekł ściskając go — byłbym pospieszył! Jest li co pilnego? Mam wygotować pismo jakie na jutro? Choć w nocy nie dobrze już oczy służą, gotówem!
Ks. Wincenty rękami piersi ucisnął, tak był wzruszony i zmęczony.
— Naprzód, — rzekł — drzwi obejrzyjcie, abyśmy podsłuchani nie byli. — Przychodzę do was z rozkazem księcia. —
Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu się wewnątrz, począł ks. Wincenty opowiadać o swej z Przemysławem rozmowie i podróży do Rzymu...
Chociaż ks. Pisarz bacznie się po domu rozpatrywał i ręczył, że nikt podsłuchać ich nie może, stało się przeciwnie. Podejrzliwy Zaręba, który się lękał, aby księżnie się coś nie stało i aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzył i wycieczkę kanclerza z księciem i pospieszne jego przyjście do ks. Tylona po powrocie.
Nie wzdragał się podkraść do drzwi dla podsłuchów, i do drzwi się przytuliwszy tyle podchwycił, iż mowa była o podróży do Rzymu.
Zrodziło to w nim podejrzenie, iż nie po co innego, ks. Wincentego wyprawiano jak by z księżną, potomstwa niemającą, rozwód wyrobić.
Zwiększyło to jego miłość i litość dla nieszczęśliwej, a odrazę i niechęć do księcia.
Ale przeciwko temu jakaż była rada? co on mógł?
Przerażony i smutny wrócił do izby, którą z Nałęczem zajmowali.
Nie zwierzając się podejrzeń swych przed druhem, począł jak zwykle rozwodzić żale nad losem nieszczęśliwej.
— Widzieliście ją — mówił — taż to dusza się wzdryga na to, co z niej te baby niepoczciwe uczyniły! Jak trup biedna chodzi bez czucia i życia!
Nałęcz dzieląc uczucia przyjaciela, dodał, że we dworze rozpowiadano głośno o odgróżkach Miny, która gotową była na wszystko, aby pozbyć się Lukierdy, a narzekała iż ona ani żyć, ani umrzeć nie może.
Najgorszych więc spodziewać się było można prześladowań i udręczeń.
Z wielkim zapałem Zaręba począł dowodzić, iż oni we dwu powinni byli biedną prześladowaną bronić i czuwać nad nią.
— Księciu ona obojętna — nie patrzy nawet na nią, a Mina ją gotowa zabić!
— A cóż my możemy przeciwko babom? — odezwał się Nałęcz. Gorzej będzie, gdy kto w obronie jej zechce stawać, bo i ją i jego posądzić i skarżyć gotowi.
Zaręba wprawdzie nie wiedział co począć i jak bronić, ale się zaklinał, iż gotów choćby szyję dać dla księżnej.
— Szyję dać to najłatwiej — szepnął Nałęcz.. — baby się o to postarają, byleś na zawadzie stanął.
— Niech się dzieje co chce! — krzyknął Zaręba.
— A żeśmy pobratymy — dołożył spokojnie Nałęcz — rozumie się, że co tobie, to i mnie...
Posprzeczali się, pogodzili i uścisnęli.
— Ha! ginąć to ginąć! — rzekł Nałęcz — nie tak że to słodka rzecz życie. Bóg z niem...
Siedzieli gwarząc o tem do późnej nocy, a nazajutrz rano Zaręba już się kręcił podpatrując, co się działo około niewieściego dworu.
Widział że Mina latała wielce rozgorączkowana, naradzając się z Bertochą, lecz podsłuchać nic nie mógł.
Z rana ledwie już iść mogąc, Lukierda powlokła się do blizkiego kościoła, a po drodze zatrzymywać się kilkakroć musiała, bo jej tchu brakło.
Z pod zasłony jakby żałobnej, białej (bo taką noszono na głowie), widać było lice zbladłe, wychudzone i zwiędłe...
Zaręba, który za nią szedł i miał czas się przypatrzeć, wrócił oszalały z gniewu; kląc niemki i złorzecząc księciu.
W ciągu dnia biegał ciągle wyglądając, czy nie wraca, ale go nie było i trzeciego dopiero przyjechał z Gniezna, ale natychmiast zamknął się z ks. Wincentym i Tylonem.
Ks, Teodoryk zazdrośny i niespokojny kręcił się także, chcąc pod jakimś pozorem wcisnąć, ale książe grzecznie się go pozbyć umiał.
Późno już miał Przemko kłaść się na spoczynek, odmówiwszy z ks. Teodorykiem wieczorne modlitwy — gdy Zaręba stanął u progu i począł się domagać o posłuchanie sam na sam.
Dość niechętnie — zawsze w nim widząc nieprzyjaciela — książe się zwrócił ku niemu.
Zaręba skłonił się.
— Niech mi wolno będzie, — odezwał się, — przypomnieć W. Miłości służby moje wierne od dzieciństwa.
— Nie wypominajże ich! — odparł książe opryskliwie. — Mało ci? czego chcesz?
— Nie przyszedłem o nic prosić — rzekł Zaręba dumnie, — o jedno tylko, abym pana w was miał, którego bym mógł miłować i szanować. —
Przemko zwrócił się oburzony tą zuchwałą mową.
— Szalony jesteś! — krzyknął. — Ty!
Zaręba się nie cofnął.
— Com rzekł gotówem powtórzyć — zawołał. — Wasza Miłość i Bożą pomstę i ludzką niechęć ściągniesz na siebie, dając w oczach swych, za wiedzą swą niewinną niewiastę, córę książęcą, zamęczać w śmierć!
— A tobie co do tego! — niepoczciwy jakiś — krzyknął Przemysław. — Coś to ty jej, brat, opiekun, czy kochanek?
Zaręba z największą namiętnością wybuchnął.
— Anim brat, ani swat, — zawołał, — alem człowiek, co litość ma! Na to patrzeć nie można co grzechem jest o pomstę do Boga wołającym!
— Milcz! ty! — zawołał napadając nań Przemysław...
— Milczeć nie mogę i nie będę — mówić muszę! — ciągnął z pasją największą Zaręba. — Książe nie chcesz widzieć tego, że ją niemki niepoczciwe zabijają, — a zdałeś ją na ich łaskę i niełaskę.. Tak! one ją zabiją! odgrażają się z tem i zrobią.. Wśród jej sług nie ma jednej poczciwej. Piastunkę, co ją strzegła zabili.. na jej gardło godzą!
Książe słuchał coraz się bardziej gniewem unosząc — przeciw słudze, który śmiał mu dawać nauki. Widać było jednak, że go ogarniał niepokój, który utaić się starał.
— Coś ty za jeden? — zamruczał — co? jak ty śmiesz stawić się prokuratorem księżnej? prosiła cię o to! Ty! Wiesz, że ja mam tu władzę najwyższą? Mnie nikt sądzić nie ma prawa!
I rzuciwszy się na sługę, Przemko pochwycił go za gardło. Zaręba całej mocy, jaką nad sobą miał zażyć musiał, aby nawzajem nie porwać się księcia.
Lecz gdyby rękę podniósł tylko, wiedział że to życiem przypłaci.
Zcierpiał więc, twarz mu krwią nabiegła —
Przemko ochłonął, puścił go i silnie pchnął od siebie.
— Dziękuj Bogu — krzyknął trzęsąc się od gniewu — dziękuj Bogu, że wyjdziesz ztąd cały!
Od tej chwili żebyś mi się niepokazywał na oczy! Precz z dworu! Jeżeli jutro zobaczę cię na zamku, każę rzucić do jamy, z której nie wynijdziesz żywy...
Precz! precz! — powtarzał coraz głośniej miotając się od gniewu.
— Idę — ponuro odparł Zaręba — a no — słowo między nami ostatnie. Pamiętaj książe, jeżeli dasz tę nieszczęśliwą o śmierć przyprawić — takąż śmiercią sam zginiesz!!
Dokończywszy słów tych, które Przemysława na chwilę skamieniły, — bo stanął niemy rażony jak posągi — Zaręba otworzył drzwi i wybiegł.
Nie myślał nawet o tem, że ścigać go mogli, że mu niebezpieczeństwo groziło — nieprzytomny był. Wprost wpadł do izby swej i chłopcu konia osiodłanego podawać kazał.
Nałęcz drzemiący już zerwał się z ławy, łoskot posłyszawszy, a gdy zobaczył druha z twarzą wywróconą, z oczyma pałającemi, pochwycił go oburącz wołając:
— Co się stało?
— Nie strzymałem się — począł głosem przerywanym Zaręba — bluznąłem księciu w oczy! Zagroził mi wygnaniem, jamą, śmiercią, precz iść muszę.. Gdy się opamięta albo mnie da ściąć lub..
Nałęcz nie dosłuchawszy do końca pochwycił ze ściany hełm swój i miecz, przypasując go spiesznie.
Nie odezwał się ani słowa, lecz widać było, że chciał, bez namysłu, losy przyjaciela podzielać.
Zaręba ani go pytał ni strzymywał... Nie mówiąc do siebie poczęli chwytać co mieli najdroższego ze ścian i skrzyń, nie mając czasu wszystkiego zabierać.
Co śpieszniej trzeba było z zamku uchodzić.
Zarębie już konia wiedziono i pod oknami tentent kopyt słychać było, gdy Nałęcz do stajni pobiegł po swojego. Zarzucił nań pierwsze lepsze siądzenie po ciemku, dosiadł go i z szopy wyjechał. Zaręba czekał nań nie ruszając się z miejsca.
Kłusem podążyli ku wrotom już zamkniętym, ale Zaręba otwierać je kazał, i zaledwie wymknąwszy się za nie, oba wczwał puścili się jedną drogą.
Książe stał jeszcze rozmyślając co pocznie, gdy tentent w podwórcu posłyszał. Gniew, który na czas krótki przytomność mu odjął, wybuchnął. Wypadł sam wołając komorników, podkomorzego aby zuchwalca Zarębę, który śmiał go słowy niepoczciwemi tknąć, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono.
Nim rozkazy te niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli się, szukać poczęli winowajcy — oni już oba z Nałęczem byli za miastem daleko.
W izbie, do której wpadła czeladź, znalazła wszystko porozrzucane, ślad tylko, że jej mieszkańcy nagle ztąd uchodzili.
W szopie koni nie było.
Natychmiast czeladź na koń posiadała, aby gonić za niemi, Podkomorzy dał księciu znać, że Zaręba wraz z druhem pośpieszyli z zamku się wykraść, i pogoń za niemi wysłano.
Nie było tajemnicą dla części dworu książęcego co zaszło między panem a sługą. W czasie krzykliwej z Zarębą rozprawy, kilku u drzwi słuchało. — Pomiędzy niemi byli przyjaciele Miny i Bertochy.
Gdy wrzawa na zamku powstała, pobiegli zaraz z doniesieniem, że Zaręba ważył się panu za księżnę czynić wymówki, że mu groził nawet.
Mina posłyszawszy w ręce plasnęła z radości.
— Ten mi pomógł jak należy! — zawołała. — Juści kiedy tak za nią gardłował, kochankiem jej był — to jawna rzecz... Sam się zdradził. A książe ma cierpieć wiarołomną przy sobie, która na śmierć zasłużyła?
Obie z Bertochą żwawo się naradzać zaczęły.
Przez całą noc niemal na zamku snu nie było, biegano, słano, a pogonie zmęczone napróżno powracały.
Zbiegów pochwycić nie mogły.
Gdy księciu o tem dano znać, obojętnie skinął ręką, jakby już do tego wielkiej nie przywiązywał wagi. Rad był może, iż mu winowajca uszedł.
Lecz gniew w nim nie ustał jeszcze.
Następnego dnia gotując się z tego korzystać czekała nań Mina, ale nie przyszedł.
Nie był też u Lukierdy.
Księdzu Teodorykowi żywoty jakieś czytać sobie kazał i sam pozostał w izbach zamknięty.
Parę razy Bertocha próbowała dostać się do niego — nie pozwolił jej puszczać do siebie.
Do późnej nocy Mina czatowała w podwórcu czy się nie pokaże, aby mu zajść drogę — ale nie przestąpił progu.
Z szeptów namiętnych około siebie Lukierda domyślała się, że coś zaszło, lecz obojętna pytać nie chciała.
Żadna groźba dotknąć już jej nie mogła.
Umysł jej na poły obłąkany tem zerwaniem z rzeczywistością — w przeszłości i wspomnieniach szukał pociechy. Mieszkała w nich i z niemi, wyobrażała sobie, iż to co się z nią działo, marzeniem było, a sny jej prawdą.
Mina i Bertocha stawały zdumione, gdy czasem przy nich, oczy zamknąwszy nucić zaczęła, płakać i jakby z niewidzialnemi rozmawiać duchami.
— Czarownica jest jak Orcha! — mówiła Bertocha.
— Nie, tylko rozum straciła — odpowiedziała Mina. — Schnie to stworzenie, szaleje a zdechnąć nie może.
I po za nią stojąc pięści podnosiła do góry, jakby dobić ją chciała.
Śmiechy i groźby niewiast, już na niej żadnego nie czyniły wrażenia. — Nie widziała i nie słyszała ich — patrząc w te światy swoje, w których cała była.
Po upływie dni kilku, Przemko, który teraz zarówno obu, żony i kochanki unikał — ciekawością może wiedziony, wszedł do Lukierdy, właśnie w jednej z tych chwil widzeń i marzeń, co ją odrywały od ziemi.
Wejście męża przebudziło ją — wstała.
Spojrzała nań milcząc, oczyma przeszywającemi, obłąkanemi i zachwiawszy się na nogach, musiała upaść na siedzenie.
W Przemysławie widok jej zamiast litości, gniew wywoływał.
— Tęsknisz pewnie za straconym kochankiem! zamruczał szydersko.
Lukierda nie zdawała się rozumieć.
— Kochankiem? — odezwała się po namyśle. — A któż takiego trupa jak ja kochać może?
Wyciągnąwszy ręce wychudłe, odsłoniła twarz bladą i spojrzała z pogardą na męża.
— Czyż mnie jeszcze zwalać trzeba — odezwała się — aby mieć za co dobić? Wszak i tak mnie zamęczą! Dajcie mi czystą umierać! albo.. albo.. (podniosła się składając ręce) a! dajcie mi pieszo, boso iść ztąd precz! Nic nie wezmę, nawet sukni, którą z sobą przyniosłam.. nic — pójdę o żebranym chlebie! Przyjmą mnie swoi, albo dobrzy ludzie! Są dobrzy na świecie. Nie męczcie mnie, puśćcie...
Płacz miała w głosie, Przemko, słuchając uśmiechnął się gniewny.
— Któż cię tu męczy? — mruknął.
— A! wszyscy! Ściany, ludzie.. powietrze, woda.. wszystko — zawołała nie patrząc na niego, jakby sama do siebie. — A! i piastunkę starą, co mnie broniła.. zabili!
Książę się burzyć zaczynał.
Zatrząsł się, słuchać już nie chciał, wybiegł uderzywszy drzwiami.
Bertocha z Miną, drogę mu zabiegły.
— Ona szalona jest! — poczęła Mina widząc zagniewanego pana. — Zawodzi ciągle żale, aby ludzie słuchali i litowali się jej, a księcia nienawidzili!
— Życie nam z nią obrzydło — dodała Bertocha. — Dnia ni nocy spokojnej niema.. Głowy tracimy, bo jej nie dogodzić niczem!
Krzyków niewieścich nie mogąc znieść Przemysław, dał znak ręką, aby zamilkły i odszedł zagniewany.
Ks. Teodoryk, który zdala wszystko śledził, chcąc zbadać usposobienie księcia — bo się dorozumiewał z podróży kanclerza, iż o rozwód iść mogło — naprowadził wieczorną rozmowę na Lukierdę.
— Zdrowie miłościwej pani naszej — rzekł — w opłakanym stanie... Mówią wiele o sławnym lekarzu, który księżnie Gryfinie miał potomstwo obiecać, czyby go nie wezwać z Krakowa, aby radził księżnie naszej?
— Księżnie?? — odparł roztargniony Przemko, — księżnie?
— W oczach nam niknie i dogorywa — dodał ks. Teodoryk. — Wasza Miłość potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tu żadnej niema nadziei.
Na takie nieszczęśliwe związki monarchów w Rzymie względy mają.
Rzucił to słówko ks. Teodoryk, sądząc, że niem może dobędzie coś z księcia, którego, zdało mu się, że odgadnął. Przemysław jakby nie posłyszawszy nawet, czy nie chcąc rozumieć, odparł:
— We wszystkiem godzić się potrzeba z wolą Bożą...
Zbył go tem, co niemówiło nic, a nawet nie dozwalało odgadnąć co myślał.
Badanie nie powiodło się ks. Teodorykowi, ale nie wybiło mu z myśli tego, iż ks. Wincenty musiał dla rozwodu posłany być do Rzymu. Książe rad był może, iż go tak fałszywie posądzano.
Sprobował jeszcze ojciec duchowny litościwem słowem odezwać się o księżnie, sławiąc jej dobroć i pobożność, ale na to żadnej nie otrzymał odpowiedzi.
Mina krzątała się niespokojna, przypisując zawsze obojętność księcia politowaniu nad żoną. Uczucie to rosło tem więcej, im dłużej Przemysław unikał jej. Nigdy jeszcze nie trafiło się, aby na długo tak ją zaniedbał, tak widocznie ostygał dla niej. Oburzyła się na niego, odgrażała, zowiąc niewdzięcznym.
Stawała na czatach w miejscach, przez które zwykł był przechodzić, chcąc go gwałtem zaciągnąć do siebie, ale długo pochwycić nigdzie nie mogła.
Nareście wieczora jednego udało jej się zastąpić mu drogę.
— Cóż to — zawołała — mam już na pośmiewisko ludziom pozostać opuszczoną?
Przemko nie odpowiedział.
— Wy mnie znacie, że ja dobrą i złą być umiem! Ja się nie dam tak na śmiecisko wyrzucić.
Książe ręką starał się ją usunąć na stronę, lecz nie ruszyła z miejsca.
— Potrzebuję rozmówić się z wami! — dodała.
— A ja niechcę mówić z tobą! — zawołał Przemko. — Słyszysz!
Niemka z bólu i gniewu zdrętwiała.
— Tamta ci już milsza! — krzyknęła — ten trup blady! Wolisz teraz swoją księżnę panią, niż prostą dziewkę, którą można wygnać precz choć z niewoli, a może od śmierci ocaliła!
Wołała tak niezważając na to, iż w podwórzu ludzie przechodzili, książe stał dumny coraz groźniej się marszcząc i widoczniej niecierpliwiąc. Oziębłość ta i pogarda wzmagały gniew Miny.
— Tak! teraz znać mnie niechcesz! — wołała głośno, nieruszając się z miejsca. — Wstydzisz się mnie. A gdyby nie ja, Łysy by cię był zgnoił lub ubił w lochu...
Przemko nie mogąc się jej pozbyć, zawrócił się i wszedł do pierwszej izby, jaka mu się nastręczyła. Mina pognała za nim, — było to jej nowe mieszkanie...
Niemka miała czas na zamku zagospodarować się jak pani. Wiele sprzętu pozabieranego bez wiadomości Lukierdy przystrajało jej izby i stoły. Suknie nawet, których księżna prawie nigdy niekładła, ani pytała o nie, poprzechodziły do niej.
Bertocha i Mina nie bały się rabować Lukierdę, bo ta, oprócz kilku skromnych pamiątek przywiezionych z domu, do niczego nie przywiązywała ceny. Niemka przepychem lubiąc się chwalić przed ludźmi, zagarniała co mogła. Uderzyło księcia porównanie ubóstwa i zaniedbania żony ze zbytkiem w jaki ta opływała.. Nie powiedział nic, ale powlókł wzrokiem do koła, i ta myśl, że jakaś służebna roiła sobie może, iż zasiądzie obok niego, dumę jego obraziła. Patrzał stojąc zadumany. Mina czekała na słowo jakieś, coby dawną miłość przypomniało — napróżno.
Siadł potem znużony, opierając się na ręku.., twarz miał zasępioną.
Mina z załamanemi rękami, stała wciąż przed nim.
Zaczęła próbować uśmiechu, lecz spojrzenie które rzucił na nią, zwarzyło go.
— Ani dobrego słowa! — zawołała.
Przemysław zmierzył ją oczyma, nie powiedział nic, poruszył się tylko niecierpliwie i odwrócił od niej.
Niemka naprzeciw niego usiadła, założyła ręce na piersiach, nie spuszczała go z oka.
— Widzę, — rzekła, — żeście choć późno pokochali się w żonie!
I tem jeszcze nie wywołała odpowiedzi.
— Jej dni policzone! — dodała — ledwie dysze...
Rzucił się książe, lecz ta oznaka nowa niecierpliwości ust jej nie zamknęła.
— Jak nie ją i nie mnie — to przecie sobie inną może znaleźliście do kochania? — odezwała się niemka.
Książe się rozśmiał pogardliwie.
— Wam ino to bzdurstwo w głowie! — zamruczał.
— Bez niego i wy też nie wyżyjecie — ciągnęła dalej Mina. Wszyscyście jednacy, książęta i chłopi! Gdy się wam stare twarze uprzykrzą, myślicie że już kochania koniec, a wam nowego się chce tylko!
I na to książe nie rzekł nic.
Mina widząc, że go słowy nie rozchmurzy, poruszyła się przyjmować winem i łakociami.
Książe przyjął kubek, twarz mu się nieco rozpogodziła.
Zręczna niemka żarcikiem swawolnym i śmiechem starała się go zabawić. Poskutkowało to i książe zdawał się zapominać o trosce, z którą tu przyszedł.
Uśmiechnął się nawet, choć dosyć chłodno, ale i to był znak dobry. Mina pochwyciła go za rękę...
— Darmo! — zawołała — nikt was tak jak ja kochać nie będzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamtą chorą litość mieć możesz.. ale serca dla niej nigdy!
Chciała go wyciągnąć na słowo, lecz Przemysław słuchał roztargniony. Myślami był gdzieindziej, szczebiotanie to i przypominanie żony, męczyło go.
— Tamta — mówiła Mina — to widmo już tylko straszne, co się niewiedzieć na co włóczy po świecie, a nam wszystkim życie zatruwa.
Rozum postradała, sama nie wie, co się z nią dzieje.., to płacze, to śpiewa, to narzeka na cały świat i na was — na was, żeście jej życie zatruli i zgubili.
Przemysław w końcu rzucił się i wybuchnął ręką bijąc o stół.
— I od was i od niej radbym, żeby mnie kto uwolnił.. Dosyć już mam i tego trupa i tego narzekania!
Póty!
Wskazał na gardło. Dopił kubka, cisnął nim i wyszedł z izby.
Miny oczy zaświeciły.
— Powiedział — powiedział! — żeby go od tego trupa uwolnić!
Uśmiechnęła się spoglądając na drzwi.
— Mam słowo!! Uwolnim cię od niego!!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tom II



I.


Zarębów i Nałęczów ród już naówczas po całej Polsce był rozsiadły. Dosyć ich znajdowało się na dworach Ślązkich, w Poznaniu, Krakowie, na Mazowszu, ale daleko więcej obojga tego zawołania ziemian po dworach swoich i gródkach siedziało.
Dziś, gdy człowiek każdy co najrychlej stara się być niezależnym i starczyć sam sobie, bo bezpieczeństwo od napaści dają mu prawa; — nie mamy już pojęcia, czem w tamtych wiekach był ród, rodzina, zawołanie jedno, znamie i krwi związek.
Zwali się ludzie imionami tylko, przydomkami jakie im dawano, nazwy od wsi brali, na których siedzieli dla rozróżnienia, ale związek krwi łączył najdalszych członków jednego plemienia w wielką całość, stanowiącą niby obóz obronny.
Widzieliśmy tak Odrowążów i Jaksów wojnę z sobą wiodących, a co krok na kartach kronik spotykamy zawołania ziemian gromadami służące książętom, albo przeciwko nim występujące.
Często, możny ród mając przeciwko sobie, książe we własnym domu spokoju nie miał.
Ziemianie liczebnie silni a majętni, ciągnęli za sobą spowinowacone rody i grozili panującym.
Z najdalszych krańców ziem różnych, na dane hasło odzywali się swoi. Trzymano się za ręce w złym i dobrym losie, pilnowano wzajem, posiłkowano, nie dano sponiewierać się ni upaść. Za jednego pokrzywdzonego mścili się wszyscy.
Książe Przemysław rozumiał to dobrze, iż Zarębę obraziwszy, cały jego ród i współplemienników przeciw sobie zburzy, do których przybywali Nałęcze, od nich silniejsi jeszcze, a liczniej rozrodzeni.
Michno Zaręba rodzinę mógł znaleść w pobliżu o mil parę na drodze do Sremu, lecz u niej łatwo go było poszlakować i doścignąć.
Puścili się więc oba z Nałęczem większe pomijając gościńce, lasami, z początku nie dobrze wiedząc gdzie ich oczy niosły.
Szło o to, aby się co rychlej oddalić od Poznania. Oba baczni wielce, lękając się pogoni, nasłuchiwali dobrze, a gdy w lesie tentent koni posłyszeli, przypadli cichaczem w gęstwinie, dając się czeladzi zamkowej wyprzedzić, co się im łatwo udało.
Nałęcz miał w okolicy Gniezna stryja starego, na wsi osiadłego, do którego czasem dojeżdżali dla łowów i spoczynku. Zwano go Włodkiem, a że niegdy w radzie książęcej zasiadał, Comesem go czczono.
Człowiek był dawniej krewki do zbytku, broił dużo, szalał długo, nawrócony, teraz życiem niezmiernie surowem, starał się okupić dawne życie swoje. Schronić się doń zdawało bezpiecznem, gdyż tam mało kto kiedy zaglądał. Domu reguła ostra była, i dwaj młodzi nie chętnieby się poddali jej na czas dłuższy — lecz na krótko i ten przytułek był pożądany.
W Nałęczynie bez mała, klasztór Włodek założył.
Stary Comes, chociaż żonaty z dziewicą znakomitego rodu, ojciec dwóch synów i po zgonie żony, a i za jej życia pono swawolnie sobie poczynał, tak, że pobocznego potomstwa kilkanaścioro się znalazło. Wszystko to teraz z nim pod jednym dachem mieszkało i za niego pokutę musiało odprawiać.
Wyprosił był sobie Włodek, ofiarą dla kościoła księdza Niemca zakonu Św. Franciszka, który u niego kapelanem był i rygor mu tu klasztorny wprowadził.
O. Franc, którego tu poufale Ojczulem zwano, obchodził się z Włodkiem i jego rodziną bardzo surowo. On tu był teraz panem.
Po krótkiej z Zarębą naradzie, Pawłek Nałęcz pociągnął go z sobą do stryja, chociaż długo tu przebywać nie myśleli — Zaręba gorączkowy i niecierpliwy zabierał się zaraz wszystek ród objeżdżać, i przeciw księciu Przemysławowi go zbroić, opierając się na którym z książąt Ślązkich.
Nie wiedział Michna spełna co począć, lecz poprzysiągł, że na księciu pomścić się musi.
Nałęcz umiarkowańszy i chłodniejszy powstrzymywał go i starał się uspokajać, co niewiele pomagało.
— Ani dziś, ani jutro może nie dokażę tego co chcę — zawołał Zaręba — lecz póki żyw mu nie daruję za księżnę i za siebie!
Zjechali z drogi ku Nałęczynowi, do którego Pawłek prowadził. Potrzeba było nocować w lesie, a choć jesień była późna i chłód dojmujący, ognia nawet naniecić nie śmieli, aby ten ich nie zdradził.
Odzieży ciepłej nie mając, otulili się jak mogli, a nim konie u cudzego stoga popaśli, kilka godzin przesiedzieli drzemiąc w myślach zatopieni.
Nadedniem puścili się w dalszą drogę, i przemykając się bezdrożami, dojechali do Nałęczyna.
Dwór starego pokutnika leżał jak na wysepce pomiędzy jeziorkami dwoma, które umyślnie przekopami połączono. Broniło go to od napaści i odgradzało od świata.
Włodek zerwał z nim był wszelkie prawie stosunki, duszą swą grzeszną zajmując się jedynie. —
Zdala ponad obszernie rozstawionemi domostwy i drzewami, teraz z liści opadłemi, widać było drewnianą sterczącą w górę wieżyczkę kościoła z krzyżem sporym drewnianym także, wedle obyczaju zakonu Ś. Franciszka.
Przejechawszy długą hać rozgrzęzłą, którą zaniedbano poprawiać i woda ją w miejscach wielu poprzerywała, przebywszy kilka mostków lichych i podziurawionych, — stanęli u wrót, w które dobrze bić musieli, nim Nałęcz się odźwiernego dowołał.
Temu oznajmił się jako bratanek pana, domagając z towarzyszem gościny. — Stróż poszedł do pana, ale ten na modlitwie był, której mu przerywać nie śmiano. Musieli więc czekać długo.
Wpuszczono potem samego Pawłka, kazawszy Zarębie z końmi zostać za wroty...
Wszedłszy w podwórce, znalazł się Nałęcz naprzeciw męża ogromnego wzrostu, u wrót już stojącego, który na sobie miał suknię barwy siermiężnej sznurem prostym podpasaną. Tem się tylko ona od mniszej różniła, że kaptura nie miała.
Był to Włodek, bosy, w trepkach, z rękami obnażonemi, tak że widocznem było, iż gzła nie nosił, a twarda odzież za włosiennicę mu służyła. Twarz mimo postów i umartwień miał krągłą, pełną i zdrową, a brwi, jak dwie wiechy pół siwe...
Z dala postrzegł Pawłek parami idących kilka dziewcząt różnego wzrostu, także w sukniach burych, a za niemi w pewnej odległości tak samo odzianych chłopców dorosłych i małych, za któremi szedł Ojczulo w kapturze na głowie, kijem w ręku.., człek wychudły, silny jednak i oblicza surowego.
Chłopcy z księdzem szli ku jednemu budynkowi na prawo, a dziewczęta ze starą niewiastą, chustą ciemną osłoniętą i przygarbioną, zwracały się na lewo.
Włodek na zbliżającego się bratanka patrzał z uwagą i zdawał się go poznawać. Pawłek pospieszył rękę jego ucałować.
— Bóg z tobą! z czemże ty do mnie? — nie odstępując odedrzwi, które sobą zasłaniał rzekł stary.
— Stryju miły, — odparł Nałęcz, który natury był powolnej i do każdego zastosować się umiał. Stało się o czemby długo bajać przyszło, a no, ja i Zaręba, pobratym mój, potrzebujemy schronienia, bośmy przez księcia ścigani. —
Włodek się strasznie żachnął.
— Pogańskie syny! bezbożniki, cożeście to zrobili? — zakrzyczał.
— Nic kary godnego! Zaręba się ważył księciu na oczy wyrzucać życie jego nierządne, a po niewieranie żony. Rozgniewał się Przemko, trzeba było z życiem uchodzić.
Włodek głową zaczął kręcić.
— Kłamiesz! — rzekł.
— Prawdęm powiedział, jak mi Bóg miły!
— A u mnie myślicie, dla dwu łotrów z rozpustnego dworu schronienie? — zawołał Włodek. — Ja dla was życia nie zmienię, a wy tu nie wytrwacie. — Czy ty nie wiesz jakie u mnie życie?
— Wiemy, że u was klasztor, — rzekł Nałęcz, — ale i po klasztorach przyjmują ludzi do izb gościnnych. —
— Klasztoru u mnie nie ma! — przerwał stary — ale chrześcjańskie życie jest! takie jakie wszędzie powinno być! Modlitwa, od której nikomu się nie dam uwolnić — post, karność. — Co mnie tu po takich dwu trutniach nawykłych do dworskiej rozpusty?
Co wy tu robić będziecie?
— Odpoczniemy dzień jaki. —
Włodek mruczał.
— Nie odpędzę was od wrót, — rzekł, — ale pamiętajcie, u mnie jedno prawo dla wszystkich. Kto tu wszedł, musi ze mną Boga chwalić.. na wszelki sposób. —
— Toć i my nie poganie!
— A, poganie! poganie! tak jakem ja był dopókim nie przejrzał! — odezwał się stary. — Cielsko u was Bogiem, brzuch ołtarzem, rozpusta nałogiem! Poganie jesteście... Byłem ja wam podobnym, za to teraz pokutuję...
— My też do pokuty czas mamy...
— Co ty wiesz! — ofuknął stary. — Odebrałeś od śmierci posła, kiedy masz zdechnąć? Zawsze czas kajać się.
Pawłek stał milcząc, bo ze starym spierać się nie dobrze było.
— No.. wjedźcie, wjedźcie — dodał gospodarz, ale ja was, owiec zarażonych do mojej trzody nie puszczę. Jest u wrót domostwo puste, tam sobie mieszkajcie. A żebyście mi po dworze się nie włóczyli, młodzieży mi nie bałamucili. Na chleb wspólny do dworu możecie przyjść, zobaczym jak się sprawiać będziecie.. albo jedzcie osobno... My tu waszej społeczności nie żądni!
Nałęcz chciał coś powiedzieć, stary mu usta zamknął.
— U mnie posłuszeństwo pierwsze prawo — dodał. — Chcecie przytułku, nagnijcie karku.
Pawłek się skłonił, Włodek krzyknął po za się do dworu.
— Zadra! Sam tu!
Zjawił się stary człek, także buro i ubogo odziany, w czapeczce na łysej głowie, z oczyma przymrużonemi.
— Masz oto gości dwu — rzekł Włodek do niego — gospoda dla nich podle wrót, a konie do szopy... Siana posłać, strawa ta co dla wszystkich.. Tacy ludzie jak i my, muszą co i my pożywać i być radzi.
Wtem z różańcem w ręku nadciągnął Ojczulo, który się zdala przybyszom przypatrywał.
Pawłek wiedząc kto był, skłonił mu się pokornie.
— A w rękę duchownego nie możesz pocałować? — krzyknął Włodek.
Trzeba było pójść do ręki, którą mnich go pobłogosławił.
W twarzy ascety widać było pokój z apatją graniczący, dobroć chłodną... W ciągu powitania szeptał modlitwę i różaniec z dużych pacierzy złożony, w chudych, czarnych rękach przesuwał...
Włodek z wielkiem poszanowaniem opowiedział mu o przybyłym, co mnich przyjął obojętnie.
Gdy Pawłek ze starym rozmawiał, Zadra wpuścił już Zarębę z końmi do środka.
Michno, z konia zsiadłszy, którego chłopak przybył wziąć do stajen, podstąpił do gospodarza domu.
Szedł ze swą zwykłą butą, teraz jeszcze gniewem urosłą, która się nie miała czasu uspokoić, bez tej pokory i uniżoności, jakiej wymagał Włodek, trochę dla siebie a więcej dla Ojczula.
— Druh mój i pobratym — odezwał się — już powiedzieć musiał, co nas tu za bieda zagnała. Miłościwy panie, daj nam do czasu schronienie! Zwadziłem się z panem moim, ale sromać się nie mam czego.
Bezlitośny jest, a życie w jawnym grzechu. Nie napominają go inni, że żonę nieszczęśliwą daje na łup nierządnicy — serce mi się ścisnęło widokiem cnotliwej pani — rzekłem mu prawdę w oczy i przed gniewem uchodzić muszę.
Włodek i Ojczulo, który choć niemiec, mowę polską rozumiał, słuchali pilnie.
— Pięknie mówicie! ho! ho — odparł stary — ale mi się to coś dziwnem zda, żeście tak księżnę cnotliwą umiłowali, a panu się stawili jeżem! Są tam duchowni ojcowie przecie...
— Duchowni są a milczą — zawołał Zaręba — więc gdy ludzie nie mówią, kamienie krzyczeć muszą. Com uczynił, nie żałuję tego ani się wstydam. Pan jest bez serca, okrutny, a księżna już zamęczona przez niepoczciwych...
Ojczulo przysłuchiwał się modląc po cichu.
Włodek na dwór u wrót wskazał i rzekł krótko:
— Idźcież spocząć!
Z tą odprawą dumny Zaręba, nie czekając dłużej, zawrócił się nasępiony, skinąwszy na towarzysza i poszedł kędy mu wskazano.
— Hę? — odezwał się idąc do Pawłka — my tu pono długo nie będziemy popasali. Wytrwać będzie trudno. Z biedy i pod suche drzewo człowiek się chowa.
We dworku pod wrotami zimno było, pusto, niegościnnie... Służba chodziła milcząca i jak wystraszona.
Ledwie legli spoczywać, gdy dzwonek się dał słyszeć do obiadu.
Rzędami znowu szły dziewczęta i chłopcy, którym zdala goście się przypatrywali; dziewczęta z głowami pospuszczanemi, ręce na piersiach poskładane, chłopcy podobnie.
Wszystko to we drzwiach dworu znikło.
Nie wiedzieli jeszcze czy i oni dzwonkowi posłuszni być mieli, gdy ich do stołu wspólnego zawołano.
W ogromnej izbie, której całą ścianę wielki krzyż czarny zajmował, opodal od siebie ubogo nakryte stoły czekały na biesiadników. Około drzwi z jednej strony dziewczęta już stały różnego wzrostu, ale w jednej odzieży, z włosami krótko poostrzyganemi, z drugiej chłopcy bosi i w trepkach. Z boku podwyższony pulpit czekał na lektora.
Na stołach już stały misy i mało co kubków drewnianych, a że dzień postny był, zdala zachodziła woń mąki i oleju.
W głębi Ojczulo i Włodek, czekali na gości aby siąść. — Tym czasem wyrostek z bystremi oczyma, z głową już wygoloną jak u mnicha, zabierał się do czytania, a raczej do opowiadania językiem łamanym i mało zrozumiałym, co przed sobą miał po łacinie.
Zaręba i Nałęcz patrząc na ten osobliwy klasztor, weszli, i na wskazanych przy gospodarzu miejscach stanęli, Ojczulo mruczał już Benedicite i żegnał stoły.
Milczenie panowało w jadalni, gdy dokończył, usiedli wszyscy.
Zaręba spojrzał co na misach stało, bo byli głodni. Post był. — Kasza z olejem, polewka owsiana z kluskami i małe płotki przyskwarzone w oleju a mocno cuchnące — składały całą zastawę.
We dzbankach woda stała i piwo cienkie.
Zaczęto pożywać a Zaręba do chleba się zabrał, choć czarny był, bo mu się najpożywniejszym wydał.
— Nie zasmakuje wam jadło moje — rzekł uśmiechając się Włodek. — U nas post, grzechu pod moim dachem nie ścierpię, jedzcie co Bóg dał.
W milczeniu dziewczęta z jednej, chłopcy z drugiej strony chwytali z mis co mogli, kromkami chleba pomagając sobie zamiast łyżek, chlepiąc i chrupiąc.
Wyrostek przy pulcie plótł jąkając się, czego pewnie sam nie rozumiał — słuchali wszyscy.
Jedzenie nie trwało długo, bo z mis znikło wszystko co na nich stało, a nowych nie przyniesiono. Ojczulo powstał dziękczynną odmawiając modlitwę. Dziewczęta ustawiły się w rząd i pociągnęły pierwsze, chłopcy w pewnem oddaleniu za niemi.
Zostali tylko Ojczulo, gospodarz i goście.
— My wkrótce do kaplicy na modlitwę idziemy — rzekł Włodek — kto chce może z nami, nikogo nie zmuszam. Zabawy u mnie innej nie ma.
To mówiąc stary pocałował księdza w rękę. Zaręba się skłonił, skinął na Pawłka i wyszli.
— Ty co lepiej pana stryja znasz — zapytał Michno w podwórzu — powiedz mi, chyba tu nie codzień takie gody, na jakieśmy dziś trafili?
— Owszem, porządek to powszedni, a czasem i gorzej bywa — rozśmiał się Pawłek. — To tylko adwent a w wielkim poście we dwoje ostrzejszy post, we dwójnasób dłuższa modlitwa, dzienna i nocna.
— Wolałbym już naprawdę mnichem zostać! — rzekł Zaręba.
— Mnie się też zda, że stryj na tem skończy, iż dwa klasztory założy, córki w jednym a synów w drugim zamykając — odezwał się Pawłek. — Dwaj prawi synowie, nie mogąc tu życia znieść, poszli na inne wioski i rycersko służą.
— Do tychby i nam potrzeba — zakończył Zaręba — bo rychło z głodu poumieramy.
Wrócili do dworku, gdy już dzwoniono na modlitwę i parami znowu ciągnęły dzieci do kaplicy. Dwaj pobratymy podzielili się i Zaręba spoczywać, a Pawłek poszedł się modlić.
Kapliczka była nie wytworna, ale schludna. U W. Ołtarza stał sam Ojczulo a Włodek w komży mu posługiwał. Śpiewano pieśni, odmawiano modlitwy, podano[15] na twarz i nabożeństwo niemal do nocy się przeciągnęło.
Wieczorne jadło przysłano gościom do dworku, a było tak chude i biedne, jak ranne, tylko mniej niż pierwszym razem... Zaręba do innego stołu nawykły, bo jadał i pił dużo, posmutniał.
— Jeśli ci tu życie smakuje — odezwał się ocierając usta — siedź sobie, a ja, jutro w świat, nie wytrwam.
— Przecie wiesz, że razem być musiemy — rzekł Nałęcz. — Jutro pójdziemy innego kąta szukać, a pogoń nas może minie.
Pokładli się spać głodni.
Pawłek, który był wyszedł pode dwór raz jeszcze, aby się z Włodkiem rozmówić, dowiedział się od czeladzi, że to była godzina biczowania. Chłostę zdala nawet posłyszawszy, prędko do dworku powrócił.
Rano trąbka nader wesoło grająca u wrót, zbudziła ich obu.
Porwali się na nogi prawie przestraszeni, nie mogąc zrozumieć, kto w tym smutnym dworze tak się śmiał odzywać wesoło.
We wrotach stał konny ze psy i kilku ludźmi, śmiało jak do domu wtargnąwszy. — Młody był, przystojny mężczyzna. Ten na mnicha wcale nie wyglądał i twarz miał wesołą, a na tutejsze prawo domowe mało baczyć się zdawał.
Domyślili się łatwo, że syn być musiał starszy gospodarza, o którym wiedzieli, że w bliskości na wsi mieszkał. Tomko mu było na imie. Znał go Pawłek dawniej i zarzuciwszy na się kożuch, wybiegł przeciw niemu.
Myśliwiec nierychło go sobie przypomniał i poznał, ale gdy przemówił, zsiadł zaraz do niego, aby uścisnąć. Stary Włodek, który już był na modlitwie, nie wychodził do syna.
— Ty, tu? — zawołał młody — a skądżeś się wziął! co cię tu przyniosło! Wpadłeś biedaku na post i umartwienie, na pokutę do ojca mego?
Nałecz prędko spowiadać mu się począł ze wszystkiego i zaprowadził go do izby, w której Zaręba odziewał się dopiero. Powitali się.
Tomko, który na dworze książęcym probował żyć, a niepowiodło mu się, Przemysława nie bardzo lubił. Słuchał więc powieści, gorąco potakując i biorąc ją do serca.
— Wy tu nie macie co robić — rzekł — jedźcie ze mną. Ja, choć ojca kocham i szanuję, z nim bym pono nie wyżył. On teraz tak się do nieba dobija, jak dawniej żywot pełnemi spijał.. Wola jego! Wszystkim jednak tak żyć trudno. Z tej dziatwy, którą w mnisze habity pozaszywał, zawczasu już mu dwoje starszych dziewcząt i ze trzech chłopców przez tyny pouciekało.
Tomko śmiał się, ale u drzwi posłyszawszy kroki, zamilkł.
Stary Włodek z rękami rozpostartemi wchodził witać syna. Był to jego najmilszy, którego on tak kochał, że mu nawet jego światowe usposobienie przebaczał, mówiąc, że mu nawrócenie wymodli.
Ścisnął go za kolana Tomko, a ten drżąc, głowę mu ujął i całował.
— Cóż, już na łowy, od rana? a mszy słuchałeś?
— Nie zdążyłem na nią — rzekł Tomko.
Włodek, milcząc na gości ukazał, jakby chciał powiedzieć — Uwolnijże ty mnie od nich.
— Ja Pawłka i Zarębę do siebie namawiam — zawołał domyśliwszy się Tomko. — Oni tu u was umrą z głodu i tęsknicy.
Stary poruszył ramionami.
— Poganieście wy wszyscy, poganie — rzekł. — Gdybyśmy my się za was nie modlili, Pan Bóg by tę ziemię karał srożej jeszcze...
Westchnął; ale spojrzawszy na syna, wnet poweselał. — Ściskał go, przyglądał mu się z widoczną pociechą. Piękny był, życia pełen. Myśl pobożnego ojca mimowoli tą bujną młodością się radowała.
— Do stołu ja ciebie i tych gości dziś nie wzywam — mruknął po namyśle. — My dziś z suchotami, a ty, poganinie, z ojca i z postu i z nas gotóweś sobie drwiny stroić. Przyślę wam tu co przekąsić... gubcie dusze, ale niech ja na to nie patrzę.
U nas dziś suchoty.
— Dobrze, ojcze kochany — odparł Tomko — a ja za pozwoleniem twem sam pójdę do piwnicy i na kuchnię pogospodarować.
— Idź, ale bez pozwolenia — rzekł Włodek.
Dano do dworku dnia tego obficiej jadła i lepszego — co Tomkowi zawdzięczali. Po obiedzie rannym, pożegnali gospodarza, i wyruszyli z Nałęczyna.
Młody zawiózł ich do swojego dworu. Nowy on był na wydartych świeżo trzebieżach w puszczy, nie obronny, bo las do koła go osłaniał. Mało się tu najazdu obawiano. Dostatnio było na nowosiedlinach, wesoło i ochoczo.
Wyszła przeciw przybywającemu młoda żona Sulisława, nie wiedząc, że gości z sobą prowadził. Zobaczywszy ich skryła się zaraz, bo po domowemu odzianą była, a do obcych musiała wystąpić inaczej. I przyjęcie ich też dostatniejsze nakazać trzeba było niż chleb powszedni.
Zaręba tu odżył i poweselał dopiero, gdy siedli za stół dobrze zastawny, do którego wyszła piękna i strojna gospodyni, którą małżonek tak miłował, że jej to i przy obcych okazywał.
Zaczęła się rozmowa o dworze, o Lukierdzie, o życiu Przemysława. Zaręba z serca mówił i gorąco, a młoda pani płakała rzewnemi łzami nad losem księżnej. Tomko się oburzał.
— Twoja sprawa — rzekł w końcu — nasza sprawa! Nałęcze i Zarębowie razem pójdą mścić się za krzywdę pani i za waszą. O pomstę do Boga woła takie okrucieństwo.
— Tyranem jest dla żony i tyranem dla wszystkich — zawołał Zaręba. — Dalej ziemianie u niego nic znaczyć nie będą i pójdą w niewolę.
Pamiętajmy, że nasi ojcowie ich wybierali i podnosili na księztwa a zrzucali gdy chcieli. Dziś my co? sługi tylko, którym, co każą to robić muszą. Rodu tego Piastowego dosyć jest.. Mamy w kim wybierać. Czy to nowa rzecz będzie, gdy go wygnamy, a posadzim innego?
— A nowy pan zawsze lepszy! — dodał Tomko.
Pawłek obyczajem swym milczał.
Co dla Zaręby dobrem było, to i on przyjmował chętnie. Umówiono się więc do Orlika Zaręby, który w głębi Kaliskiego mieszkał, Nałęczów zwołać i Zarębów, aby się naradzić, jak przeciw księciu Przemysławowi występować mieli i co czynić.
— Cicho tylko a rozumnie — zamruczał ostrożny Pawłek. — Gdy zawczasu wrzawy narobiemy, połapią nas i pojmą a pościnają bez sądu. Leszek za lada co ziemian na głowie, imieniu i czci karze.. Cicho musiemy iść, aby do swego dojść.
Zasiedli więc u Tomka, zkąd Zaręba po kryjomu począł na różne strony się wymykać swoich i Nałęczów podburzając przeciw księciu.




II.


Kanclerz Wincenty wyjechawszy z Poznania po cichu, tak że mało kto z bliższych wiedział o jego podróży, ściągnął pierwszego dnia na nocleg do wsi kościelnej, w której na probostwie chciał spocząć.
Zbliżając się do plebanii — zdziwił się i zasmucił widząc ją otoczoną mnogim ludem jezdnym, który tylko co z koni zsiadał. Domyślał się, że ktoś dostojny zawitać tu musiał, bo i ksiądz i klechy jego i co było czeladzi, zwijało się około domku, jakby głowy potracili.
Orszak bardzo wspaniały z cudzoziemska się przedstawiał, pańsko, świetnie, a nie można było na pierwszy rzut oka rozpoznać do kogo należał, świeckiego czy duchownego pana, bo wśród niego zbroi i sutann po równi było. Noc się zbliżała i ksiądz Wincenty namyślał się co pocznie z sobą, bo tu dlań miejsca już nie było, a i dla samych przejezdnych skąpo być musiało, bo się do sąsiednich chat wpraszali.
Stanął więc z wozem swym i czeladzią rozglądając się po wiosce, gdzieby i on mógł głowę przytulić.
W tem wychodzący z plebanii dworzanie księdza na drodze zobaczywszy z wozem, kłaniać mu się poczęli wymijając go, a jeden zapytał zkąd by jechał. Więc też kanclerz zagadnął.
— A wy zkąd?
— My! ojcze! z dalekiej bardzo strony, z długiej drogi, — rzekł śmiejąc się dworzanin. — Wracamy z Rzymu...
— Jako, z Rzymu? — zawołał ks. Wincenty poruszony tem niemało, — a z kimże to jedziecie? komu towarzyszycie?
Stojący przy wozie, minę miał figlarną.
— Z kim! — odparł — a toć z przyszłym przez Ojca Świętego naznaczonym na Arcybiskupstwo Gnieźnieńskie nominatem..., bo Włościbora tam nie chcieli.
Ks. Wincenty aż się przeżegnał.
Podróż więc przez niego przedsięwzięta nie potrzebną już była. Ze trwogą począł pytać.
Któż mianowany? Włoch czy Francuz?
Pewien bowiem był, iż obcy być musi, a gorzko mu się bardzo stało na duszy.
— Ani Włoch, ani Francuz, ani żaden obcy, nasz własny rodzic — tylko, że jeszcze duchownych święceń nie ma.. pan nasz Jakób Świnka.
Oniemiał kanclerz z podziwu, i ręce załamał.
— Jakże to może być! — wołał.
— Dla czegoż by być niemiało, — prawił gadatliwy dworzanin. — Wola Ojca Świętego wszystko może.
Z naszym panem niegdy przyjaciołmi byli, towarzyszami. Ojciec Św. go uprosił, zaklął i nakłonił siłą prawie, aby suknię duchowną wdział i to dostojeństwo przyjął.
— Juści wy, — przerwał kanclerz, — nie żartowalibyście sobie ze mnie?
— Nie śmielibyśmy z osoby duchownej — rzekł dworzanin. — Bóg niech uchowa! Święta prawda jest, co mówię. Jedziemy wprost z listy rzymskiemi, aby naszego pana wyświęcili Biskupi.
Kanclerz znał niegdyś Świnkę świeckim człowiekiem, więcej może przez drugich niż przez się.
Wiedział, że rozumny był, nauki miłujący, ale pamiętał go młodszym, rycerskiego usposobienia, do stanu duchownego wcale nie skłonnym. Nie wiedział smucić się czy cieszyć. Rażony był.
Bądź co bądź, podróż w którą się wybrał była skończoną, pozostawało mu albo do Poznania zawrócić, lub wysiadłszy z wozu, iść na plebanję i pierwszemu nominata pozdrowić, a ujrzeć na oczy, co się w nim kościołowi obiecywało.
W niepewności tej stał jeszcze ks. Wincenty z wozem i ludźmi, gdy spojrzawszy na plebanję, poczuł jakby głos wewnętrzny mówiący mu, iż tam był iść powinien.
— Niechże onego wybrańca Bożego pozdrowię pierwszy — rzekł w duchu — boć co się stało, odstać się już nie może. — Rzym rzekł. —
— Zostawiwszy wóz swój i czeladź z klerykiem, który mu towarzyszył, ks. Wincenty zsiadł, ociągnął suknię i przeżegnawszy się do plebanii zwolna podążył. Dworek był niewielki, ciasnota w nim, do środka dostać nie łatwo.
Obozem wówczas jeszcze niemal cała Polska stała i długo jeszcze potem. Wytwornych i obszernych budowli próżno w niej szukać było. Plebanje i dwory większej części ziemian, rozszerzonemi tylko chatami zwać się mogły. Częste pożary, napady nieprzyjaciół, którzy niszczyli wszystko, nie dopuszczały na długie rachować lata, trwale i wygodnie się mieścić.
I ten też domek proboszczowski przy drewnianym jak on wiejskim kościołku, bardzo był szczupły i skromny. Składał się on z dużej sieni, z dwóch izb i komory po jednej stronie, po drugiej z izb dla klechów i gospodarskich, kilkunastu ludzi, z czeladzią miejscową wypełniali już prawie wszystkie kąty. A gdy ks. Wincenty wszedł do sieni, w której dwór nominata przy ognisku się ogrzewał, ledwie się mógł przezeń przecisnąć.
Poziębli ludzie, gwarzyli u komina wielkiego dosyć wesoło.
Z po za drzwi do pierwszej izby wiodących, słychać było głośną rozmowę.
Kanclerz, choć niemałego znaczenia osoba duchowna, wyglądał dosyć skromnym i pokornym, nie bardzo więc nań zważano.
Nieśmiały pomimo wieku wahał się czy ma bez oznajmienia wnijść do środka, gdy młody Wikarjusz mu się nastręczył, który biegł właśnie do klechów pocoś wysłany.
Znał on księdza Wincentego z Poznania, wiedział jakie stanowisko zajmował i zdumiał się zobaczywszy go tak pokornie stojącego w sieni.
Sądził zrazu, że należał do towarzystwa nominata. Chciał mu drzwi otwierać, gdy go ks. Wincenty zatrzymał.
— Ja wprost z Poznania jadę — rzekł. — Tylko co przybywam, i tylko co się dowiaduję o Arcybiskupie, oznajmijcie mu o mnie.
Zaledwie Wikariusz spełnił to polecenie, gdy proboszcz już wyszedł na przeciw niego, a u progu czekał nań Świnka.
Izba dosyć duża, w której proboszcz zwykł był przyjmować, tak była ubogą i ze wszelkich ozdób ogołoconą, jak na owe czasy przystało. Stół i ławy, krzyż na ścianie, kropielnica u drzwi, nieopodal odedrzwi police, na których kilka kubków stało garncarską robotą.
Płomię ogniska rzucało blask na stojącego na przeciw w sile wieku męzkiego Jakóba Świnkę, na którym świeżo przywdziana suknia ciemna, krojem świeckiemu duchowieństwu właściwym, sprzeczała się niemal z rycerską postawą człowieka, co niedawno jeszcze chadzał we zbroi.
Szlachetne oblicze, czoło wyniosłe, spojrzenie śmiałe i jasne, usta uśmiechnięte łagodnie, twarzy nadawały wyraz obudzający współczucie i poszanowanie.
Każdy co go widział czuł, że to był mąż niepospolity, wybraniec, obdarzony rozumem i siłą woli, bez której sam rozum nie waży nic.
Coś jeszcze nieśmiałego było w nim, jakby ze swem nowem powołaniem nie obył się dosyć a musiał na siebie pamiętać.
Ujrzawszy kanclerza Świnka, obie ręce podniósł uśmiechając się doń.
— Ojcze Wincenty — rzekł — oglądaj we mnie cud Boga wszechmogącego, Szawła, któremu Pawłem zostać kazano, niegodne naczynie, którem czerpać chce Bóg i wylewać najdroższe dary swoje. Non sum dignus! wołałem z głębi duszy mej i wołam, alem uledz musiał woli Ojca Świętego. Cóż wy na to? co wy, starzy, zasłużeni, godniejsi nademnie — powiecie?
Prawym mężem był ks. Wincenty, a od wszelkiego pochlebstwa dalekim, spuścił głowę i rzekł zcicha:
— Co Bóg nam przez pomazańca swego uczynić raczył, dobrem być musi. Zatem wola Jego błogosławiona. Szczęśliw jestem, że ja pierwszy witam przyszłego Pasterza.
Chciał go w rękę ucałować, gdy Świnka uścisnął starego ze wzruszeniem.
— A! Wierz mi, wierz, ks. Kanclerzu — rzekł — anim się dobijał, nim pragnął tego dostojeństwa[16] Jest ono brzemieniem wielkiem w tych ziemiach naszych rozbitych i osłabłych niemocą długą. Jednoczyć ciągle co się rozpryska, walczyć z samowolą możnych książątek, ukracać ich zachcianki, karać gwałty, ciągle prawo Boże przypominać tym, co i żadnego ludzkiego znać nie chcą.. stać na najwyższej straży!.. ciężka to sprawa i brzemię straszliwe!!
Czuć było przejęcie wielkie i uniesienie w mowie nowego Arcypasterza. Ks. Wincenty czytał w nim jak głęboko był jeszcze poruszony nowem powołaniem swojem. Mówił żywo a słowa płynęły mu z gorączkowym pośpiechem.
— Ojcze mój — ciągnął dalej wskazując siedzenie, a zapominając co go tu sprowadziło. — Prawdziwy traf losu, niespodziewany, nieprzewidywany narzucił mnie wam...
Wiecie czy nie, żem niegdy we Francyi z dzisiejszym Ojcem naszym Papieżem rzymskim, znajomym był blizko i poprzyjaźnionym. Odbywając podróż dla obeznania się z krajami obcemi, gdym się dowiedział, że on zasiadł na Apostolskiej stolicy, udałem się do Rzymu aby go pozdrowić i ojcowskie otrzymać błogosławieństwo. Zabawiłem w tej stolicy ruin i wspomnień dosyć długo, doznając od Ojca św. jak najłaskawszego przyjęcia. Przyszła pod ten czas sprawa obsadzenia stolicy osieroconej Gnieźnieńskiej, na którą ks. Włościbora wybrano, a tego sobie Leszek nie życzył i inni. On się też sam zrzekał ciężkiego dostojeństwa.
Jako świadomy położenia kraju naszego, powołany byłem przez Ojca Świętego, abym mu o nim opowiadał. Odmalowałem nieszczęśliwe położenie nasze, rozdrapane to królestwo niegdyś mocne, wojny książąt o kawałki ziemi, nieład, spustoszenie, okrucieństwa, samowolę, nieposzanowanie własności duchownej i prawa.. Mówiłem ze łzami prawie i poruszeniem, bo kocham tę ziemię, a los mnie jej obchodzi.
Słuchał Papież przez dni kilka boleściwie się użalającego, wreście gdy mnie raz jeszcze o Polskę zagadnął i obsadzenie Metropolij, gdym mu potrzebę narzucenia męża silnej woli okazywał, nagle rzekł mi: — Ty jeden nim być możesz!
Uwierzcie mi, poprzysiądz wam na to mogę, że słowo to wyrzeczone nagle, na chwilę w słup mnie obróciło. Wziąłem je za żart, nie chcąc wierzyć... Rozśmiałem się. Byłem człowiekiem świeckim, rycerskiemu rzemiosłu oddanym, a choć naukę kochałem, pismom czytał a chętnie się mądrym przysłuchiwał, nigdym nie pomyślał o stanie duchownym, nie czuł się godnym niego.
— Ojcze Święty — rzekłem wskazując na miecz u boku — słowem wojować nie uczyłem się.
— Duch Święty cię natchnie — mówił Papież. Tam trzeba Pasterza coby i wodzem i żołnierzem umiał być. Mnie Ciebie tu P. Bóg na to zesłał i wskazuje, idź i dźwigaj to królestwo, które jest córą apostolskiej stolicy.
Nie poddałem się zrazu woli Ojca Świętego, podziękowałem i odszedłem. Nazajutrz kilku innych kandydatów przyniósłem Papieżowi, nie biorąc słów jego za rozkaz stanowczy. Tamtych nie znam, rzekł mi — a ciebie od lat wielu. Teologii ci dodadzą scholastycy twoi, kanonicy i kapituła, a serce i wolę ty im zaniesiesz. Idź, mówię ci, wzywam w Imię Tego, którego jestem zastępcą na ziemi.
Opierałem się długo jeszcze. Rzekł mi Ojciec Święty, że u grobu świętych apostołów Piotra i Pawła pójdzie o natchnienie się modlić, abym i ja na mszy w Krypcie był. Posłusznym byłem. Po ofierze świętej przyszedł do mnie jeszcze w sukniach, w których u ołtarza stał, nie zrzucając ich, i położył mi jednę rękę na głowie, drugą na ramieniu — mówiąc — Idź! wysyłam cię i błogosławię. — Idź! rozkazuję ci!
Takem wreście uledz musiał, i o to mnie widzicie ze drżeniem idącego na stanowisko moje.
O. Wincenty słuchał z żywem przejęciem się i łzami na oczach.
— Wola Boża w tem jest — rzekł — a ja się szczególniej cieszę, że się ona teraz objawiła, bo przyniesiecie prędką pociechę panu naszemu, a mnie uwolnicie od obowiązku ciężkiego podróży do Rzymu.
Świnka zbliżył się ku niemu ciekawie.
— Tak jest — kończył kanclerz — pan nasz Przemysław, który wielce boleje nad tem, iż od tak dawna stoi osieroconą ta stolica, wysyłał mnie o to z listami i prośbą do Ojca Świętego, aby co rychlej ją obsadzić raczył.
— A miałże kogo na myśli? — zapytał Świnka.
— Nie... Oto są listy, patrzcie i czytajcie. Ziściły się życzenia jego, pragnął męża silnej woli a takiego w Was, Bóg mu daje.
Świnka zadumany ręce załamał.
— O dziwne losu zrządzenie! — zawołał. — Jest tamu[17] lat około dziesięciu, gdym na dworze książecym bawił. Był podówczas ów pobożny, istnie świętej pamięci pan Kaliski, książe Bolesław. U stołu mowa się wzięła o ziemi tej i jej losach. Ktoś, nie pomnę, rzekł że znowu ją pod jedną koronę na głowie Przemysława zjednoczyć potrzeba. Jam to powiedział czy inny?? niepomnę, a książe dodał, iż chyba ja arcybiskupem zostawszy koronę mu tę włożę na skronie. Patrzcież, jak najnieprawdopodobniejsza rzecz, dziś już na pół możliwą się stała.. gdym ja, prosty Miles, wyszedł na to dostojeństwo, o którem nigdy nie marzył!
— Bogdajby tak i reszta przepowieści ziścić się mogła! — szepnął Kanclerz. — Że myśl o jedynem królestwie trwa stale w myśli pana naszego, ja o tem wiem najlepiej. Potrzeba powagi i władzy świeckiej jednej nad temi niesfornemi książęty, jak w kościele metropolitalnej nad nami.
— Ojcze mój — przerwał Świnka z zapałem młodzieńczym człowieka, który jeszcze się nie starł z rzeczywistością i myśl w sobie żywi, nie widząc przeszkód, jakie jej ziszczenie utrudnić mogą — ojcze mój! W kościele naszym i w kraju naszym, w obyczaju wiele jest do czynienia!
Ładu nie mamy. Sami nie wiemy czem jesteśmy.., niemcami na pół czy słowiany? Wiem jako król Ottokar skarżył się, iż mnisi obcy Czechy i Polskę zalewają, którzy języka tych ziem nie znają. Wyświęci się li kto z naszych, ślą go niemcy tam gdzie się na nic nie zdał, bo rozmówić się nawet nie zdoła. Klasztory co taką pomocą byłyby duchowieństwu świeckiemu, są jako wyspy na morzu — żyją sobie same. Duchowieństwo wiejskie zdala od przełożonych nie kapłański żywot prowadzi. Wszystko trzeba w kluby ująć, wiele naprawić, a to ciężkie pensum Bóg złożył na ramiona prostego ziemianina, żołnierza, dobrej woli ale nieuka i niezdolnego... Jakże się niemam lękać, czy ja potrafię sprostać temu, czemu świątobliwi poprzednicy moi nie podołali?
Mowa ta poruszyła mocniej jeszcze kanclerza.
— Nie zapominajcież — rzekł poważnie — że większe Bóg cuda czynił z ludźmi, bo na Apostołów powoływał celników i rybaków, prostaczków a nie mędrców ze szkoły i nie uczonych z nad ksiąg...
Wy macie wszystko co mieć potrzeba, gdy jasno widzicie czego nam braknie.
Radować się więc i dziękować Bogu! Hosanna!
— A mnie z pokorą i poświęceniem iść tą drogą ciernistą — rzekł Świnka — bo że ona różami nie będzie usłaną — wiem zawczasu. Nienawiść książąt, przeciw którym wystąpić muszę, niechęć duchownych, których na drogę lepszą zwrócić potrzeba, nieprzyjaźń niemców, od których się bronić należy — wszystko to mnie czeka!
Przeżegnał się Świnka i dodał, rękę wyciągając do kanclerza.
— Liczę na pomoc waszą, na duchowieństwa czoło, że mnie nie opuści i podeprze...
Gdy to mówili, Proboszcz, dosyć wylękły starowina, na stole sam z czeladzią przysposabiał posiłek wieczorny, ubogi, bo go na inny nie stało. Zastawiono misy z rybami, kaszę, grzyby, chleb i co Bóg dał pod ubogą strzechą.
Świnka wstał i zbliżył się do stołu prosząc kanclerza aby go pobłogosławił. Gospodarz ręce na piersiach złożywszy, wymawiał się, iż tak biednie arcypasterza przyjmuje.
— Gdybym był zawczasu wiedział — rzekł — posłałbym rybaków sieci zarzucić, możeby co lepszego złowić się udało.
— Mnie, mój ojcze, wszystko dobre — rzekł Świnka wesoło — bom ja nawykł do niewygód i do prostego jadła. Za górami też u włochów nie popsułem podniebienia, choć tam różne przysmaki dają. Naszym ustom one wstrętne, a lepiej chleb nasz czarny niż ich białe kołacze smakuje.
Zaczem siedli, a nominat proboszcza gwałtem przy sobie umieścił, poufale go wypytując o stan parafij, dochody i fundusze kościoła.
— Dajemy sobie rady jako zmożemy — mówił Proboszcz — choć z dziesięcinami zawsze frasunek wielki i utrapienie. Radzi nas najgorszym snopkiem zbyć. W lasach też i na ziemiach nadanych probostwu króluje kto chce i czyja wola a łaska, niepatrząc prawa. W przejeździe lada urzędnik o plebanją zawadzi, przyjmować go z ludźmi i końmi potrzeba. Ot — żyje się jak Bóg dał.
— Myśmy też słudzy Boży — odparł Nominat — do łatwego a wygodnego życia nie powołani. Widziemy to na zakonach benedyktynów, cystersów a nawet i innych, jak łatwo człowiek naszego stanu, przy dostatku wielkim popsuć się i zleniwić może. Nie ci oni są co dawniej byli. Dlatego Św. Dominik i Franciszek ubóstwo dzieciom swym nakazał, grosza im brać wzbronił, aby od zepsucia ich ustrzegł.
Lecz zakony u nas — dodał — przez to głównie zwietrzały, że obcemi nasadzone były. Ci dobrze wyposażeni nie mieli co czynić, nikt ich, oni nikogo nie rozumieli... Ztąd gnuśność poszła i zepsucie. Swojemi nam je trzeba zaludnić, aby oni z narodem jedno czuli, znali go, a mówić doń i prostować mogli.
Szła tak rozmowa przy krótkiej wieczerzy, poczem prędko, Gracje odmówiwszy wstali, a Świnka odwiódł kanclerza w róg izby.
— Mówcie mi, jako Pan nasz jest? co z nim?
Długo się na odpowiedź kanclerz namyślać musiał.
— Wiecie, że dwakroć u Ślązaków w niewoli był — rzekł. — Zdaje się, że wtóra ona dobrze poskutkowała, spoważniał, zmężniał, serce mu pańskie urosło. Dobrego chce. Brak mu dziś takiego pomocnika i radźcy jakiego miał w Bolesławie Kalickim[18], i w Was, ojcze nasz, mieć będzie..
— Jeźli ma wolę dobrą, Bóg siły użyczy! — odparł nominat.
— A księżna wasza? — zapytał po małym przestanku.
Kanclerz zaniemiał, oczy spuścił — wzdychał.
— Księżna — odezwał się nie rychło — nieszczęśliwą jest bo małżeństwo to nie dobre było dla obojga. Miłości nie było w niem i szczęścia nie ma. Obawiam się być prorokiem, lecz wkrótce pewnie straciemy panią pobożną, schnącą z tęsknicy i utrapienia. Niewiasty co ją otaczają złe są.
— Zawszeż trwają te piastowskie miłostki pokątne!? — pytał Świnka. — W nich wszystkich krew niepomiernie gorąca, namiętności niepohamowane. Mało który nie wraca do pogańskiego nałożnic obyczaju, jako oto i Węgierski król choć nie Piast, co się Kumankami otoczył, że mu je gwałtem odpędzić musiano!
— Zgorszenia nowego nie ma — odparł kanclerz — ale stara ulubienica trwa na dworze. Tej by się zbyć powinien, bo niegodziwą jest i władzę ma... Ona to podobno przyczyną nieszczęścia pani naszej.
— I bezdzietność się też do zniechęcenia przykłada — dodał Świnka.
— A potomstwa nadziei niema żadnej — mówił kanclerz — nieszczęśliwa Lukierda schorowana, jak cień chodzi, litość bierze patrzeć na nią.
— On że jej dla niej niema? — zapytał nominat.
— Nie — odezwał się kanclerz po cichu. — Niecierpliwi się pono i zżyma... Biedny jest, i nas że patrzeć musiemy, na domową dolę jego, nieszczęśliwemi czyni.
Po tej cichej rozmowie, gdy w jedynej izbie pościele kłaść zaczęto, kazał Świnka kanclerzowi też przy sobie się położyć, aby na zimnie i niewygodzie nocy nie przebył, co by staremu szkodzić mogło.
Kląkłszy na wieczorną modlitwę kanclerz mógł podziękować Bogu. — Spokojnym powracał, zbliżenie się do Świnki przekonało go, iż istotnie w mianowaniu tem była Boża łaska, gdy w chwili tej właśnie męża ducha wielkiego wymagającej, on wchodził na stolicę.
Takim wybranym od Boga wydał mu się Świnka.
Człowiek świecki, który nie wziął jeszcze namaszczenia, przynoszącego łaski stanu — miał on już pojęcie ciężkich obowiązków, jakie nań spaść miały. — Mąż był w sile wieku, do walki nawykły, znający świat nietylko swój, ale otaczający, bo całą niemal Europę za młodu przewędrował. —
Nazajutrz rano wstali wszyscy o brzasku i w kościołku wiejskim słuchał przyszły Arcybiskup mszy, której sam jeszcze nie miał prawa odmawiać, bo święcenia miał odebrać dopiero po przybyciu do kraju, razem kapłanem się stając i arcypasterzem.
Wprost z kościoła, po skromnym obiedzie, Świnka, kanclerz i cały orszak wyruszył do Poznania. Ks. Wincenty radował się niewymownie, iż podróż swą skończył tak szczęśliwie nawet za granicę się nie wychyliwszy. —
Świnka nie zbyt spieszył — ciągnęli małemi dniami. Było to jakoś w pierwszej połowie Grudnia, zima się dopiero rozpoczynała, gruda ostra przykrą czyniła drogę, której śnieg jeszcze nie okrywał. Jechali zmuszeni zatrzymywać się dla podbitych koni i dla podków gubionych. Stawali więc spoczywać mimowoli.
Miał czas towarzyszący nominatowi kanclerz szeroko się z nim rozmówić o potrzebach kościoła i kraju, o wszystkiem, co dolegało i co było do naprawy.
Po drodze zamierzał Świnka skromnie i po cichu odwiedzić Poznań, pana swojego powitać i prosić go, aby przybył na uroczyste wyświęcenie, które natychmiast odbyć się miało.
Przodem wysłani do Gniezna gońce, do Biskupów i do księcia, mieli ich wszystkich wezwać do Kalisza.
Nie chciał zwlekać objęcia stolicy swej Świnka, bo ta i tak za długo już opróżnioną była.
Po drodze nie minęli żadnego kościoła i klasztoru, do którego by nie wstąpili, korzystał i z tej podróży nominat, aby bliżej poznać stan duchowieństwa i kraju.
Niespodziewanie zjawiając się, trafiał na otwarte rany, których pokryć nie miano czasu.
W klasztorach, jak mówił Świnka, panowała wszędzie obczyzna, niemcy, włochy, francuzi zapełniali je, a czując się wyższemi umysłowo od krajowców, lekceważyli ich sobie i władzę jaka w ich ręku spoczywała. Świnka obeznany z językami i obyczajem zachodnim, był dla tych przybyszów groźnym, bo mu wyższością swą nastawić się nie mogli. Wracał z Rzymu, miał nawet tę powierzchowność pół-cudzoziemską która u nas zawsze, od wieków dawała powagę i wziętość.
Był to właśnie mąż, jakiego pod te czasy rozprzężenia kościół polski potrzebował.
Dnia 15 Grudnia zbliżyli się do Poznania, w którym się na noc stanąć spodziewali, gdy popasając w gospodzie na wielkim gościńcu, — postrzegli dwóch ziemian przybywających do niej na zhasanych koniach.
Jedyna izba gościnna była zajęta przez nominata i dwór jego, jeźdźcy więc ani koni, ni siebie nie mając gdzie schronić, już mieli odciągać dalej, gdy Świnka zobaczywszy ich, do izby swej powołać kazał...
Dowiedzieli się od dworzan kto był.
Wezwani byli dwaj ludzie młodzi, po których ubraniu i rynsztunku poznać było można, iż do zamożniejszych rodzin liczyć się musieli. Oba próg przestąpiwszy, gdy mieli powitać duchownych, tak się wydali im pomięszani, niespokojni, pod wrażeniem jakiemś świeżem i przykrem, — że Świnka, nawykły czytać z ludzkich twarzy, co się w ich duszy działo — nie mógł się wstrzymać od zapytania.
— Cóż się to wam w drodze nadarzyło, że tak nie swoi wyglądacie?
W istocie oba młodzi, dyszeli, rzucali się, patrzyli, jakby na pół przytomność postradali.
Jeden zwłaszcza, którego towarzysz hamować się starał, zdał się rozpaczającym.
— A! w drodze, — zawołał głosem namiętnym odpowiadając Nominatowi — w drodze nic się nam nie stało, ale od rana niesiem się z tem nieszczęściem, z tą zbrodnią, która najobojętniejszego do wściekłości by pobudziła!
— Cóż to jest? — podchwycił kanclerz.
— Chrześcjanin do wściekłości nigdy się nie powinien dopuszczać, — dodał Świnka.
— Jakto? — wybuchnął przybyły, — miał by patrzeć obojętnie, gdy się takie zbrodnie dzieją? gdy niewinni cierpią męczeństwo? Dusza musi poruszyć się i wołać o pomstę do Boga.
I ręce podniósłszy do góry młody przybysz, jakby go ani przytomność obcych, ani dostojeństwo ich nie zdołało pohamować — począł głos podnosząc wyrzekać.
— Nie żyć już na tej ziemi! nie patrzeć na taką szkaradę! Lepiej do obcych, na pustynię!
— Na Boga! upamiętajcież się! — przerwał Świnka, uspokójcie... Kto wy jesteście! o czem mówicie? Twarz wasza zda mi znajomą!
— Ja też Miłość Waszą widziałem przed laty — odparł przybyły, zawsze tym samym namiętnym i przerywanym głosem. Byłem niegdyś na dworze tego pana, który się stał niegodnym imienia chrześcjańskiego książęcia. — Jestem Michno Zaręba. Porzuciłem księcia Przemysława, nie mogąc patrzeć na jego obchodzenie się bezduszne z księżną — porzuciłem go, a teraz, teraz po świecie szukać będę dla niej mścicieli! Nie godzien jest siedzieć na tej stolicy i żeby go ziemia nosiła.
— Człecze szalony! śmiesz to mówić przede mną? — przerwał mu Świnka z oburzeniem. — Gdybym świeckim był jeszcze, skarcił bym cię za to, bo szanuję pana tego.
— Szanujecie go, bo nieznacie jak ja! — krzyknął Zaręba. — Nie byliście w kraju, nie wiecie na co pozwalał, co się działo! Was to nie doszło, na co my oczymaśmy własnemi patrzyli.
— Nie sądź, abyś sądzonym nie był — podchwycił kanclerz. — Człecze! upamiętaj się!
— Ja chcę być sądzonym! — odparł Zaręba. — Nie mam na sobie nieszczęścia niczyjego, ani łez krwawych... Gdybym mógł stanął bym przeciw niemu na sąd Boży!
— Raz jeszcze ostrzegam cię — groźno zawołał Świnka, — powściągnij język swój przedemną stojąc! Dałem wam się schronić nie po to, abym słuchał obelżywych wyrazów na pana mego. Chcecie spocząć, milczeć nakazuję. — Dość tego.
— A wiecież za co ja wołam o pomstę do Boga i dla czego milczeć nie mogę? Wiecie, co się stało? — rzekł Zaręba.
Kanclerz przystąpił doń niespokojny, wołając:
— Stało się co? mów?
— Stało się, — krzyknął Zaręba ręce do góry podnosząc, — to, na co się zdawna gotowało! Wiedziałem, że się to tak skończyć musi...
Dzisiejszej nocy z rozkazu księcia służebne udusiły Lukierdę!
Okrzyk zgrozy dał się słyszeć z ust wszystkich.
— Nie może to być! potwarz jest! — zawołał kanclerz.
— Potwarz!! — zaśmiał się Zaręba dumnie. — Ja wracam z tamtąd, jadę z Poznania! Jedźcie, posłuchajcie, w ulicy wam lud powie co się stało! Zabójstwo było jawne, wie o niem cały świat. Jęczy lud wszystek.. Tak! zaduszono nieszczęśliwą!
Zaręba jęknął, uderzył się w czoło, rzucił ku drzwiom i jakby spełniał obowiązek rozwożąc wieść o morderstwie, siadł na koń z towarzyszem, lecąc dalej.





III.


Noc z dnia trzynastego na czternasty Grudnia na zamku w Poznaniu, była przygotowaną już dniem poprzedzającym.
Mina zrozpaczona oziębłością księcia, rozgniewana, odgrażając się zemstą jakąś, kilka razy wpadała do Lukierdy i napatrzywszy się na nią, płaczącą cicho, zdrętwiałą, na pół oszalałą cierpieniem, cofała się nie mogąc zdobyć na krok stanowczy.
Wieczorem wezwała do siebie Bertochę i poić ją zaczęła.
— Słuchajno — rzekła drżąc cała — trzeba raz z nią skończyć. Przysięgam ci, żem to z jego własnych ust słyszała, że on sam mi powiedział: „Niech mnie od niej uwolnią!“ Tak! rozumiesz ty, co to znaczy? Dwa razy mi to powtórzył... On chce, aby był koniec temu...
Bertocha, która prześladowała Lukierdę z zajadłością zwierzęcia, co szarpie stworzenie bezbronne — ociężała, wahająca się, gdy przychodziło do stanowczego ciosu — na zbrodnię nie miała dosyć odwagi.
Zamruczała, głową pokręciła, ramionami poruszyła — obawiając się szalonej Miny, gotową była męczyć — ale zabić!! A tu niewątpliwie o morderstwo chodziło!
— Ona i tak lada dzień zdechnie — zamruczała popijając. — Ja się na tem znam. Nie jedną już taką widziałam! Gdy idzie do kościoła, słania się jak pijana, tchu już nie ma, raz w raz chwyta się za piersi wyschłe — nie je, nie pije — ino wodę... W nocy rzuca się, jęczy i płacze.
— No, to po cóż dłużej ma męczyć nas i jego.. Ja ci powiadam, on mówił sam, że chce aby go od niej uwolniono!
Bertocha krzywiła się, spuszczała oczy, z widoczną niechęcią słuchała tej rozmowy.
Mina dolewała jej ciepłego wina z korzeniami, biegała, rzucała się jak w gorączce.
— Nie! to trzeba skończyć... trzeba skończyć jak najprędzej!
Nachyliła się do ucha Bertochy i szeptała.
— Jak kurczę ją zdusić łatwo! Zobaczysz.. hojnie za to nagrodzi! Ona mu już tu! Prosi, aby go od niej uwolnić!
Nikt w świecie wiedzieć nie będzie.. Chora była, umarła!
— Ty i ja.. nas dwóch dosyć — dodała z zajadłością Mina. — On kazał! kazał!
Bertocha podniosła oczy, wino ją czyniło mężniejszą.
— Weźmiemy po niej wszystko! Ja dla siebie nie chcę nic! Ma jeszcze dosyć klejnotów, które w skrzynce zamyka... są ciężkie łańcuchy... bierz ty.. bierz co tylko jest!
Niemce oczy coraz zaczynały gorzeć jaśniej. Wstała.
— Dobrze to mówić — poczęła trochę ochrypłym głosem. — Ja wszystko wiem! Będzie kto słaby, konający, a jak przyjdzie duszy z ciała wychodzić — broni się okrutnie — ni jej podołać! Małe dziecko trudno udusić — a co dopiero niewiastę...
— Co? ona za małe dziecko siły nie ma — przerwała Mina. — Gdyby jej pod boki nie trzymali, do kościoła by się nie zawlekła.. przez izbę idąc chwyta się za ściany i ławy.
Bertocha wciąż niedowierzająco trzęsła głową.
— Ty myślisz — mruczała — z temi książęty dobra sprawa? Ja i to wiem. Powie, uwolnić mnie od niej, powie zabić, potem sam ręce umyje i końmi rozszarpać każe!
I to bywało! Co ich kosztuje słowo, albo ludzkie życie?
— Otoż ja lepiej go znam niż ty! — odburknęła Mina.
— Nieprawda — oparła się Bertocha. — Jeszcze o tobie tu słuchu nie było, kiedym ja go małym chłopcem znała — i dobrze znała! Byłam ci i ja młodą!
Uśmiechnęła się znacząco.
— Ktoby im wierzył! zaklnie się na wszystko a potem... wiecheć!!
Minę nie nastraszały te proroctwa. — Wrzała gniewem, pilno jej było... Powiedziała sobie, że dłużej już nie wytrwa. Inne sługi miała zjednane, gotowe były przyjść w pomoc, trzeba jej tylko było zyskać Bertochę, aby mieć w niej wspólniczkę nie wroga.
— Wszystkie klejnoty twoje! — mówiła ściskając ją. — Mało ci tego, ze swoich dam! Ja z dziewczętami zrobię wszystko, ale ty musisz być ze mną!
Ona dziś ledwie chodzi, krzyczeć nie będzie, nie posłyszy nikt, — zobaczysz.
Bertocha, która już z ławy powstała, jęcząc się na nią rzuciła.
— Nie chcę — rób sama!
Niemka wina jej dodała...
— Pij no, pij — tchórz z ciebie — zawołała. — Dziś z nią skończemy... Ty musisz! Ja mogę a żebyś ty nie chciała? On czeka na to, kazał, nagrodzi. Nikt słowa nie powie... Umarła i po wszystkiem...
Piła zamyślona Bertocha, a po głowie się jej kręciły klejnoty i łańcuchy — i rozkaz księcia i zapewniona bezkarność łatwej zbrodni.
Ciągłe rozmowy o śmierci blizkiej, a nieuchronnej Lukierdy, uczyniły ją prawie obojętną na nią.
Mina czytając z niej, coraz pewniejszą była swego. Wybiegła prędko podpatrzeć co robiła Lukierda.
Jak zwykle w izbie jej sypialnej jedna lampka płonęła przed obrazem, druga na stole. Mroki panowały po kątach. Szerokie łoże z rozwartemi oponami jeszcze stało puste.
Księżna chwiejąc się chodziła po izbie ciemnej. Przyklękła raz przed obrazem Matki Boskiej, złożyła ręce, modlić się zaczęła i szlochała. Padła na ziemię, a gdy podnieść się chciała, musiała chwycić za ławę i z ciężkością wstać mogła.
Godzina już była, w której do snu szła zwykle, lecz z pójściem do łoża zwlekała. W niem sen ją nie brał, a jeśli skleił powieki, przerywały go marzenia. Zrywała się płakać, jęczeć, czasem zanucić i znowu paść na poduszki.
Mina do połowy drzwi rozwarła, rzuciła okiem chciwem, śledziła każdy ruch pilnie, każdą oznakę znękania i osłabienia.
Widziała jak się za piersi chwytała, chwiała, słabła i spuściwszy głowę przypadła na ławie. Potem podniosła ją nieco, sparła na ścianie, dyszała ciężko, w gardle jej odzywało się coś jak chrypliwy głos konania.
Mina wpadła nazad do izby z rozpaloną twarzą. Po drodze coś szepnęła dziewczętom, które stały gromadą i czekały.. Były to pospolite służebne, dziewki silne jak parobcy, zuchwałe, życiem wśród dworu zepsute, a tego wieczora miodem przez Minę spojone.
Śmiały się i szydziły, czekając. Nic ich to nie obchodziło co z rozkazu starszych uczynić miały. —
Bertocha po kubkach drzemała i dumała, gdy niemka wróciła. Dotknęła ją ręką rozpaloną, namiętnie drżącą.
— Czekać trzeba aż się położy — mruczała.. — wówczas.
Bertocha upojona skinęła głową potwierdzająco. Wmówiła już w siebie, że gdy Mina razem z nią iść miała, niebezpieczeństwa nie było. Dziewki mogły zrobić co trzeba, im dosyć było skinąć na nie.
— Poduszki leżą przy łóżku na boku — wołała przerywanym głosem Mina. — Gdy się położy, rzucim na nią, głosu nie wyda, znaku nie będzie.
Szeptały już z sobą zgodne.
Bertocha, gdy raz na to przystała, także co rychlej skończyć chciała, uwolnić się od oczekiwania, które ją męczyło.
Mówiła sobie, że najpierwsza natychmiast pobieży do księcia i da mu znać, że chora pani — umarła...
Wstała chcąc iść.
— Czekaj — zatrzymała ją Mina — siedź tu — pójdę, zobaczę... Nie trzeba jej płoszyć. Niech się położy i zadrzemie. Tak będzie lepiej i łatwiej.
Powtórnie wybiegła Mina i przysunęła się do drzwi.
Lukierda chodziła znowu, nuciła coś półgłosem, słaniała się jak wprzódy, chwytała za piersi i głowę.
Wysłała do niej jedną z dziewcząt, aby jej godzinę snu przypomniała.
Śmiało weszła nawykła do obchodzenia się z księżną bez względu na jej dostojność i chorobę jedna z najzuchwalszych służebnych.
Stanęła zakładając ręce na piersiach.
— Czas wam spać! — odezwała się. — Lukierda spojrzała na nią bez odpowiedzi.
— Czas iść spać! — powtórzyła — a to my dla was na nogach być musiemy! No — czas spać! — zawołała raz jeszcze głos podnosząc i szydząc.
Księżna nic nie odpowiadała. Chodziła powoli, przywykłą była do takiego sług znęcania się. Odrętwiała już na nie.
Kilka razy powtórzywszy coraz zuchwałej to napomnienie, dziewka przystąpiła do księżnej, za rękę ją ujęła i niemogącą się obronić powlokła do łoża.
Lukierda osłabła usiadła na niem, lecz w tejże chwili wstała prędko nastraszona i przechadzać się zaczęła.
Drugi raz sprobowała dziewczyna za rękę ją ująć. Siłą jakąś gorączkową wyrwała się jej księżna, popatrzała ze wzgardą i odeszła w drugi koniec izby. Mina przyglądając się temu z za drzwi przymkniętych zżymała.
Dziewczyna odeszła pomrukując. Szeptały wszystkie stojąc pode drzwiami — głosy ich dochodziły księżnę, ale to było powszednie z niej i jej nieszczęścia urągowisko. Łzy się rzuciły z oczów, płakać zaczęła.
Mina dała im znak. Wiedziała że po takim płaczu gwałtownym sen ją brał zawsze osłabłą.
Lecz Lukierda zamiast iść do łoża, wcisnęła się w róg izby, i oparłszy o ścianę oczy zamknęła. Godzina była późna w nocy.
Mina i Bertocha czekały, kazawszy sobie dać znać, aż księżna sama się położy.
Czekały napróżno.
Kury piały już drugie, Lukierda drzemała oparta o ścianę, dziewczęta patrzały przez szpary niecierpliwiąc się i przeklinając.
Mina chodziła po swej izbie, teraz już potrzebując hamować Bertochę, która wyrywała się iść i kończyć... Była wpół pijana.
— Kiedy kończyć to kończyć! — powtarzała — chodźmy! Zabijemy ją jak muchę.
Było po północy, gdy jedna z dziewcząt przybiegła dając znać, że Lukierda poszła do łoża.
Zerwały się obie kobiety lecąc pędem. U progu coraz ciszej stąpały, dziewkom nakazując milczenie.
Otwarły drzwi, na palcach weszła cała gromada.
Już się podsuwały pod łoże, gdy nagle Lukierda, jakby miała przeczucie napaści, siadła na łożu. W mroku ujrzała tę gromadę zbliżającą się w milczeniu i wydała krzyk przeraźliwy, rozdzierający, który rozległ się wśród nocnej ciszy.
Mina struchlała, nie chciała wierzyć uszom aby ten głos tak silny, który mógł ludzi na zamku pobudzić, wyszedł z piersi wyschłej i osłabłej.
Księżna drżąc oczyma strasznemi patrzała na nie, ręce jej wyciągnięte jak do odepchnięcia napaści skołowaciały w konwulsyjnym ruchu.
Była to nie już przed chwilą dogorywająca, schorowana niewiasta, ale istota broniąca życia swego sił ostatkiem...
Mina zawahawszy się chwilę, ogarnięta wściekłością jakąś, pierwsza się rzuciła na nią. W tej chwili Lukierda z łoża wyskoczyła na izbę, biegła ku drzwiom, od których dziewki zastępowały, odpychając ją, nie puszczając.
Księżna poskoczyła ku oknu z szybkością, która zdumiała kobiety, co ją niedawno ledwie poruszać się mogącą widziały. I tu znalazła już rozpostarte ręce, co jej ucieczkę zapierały.
Mina opamiętawszy się jak szalona pędziła za nią. Bertocha stała jeszcze przerażona, gdy za niemką rzuciły się służebne i waląc się wszystkie na krzyczącą i opierającą Lukierdę, pociągnęły ją za sobą na łoże.
Mina ogromną poduszkę, którą miała już przygotowaną narzuciła jej na głowę i rozpaczliwy krzyk stłumiła.
Widać było konwulsyjnie poruszające się ciało biednej męczennicy, potem ręce i nogi wyciągnięte straszliwie skostniały, zdrewniały i bezsilnie opadły.
Niemka dusiła z całych sił, a dwoje dziewcząt z zajadłością jej dopomagało.
Krzyki i szamotanie się ustały, nastąpiła cisza złowroga. Bertocha z obawą przystąpiła spoglądając na łoże, ale twarzy księżnej widzieć nie mogła, bo poduszki okrywały głowę, a palce Miny, jak szpony wciśnięte w nie, dusiły jeszcze już zaduszoną.
Twarz mściwej dziewki była dzikim szałem jakimś zmienioną, zęby ściśnięte zdały się chcieć pożerać ofiarę... Nie mogła czy nie śmiała jej puścić, aż sił zabrakło i Mina znużona pochyliła się, padając na podłogę. Bertocha odgarnęła poduszki. Z twarzą na której wypiętnowały się męczarnie zgonu, z oczyma krwią zabiegłemi i już zeszklonemi, leżał siny trup Lukierdy.
Widokiem jego Bertocha się wytrzeźwiła. Strach jakiś ogarnął wszystkie niewiasty.
Mina tylko podniósłszy się z ziemi, obłąkana rwać zaczęła trupa i układać, aby na nim śladu gwałtownej śmierci nie było. Lecz już się on nie dawał zetrzeć.
Dziewki i dwie mordu sprawczynie stały jeszcze nad łożem, a poduszka obok leżąca zgnieciona i zmięta świadczyła o tem, co się tu przed chwilą dokonało, gdy drzwi się otwarły i z lampką w ręku wpadł książe.
Krzyki doszły uszów jego — szedł przeczuwając coś, przelękły, a dość mu było okiem rzucić na twarz Miny, na łoże, na dziewki jeszcze po walce drżące nią, z włosami potarganemi, aby całą straszną prawdę odgadnąć.
Książę przyskoczył do łoża i stanął przy niem zbladły jak trup, oczyma błędnemi rzucając do koła. Mina wlepiła w niego wejrzenie zwycięzkie jakieś, oszalałe — nie uciekała ani się zapierała.
Przemysław nie mógł przemówić, dyszał wzruszony, zdjęty oburzeniem i grozą. — Oczy jego z trupa obróciły się na kata.
— Masz czego chciałeś! — zawołała niemka — powiedziałeś sam — Uwolńcie mnie od tego trupa... Spełniłam rozkazanie twoje. Tyś rzekł!...
I wskazała nań palcem zuchwale. Książe posłyszawszy to chwycił nóż, który miał u pasa, podniósł go i cisnął nim na Minę. Oczy jego płonęły... usta się trzęsły...
Niemka chciała go wyzywać jeszcze, lecz strach ją ogarnął nagle, z krzykiem rzuciła się do drzwi. Przemysław gnał ją podniósłszy rękę do progu, tu wysilony padł na ławę, ręce bezsilne obwisły.
Dziewki i Bertocha stały jeszcze do koła łoża.
Książe nie patrząc na nie, nie rzekłszy słowa, rzucił okiem przestraszonem ku łożu i nie mogąc znieść widoku, wysunął się z izby, z podsienia wyszedł na chłód zimowy — stanął wryty.
Tu go spartego o słup zastał czuwający ks. Teodoryk, który czatował zawsze nań, śledząc każdy krok jego.
Słabym głosem, chwytając go za rękę, książe się odezwał.
— Lukierda — nie żyje! Ojcze — popełniono zbrodnię — zabójstwo... Jam niewinien! jam niewinien!
Teodoryk podniósł oczy ku niemu.
— Któżby śmiał Was obwiniać, — rzekł drżący — Wy sami nie dawajcie pozoru... Idźcie spokojnie do mieszkania — mnie zostawcie staranie wszelkie.
To mówiąc Lektor ujął go za rękę i poprowadził do sypialni, sam zaś natychmiast — poszedł do sypialni królowej.
Zastał tu jeszcze wszystko jak było przed chwilą. Bertocha tylko usiadła na ziemi, nie mogąc się już na nogach utrzymać. — Dziewki cisnęły się do kątów i popadały na ławach. Trup leżał pokurczony, zastygły, siny i blady...
Łoże poszarpane, poduszki zmięte i podarte, na jednej z nich plama krwi świeża świadczyły o popełnionej zbrodni.
Ks. Teodoryk stanąwszy u łoża, choć jako duchowny, codzień się niemal z widokiem śmierci spotykał, zdrętwiał ze strachu i oburzenia. Łza mu się zakręciła w oku, ale nie czas było boleć, należało pana ocalić i dom książęcy od poszlaku zbrodni oczyścić.
Ksiądz natychmiast rozkazał Bertosze i sługom przyodziewać zwłoki i ułożyć je tak, ażeby śladów gwałtu na nich nie było.
Wszystkie one co na żywą nie lękały się rzucić, teraz zmarłej dotykać się bały — lecz ks. Teodoryk znalazł w sobie dość siły, aby nakazać posłuszeństwo.
Głos jego, suknia, trwoga, która ogarnęła służebne, zmusiły je, iż przystąpiły do zwłok, a Bertocha pierwsza poczęła ręce wyciągać, składać i powieki zamykać.
Do drzwi doszedłszy zawołał ksiądz Teodoryk na komorników, który[19] się pobudzili, i u progu postawił ich na straży, jednego wysłał do kościoła.
Uderzono w wielki dzwon za umarłych.
Na całym zamku, w którym już wprzód poruszenie jakieś czuć się dawało, — odgłos ten dzwonu, bieganie czeladzi — rozbudziły śpiących. Kto żył wybiegał, rozpytywano się, skupiano.
— Księżna umarła! — wołali jedni.
— Księżnę uduszono — szeptali drudzy.
Oskarżano Minę jawnie, bo widzieli strażnicy wybiegającą z mieszkania księżnej i jak szaloną kołującą po podwórzach.
Z dziewcząt, które do mordu nie należały, wiele o nim wiedziało, inne pode drzwiami przypatrywały się, gdy go spełniano.
Rozniosło się opowiadanie o nim po zamku, po mieście. Z nocy stał się dzień i trwoga jakaś padła na ludzi. Gromady ludu zbierały się na podwalach, cisnęły do wrót, krzyki, jęki i odgrażania słychać było.
Minę, gdyby się na onczas pokazała, rozszarpałoby może pospólstwo, ją za główną uważając sprawczynię.
Inni głośno obwiniali samego księcia. Dzwony żałobne wtórowały temu wrzaskowi tłumu. Bramy zamku musiano podwójną strażą ostawić.
Wewnątrz kasztelan Tomisław, choć nie miał wydanych rozkazów, usłyszawszy o mord obwiniających Minę, — posłał szukać jej.
Ludzie wpadli do mieszkania, które zajmowała, znaleźli w niem nieład, skrzynie pootwierane, suknie porozrzucane, lampkę płonącą jeszcze, ale jej nigdzie ni śladu. Mówiono, że wprost od trupa skoczyła na konia, wrota sobie kazała otworzyć, i nim w zamku się poruszono, uszła. Ścigać ją nie śmiał Kasztelan.
Ks. Teodoryk sam zajmował się przygotowaniem do pogrzebu tak, aby z dniem nadchodzącym ciało wystawionem być mogło i przeniesione do kościoła. — On o wszystkiem pamiętać i rozporządzać się musiał, bo książe siedział niemy, przybity i na pytania nie odpowiadał.
Z miasta od jednego z tych cieślów, którzy się zajmowali wyrabianiem trumien, jakie naonczas używano, wydrążanych w jednej sztuce dębowego drzewa i wiekiem pokrywanych; sprowadzono taką kłodę dębową, i pokryto ją suknem szkarłatnem. —
Te co zamordowały księżnę, zmuszone były same ją odziać i włożyć do trumny. Ks. Teodoryk najwspanialsze kazał wydobyć szaty, ale gdy tych szukać przyszło, okazało się, iż księżna ich nie miała, że i one i klejnoty, opony i wszystkie bogactwa Mina sobie przywłaszczyła.
Z tamtąd więc musiano je przynosić, choć nie całą już grabież znaleziono.
Długa noc Grudniowa zbiegła na tych przyborach do pogrzebu, których ks. Teodoryk nie odstępował. Nad ranem leżała już Lukierda w trumnie, w szatach książęcych, a dokoła stały pozapalane ogromne pochodnie i duchowieństwo z katedry otaczało katafalk, śpiewając modlitwy za umarłych.
Pomimo starań, aby lice jej, które pobielono nie zdradzało tajemnicy straszliwej nocy, wyraz twarzy napiętnowany był nie spokojem konania, ale męczarnią. Dla nikogo nie było wątpliwem, że nieszczęśliwa Lukierda padła ofiarą jakiejś zbrodni, której przyczyn szukano wysoko.
Szemrano przeciwko księciu.
Przemysław całą noc tę straszną przesiedział w izbie swej, nie słysząc co mu donoszono, nie rozumiejąc co mówiono do niego.
Chociaż nie czuł się winnym tej zbrodni — miał ją jednak na sumieniu. Niebaczny wyraz jeden wyrzeczony w chwili zniecierpliwienia, niemka mu rzuciła w oczy jak policzek! Obwiniła jego o śmierć królowej!
Nad rankiem, jakby ocknąwszy się Przemysław, kazał Kasztelana przywołać do siebie.
— Gdzie jest niemka, Mina? — zawołał. — Jeśli znajdziecie ją, uwięzić.. jeśli zbiegła, szukać.. Jam nie winien tej śmierci! jam nie winien!
Powtarzał te wyrazy, któremi więcej się obwiniał niż oczyszczał, nie bacząc jakie czyniły wrażenie. Kasztelan natychmiast rozesłał pogonie, ale przewidzieć było można zawczasu, iż zręczna a śmiała niemka, dla której męzką odzież łatwo wdziać było, która miała przyjaciół i zauszników, łatwo mogła ujść ścigającym.
Blady dzień zimowy wstał nareście nad zamkiem, we wszystkich kościołach bito we dzwony. Pomimo Grudniowego chłodu, lud, który się u wrót gromadził, nie ustępował, a gdy je nareście otworzyć musiano — wlał się cały na podwórce i do kościoła.
Ciało Lukierdy jeszcze w sypialni na marach leżało. Od księcia przyszły rozkazy, aby pogrzeb uczynić jak najwspanialszym. Przemysław nie ukazywał się jeszcze. Na tem samem miejscu, na które padł powróciwszy — siedział nie mogąc się poruszyć, drżący, zziębły — obłąkany.
Takim znalazł go ks. Teodoryk, który gdy wszystkie przygotowania ukończone były, pomyślał nareście o Panu.
— Miłościwy książe — odezwał się — męzkie serce przystało mieć i w najcięższych razach.
Przemysław oczy podniósł.
— Obwiniają mnie? — zapytał — prawda? mnie winią? mów! Palcami wytykać mnie będą jako zabójcę? Jam nie winien! Ta niepoczciwa niewiasta dopuściła się zbrodni... Jeśli ją pochwycę, kołem bić i końmi rozszarpać każę!!
Ojcze mój! jam nie winien!
Ks. Teodoryk milczał głowę spuściwszy.
— Ale któż uwierzy w niewinność moją? — począł książe. — Nie żyłem z nią.., była bezpotomną, powiedzą, żem ja chciał pozbyć się chorej, wstrętliwej niewiasty...
Ojcze.. mów!
Patrzał trwożnie.
— Jam ani słuchał co mówić mogą, anim się chciał dowiadywać — rzekł ks. Teodoryk spokojnie. — Pospólstwo może pleść potwarze, ale cóż gawiedzi głosy ważą?
A po chwili dodał.
— Miłościwy panie, aby usta zamknąć ludziom, potrzeba iść do kościoła. Musicie być na pogrzebie przytomni.
Przemysław jakby nie słysząc, rzekł żywo:
— Niech będzie wspaniały pogrzeb, najwspanialszy... Niech trwa nabożeństwo... Proście Biskupa.. mówcie duchownym, niech się modlą za nią!
— Duchowieństwo ze wszystkich kościołów i klasztorów już zwołane — rzekł uspokajając Teodoryk.
Przemysław kazał sobie podać szaty uroczyste — ubierał się a raczej dawał się odziewać drżąc jeszcze... Gdy wychodzić przyszło, rzucił się na ławę bezsilny.
Ks. Teodoryk widząc go osłabłym, wina przynieść kazał i zmusił go do wypicia pół kubka. Jadło przyniesione odepchnął.
Nim wyszedł książe, wydał rozkaz jeszcze, aby całą służbę żeńską zamkową natychmiast precz wyżeniono.
Ks. Teodoryk uczynił uwagę, czy nie lepiej je było zatrzymać pod strażą, aby bezkarnością nie dać powodu do obmowy.
Nie odpowiadając mu książe dał znak tylko, aby postąpił jak sam zechce. Lektor rządził tu teraz wszystkim, rozkazy wydawał, nikt mu się nie śmiał sprzeciwiać.
W biały dzień już wzięli komornicy trumnę na barki, którą ledwie dwunastu ich mogło podźwignąć i wraz z duchowieństwem, zanieśli do kościoła.
Trumna odkrytą była, ale niesiona górą, zwłok dojrzeć nie dozwalała.
Komnaty Lukierdy stały teraz puste i na oścież otwarte.
Bertocha leżała w gorączce, dziewki pod straż oddano.
We dworze panowało zamięszanie i trwoga. Księżna obudzała litość u wielu świadków swego losu, która się teraz w oburzenie zmieniła przeciwko mordercom. Powieści o tej strasznej nocy z ust dziewcząt pochwytane, chodziły z ust do ust coraz powiększane i barwione.
Przemysław we wszystkich niemal budził wstręt i trwogę jako bezlitośny okrutnik. Mogłoż się to stać bez jego wiedzy?
Niewielu starało się napróżno dowodzić, że księżna zmarła śmiercią, dawno już przewidywaną — nikt im nie wierzył. Byli ludzie co krzyki słyszeli, Mina uciekła, dziewczęta plotły.. i oskarżały wszystkich, aby siebie oczyścić.
Było już blizko południe, gdy książe odziany żałobnie, w towarzystwie ks. Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórze pełne było ludzi.
Zaczęto mruczeć — Idzie! i oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. — Gdyby nikt i nic go nie obwiniało, samo oblicze nagle zbladłe, błędny wzrok, wyraz trwogi, wstydu jakiegoś, upokorzenia, które się przez przybraną przebijało dumę, wskazałoby go jako winowajcę.
Ludzie zdala patrzali milczący i mówili w duszy.
— On ją zabił!!
Chciał iść krokiem bezpiecznym i śmiałym, lecz plątały mu się nogi, na skroń występował pot kroplisty, paliły go tych wejrzeń tysiące, które czuł, że nań padały jak kamienie. Rad był pośpiechem skrócić nie długą drogę do kościoła, która mu się wiekuistą wydawała — nieskończoną.
Ks. Teodoryk hamował kroki jego. Stąpać musieli powoli wśród tego milczącego tłumu — wprost idąc na światła palące się u trumny — w której Przemysław nie widząc jej — oglądał trupa oczyma duszy, takim, jakim go widział w chwilę po zgonie.
Mimowolnie na myśl mu przyszło, jak na ten zamek wjeżdżali po raz pierwszy, jak ona drżąca, blada, szła klęknąć u tego ołtarza, przed którym teraz leżała bezduszna.
Nim Przemysław doszedł do drzwi kościelnych, z których coraz głośniej rozlegał się płaczliwy śpiew księży, wszystkie siły jego się wyczerpały, musiano go w progu podtrzymywać, aby nie padł. Chciał tu stanąć, wiedziono go dalej, dalej aż pod samą tę trumnę na podwyższenie, z którego twarz jej miał ujrzeć.
Gdy nareście wstąpił na stopnie siedzenia i rzucił okiem na blade lice — zdało mu się, że usłyszał głos wychodzący z ust zamkniętych:
— Przebaczam ci — lecz Bóg...
A z głębi kościoła przynosił mu szmer tłumu słowa Zaręby:
— Karan będziesz śmiercią gwałtowną, jaką poniosła ona...





IV.


Pogrzeb księżnej jeszcze się nie dokonał, ciało właśnie do grobów spuszczać miano, gdy na zamek wieść przyniesiono, że mianowany przez Papieża Arcybiskupem Gnieźnieńskim Świnka przybywa.
Wiadomość ta jedna może mogła na chwilę odciągnąć myśl Przemysława od tej trumny i od krwawych wspomnień strasznej nocy. —
Wybór ani szczęśliwszy, ani pożądańszy żaden nie mógł być dla księcia — ale razem mniej spodziewany.
W człowieku tym, którego rycerzem pamiętał, któż mógł odgadnąć przyszłą głowę kościoła polskiego.
Przemysław uradował się razem i zasmucił, gdy mu o tem znać dano. — Potrzebaż było, aby ten mąż, na którego on miłość i poszanowanie chciał zasłużyć, przybywał właśnie w tej chwili, kiedy jego o zbrodnię głos ludu obwiniał.
W czasie ostatnich modlitw, gdy zwłoki pokryte wiekiem miano spuszczać do podziemia, książe postrzegł naprzeciw siebie w stallach tego, który po długim niewidzeniu zjawiał mu się w najcięższej życia godzinie.
Świnka oczyma badającemi, groźnemi niemal, smutnemi razem patrzał na niego. Była w tem wejrzeniu i litość i oburzenie, i wielka wyższość sędziego, który po nad winowajcą stoi.
Przemysław spuścić musiał wzrok, na piersiach jak kamień ciężył mu ból niewysłowiony.
Stał przed tym pasterzem jak obwiniony, który się nigdy nie potrafi oczyścić. On sam mówił się niewinnym, czuł winowajcą. —
Wszelkie usiłowania czynione, aby sprawczynię mordu pochwycić — były bezskuteczne. Pogonie na trop jej wpadły, uszła tam, gdzie pewną bezkarności była, do Margrabiów Brandeburskich, na dwór któregoś z Ottonów, u których powinowatych miała. Tam dosięgnąć ją nie było sposobu.
Wieczorem po pogrzebie, który wspaniałością przeszedł wszystkie, jakie tu ludzie zapamiętali, na zamku dla duchowieństwa zastawioną była stypa, chleb żałobny, którego obyczaj u nas, od czasów pogańskich się utrzymał.
Natłok był wielki, gdyż spodziewano się, że Przemysław choć na chwilę przy stołach się ukaże. Omylono się wszakże, książe wprost z kościoła przejściem bocznym, niepostrzeżony udał się do komnat swoich, do których Świnkę i Biskupa Jana prosić kazał.
Dni walki z samym sobą, jeśli go nie uspokoiły, to przynajmniej panem siebie uczyniły.
Posępna twarz mniej zdradzała zgryzoty sumienia i niepokój ducha. Męczarnię człowieka pokrywał dumą książęcą. —
Ks. Teodoryk z podziwieniem patrzał na tę moc jego nad sobą.
Gdy Świnka wszedł, Przemysław wstał witając go z głębokiem poszanowaniem, badał go oczyma lękając się znaleźć zbyt surowym. Nominat oblicze miał spokojne, ale sędziowskie.
Łatwo się było domyśleć, że głos publiczny doszedł już do niego.
Książe począł wypowiadając radość wielką z mianowania Arcy-Pasterza.
— Tęskniłem dawno zatem, abyśmy Ojca duchownego mieli, alem się nie śmiał spodziewać tak szczęśliwego dla nas wyboru. Nie umiem wyrazić, jak mnie on w mojem strapieniu ciężkiem, wielce rozradował i pocieszył.
Witaj nam, pożądany Pasterzu nasz!
Biskup Jan, mąż poważny, nie pospolitego umysłu a żywego, mimo wieku, temperamentu, — dodał, iż sam Bóg zsyłał im takiego wodza.
— Z nas duchownych starych, tutecznych — rzekł — cośmy znani i stosunkami związani, żaden tego, co wy, nie potrafi... Was nic nie osłabia i nie krępuje. Bóg niech będzie błogosławiony.
— Ja mówię tu, com mówił, gdy mi to brzemię kładziono — odezwał się Świnka. — Niech się stanie Wola Twa Panie, gdy kielicha tego odemnie odwrócić nie chcesz.
Kanclerz Wincenty wtrącił coś o swej podróży, Biskup o chwili smutnej, w której przyszły Pasterz przybywał, jakby panu niosąc potrzebną pociechę.
Wszyscy, oprócz samego Nominata, nalegać zaczęli, aby czasu nie tracąc natychmiast przybywającego wyświęcić. Świnka się temu nie sprzeciwiał.
Ks. Jan Biskup Poznański oznajmił, iż Tomasz Wrocławski, Gosław Płocki i Wolmir Lubuski biskupi byli już zawiadomieni przez wysłanych spiesznych gońców, aby się natychmiast do Kalisza stawili.
— A ja wam tam też towarzyszyć będę. — rzekł Przemysław — abym pierwszy powitał Głowę kościoła naszego i odebrał błogosławieństwo...
— A na gody — dodał wesoło ks. Jan — Gniezno się już pocieszyć będzie mogło w ścianach swych witając Pasterza.
Świnka w czasie tych wynurzeń siedział wpatrzony w księcia, który wzroku jego wytrzymać nie mogąc, oczy odwracał. Rozmowa stała się powszechną, trwała dosyć długo, a gdy w końcu Biskup Jan poruszył się do wyjścia, książe Świnkę słowem zatrzymał jeszcze u siebie.
Zostali sami. Przemysław namyślał się długo nim rozpoczął poufną rozmowę, której pożądał.
— Ojcze mój — odezwał się — nigdyście mi bardziej upragnionemi przybyć nie mogli, ale nigdy boleśniej by mi nie było stawać przed wami. Wiem to i czuję, że patrzycie na mnie, jak na obwinionego, grzechem ciężkim skalanego człowieka.
— Grzech jest spadkiem wszystkich ludzi po pierwszych rodzicach — odparł się Świnka — ale po Chrystusie skruchę powinniśmy dziedziczyć.
— Grzech jeśli jaki cięży na mnie — dodał książę żywo — nie tak wielki jest, jaki ludzie źli kładną na mnie... Wiecie pewnie, ojcze, oni mi przypisują...
Tu mu prawie zabrakło głosu i krew twarz oblała.
— Przypisują mi — rzekł — śmierć żony... Nie jestem jej winnym. Nie nakazywałem, nie pożądałem jej nawet, choć możem się mimo woli przyczynił do tego co się stało... Tak, ojcze, przed tobą nie chcę mieć tajemnic — zmarła śmiercią gwałtowną, z rąk domowników — główna sprawczyni mordu uszła i ukarać jej nie mogłem.
Winnym jestem i niewinnym.
Uderzył się w piersi.
— Chciałem ię[20] z tego wyspowiadać przed wami...
Świnka słuchał zasmucony i milczący.
— Kajać się trzeba — rzekł — aby Boga przebłagać.
Jeżeli choć cień grzechu czujecie na sobie, obmyjcie go.
— Jam gotów do pokuty, do ofiar! — zawołał książe — bylebym przebłagał mściwą rękę Bożą. Ale jakże zetrzeć potrafię z siebie plamę w oczach ludzi? jak się oczyścić przed niemi?
Tu zatrzymał się chwilę i począł powoli.
— Wiecie, ojcze mój, żem po stryju Pobożnym wziął w spadku nietylko ziemie jego ale myśl, którą on przez cały żywot swój karmił. Chciałem Chrobrego koronie blask dawny przywrócić. Jakże ją włożyć na skroń, na której ludzie krew niewinną widzą?
Załamał ręce.
— Uspokój się książe — odparł Świnka. — Co kościół może dla uspokojenia Was i pokrzepienia, to uczyni. Wielkie posłannictwo twoje... Obok niego wszystko małem. Lecz czystym być Wam potrzeba... w sumieniu.
To mówiąc powstał.
— Pokutujcie — dokończył — my się za was modlić będziemy.
Przemysław przystąpił doń i ze łzami ściskając go zaczął.
— Ojcze — zawołał — ratuj mnie od samego siebie! W opiekę ci się oddaję... Nieszczęśliwy jestem nad słowo wszelkie.
Cichym szeptem skończyła się rozmowa, z której Świnka wyszedł poruszony, zadumany i smutny.

Wprędce następujące uroczyste wyświęcenie Arcybiskupa, na które już następnego dnia do Kalisza wybierać się było potrzeba, nie dało księciu w samotności dręczyć się myślami, które gdy sam pozostał, trapiły go strasznie. Z wielkim i wspaniałym dworem towarzyszył Śwince do Kalisza, gdzie znaleźli już oczekujących na nich Biskupów.
Nie wszyscy może oni, równie z ks. Janem Poznańskim radzi byli wyborowi wodza nowego. Doszła już do nich wiadomość o nim, znano go z energii i rozumu. Miał to być Wódz i Głowa nie z imienia tylko, ale rzeczą samą, nie dający się powodować nikomu.
Z pewną obawą spoglądano na tę postać rycerską, poważną, która wrażała obawę, zdając się jakby z miedzi wykutą...
Gdy wyświęcony Arcybiskup, któremu Przemysław ofiarował drogocenny pierścień, raz pierwszy od ołtarza stanął błogosławić ludowi zebranemu — w tym, przeobrażonym łaską Arcykapłanie, ujrzeli wszyscy i poczuli wodza, który potęgę swą znał i siłę.
— Ten — mówili cicho duchowni — nie ulęknie się nikogo.
Na zamku kaliskim, w którym Przemysław duchowieństwo przyjmował, Kasztelanem był postawiony od niedawna Sędziwój, syn dawnego Wojewody Poznańskiego Jana, mąż, który na dworze Przemysława i z nim prawie zrósł razem, zdolny, śmiały, lecz opryskliwy i dumny.
Mimo tego stanowiska, jakie zajmował, mówili ludzie, iż upokorzonym się czuł, było mu go za mało i przeciw księciu niechęć żywił.
Sądził pewnie, iż po ojcu swym, Województwo Poznańskie weźmie w spadku.
Przed przybyciem księcia i duchowieństwa na dni parę, Sędziwój, nie bardzo rad zapowiedzianemu zjazdowi, przy którym on, co tu panował, podrzędne miał stanowisko — rozporządzał właśnie gotując się na umieszczenie gości, gdy do wrót postrzegł idącego ku sobie pieszo, dobrze znanego Zarębę.
Wiedział dobrze co go spotkało i że on jeździł po swoich, podburzając tajemnie powinowatych i Nałęczów przeciwko księciu
Za młodu Zaręba z Sędziwojem byli w zażyłości wielkiej. Oba charakterów podobnych tem się tylko różnili może od siebie, iż Zaręba nie krył się nigdy z tem co myślał i wybuchał otwarcie, a Kasztelan skrytym był i umiał się za takiego podać, jakim mu być było potrzeba.
Z dawnych czasów wiedział to Zaręba, iż Sędziwój ząb miał do księcia, choć płaszczył się przed nim dla łaski. Temi pokłony i pochlebstwy doszedł do tego, że mu kaliski zamek zdano. Tego mu było za mało.
Wojewodą w Poznaniu i u boku księcia chciał być, aby nim zawładnąć.. a to mu się nie powiodło.
Przy pozorze rubasznym, Sędziwój skryty był i zręczny, a całkiem się nigdy nie zwierzał nikomu.
Zdziwiło go, iż wywołany Zaręba jawny wróg księcia, śmiał mu się tu stawić w chwili, gdy właśnie gotował się na przyjęcie jego.
Nie na rękę mu to było — sądził wszakże, iż może ukorzony i żałujący porywczości swej, chce przez niego prosić o przebaczenie.
Zaręba śmiałym krokiem zbliżał się ku niemu, z dawną poufałością, dziś już nie właściwą, bo jeden był teraz u góry, a drugi spadł nizko.
— Niezaprzecie się mnie przecie, w niedoli mej? — odezwał się przybywający.
— Dziwić się muszę — odparł Sędziwój — iż macie odwagę mnie urzędnika z książęcego ramienia i sługę jego, do dawnej wyzywać przyjaźni.. Głoszą cię wszyscy wrogiem naszego pana.
— I jestem nim — rzekł głośno Zaręba — Wy, panie Kasztelanie, — dodał kładnąc przycisk na tytule — nie bądźcie zbyt dumni z łaski, jaką macie u pana! Co mnie spotkało wczoraj, wam się jutro może przygodzić. Potem i taki wywołaniec jak ja, zda się — —
— Dość tego, w podwórzu — zamruczał Sędziwój. — Szczęście, że was tu nikt nie zna, chodźcie do izby za mną.
— A no! nie uwięzicie mnie przecie! — rozśmiał się śmiały Michno.
— Póki nie muszę, nie zrobię tego — rzekł Kasztelan.
Szli do zabudowania oba, jakoś nie ochoczo.
Kasztelan na zamku zajmował izby przednie po ks. Bolesławie, ale właśnie z nich dla księcia i gości ustępować musiał. — Powiódł więc Zarębę do komory, w której nieład panował, bo do niej zrzucono ruchomości jego własne — nie mając ich czasu ustawić.
Spojrzawszy na Zarębę, który opalił się srodze, schudł i twarz miał pofałdowaną namiętnością jaka w nim wrzała — Sędziwój uśmiechnął się litościwie.
— Cóż? — spytał — nie sprzykrzyło ci się jeszcze jak lisowi przez psy gnanemu wymykać? Chcesz przebłagać pana?
— Kto? ja? przebłagać? jego? — wybuchnął Zaręba. — Ja? Toś zgadł! Tak ci ty go kochasz i znasz jako i ja.., choć niby on łaskaw na cię a ty na niego. Starzyśmy towarzysze, nie kłammyż przed sobą, bo to na nic. Ja nie myślę kryć co w głowie mam, a do ciebie nie przychodzę prosić o wstawiennictwo — ale cię buntować.
— Toś bardzo źle padł — odrzekł zimno Kasztelan. — Jam nie dla was.
— A któż to wie? — poufale się rozsiadając ciągnął Zaręba dalej. — Pogadajmyno, po staremu.
Sędziwój ciekawy być musiał, nie zamknął mu ust, czekał...
— Książe ciebie nie bardzo lubi — mówi Michno — to wszystkim wiadoma rzecz i tobie. Dał ci zbywając się kasztelanją dla pamięci ojca twego i żeś mu się nizko kłaniał. O Województwie ci się śni — ale nadaremnie. Ty go nie dostaniesz.
Zresztą, co tu wodę warzyć? Przemysław wasz na swem księztwie się nie ostoi. Ziemianie go wyżeną. Zbójcą jest żony własnej, wszetecznikiem, a tyranem chce być nad nami. Brandeburgi na niego zęby ostrzą, Ślązacy go nie cierpią i zabierą co ma, Pomorza nie doczeka.. Śni mu się korona, będzie ją miał w piekle u Lucypera!
— Milczże! — ponuro przerwał Sędziwój.
— Dla czego mam milczeć? — odparł Zaręba. — Słuchaj czy nie, ja mówić muszę... Gdybyś rozum miał, a mnie posłuchał, wyżej byś poszedł niż jesteś...
Kasztelan przerwał znowu niecierpliwie.
— Bzdurstwa pleciesz!
— Sądź jak chcesz! Ja jadę z Wrocławia od ks. Henryka. Kazano mi cię wymacać!
Przelękły i zdziwiony Sędziwój się rzucił.
— Milczże ty mi ze swoim księciem. Ja was obu znać nie chcę. Jeśli mi dłużej takie pleść będziesz — niecnoty — kto ci ręczy, że chwycić nie każę?
Zaręba się rozśmiał.
— Nie każesz chwycić i nie wydasz! — zawołał. — Ja cię znam. U ciebie to we środku, co u mnie na wierzchu. Nie zmuszam cię do niczego, aleśmy towarzysze starzy, dobrze ci życzę. Trzeba się na dwie strony oglądać. Kto wie co będzie.
— A tyś to się oglądał gdyś w tę kaszę wlazł, w której siedzisz? — odparł Sędziwój.
— Okaże się to później — rzekł Zaręba — teraz mówmy jak na starych towarzyszów przystało, choć ty jesteś Kasztelanem a ja włóczęgą. Mówię ci na prawdę. Ks. Henryk Wrocławski radby się z tobą bliżej poznał. Zjedź kiedy do niego... może się to wam na co przyda...
Sędziwoj[21] rzucił nań oczyma badającemi.
— Ależ — cicho! szepnął zmięszany. Zaręba dał mu znak oczyma.
— Słuchaj — dodał — księciu twojemu nie pomoże nic, musi on paść. Jutro, za rok, dwa, ja niewiem, choćby się i królem ogłosił, nie minie go to. Gdy go ukoronują, czego mu się chce, tem ci prędzej padnie.
Ziemianie wiedzą co król znaczy. Teraz niemi pomiata, książęciem będąc, potem na karki wsiędzie.
Mów ąc[22] to Zaręba ciągle na Sędziwoja spoglądał, badając skutku swej mowy. Kasztelan nie pokazywał po sobie nic, oprócz niepokoju i zniecierpliwienia.
Michno zmienił nieco mowę.
— Za długoletnie służby wasze, nie możecie się wielkiemi łaskami Przemysława pochwalić — rzekł — Bolesław Pobożny was za życia uczynił Ochmistrzem swego dworu, należało się wam już coś więcej niż kasztelania kaliska...
— Należało mi Województwo — wyrwało się Sędziwojowi — nie komu ino mnie. Stała mi się niesprawiedliwość!
— Przemysław wam nie sprzyja — dodał Zaręba — służba wasza idzie marnie.
W tem przerwano im rozmowę. Zaręba zabiegliwy a nieustraszony, choć się zbliżała chwila przyjazdu księcia, wieczorem znowu powrócił do Sędziwoja.
— Cóż? wy tu jeszcze? — zapytał go Kasztelan. — Toć to szaleństwo! Gdyby kto ze dworu księcia nadjechał, a zobaczył was?
— Tego mi właśnie potrzeba — rzekł Zaręba obojętnie. — Mam tam dużo przyjaciół, których bym rad widział.
Sędziwój był nastraszony tém zuchwalstwem.
— Natkniesz się na kogo, co cię może wydać i kazać ująć!! — zawołał. — Idź ztąd na skręcenie karku, ja cię tu widzieć nie chcę. — Idź!
— Bądźcie o siebie spokojni — odezwał się Zaręba. — Nie możecie przecież, przy takiem zjeździe wiedzieć o każdym, co się tu pląta. Ja się nie boję i zostanę. Nie taję się z tem, że będę przeciwko księciu podburzał, ale to moja sprawa, wy za to nie odpowiadacie...
Śmiało mu popatrzał w oczy.
— Prędzej, później i wy się do nas przyłączycie — dokończył. — Krzywdy wyrządzonej zapomnieć trudno, a ja wam ręczę, że ks. Henryk ją wynagrodzi.
Jak się stało, że Zaręba w izdebce ciasnej na zmaku pozostał na noc i w czasie zjazdu przebywał w Kaliszu — o czem Kasztelan wiedział — wytłumaczyć trudno.
Gdy wieczorem po uroczystości wyprawiono ucztę na zamku, a na ludzi mniej zwracano uwagi, bo wielu nieznanych z Biskupami napłynęło, Zaręba w ciemnych przejściach czatował na podpitych dworzan Przemysława, między któremi miał przyjaznych wielu.
Do ich liczby należał młody Ząb, syn Łowczego Gnieźnieńskiego, dawny druh Nałęcza i Michny, który zobaczywszy tu Zarębę, przeląkł się wielce.
— Jakżeś ty się tu śmiał wcisnąć? — zawołał — pozna cię kto i wskaże, to zginiesz.
— Nie boję się — rzekł Michno, odwodząc go na stronę. — Widzisz, że śmiało chodzę, niech cię to nauczy, że ja tu swoich mieć muszę i siebie jestem pewny. Wasz książe otoczony jest takiemi jak ja, co mu życzą właśnie jako ja i Nałęcz...
Ząb nie dając się uspokoić, drżał i wyrywał się a Zaręba śmiał się.
— Tchórz jesteś — mówił, — połowa ludzi teraz napiłych, druga zajęta tem, żeby się upiła, nikt na mnie zważać nie ma czasu. Ja ciebie nawracać nie myślę, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć.
I trzymając Zęba za pas, badał go nieustraszony Michno.
— Mów mi, co Przemko robił po śmierci księżnej, gdy rozkaz jego spełniono? Patrzaliście nań?
— Rozkazu nie dawał — odparł Ząb, — nie prawda! Rozpaczał gdy się to stało. Mina przed pomstą jego natychmiast uchodzić musiała, o mało ją nie zabił.
Zaręba śmiał się szydersko.
— A! tak! tak! — dodał... — Powiesz mi, że i pogrzeb kazał sprawić okazały i sam na nim był! To ja wiem przecie, bo, choć wy mnie nie widzieliście — patrzałem sam na to. Krok w krok za nim chodzę...
— Aż póki ułapiwszy cię stracić nie dadzą — dokończył Ząb.
— Kto kogo da stracić to jeszcze nie wiadomo — odezwał się Michno obojętnie. Ja cię pytam o co innego. Jak do zabójstwa przyszło? Kto mu radził? Kto pomagał?
— Nie wiem nic..!
— Tchórz jesteś, albo zły człek, — począł gwałtownie Zaręba, nie puszczając go, choć się wyrywał. Po zabójstwie kto przy nim był?
— Widziałem tylko ks. Teodoryka.
— Wiernego służkę i pochlebcę — dorzucił Zaręba. — Ten też pewnie zawczasu wiedział o wszystkiem!
Ząb, na którego mimo zimna poty biły ze strachu, wyrwał się wreszcie z rąk przyjaciela. Drudzy też, których po kątach łapał, nie mieli wielkiej ochoty z nim rozmawiać. Błądził tak przez wieczór cały, a w ostatku kilku podpiłych ściągnąwszy, wyszedł z niemi do miasta. Z temi starał się bliższe zawiązać stosunki, co mu się w części udało, ale nazajutrz z ust do ust chodziła po cichu wieść o zuchwałym chłopie, którego kilku widziało.
Zrana ks. Teodoryk wszedł do księcia, dając mu znak, że chce z nim mówić na osobności.
Od śmierci żony, książe obawiał się o siebie i miał na ostrożności, Lektor też lękał się zemsty, o której głuche chodziły wieści, że ją gotowali jacyś Lukierdy powinowaci czy przyjaciele.
Z pewnemi zastrzeżeniami, ks. Teodoryk uwiadomił Przemysława, iż wypadkiem wpadł na poszlak o przechowywaniu się Zaręby na zamku, i o porozumieniu jego z Kasztelanem Sędziwojem.
Przemysław zrazu zaprzeczał temu, wierzyć nie chciał — potem namyśliwszy się, dowódcy straży, którą z sobą przywiódł z Poznania, kazał strzedz wrót i nieoddalać się od zamku.
Sędziwoj[23], którego to uderzyło, bo stało się nagle i z wyłączeniem załogi, pobiegł niespokojny do księcia, którego znalazł nachmurzonym i gniewnym.
Zwrócił się do Kasztelana żywo Przemysław, zaledwie zobaczywszy go u progu.
— Wiem o tem, — rzekł do niego — że ten niepoczciwiec, który dawno na śmierć zasłużył, Michno Zaręba był wczoraj na zamku. Okazywał się jawnie, urągając mojemu gniewowi — a wy, nie wiedzieliścież o tem?
— Nie wiem, — odparł Kasztelan bledniejąc. Na zamku wczoraj były tłumy, nie mogłem widzieć wszystkich... Wcisnął się może zuchwalec.
— Szukać go każcie, chwytać — dodał książe. — Głową mi swą odpowiadacie za bezpieczeństwo! Zaręba nie był tu pewnie bez złej myśli... To druh wasz dawny!
Kasztelan żachnął się.
— Nieprzyjaciel pana mojego, — zawołał — przyjacielem moim być nie może. W. Miłość krzywdę mi czynicie! Posądzacie mnie.
Przemysław nie mógł się pohamować w gniewie.
— Kasztelanie, — rzekł — nie posądzam was, ale wiem, że żal macie do mnie; nie wiele polegam na was!!
— Nie miałem nigdy ani wiary, ani łaski u Miłości Waszej, — wybuchnął Sędziwój, — ja też to wiem zdawna. Za me usługi wierne coś mi więcej należało niż zamek kaliski!
— Jeśli on wam nie miły — zawołał książe — mówcie, dam go innemu. Możecie gdzieindziej szukać szczęścia!!
Dziś nie pora o tem — dołożył — dopóki kasztelanem jesteście, idźcie i każcie tropić tego łotra.
Sędziwój chciał coś mówić jeszcze, ale książe na drzwi palcem mu wskazał.
Kasztelan musiał to znieść, że jakby mu nie ufano, ludzie przyboczni księcia, strzęśli w oczach jego zamek cały, wszystkie komórki i wyżki. — Trwało to godzin kilka, w ciągu których pilno wrót strzeżono...
W trwodze wielkiej przebył je Sędziwój, lękając się, aby Zaręby nie pochwycono, lecz ani tu, ani w mieście go nie znaleziono.
Dopiero, gdy poszukiwania bezskutecznemi się okazały, Kasztelan skarżąc się głośno i wyrzekając poszedł do księcia.
Przemysław nie dał ich sobie czynić, zbył go pańsko i surowo. —
— Radzę wam, kasztelanie — rzekł odprawując go, — nie mnie obwiniać ale siebie. Strzeżcie się na przyszłość, bym was posądzać i żalu do was mieć, nie znalazł powodu...
Sędziwój dotknięty mocno, wyszedł po tej odprawie — z pragnieniem zemsty w sercu.
Arcybiskup dnia tego wyruszał z Kalisza do Gniezna; Przemysław mu towarzyszył, Biskupi też jechali z niemi lub do stolic swoich, tak że zamek opustoszał znowu...
Nad wieczór Sędziwój który się burzył ciągle, poszedł sam na miasto szukać Zaręby. Miał już postanowienie porozumienia się z nim i książętami Slązkiemi[24]. Przeczuwał, że i on go szukać będzie. Na pół drogi się spotkali.
— Narobiłeś mi zła — krzyknął zoczywszy go Sędziwój rozjątrzony — bodajeś sam go doznał!
Uśmiechnął się Michno.
— Co wam się złem wydaje, na dobre wyjdzie, — rzekł. — Lepiej dla was, gdyście się przekonali, czego się macie po księciu spodziewać.
Łaski jego nie odzyskacie, wiary w was nie ma. Jedźmy do Wrocławia, tam was przyjmą ramiony otwartemi. — Nie będę taił dłużej, mam polecenie tam was ściągnąć.
Krótko się kasztelan namyślał.
— We Wrocławiu i tak być miałem, — odparł udając obojętność. — Nie ma w tem grzechu księciu się pokłonić. Ale — co z tego!
— Czyż ja wam potrzebuję tłumaczyć? — szepnął Zaręba. — Wiecie, że książe Wrocławski z Brandeburczykiem trzyma, bo ma córkę Ottona długiego za sobą. Brandeburgi na Pomorze czyhają, a on całej Polski chce i będzie ją mieć. Jedźcie! czem prędzej, tem lepiej!
Przemysław paść musi i zginąć, — dodał — a nie z czyjej ręki, jak z mojej!
Kasztelan widząc ludzi nadchodzących, nakazał mu milczenie, lecz zaprowadziwszy go o zmroku do komory, długo się z nim naradzał. Zaręba szybko potem nazad do miasta powrócił, konie kazał siodłać i zniknął.
W kilka dni potem kasztelana w Kaliszu nie było, mówiono, że wyjechał do majętności swych i dość długo oczekiwano nań w zamku. Kędy się zabawiał nie wiedział nikt. Donoszono do Poznania o tem, iż Sędziwój mało nad bezpieczeństwem grodu powierzonego mu czuwał — ale nic nie zdawało się zagrażać.





V.


Na zamku Wrocławskim od zgonu Henryka Brodatego, nie mało się razy panowie i dwory zmieniały. Coraz inaczej wyglądało to siedlisko główne Piastów Ślązkich, które, choć od niego dzielnic wiele oderwano, zawsze się za ich stolicę uważało. Dobijali się oń z kolei potomkowie świętej Jadwigi rozrodzeni, a w tych rozterkach książęcych, miasto samo i ludność jego coraz większego nabywało znaczenia.
Wnuk zabitego pod Lignicą, Henryk, teraz tu panujący, wielkiego i niespokojnego był ducha. Pragnął szerokich posiadłości, a choć mu się zagarnąć je nie udawało, nawet w walce z nieszczęśliwym Rogatką, nie dawał się zrazić i odstręczyć niczem.
Zaledwie sam z więzienia uwolniony, kusił się o chwytanie drugich; przegrawszy bitwę jedną, myślał już o tej, którą miał ją powetować.
Był to mąż naówczas w sile wieku, jak wszyscy Ślązcy Piastowicze, zbudowany krzepko, życiem rycerskiem wzmocniony, wytrzymały, zacięty. Pełen ambicji, marzyciel, potrosze poeta składający miłosne piosnki niemieckie, nic już w sobie polskiego nie miał, a stosunkami pokrewieństwa i ducha sięgał po za granice Polski, do Brandeburgów, do Czech, do Cesarstwa.
Cały też dwór jego, oprócz malkontentów z Polski, którzy zbiegali doń ofiarując mu usługi swoje, składał się przeważnie z niemców, sasów, szwabów i różnego plemienia przybłędów.
Strój, język, zabawy, podobnym go zupełnie czyniły do dworów innych niemieckich książąt, którym książe Henryk starał się być podobnym.
Żona jego, córka Ottona Brandeburgskiego, wniosła tu z sobą niechęć do wszystkiego, co polskiem było.
Spiskowano jawnie prawie przeciwko tym wszystkim książętom, którzy do Krakowa i Sandomierza, Poznania i Kalisza prawa mieli.
Przemysław tak samo jak inni, stał na zawadzie ks. Henrykowi.
Nie było z nim jawnego rozbratu, lecz knowano potajemnie, jak się to naówczas wieść było zwykło.
Upatrywano sposobności, aby mu dzielnicy uszczuplić, albo z niej wyrzucić zupełnie.
Na rękę więc było księciu Henrykowi, gdy mu dnia jednego Ochmistrz dworu jego Werner, dał znać, iż z Polski przybyły, ziemianin jakiś, poważny człek, o posłuchanie go prosił.
Był to Zaręba, który na dworze Przemysława, między niemcami, języka ich się trochę przyuczył.
Dla tej zemsty, której pragnął gotów był teraz na wszystko. To co tu widział, mogło Zarębie dać wielkie wyobrażenie o możności pana, pod którego opiekę chciał się uciec.
Henryk równie wspaniale zwykł był występować jak Przemysław. Dwór jego cudzoziemski był świetny i liczny, on sam pamiętał o tem, że był wielkiego rodu. Zamek Wrocławski co się nigdy wziąć nie dawał, choć nieraz do koła palono przedmieścia i miasto, urósł znacznie, mocnym był i okazałym.
Dawne budowy, po większej części drewniane ustąpiły murowanym. Ściany obwodowe wzmocniono basztami krągłemi; w pośrodku sale sklepione i ganki kryte, pełne były zawsze dworu licznego i występującego z przepychem.
Dawnego języka krajowego nikt tu teraz nie posłyszał, duchowieństwo otaczające księcia nie zbyt liczne, rycerstwo, niewiasty księżnej — wszystko niemieckie było.
Wieczorami najulubieńszą zabawą księcia słuchanie pieśni miłosnych i popisy z temi, które sam układał.
Świat otaczający, pół Polski jeszcze miano za barbarzyński i dziki.
Chciwość władzy u księcia Henryka łączyła się z niepomierną żądzą zwiększenia bogactw, które mu do niej drogę usłać miały.
Nie przebierając w środkach, gdy chciał skarbiec zasilić książe, tak jak Rogatka rzucał się na kogo mógł, szczególniej na duchowieństwo, które z dóbr wielkich nic nie opłacając, ciągnęło dochody znaczne i miało sławę zamożności. Przywłaszczaniem sobie dóbr, dziesięcin, nakładaniem przymusowych danin na Biskupów i kapituły, Henryk, przyczynił sobie nieprzyjaciół w całem duchowieństwie. — Sarkano, opierano się, skarżono do Rzymu, lecz niewiele to pomagało.
Z Biskupem Tomaszem Wrocławskim rozpoczynała się już wojna otwarta. Na zamku więc rzadko się spotykało duchownych, a ci co tu gościli, z biskupem i klasztorami zerwać musieli.
Zaręba, którego na zamek chętnie wpuszczono, oczekując na posłuchanie u księcia, miał czas się przekonać, że tu już śladu nie było dawnych obyczajów, które się w Poznaniu jeszcze zachowały.
Książe, który doń wyszedł po domowemu, ale wytwornie odziany, w jedwabnych sukniach obszytych futrem kosztownem, majestatyczniejszym mu się wydał nad Przemysława.
Na ukłon odpowiedział zaledwie patrząc na przybyłego z rodzajem szyderskiego politowania. Zapytał go naprzód kto był. Zaręba począł od opowiadania pobytu swego na dworze Przemysława, pożyciu jego z żoną, śmierci jej i oburzeniu, jakie ona przeciwko niemu wywołała. Wspomniał o krzywdzie, jaka mu się stała, a zakończył tem, że usługi swe przeciw Przemysławowi gotów był księciu ofiarować. —
— Nie wiesz przecie, — odparł dumnie ks. Henryk, — czym ja z nim, czy przeciw niemu?
— W. Miłość nie możecie być z nim, — odparł Zaręba — na to wielkiego rozumu nie trzeba, aby się domyśleć. Z prawa starszeństwa należy wam dziedzictwo tych ziem, które on trzyma, dla czegóż byście go nie mieli osiągnąć? Przemysławowi niechętni są ziemianie, podać im tylko rękę potrzeba.
Ślązak słuchał trochę niedowierzająco, siadł, podparł się, wyciągnął, dając mówić przybyłemu. Nie okazywał ani wstrętu do tego, co mu prawił, ani zbytniego zajęcia. Człowiek, zdrajca — budził w nim niechęć widoczną.
Zaręba rozgadał się szeroko o swych powinowatych, o ziemianach jedno z nim mającym przekonanie — a nakoniec rzekł kusząc ks. Henryka.
— W. Miłość możecie łatwo dostać zamek kaliski, byleś rękę wyciągnął. Znam Sędziwoja, który tam kasztelanem jest, iż z nim się ułożyć będzie można...
Posłyszawszy to Henryk okazał żywsze nieco zajęcie. Rozpytywać zaczął o Sędziwoja — odprawił Zarębę, przywołać go kazał raz drugi, i Michno wyruszył na ową do Kalisza wyprawę.
Wrócił z niej z najlepszemi nadziejami, a wkrótce potem i przyobiecany Sędziwój we Wrocławiu się zjawił.
Sam książe potajemnie wiódł z nim układy.
Przygotowania do opanowania grodu potrwały kilka miesięcy.
W końcu Września następnego roku, Przemysław znajdował się na zamku swym w Poznaniu.
Żył teraz dosyć odosobniony od śmierci Lukierdy, posępny, a ks. Teodoryk, który go zabawiał, czytał mu, rozrywał, coraz był w większych łaskach...
Na zamku wiele się zmieniło.
Książe usiłował wspomnień dojmujących zatrzeć ślady. Izby, w których zbrodnia dokonaną została przerobiono zupełnie, oddano je na pomieszczenie dworu, a inne wspanialsze, odnowione gotowano dla przyszłej żony księcia, o której już naówczas mówiono, iż książe powinien się o nią był starać.
Młody, w sile wieku, aby nie znijść bezpotomnie, musiał szukać towarzyszki. Świnka lękając się, aby do swawoli nie wrócił nalegał. I on i ks. Teodoryk ciągle to książęciu przypominali.
Przemysław ociągał się z jakąś zabobonną obawą.
Wieść o gwałtownej śmierci Lukierdy tak była rozpowszechnioną, iż wielu odstręczała od niego. Po różnych dworach próbowano starać się o księżniczki, których odmawiano. W ciągu krótkiego czasu krwawa przygoda urosła w legendę, zmieniła się w pieśń, którą publicznie po kraju śpiewano. Weszło to było w wiarę powszechną, iż książe mord żony nakazał.
W pieśni żałosnej, którą nuciły niewiasty, Lukierda prosiła męża, aby jej życie darował, by jej powrócić do swoich, choć w jednem gźle, boso pozwolił. Okrutny Przemysław skazywał ją na śmierć, a śpiew łzy wyciskając, wzmagał niechęć przeciwko niemu. —
Powtarzania tych pieśni niepodobna było zakazać. Nucili ją po gospodach publicznych gęślarze, niewiasty uczyły się i roznosiły. Wprędce rozpowszechniła się tak, że z tęskną jej nutą nieraz dwór książęcy w podróżach się spotykał.
Chociaż na zamku komnaty, w których Lukierda życie skończyła, przebudowane były i przez dwór zajęte — powiadano, że nocami ukazywał się tam cień zabitej w białej sukni, z włosami rozpuszczonemi, z głową na piersi zwieszoną, załamanemi rękami, błądzący po izbach i podwórzu między zamkiem a kościołem.
Sam książe słyszał o tem i strach go ogarniał taki, iż w nocy wychylić się sam wahał z komnaty. Duchowni doradzali pobożne dary i fundacye; jakoż w miesiącu Grudniu, zaraz po zgonie Lukierdy, Przemysław założył i wyposażył wsiami bogato klasztor dominikanek.
Nie uspokoiło go to jednak... W sumieniu swem cierpiał. Ks. Teodoryk jako ostatnie lekarstwo ożenienie zalecał.
Wzięto się do przerabiania na zamku, a sługi, które do morderstwa należały, precz wysłano.
Bertocha dręczona zgryzotami, wkrótce zapiła się i zmarła.
W poszukiwaniach nadaremnych żony dla księcia sięgnąć musiano aż do dalekiej Szwecyi po córkę Waldemara króla, który w wojnie był z braćmi, spowodowanej rozpustą i swawolą. — Mszczono się na nim za uwiedzioną siostrę żony...
Księżniczka Ryksa, córka Waldemara łatwą była do pozyskania, bo niemiała wyposażenia a ojciec zagrożony strąceniem z tronu, niemiał już nawet stałej stolicy i po kraju się błąkał.
Mówiono więc o poselstwie do Szwecyi, a Przemysław choć uległ Śwince i godził się na to, zwłóczył je i odkładał przez jakąś dziwną obawę.
Smutne było życie na tym zamku, nad którym jeszcze cień nieszczęśliwej pani ulatywać się zdawał — książe ztąd często się wyrywał do Gniezna, w towarzystwie Arcybiskupa jedną znajdując pociechę. Łowy go nie bawiły, turnieje na zamku zaniedbane zostały...
Jednego z chmurnych i smętnych wieczorów wrześniowych, o niezwykłej godzinie, gdy książe sam z ks. Teodorykiem w komorze swej odpoczywał, zjawił się Tomisław dopraszając posłuchania.
Żądanie to w porze spóźnionej zaniepokoiło Przemysława.
Wpuszczony Wojewoda był blady i poruszony.
— Ze złą wieścią przybywam, — odezwał się nie osłaniając i nie szczędząc księcia, — Sędziwoj nas zdradził, zamek Kaliski zdał księciu Henrykowi Wrocławskiemu.
Książe stał chwilę jak przybity.
— Sędziwoj![25] — Henryk! — począł niewyraźnie. — Zkąd wieść?
— Miasto się nie dało opanować — obroniono je pono — dodał Tomisław. Są ludzie, co ztamtąd zbiegli.
Spojrzał na pana, który się nie odzywał, okazując tylko wzruszenie wielkie. Nagle Przemysław podniósł głowę i zawołał głosem silnym.
— Ludzi zwołać! Idziemy na Kalisz! Wszystkiemi siłami... Ja sam poprowadzę...
Zabrakło mu tchu na chwilę.
— Ani godziny nie traćcie — dorzucił prędko — natychmiast gońców słać na wszystkie strony... Idziemy jutro... poszedłbym dziś, gdyby można.
Tomisław potwierdził potrzebę prędkiego działania. Wydawać zaczęto rozkazy natychmiast.
Książe budził w sobie otuchę, ale i w nim i w Wojewodzie nie było wielkiej nadziei odzyskania Kalisza.
Drugiego dnia już dowiedziano się, że zamek był silną opatrzony załogą i do oblężenia spodziewanego przygotowany. Klęska tę miała tylko dobrą stronę, że Przemysława z odrętwienia wywiodła, zmusiła do wojny, do zapomnienia, co mu na sercu leżało.
Gdy w kilka dni potem ściągnięte siły pod wodzą Tomisława i samego książęcia na Kalisz szły, w twarzy Przemysława widać było gorączkowe walki pragnienie i zapał rycerski. Naglił, wydawał rozkazy, sam wszystkiem się chciał zajmować.
Wojsko zebrane na prędce, choć się z najprzedniejszego rycerstwa składało, liczbą szczupłe było. Książę wołał, że gotów własne dać życie, aby stratę, którą sobie przypisywał — odzyskać.
Nim dociągnęli do Kalisza, Henryk miał czas w nim obwarować się dość silnie, okopać i ludźmi napełnić. Samo położenie wśród nizin błotnistych utrudniało obleganie i zdobycie.
Przemysław opasał naprzód twierdzę do koła, zdało się, iż jeśli nie siłą to głodem wziąć ją musi, gdyż Ślązacy nie mieli wyjścia nigdzie, a odsieczy rychłej nie mogli się spodziewać.
Lecz zaledwie namioty rozbito, a Tomisław czas miał się rozpatrzeć i rozsłuchać — przybył do księcia smutny, prorokując, że leżeć przyjdzie długo, bo zamek był najlepszym rycerstwem Ślązkiem silnie bardzo osadzony.
— Czekać! stać! oblegać nie myślę — przerwał mu książe. — Ślijcie do zamku z zapowiedzią, że jeśli mi się do trzech dni nie poddadzą, szturmem wezmę ich i nikogo nie puszczę z życiem.
Wojewoda próbował ułagodzić księcia, nie dopuścił mówić.
— Trzeciego dnia szturm przypuszczę, bodajbym sam w nim miał zginąć! — powtórzył.
Wojewoda musiał wyjść posłuszny jego woli.
Wysłanych pod mury z wezwaniem niemcy przyjęli śmiechami.
Urągali się wołając:
— Chodźcie — weźcie!!
Książe ledwie trzeciego dnia mógł cierpliwie doczekać i mimo przedstawień Wojewody, kazał na ranek gotować się do szturmu.
Wszystkim on, oprócz niego, wydawał się nadaremnym, lecz książe mówić o tem nie dawał i jak szalony sam pędził do boju.
Jak dzień rycerstwo, które się w końcu zapałem jego przejęło — posunęło się pod zamek.
Tomisław i starszyzna największą trudność mieli Przemysława uratować od niebezpieczeństwa, na jakie się ślepo narażał. Rzucał się w najbardziej zagrożone miejsca, na strzały i pociski, na stosy trupów, które wkrótce całe zaległy podwale.
Niemcy widząc, że nie ujdą z życiem, bronili się rozpaczliwie. Dzień cały bez przerwy ponawiano napady daremne — Tomisław błagał, książe go nie słuchał.
Co było najprzedniejszego rycerstwa, padło w tej walce nierównej z kłodami i kamieniami, nie z ludźmi. Przemysław w potłuczonej zbroi, ranny, rozpaczający, już nocą prawie ledwie się dał odciągnąć od murów. Niemal gwałtem porwano go ztamtąd oznajmując, iż Arcybiskup z Gniezna przybył i w namiocie nań czekał, powołując go do siebie.
Był to jedyny człowiek, którego głosu mógł książe w tym stanie ducha usłuchać. Poległych rycerzy trupy, odparte szturmy — upokorzenie, odejmowały mu przytomność.
Na pół umarły od tego bólu, dał się wieść bezsilny i nieszczęśliwy.
W namiocie oczekiwał nań Świnka.
— Ojcze! — zawołał ujrzawszy go książe. — Pomsta Boża nademną! Kaliski zamek, stryja mojego stolica, którą otrzymałem w spuściźnie, w rękach obcych!! Kalisz! rycerstwo moje najlepsze leży trupem! a ja nie umarłem!
Arcybiskup przeżegnał go.
— Bóg tak chciał — rzekł spokojnie — kara to, próba czy napomnienie, nie wiem, ale wyrok, któremu się poddać potrzeba!
— Nie odstąpię ztąd! raczej zginę! — począł Przemysław.
Biskup rękę mu położył na ramieniu.
— Pokój z tobą! — rzekł. — Pokój z tobą! Ja ci przynoszę go. Henryk do mnie przysłał, Kalisz ci powróci, za kawałek ziemi mniej cenny a jemu przyległy.
— Nigdy! — odparł książe.
Arcybiskup na próżno go skłonić usiłował. — Książe nazajutrz nakazał szturm nowy.
— Nie mamy z kim go ponowić — odezwał się przywołany Wojewoda.
Wymówki tej Przemysław słuchać nie chciał, trwał przy swojem, burzył się i szalał. Arcybiskup nie odstępował go, usiłując powolnie przywieść do opamiętania.
Przypomniał mu, że Bóg przeznaczając go do podźwignięcia korony Chrobrego, przez ciężkie próby i trudy wiedzie do tego celu. Nakłaniał, aby chciwemu Henrykowi dał ziemi kawałek dla odzyskania Kalisza i spokoju.
Przemysław nie ufając już przyszłości, liczył wszystkie nędze i zawody żywota swego.
— Całe moje życie — mówił — zmarnowało się w łamaniu z losem... Nie ufam już w przyszłość lepszą. Od młodości ciągiem jednym klęsk i zawodów była dola moja. Policzcie więzienia, zdrady, domowe męki, błędy moje, zbrodnie, które na mnie włożono! Nie jestem godzien korony, a życie mi obmierzło.
Trzeba go było jak dziecię pocieszać, Świnka używał wszelkich środków.
— Mój książe — rzekł mu — i jam się nie czuł nigdy godnym tego arcykapłańskiego dostojeństwa, które Bóg włożył na mnie. Uspokój się, a zachowaj dla przyszłości — Henryk ci Kalisz powróci, posłańcy jego i pełnomocnicy czekają — ja będę pośrednikiem.
Przemysław odpowiadał jednem, że chce iść, walczyć i ginąć.
Ledwie po długich usiłowaniach, udało się Arcybiskupowi zmiękczyć Przemysława, który w końcu wszystko zdał na niego.
Świnka pochlebiał sobie, iż powagą swą skłoni Ślązaków do łagodniejszych warunków, wystawując im jak niegodziwą zdradą opanowali gród, do którego żadnego prawa nie mieli.
Ślązcy pełnomocnicy wezwani do obozu przybyli dumni i zuchwali jak zwycięzcy, wcale nie skłonni do ustępstw. Arcybiskupia powaga ludziom którzy swego pana codzień z władzą duchowną widzieli w zatargach, nie czyniła na nich wrażenia.
Werner, ulubieniec księcia, z góry oświadczył, że innych nie przyjmie warunków, tylko ustępstwo Ołoboku z przyległym powiatem. Narzucał nadto Przemysławowi obowiązek wystawienia tam twierdzy, którą gotową oddać miał Henrykowi.
Arcybiskup próżno się starał o zniesienie przynajmniej ostatniego warunku.
— Wystawcie sobie twierdzę sami — rzekł — uczynicie ją jaką chcecie.
— Na to my ani czasu, ni kosztu tracić nie chcemy — odparł Werner. — W Kaliszu mamy zamczysko dobre, warowne, nie zamienim go tylko na inne, które będzie tego warte.
— W Kaliszu się nie ostoicie! — mówił Świnka.
— Któż to wie? — odparł Ślązak. — Ślązaków jest nas sporo, znajdziemy pomoc w teściu naszym Ottonie. Wy jej nie możecie mieć znikąd. Zdobędziemy miasto, zawojujemy ziemie okoliczne.
— Jakimże prawem? zkąd powód do napaści i wojny? — pytał Świnka.
— Wojna prawa nie pyta — rzekł niemiec, uderzając po mieczu dłonią — to prawo nasze!
Zostawiwszy ich w swym namiocie, gdzie, jako niemców słynących z tego, że pili dobrze, kazał hojnie przyjmować Arcybiskup, sam poszedł do Przemysława. Z tym szło równie trudno, jak ze Ślązakami, bo o Ołoboku i zamku słuchać nie chciał.
Niemcy się przy swem trzymali i już mieli odjeżdżać z niczem, gdy Tomisław z rannemi rycerzami ocalonemi po wczorajszej walce wszedł do namiotu księcia.
Rycerstwo ofiarowało panu swemu przysięgę, że Ołobok odzyszcze, aby go poświęcił bez trwogi.
Tomisław, brat jego, starszyzna wszystka całując krzyże swych mieczów, składali uroczyste zobowiązanie się, choćby twierdza najsilniejszą była, że ją wraz z powiatem odbiorą.
Nalegania, prośby, przysięgi, nakoniec księcia złamały, Świnka powstrzymał posłów i notarjusz siadł zaraz spisywać umowę.
Ślązak gdy do końca ją doprowadził, niezmiernie był rad i nie umiał ukryć tego, bo pomimo przechwałek, załodze w Kaliszu trudno się było utrzymać, a mieli tu najdzielniejszych swych rycerzy, których na zgubę narażać nie chcieli.
Gdy umowa spisaną została, Arcybiskup rzekł do Wernera:
— Powiedzcie panu waszemu odemnie, iż źle nabyte mienie, szczęścia nie przynosi, dodajcie i to, że ja Głowa kościoła ziemi tej ślę mu przestrogę, aby prawa jego lepiej szanował, gdyż ja nie poszanuję też książęcej dostojności.
Ślązak przyjął to z lekceważeniem.
— Przemawiacie za sprawą Biskupa Tomasza, — odezwał się. — Juści duchowny jeden za drugim ujmować się musi, ale ja tego panu memu nie odniosę. Wy wszyscy panowie duchowni trzymacie w skarbcach waszych więcej, niż wam potrzeba grosza, którego nam braknie. Ślecie go do Rzymu — a my darmo musiemy w obronie waszej wojować.
Pan nasz bezbożnikiem nie jest, ale gdy mu złota na wojnę potrzeba i do skarbca kościelnego sięgnie...
— A Kościół go wyklnie jak łupieżcę — zakończył gwałtownie Arcybiskup.
Werner i tem się nie dał poruszyć.
— Już to czasy te przeszły — rzekł — gdy ludzie od klątwy waszej umierali i gdy się jej lękano. Znajdziemy sobie księży, co nam mszę będą odprawiać mimo interdyktu.
Arcybiskup zbladł słysząc te zuchwałe słowa.
— Nie wyzywajcie mnie! — dodał groźnie — abym wam nie okazał, że anathema z tronu obalić może.
Tak się skończyła ta rozmowa, i posłowie odjechali księcia nie widząc, który chory w namiocie leżał.
Po owym szturmie nieszczęśliwym, reszta niedobitków musiała też w mieście i po namiotach spoczywać i goić rany, bo ani jeden z walczących nie wyszedł bez nich, a wielu potłuczonych i pokłutych umierało.
Przemysław nie chciał odciągnąć z pod zamku, dopókiby on mu nie był zwrócony. Chciał być świadkiem, gdy wyciągnie załoga i zająć gród na siebie.
Dowódzca Szwab, gdy odebrał rozkaz wyjścia z zamku, świetnie przybrał swe rycerstwo, chorągwie z orły czarnemi rozpuścić kazał szeroko, na czele postawił trębaczów i kotły i tak z tryumfem a urąganiem wyszedł krokiem powolnym przeciągając około obozu polskiego, którego żołnierze po namiotach się pozamykali.
Zamek, gdy z niego ostatni ciura i wóz ostatni wywlókł się za wrota zostawując je otworem, przedstawiał obraz spustoszonego, jakby przez Tatarów grodu, w którym nie pozostało nic, cokolwiek zabranem lub zniszczonem być mogło.
Resztka zasobów po księciu Bolesławie, zapasy oręża, szat, żywności, sprzęt nawet, Ślązaki uwieźli z sobą lub porozbijali i popalili.
Brakło tylko tego, by wychodząc ogień podłożyli pod ściany.
Drzwi z zawias powyrywane, połamane okiennice, powybijane błony, pobrukane umyślnie ściany, porąbane i poopalane słupy, szczątki naczyń potłuczonych, kupy gnoju po komorach — świadczyły o złości ludzi, którzy tu czas krótki przebyli.
Nie oszczędzono ani kaplicy zamkowej, w której ołtarz został nagi, bo z niej nawet krzyż srebrnemi blaszkami obity, na wozy zabrano, ani zakrystji, z której szaty i bieliznę wzięto, a skrzynie porąbano w kawały.
Kilka koni zdechłych ze zdętemi brzuchami leżało w dziedzińcu, z mięsem przez psy powyżeranem.
Gdy Tomisław wjechał na ten zamek, który znał za lepszych czasów, rad był, że uprzedził księcia, i co rychlej go oczyszczać kazał, aby przynajmniej w tym stanie Przemysław go nie oglądał.
Jadący za nim ziemianie milczeli, a niektórym z nich z ust wyrywały się przekleństwa.
— Pomścimy się za to! — mówili.
Nazajutrz dopiero znać dano księciu, iż mógł się na gród przenieść.
Wjechał z oczyma spuszczonemi wprost udając się do kaplicy, którą Arcybiskup, z klasztoru się sąsiedniego zapożyczywszy, jako tako przybrać kazał.
Tu pokląkłszy, uspokojony nieco, modlił się długo...





VI.


W rok potem we Wrześniu, Poznań jak niegdyś, gdy się sposobił powitać młodą panią swą ze Szczecina — przystrajał się na przyjęcie Ryksy, córki króla Waldemara.
Z Gdańska przyszła już była wiadomość, iż narzeczona księcia wysiadła na ląd szczęśliwie. Wojewoda, kasztelan i wysłane naprzeciw rycerstwo polskie wiodło ją do przyszłej stolicy.
I na ten dzień już jej przybycie zapowiadano.
Arcybiskup Swinka[26], którego sprawą małżeństwo przyspieszone zostało, oczekiwał tu na nią.
Nie z taką niecierpliwością radosną jak niegdyś wyglądano nowej Pani; lud ciekawy był ale nie wesół. Gody te przypominały pierwsze, gmin półgłosem nucił ciche pieśni o Lukierdzie. Coś jak obawa poms y[27] Bożej drżeniem przejmowało tłumy zalegające gościniec i place. Nic nie przerywało ciszy ponurej. Dzień był późnej jesieni z liśćmi pożółkłemi na drzewach, z bladem niebem powleczonem jakby oponą mglistą. Słońce niewidoczne, niby jaśniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu zwolna płynęło po niebie. Smutek jakiś wiał z tego powietrza przepełnionego wonią jesienną więdniejących roślin, ściętych zbóż, roli poruszonej sochami, wilgoci osychającej powoli.
Na wieży kościoła stał jak niegdyś strażnik ze zwiniętą chorągwią — lecz zaspany i zdrętwiały.
Na zamku przybranym z całym przepychem na jaki zdobyć się było można, czekał Przemysław, z młodą swą, piękną a już zwiędłą od trosk twarzą, na przybycie tej, która mu była przeznaczoną. Opowiadano ją piękną, złotowłosą, niebieskooką, jak pierwsza...
Książe, który długo małżeństwu się temu opierał i zwłóczył je, poddawszy się woli Arcybiskupa i duchownych — z obojętnością smutną przyjmował je jak konieczność.
Świnka widział ze smutkiem, iż wspomnienie tej przyszłej żony wywołało drżenie i obawę jakąś w księciu.
Rzucał wzrokiem obłąkanym do koła, jakby się zmartwychpowstania zmarłej obawiał. Nie pomagała na to modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden Arcybiskup słowy namaszczenia pełnemi umiał go otrzeźwić i z zadumy wyprowadzić.
Dnia tego niepokój księcia rósł i coraz się stawał widoczniejszym...
Na zwiady wysłany przez Świnkę ks. Jan, wróciwszy nic o narzeczonej powiedzieć więcej nie umiał nad to, że była młodą, piękną i na podziw — mimo oddalenia od kraju swego i rodziny, wesołą, śmiałą i swobodną.
Arcybiskupowi właśnie się to dobrem zdało, iż wesołością tą mogła ponurego pana rozerwać. Opowiadano jak ją bawiło wszystko co widziała i spotykała, jak była pokłonom rada, podarkom wdzięczna i jak szczebiotliwie rozmawiać próbowała z temi co naprzeciw niej byli wysłani.
Książe Przemysław wyjechać miał na spotkanie, gdy mu znak dadzą o zbliżającym się orszaku. Koń stał już dlań gotów, okryty oponą złotem szytą i rzędem sadzonym; rycerstwo mające towarzyszyć czekało w pogotowiu...
Po przywitaniu pod namiotem w polu rozbitym, księztwo jechać mieli obok siebie wprost do kościoła zamkowego, gdzie Arcybiskup połączyć ich miał i błogosławić.
Na to wesele uroczyste ziemianie poprzywozili żony swe i córki starsze, izby pełne były postrojonych dziwnie a z prosta choć bogato niewiast, nienawykłych do ubiorów tych, radych sobie, swym klejnotom, szubom, sukniom, łańcuchom, kolcom i oczom, co się na nich zatrzymywały.
Cały ten żeński tłum, obyczajem wieku trzymał się całkiem z osobna nie mięszając z mężczyznami. Spozierano tylko ku nim ciekawie, ukazywano sobie znane i głośne, mieniano zalotne wejrzenia i tulono wyrywające się śmiechy.
Przepych strojów był wielki ale cale inny niż dzisiejszy — chwalono się więcej bogactwem niż smakiem, ilością niż doborem. Sobolowe kołpaczki, zawitki z rąbka przeźroczystego, jedwabie ciężkie, suknie złotem tkane i szyte, klejnoty kute i nasadzane krągło ogładzonemi kamieniami, jaskrawą tę mozaikę składały.
Poważniejsze niewiasty stały przodem jak wodzowie i straże, dalej mężatki młode, a w samej głębi dziewczęta, którym ani bardzo patrzeć, ni być widzianemi nie było wolno. Nie rozmawiano głośno, ale szmer i śmieszki nie ustawały na chwilę.
Rycerstwo opodal stojące osobno, ciekawie oczy wlepiało w tamtą stronę, swobodnie i swawolnie rozmawiając o kobietach, które domyślając się co rzucane wejrzenia ogniste znaczyły — rumieniły się ciągle.
W niewieściej gromadzie opowiadano sobie historję Lukierdy. Te co nie widziały nigdy strasznego księcia, ciekawe były zobaczyć go choć zdaleka.
Dzień już się miał dobrze ku zachodowi, gdy ruch powstał w komnatach. Dano znać, książe szedł, krokiem niepewnym, z oczyma w ziemię, hełm złocony, spiczasty ciężyć mu się zdawał, zbroja piękna dusić go, szata zawadzać. Szedł jak na stracenie, blady był...
Niewiasty patrząc szeptały — nie idzie on jak ten, co zabija, ale jakby sam na zabicie.
Za księciem postępowali panowie dworu, Miecznik, Ochmistrze, Podkomorzowie, Komornicy, Podczaszy, Łowczy, potem duchowni, Kanclerz, pisarze, dworzanie. —
Dwór jak królewski jaśniał od szkarłatu purpurowego i liljowego, przez Włochy ze wschodu i z wojen krzyżowych, przywiezionego do Europy.
Wspaniała pańska drużyna ciągnęła milcząca, zadumana, z pana swego biorąc posępne twarze i postawy dumne.
Świnka udał się do kościoła, gdzie na czele duchowieństwa narzeczonych miał czekać. Przemysław sam jechał ze swemi.
Namiot czerwony widać było w polu rozbity, a do koła pstry orszak księżnej, wozy, konie, ludzi, niewiasty w strojach nie tutejszych...
Książe raz i drugi trwożliwem rzucił okiem.. Koń mu się rwał naprzód żywo, on go wstrzymywał.
Około namiotu poruszać się zaczęło; rozstępywać, ustawiać.
Poprzedzający księcia trębacze zadęli wesoło. Przemysław stał już u wnijścia namiotu i ledwie zsiąść zdążył, gdy ujrzał przed sobą, wiedzioną przez starszą niewiastę — pobladł i zdrętwiał!
Ryksaż to była czy widmo z grobu wstające Lukierdy?
Ten sam wiek, ten sam włos złoty, też oczy, taż twarz, nawet dziwnem losu zrządzeniem, miała na sobie suknie, przepaskę, klejnoty jakby też same, w których Lukierda chodziła...
Ona to była, zmartwychwstała, ale z innym twarzy wyrazem. Mimo trwogi, która ją na chwilę bladością okryła, nie było w niej owej dziewiczej a dziecięcej nieśmiałości tamtej, która umarła — ale jakaś duma i pewność siebie królewska, — coś szyderskiego, figlarnego. —
Była to Lukierda, ale nie płacząca i słaba — mocna i śmiała.
Nadzwyczajne podobieństwo, które uderzyło tak księcia, iż przemówić, ni powitać jej nie mógł, aż ochłonąwszy z podziwu — również innych zdumiewało.
Był w tem jakby palec Boży, przebaczenie czy groźba??
Królewna wyuczoną była słów kilku niemieckich, które śmiejąc się sama i śmiech starając stłumić, wymówiła śmiało. Przemysław nie słyszał, nie rozumiał nic, nie wiedział co rzekł do niej. — Wnet na konie siadać znak dano.
Podprowadzono przygotowanego dla młodej pani, którego chłopak w barwie książęcej miał prowadzić.
Dosiadła go raźno, bez obawy, podniosła głowę, spojrzała z góry po orszaku.. — znajcie we mnie panię swoją!...
Piękną była, ale ponętny wdzięk ów pociągał i odpychał razem, grozić się zdawał. Młodziuchne dziewcze nad wiek swój było odważne, nie dziwiło się niczemu, nic je nie trwożyło.
Przemysław obok jadący oczu prawie podnieść nie śmiał na nią; blady, jechał z tą myślą tylko jak dwie niewiasty, tak do siebie podobne być mogły, dla czego Bóg przysłał mu z za morza taką, która co chwila zmarłą męczennicę przypominać miała?
Niewiedząc o tem Ryksa była wcielonym sumienia wyrzutem. —
Dwór cały szeptał:
— Patrzcie! toż Lukierda jaką była przed chorobą! Pamiętacie gdy wjeżdżali... taż sama! ona!
Na obcych nawet padła jakaś trwoga przesądna. Gdy książe jak winowajca jechał z głową na piersi zwieszoną, ona patrzała nań z natrętną ciekawością dziecka, co się zabawce obiecanej przygląda. Mierzyła go od stóp do głów błyszczącemi oczkami, a z niego wejrzenia jej biegły na drugich i rychlej kto spuścił wzrok przed nią, niż się ona go ulękła. Chłód był w tem wejrzeniu bystrem, ostygłem, czy nigdy jeszcze żadnym ogniem nie rozjaśnionem. Usteczka jej kształtne nie składały się do uśmiechu łagodnego, ale do jakiegoś dumnego szyderstwa. Była przecież córką królewską, choć ojciec jej walczył o utrzymanie się na tronie.
Orszak posuwał się wśród tłumów ludu stojącego do koła jedną massą, pozawieszanego na drzewach, drabinach i dachach. Patrzano, a niekiedy z ust starszych ludzi wyrywały się krzyki, jakby ujrzeli upiora.
Kobiety zakrywały oczy, niektóre uciekać chciały, ale ścisk się nawet ruszyć nie dozwalał...
Na wieży bito we dzwony, wiała chorągiew, przodem trębacze grali na surmach, rogach i trąbach i bili w kotły, budząc wrzawę radośną.
A jednak radości obudzić nie mogli.
We wrotach kościoła stał Arcybiskup ubrany w szaty złociste, z wodą święconą i krzyżem.
Wchodzącą parę błogosławił i powiódł z sobą do ołtarza — a pieśń ogromna, zwycięzka, radośna się rozległa.
Szli — w tem Przemysław drgnął i zachwiał się, mijał to miejsce, na którem widział stojącą Lukierdy trumnę, a ona sama w wianku zielonym ze złotem, szła znowu u jego boku — zaślubiał śmierć!
Ciągnięto go do ołtarza, iść musiał. Z pośpiechem Arcybiskup widząc go tak bladym i strwożonym począł obrzęd, związał ręce, zamienił pierścienie...
Młoda pani nie zadrżała, nie zapłakała, nie spuściła oczów, zimną dłoń męża pochwyciła śmiało i ścisnęła ją mocno...
Rozległa się pieśń znowu, nowożeńcy na modlitwę poklękli.
W tłumie, który kościół napełniał, w ciemnym zakątku, na wschodkach i skrzyni jakiejś spięty, schwyciwszy się ołtarza — podnosił się mężczyzna lat średnich, ciekawie się przyglądając nowożeńcom. Na widok Ryksy ledwie mógł okrzyk powstrzymać. Niżej spinał się drugi, towarzysz jego, chcąc ją także zobaczyć. —
— Słuchaj Pawłek — szepnął pochylając się pierwszy — zepnij się no, zobacz! Toć cud! to druga żywa Lukierda! Oczom nie wierzę!
Nałęcz, gdyż on to był z Zarębą, nie wiele zważając na ołtarz się wdrapał. Stanął na nim, spójrzał i przeżegnał się ze zdumienia.
— Wiedział Bóg co uczynił — szepnął Michno potrząsając głową. — Zbył się jednej, dał mu drugą taką samą za karę.
To mówiąc Zaręba, jakby już dłużej patrzeć nie potrzebował, zsunął się ze wschodków i stanąwszy przy Nałęczu, począł mu w oczy patrzeć, jakby pytał — cóż ty na to?
— Co tu moja licha zemsta znaczy? — zamruczał — Pan Bóg sam się jej podjął!
Szeptali tak ukrywszy się w kącie, gdy z kościoła orszak pański wyciągać począł zwolna, a za nim i ciżba na podwórce wyległa, aby się przypatrywać, jak para książęca szła po drodze suknem szkarłatnem wysłanej do zamku.
Noc już była nadeszła. Smolnemi pochodniami oświecony zamek i tłum, weselny pochód do pogrzebowego czynił podobnym. Nie było nawet okrzyków wesela — tylko szemer jakiś złowrogi.
Zaręba ze swym nieodstępnym druhem, przebiwszy się przez klechów, którzy zalegali wnijście kościoła, mieli się wydobyć na podwórze, gdy Nałęcz dostrzegł, że kilku ludzi zbrojnych ukazywało ich sobie nieznacznie palcami i ruszyło się wnet, jakby w ślad za niemi iść chcieli.
Znano rozgłośnie Zarębę z tego, że przeciwko księciu wichrzył i podburzał, że się do margrabiów brandeburgskich i Ślązaków włóczył, spiski knował, na pana odgrażał. Czyhano chcąc go pochwycić oddawna. W mgnieniu oka domyślił się on niebezpieczeństwa, zaledwie czas miał szepnąć Pawłowi — zdala ode mnie! Mają wziąć — niech jednego nie dwu biorą.. Zostanie kto dla ratunku...
Rzekłszy to, śmiało, przebojem posunął się szybkim krokiem ku wrotom. Nałęcz, który się od niego odbił, ujrzał ludzi co ich sobie ukazywali, po krótkim wahaniu puszczających się za Zarębą. Miał czas wszyć się w gąszcz ludu, ale go z oka nie spuszczał.
Przyspieszonym krokiem biegł Zaręba ku bramie, lecz ścisk był taki, że prędko ujść nie dozwalał. Zręcznie zwinął się razy kilka w prawo i w lewo, aby wzrok śledzących go zmylić.
Nie powiodło mu się to jednak, czeladź, w której poznał dawnych wrogów swoich rozdzieliła się opasując go do koła, tak aby wymknąć się im nie mógł.
Zdawało mu się czasem, że go z oczów stracili, lecz krok ledwie naprzód zrobiwszy, postrzegał ich znowu — widocznie czyhających na niego. Szczęściem Nałęcz już znalazł się gdzieś daleko. Mniej pono o niego chodziło.
Michno dobył nieznacznie mieczyka, tak by stojący przy nim nie postrzegli, i pozostał w miejscu kryjąc się za plecy czyjeś...
Sądził już, że pogoń zmylił, gdy silna ręka pochwyciła go za ramię. Nim czas miał mieczyk swój podnieść, drugi go trzymał za rękę, trzeci dłonią gębę mu zamknął. Targał się napróżno, popychano go, obstąpiono ze wszystkich stron. Nie władając nogami, niesiony prawie na pięściach, ujrzał się wprędce w tej stronie, gdzie na wałach było stare więzienie. Ten co go wskazał, i pierwszy pochwycił, był starym jego wrogiem. — Zwał się Szemsza, Łowczy zamkowy, człek był straszny, mało co mówiący, zająkliwy, ale siły ogromnej i serca nie mniejszego.
Szemsza, o czem Zaręba wiedział, zdawna się go pochwycić odgrażał i dyby mu obiecywał. Michno mało zważał na to, kilka razy rąk jego uszedł i ufał, że i teraz się wyśliźnie.
Ale obrona była niemożliwa.
Zgnieciony, ściśnięty, opasany tak, że rąk podnieść nie mógł — gdy mu i mieczyk wyrwano, nie postrzegł się jak go do szyi więzienia wepchnięto, drzwi otworzono, do środka wtrącono a Szemsza ciągle za kark trzymając, kazał izbę otworzyć, do której natychmiast go wrzucił.
Zaręba znalazł się w ciemności, zachwiał na nogach i padł tłukąc o ścianę, której dojrzeć nie mógł.
Zewnątrz drzwi zawalono drągiem, a Szemsza wołał na stróżów, iż głową za więźnia będą odpowiadać.
Po tylu leciech bezkarnego snucia się po kraju, tylu bytnościach potajemnych w Poznaniu i na zamku, popaść teraz w szpony Szemszy i mściwego księcia, dla Zaręby niepojętem się wydało.
Przyjdzie więc nałożyć głową! pomyślał.
Wydało się to, że on Sędziwoja namawiał pierwszy do poddania Kaliskiego zamku, który tyle krwi kosztował, że Nałęczów i ród swój pociągnął do innych książąt i uczynił z nich wrogów Przemysława. — Za schwytanie go, za głowę była nagroda wyznaczona...
Na dworze teraz nie miał nikogo, coby się za nim przemówić ważył. Przyjaciele, którzy się go nie zaparli, z samej obawy posądzenia, że z nim trzymali, odezwać się w tej sprawie nie mogli.
Całą nadzieję pokładał na tem, że wesele trwać miało dni kilka, a w czasie godów tracić go nie godziło się, przez ten zaś czas Nałęcz.. mógł się postarać, aby go w jakikolwiek sposób ztąd wyrwać.
Więzienie z dawnych czasów było mu dobrze znane — składało się z izb w wałach i murach warownych i zamczystych. W ciemnicy jego u góry okienko małe, nie tylko człowieka ale dwu pięści razem złożonych wydobyć nie dozwalało. Gruba krata dzieliła je na czworo jeszcze.
Mieczyk jaki miał, wyrwano mu, został mu tylko nóż za nadrą skryty, a u pasa drugi mniejszy. Obmacawszy się, znalazł przy sobie kaletę, w której para garści srebrnych pieniążków leżała na dnie.
Podniósłszy się obmacał ściany, obszedł izbicę do koła. W rogu leżało trochę siana i słomy zmiętej. Do jednego murku przytwierdzony był kawał żelaznego łańcucha z obręczem, służący do okucia więźnia.
Mrówie przeszło mu po plecach.
Z góry przez otwór dochodziła go wrzawa na podwórcach, gdzie gromady czeladzi u beczek i stołów się zabawiały. Grali gęślarze, śpiewano pieśni, hukano.
Nadzieję ostatnią miał w Nałęczu. Jeżeli ten umknąć zdołał, mógł się zająć uwolnieniem jego. Ale jak??
Kto zemsty pragnie musi się sam na nią wystawić — rzekł w sobie. — Schwytali mnie, głowę dać muszę, ale i on nie ujdzie cało. Pomszczą mnie moi, a krew ta może zemstę przyspieszy.
Myślał jeszcze, że w więzieniu lepiej było ginąć z własnej ręki, niż sromotnie z ręki kata. Nóż miał ostry.. Ale z tem mógł czekać, aż mu wyrok ogłoszą i księdza przyślą. — Bez sądu i kapłana nikogo nie tracono.
Smutno mu się stało, choć do rozkwilania się nad sobą nie był skłonny — ale wprędce męztwo odzyskał i nic nie mając do stracenia, zaczął bić we drzwi z sił całych. Stróżów blizko nie było, bo i ci poszli do piwa. Nie rychło dopiero odezwał się głos z drugiej strony, nakazujący mu, aby spokojnie siedział, niechce-li mieć z wartownikami do czynienia.
Zaręba począł wołać po imieniu stróża, aby mu świeżej dał słomy, wody lub piwa, za co grosz jakiś dostać może. Porozumienie się z napiłym Herką było dosyć trudne. Odsunął on w górze zasuwę, wymyślali sobie wzajemnie. Michno wsunął kilka pieniążków, i tem go nieco udobruchał.
Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy Herka odszedł milczący.
Wkrótce potem w miejscu jego jednego, dwu się ich zjawiło ze światłem, które w ścianę utkwiwszy, rzucili się na więźnia, i mimo rozpaczliwego oporu, odjęli mu nóż, kaletę, odarli z lepszej zwierzchniej odzieży.. Rozdzianego tak na pół, rzucili na zgniłą słomę i drzwi za sobą zatrzasnąwszy, powrócili do piwa.
Zaręba nie mrucząc już, jak kłoda legł, widząc, że przyszła nań zła godzina.
Przez całą tę noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy nikt się już nie dowiadywał. Wśród wrzawy tej, znużony Zaręba usnął, choć trząsł się z zimna, bo mu stróże i opończę zabrali. Nadedniem dopiero uciszyło się nieco, gdy ucztujący pospali się po izbach i rozeszli po gospodach.
Z brzaskiem dnia wróciła gędźba, okrzyki, dzwony, hałas, a więźniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono.
Nie stukał do drzwi, nie prosił o nic, duma mu wróciła, chciał ginąć bodaj z głodu.
Nie liczył godzin nawet, nie wiedział czy było południe czy ranek jeszcze, czy wieczór — gdy na ostatek stróż nieznajomy, wniósł mu dzbanek chlebem nakryty i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Pić chciało mu się okrutnie, odrazu więc połowę wody wyżłopał — ale dreszcze przejęły go jeszcze większe. Padł więc znowu tuląc się w słomę.
Tymczasem nad nim w górze brzmiały pieśni weselne, gędźby, trąby i hukania.
Ucztowano dzień cały.
Zaręba poszukał chleba, zjadł trochę i spał. Ale sen to był gorączkowy, przerywany i niespokojny. Spoglądał ku okienku na pół trawami zarosłemu i domyślił się, że noc nadchodziła.
Wrzawa rosła jeszcze, sen go odbiegł. Przed nim na ziemię światełko słabe padało na słomę, nagle i ten ostatni promyczek zniknął.
Zaręba głowę podniósł do góry — okno czemś było zaparte. Cichy głos dał się słyszeć, po którym poznał wiernego Nałęcza.
Wstał co żywiej, aby się zbliżyć ku niemu, ale wyprostowawszy się i ręce wyciągnąwszy jeszcze od okna był daleko. Otwór znajdował się w szyi, która ze sklepienia wychodziła.
— Michno! — wołano z góry.
— Jestem tu!... Przekup stróżów... Odarli mnie.. marznę... Próbuj co można, bo żywym ztąd nie puszczą.
— Straż u drzwi mocna.. ludziom zagrożono.
— Póki wesele trwa, póty życia mego.. Ratuj Pawłek.. bo zginąć przyjdzie!
Nałęcz coś szepnął, w otworze znowu błysło światełko — odszedł.
Na trzeci dzień po wzięciu Zaręby, Kasztelan dopiero oznajmił Przemysławowi, że niepoczciwego Michna ujęto i trzymano w ciemnicy.
Książe odparł krótko:
— Zdrajca jawny.. sprawić mu na co zasłużył.
— Byłbym go dał ściąć — rzekł Kasztelan — lecz czasu wesela nie godziło się krwi przelewać.
Przemysław nie odpowiadał nic.
Trzeci dopiero dzień na zamku mieszkała pani młoda, a ledwie poznać było można, iż obcą była. Poczynała sobie ze wszystkiemi tak śmiało, iż nikt nie ważył się jej przeciwić.
Właśnie Kasztelan miał odejść z wyrokiem śmierci na Zarębę, gdy zasłona we drzwiach uchyliła się i młoda księżna weszła. Wtargnęła tu jak pani, z twarzą wesołą, z ustami dumnie podniesionemi, strojna, pyszna, niemal zuchwała.
Na widok jej Przemysław zmięszał się i krok zrobił ku niej.
Ona, zobaczywszy we drzwiach Kasztelana, zwróciła się do niego i łamanym językiem niemieckim, śmiejąc się sama ze swej mowy, zapytała go, jakąby miał sprawę.
Ofiarowała się w miejsce męża ją rozstrzygnąć.
Kasztelan spojrzał badając na pana, który głowę spuściwszy milczał. Po chwili dopiero zwrócił oczy na nią i rzekł:
— Schwytano zdrajcę! cóż z nim byś uczyniła?
Ryksa brwi ściągnęła.
— U nas zdrajców wieszają albo ścinają — odparła — a u was?
— Śmiercią też karzą.
— Kogoż zdradził?
Kasztelan wtrącił:
— Z wrogami się znosił, ludzi przeciw panu buntował.
Księżna zadumała się nieco, ale w twarzy jej usposobienia do łaskawości nie było.
Bawiła się rękawem swej sukni obojętnie.
— Stracić go każecie? — zapytała. — Ależ wesele nasze trwa jeszcze. Krwią go oblewać.. nie trzeba.
Przemysław szukał w jej twarzy litości — nie było jej, tylko zadumanie chłodne.
— Krew na weselu — dodała — zła wróżba.
— Odłożym tracenie na później — odezwał się Kasztelan.
Ryksa nie wstawiała się za winowajcą — odwróciła się od Kasztelana, popatrzała na męża, poczęła pytać o fraszki i śmiać się.
Pierwsze te dni schodziły na wzajemnym badaniu się małżonków... Arcybiskup Świnka, który się umyślnie zatrzymał, z ciekawością patrzał na pierwociny nowego życia Przemysławowego.
Szczęścia jakiego się spodziewał, widać nie było. — Ryksa zbliżała się do męża śmiało, w księciu poufalenie się jej budziło jakąś trwogę. Bladł, oczyma rzucał obłąkanemi, usiłował wesołość udać a okazywał poruszenie tylko niespokojne.
Nie odejmowało to usposobienia wesołego młodej pani, nie czyniło wrażenia na niej — krzątała się z ciekawością i trzpiotaniem dziecinnem. Obchodziła wszystkie kąty zamkowe, rozpytywała jak umiała ludzi, przyglądała się sprzętom. Nieustannie wydawała rozkazy, a gdy tych dobrze nie rozumiano, śmiała się do rozpuku. W głosie jej było coś takiego, co nieposłuszeństwa nie dopuszczało.
Ci, którzy tu pamiętali Lukierdę, szeptali cicho:
— Podobna jest do niej, jak dwie krople wody — ale gdyby tamta tak sobie jak ona postępowała, nie umarłaby złą śmiercią.
Czy Ryksa jadąc tu wiedziała o losie, jaki spotkał jej poprzedniczkę, odgadnąć nikt nie umiał — przypuszczano, że przed nią tragiczny zgon ten utajono.


Dni weselne miały się ku końcowi, ziemianie rozjeżdżali powoli, Arcybiskup pobłogosławiwszy młodą parę powrócił do Gniezna, księztwo sami na zamku zostali.
Przemysław jakby się starał żony unikać czynnym był bardzo, wyjeżdżał na łowy, zasiadał w sądach, kazał sobie czytywać ks. Teodorykowi. Z żoną szło mu trudno.
Nie pytała o pozwolenie, gdy chciała przyjść do niego, goniła za nim ciągle, a często gdy szukał pozoru do oddalenia się, dawała rozkazy przeciwne. Przemysław ulegać musiał.
Nigdy go jeszcze tak powolnym nie widziano, chociaż powolność ta nie pochodziła z miłości, lecz z jakiejś zabobonnej obawy.
Ryksa była dlań upiorem mścicielem — sama niewiedząc o tem.
Dnia jednego, gdy książe wybrał się na łowy, została sama na zamku.
Czynna i ciekawa, poszła obchodzić zabudowania do koła. Chciała zamczysko tak urządzić, aby jej przypominało ten szwedzki gród, na którym się wychowywała. Biadała nad tem, że tu jezior nie było. Sama jedna z ochmistrznią starą, którą z sobą przywiozła, korzystając z nieobecności męża — poszła szperać po kątach...
W tej przechadzce po pod murami, Ryksa posłyszała głos ludzki, który się zdał wychodzić z pod ziemi. Stanęła.
Niedostrzeżony prawie otwór kratą obwarowany zwrócił ciekawe jej oczy. Pochyliła się nad nim.
Było to okno więzienia. Wewnątrz niego zawodził ktoś głosem żałobliwym, tęsknym a smutnym.
Słów nie rozumiała Ryksa, ale nuta ją poruszyła.. Po chwili, poczęła wołać po niemiecku, dopytując więźnia, kto był i za co siedział.
Nierychło doczekała się odpowiedzi.
— A któż o to pyta?
— Taki, coby mógł poratować może, gdyby było warto...
— Kto?
— Księżna, żona pana twego.
Zaręba rozśmiał się szydersko... Nie wierzył. Ryksa powtórzyła.
— Jam jest! Przysięgam na to!
— A jam jest ten, — odezwał się Zaręba — co bronił pierwszej żony Przemysława i ocalić jej nie umiał.. Strzeż się, aby i ciebie ten co ją los nie spotkał!
Ryksa krzyknęła z oburzeniem.
— Kłamca jesteś!
— Na Boga żywego, nie! — zawołał głos z podziemia. Patrzałem na to, jak ją męczono lat wiele, dawszy na pastwę służebnym...
Wreście kazał ją dziewkom udusić!
Nie wierzysz mi? — pytaj drugich!
Śpiewałem właśnie tę pieśń smętną, którą o niej lud wszystek nuci...
Ryksa odskoczyła od okna nie chcąc już słuchać więcej, twarz jej okryła się rumieńcem, oczy nabiegły łzami. Skinęła na starą towarzyszkę, aby do komnat powracać.





VII.


Nie była to słaba i płacząca a przelękła Lukierda.
Wprędce ochłonąwszy, córka północy odzyskała męztwo.
Mówiono jej o śmierci pierwszej księżnej, ale inaczej. Chciała wiedzieć prawdę całą, a nim się o nią miała męża zapytać, potrzebowała przekonać się, czy więzień nie był potwarcą.
Z gorejącemi policzkami, poczęła przebiegać izby swoje, szukając w myśli kogo pytać miała, ktoby jej prawdę powiedział.
Stara Juta ze Szwecyi przywieziona, pół niemka pół szwedka, którą jej dla języka jako tłumacza dodano, porobiła już mnogie znajomości na zamku i w mieście. Nastręczano się jej wiedząc, że w łaskach była u pani, a mogła być w różnych potrzebach pośredniczką.
Między innemi stara Krywicha, także na pół niemka, u której Mina niegdyś mieszkała, już się była na zamek wśliznęła.
Księżna, chcąc się prawdy dobadać, zażądała od Juty, aby jedną z miejscowych kobiet potajemnie przyprowadziła. Chciała ją kazać badać przy sobie.
Juta przywiodła najlepiej jej znajomą Krywichę, która poczęła od tego, że księżnie do nóg upadła i obsypała ją błogosławieństwami.
Stara Juta służyła za tłumacza. Wiedziała już ona dawniej, choć o tem pani swej nie mówiła, w jak różny sposób opowiadano historją Lukierdy. Strach, jakim ją przejmowała, tłumiła w sobie.
Widząc swą panią poruszoną mocno po tajemniczej rozmowie u okna więzienia — której nie słyszała — Juta domyślała się czegoś, ale nie historji Lukierdy.
Dopiero gdy jej kazano pytać Krywichę o zmarłą księżnę, zrozumiała niepokój Ryksy. Chciała podszepnąć Krywisze, aby nie wydawała, co o tem mówili ludzie, lecz księżna postrzegłszy znak dany, groźno poczęła się domagać prawdy.
— Niech mówi co wie! chcę wiedzieć wszystko! Nie ulęknę się! Niech powie czy była winną i co się z nią stało. Dla czego ją zamordować kazano?
Z przerażeniem Juta posłyszawszy to, oczy sobie zakryła.
Księżna coraz napastliwiej żądała całej prawdy, powtarzając, że wiedzieć ją musi i potrafi ją wybadać.
Nie potrzebną nawet była teraz Krywicha dla powtórzenia powieści, którą Juta raz nie jeden słyszała, w drodze od Gdańska i na zamku. Rozpytywała ona pilno, bo jej o swą panię chodziło, a im książe okazywał się powolniejszym, tem bardziej lękała się chytrości jego i skrytego okrucieństwa.
Nie można więc było nic teraz utaić przed panią. Z płaczem poczęła opowiadanie Juta, do którego Krywicha po trosze się przyczyniała, rada że zalecić się może.
Długo, szczegółowie opisywały jej zaślubiny, przybycie, pobyt na zamku Lukierdy, prześladowanie przez Minę. Na ostatek Krywicha z gorącością wielką opowiedziała historję nocy tej strasznej, tak jak ją z ust umierającej Bertochy słyszała.
Ryksa słuchała pilno z oschłemi już oczyma, na pozór ostygła, niewzruszona. Gdy Krywicha dokończywszy wspomniała o pieśni, którą lud nucił o zabitej księżnie, kazała ją sobie tłumaczyć — ale i ta łez jej nie wycisnęła.
Krywicha bijąc się w piersi, zaklinała się i poprzysięgała, że to, co mówiła, z własnych ust jednej z najwinniejszych słyszała.
Ryksa spytała ją jeszcze o Minę — ale o tej różne chodziły wieści, a najpewniejszem zdało się, że do brandeburgskiej marchij zbiegła.
Długo jeszcze przeciągnęło się badanie, aż książe z łowów powrócił. Juta chciała swą panię rozebrać i namówić do spoczynku, lecz Ryksa czekając na męża, którego widzieć chciała, została w dziennym swym stroju.
Na twarzy jej malowało się postanowienie jakieś silne, które Jutę przerażało.
Zaledwie tentent w dziedzińcu oznajmił powrót Przemysława, Ryksa przez ganki wprost poszła naprzeciw niemu, do izby, w której zwykł był wieczerzać, gdy z łowów powracał.
Wchodząc zastała go jeszcze w kaftanie i przy mieczu, zaledwie się rodziewającego.
Powolnym krokiem, ułożywszy sobie twarz spokojną, zbliżyła się do niego.
Spojrzawszy na nią, Przemysław poznał, a raczej przeczuł, iż niosła mu coś niespodziewanego.
Siadła na ławie, po przywitaniu, aby być świadkiem wieczerzy, do której służba szybko posługiwała.
Książe, natrętnem tem oczekiwaniem żony nieco zmięszany, radził jej odejść, ale go nie posłuchała. Prędko więc dokończył wieczerzy, przeczuwając już, że o coś pytany będzie lub proszony.
Natychmiast skinął na dworzan i komorników, aby się oddalili.
Ryksa czekała cierpliwie.
Dopiero, gdy pozostali sami, wstała ze swą dziecinną powagą jakąś, mówiąc do męża:
— Nam tu mogą przerwać rozmowę. Muszę na osobności mówić z wami. — Chodźmy do komory waszej.
— Późno dziś — rzekł wahając się Przemysław — rozmowę wszak możem odłożyć do jutra.
— Nie — odparła Ryksa. — Ja dzisiaj chcę mówić z wami.
I nie czekając już odpowiedzi, przodem weszła do izby sąsiedniej, drzwi otwarte zostawując za sobą.
Przemysław musiał iść za nią.
Stanąwszy w pośrodku zwróciła się do niego, jak sędzia do winowajcy, mierząc go bystro przenikającemi oczyma.
Już miała rozpocząć, gdy głosu jej zabrakło, przycisnęła rękę do piersi, a że tym ruchem przypomniała Lukierdę — książe cofnął się przestraszony.
Ryksa długo, bacznie mu się przypatrywała, oczy jej zdawały się sięgać w głąb duszy.
— Chcę od was dowiedzieć się, — rzekła głosem mężnym — prawdziwej historyi o Lukierdzie. Chciano ją taić przedemną, ja tajemnic żadnych nie znoszę. Są to ciemności, lubię światło i dzień biały.
Mówcie mi — prawdę.
Przemysławowi gniew naprzód na twarz wybuchnął, chciał srogim być, — uśmierzył się wprędce.
Nie odpowiadając nic zszedł na stronę i nóż, który miał przyczepiony do pasa, rzucił z trzaskiem na ławę.
Ryksa ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzęku się nie ulękła.
— Jeśli wy mi nie zechcecie mówić o Lukierdzie — dodała — będę musiała wierzyć ludziom, co mówią...
— Cóż mam ci mówić? co? — wybuchnął książe gwałtownie. — Ludzie obwiniają mnie, plotą baśnie. Jestem niewinny i to tylko powtórzyć mogę. — Jestem niewinny. —
— Lukierda nie zmarła śmiercią swoją, — odparła Ryksa. — Dla czegoż ludzie was obwiniają? Zkąd te baśnie? Co za pieśni o niej nucą?
— Pieśni! głupia ciżba! głupie pieśni! Co znaczą karczemne śpiewy!
Mówiąc Przemysław rzucał się i gniewał. Ryksa przypatrywała mu się, śledząc krok każdy.
— Powiedzcież wy mi prawdę — dodała. — Mieliście jakąś inną miłośnicę, — to wiem. Nie rozumiem — wtrąciła z uśmiechem dumnym, — żeby to ją miało wielce obchodzić! Wy wszyscy macie miłośnice, ale co żona i księżna ma z niemi?
Ruszyła ramionami, usta wydęła pogardliwie.
— Jakże śmiała jedna dziewka jakaś z księżną chcieć się równać? prawa jakieś rościć? A wy, jak na to mogliście pozwolić?
— Wiecie wszystko — przerwał jej Przemysław — z gniewem — po cóż pytacie mnie?
Nasłuchaliście się już baśni na zamku, przyniosły wam je baby usłużne. — Wierzcie im sobie, gdy chcecie.
— Ja właśnie prawdy chcę od was, aby nie być zmuszoną im wierzyć, — odparła chłodno Ryksa. — Więc, mówcie.
Przemysław przeszedł się po ciasnej izbie. Ile razy spojrzał na tego żywego upiora stojącego przed sobą, na te oczy zimne, szklanne, ostre, które się w niego wpijały, dreszcz przechodził po nim.
— Czego chcesz odemnie! — zawołał zrozpaczony. — Ja sam nie wiem spełna, co i jak się stało! Lukierda tęskniła za swojemi, niczem jej nie można było zaspokoić. Płakała, zabijała się łzami.. Odpychała mnie, nie cierpiała.
— A wy?
— I jam ją w końcu znienawidzieć musiał — odpowiedział Przemysław. Nie na to mąż jak ja niewiastę bierze, aby mu ona płacz do domu codzienny wnosiła. Nie miałem potomstwa, nie mogłem go mieć — nie żyłem z nią.
Ryksa stojąc nieruchoma z oczów go nie spuszczała, gdy mówił — słuchała nie przerywając. Przemysław poruszając się wspomnieniami temi mówił coraz goręcej.
— Mnie i siebie dręczyła! — zawołał.
— Czemuś ją nie odesłał do ojca?
Przemko rzucił głową.
— Wszak prosiła o to...
— W pieśni — przerwał książe chmurno. — Mnie nigdy nie mówiła o tem.. Jam nie słyszał prawie jej głosu. Znienawidziły ją sługi, zniechęciła domowników.. zabili ją.
Brwi Ryksy się ściągnęły — drgnęła.
— A wy, coście tu panem, dopuściliście — —
Przemysław rozpostarł ręce.
— Tak, — rzekł — winienem, choć niewinny jestem.
Ale na Chrystusa przysięgam, ja nie dawałem rozkazu — ja nie wiedziałem o zabójstwie!
— Nieszczęśliwa, słaba, bojaźliwa niewiasta! — odezwała się Ryksa. — Ja — ja inną byłabym na jej miejscu.
Przemysław spojrzał na nią. Stała nieulękniona, smutna tylko.
— Na jej miejscu jabym te sprośne baby dała potracić. Sługi! niewolnice żeby śmiały targnąć się na mnie!! Nie mówcie mi, żeście niewinni! Na coście jej dali i trzymali takie sługi?
Przemysław powtórzył bezmyślnie.
— Nie winienem!
— Winniście — odparła Ryksa, — bo na waszym zamku, pod bokiem pana, nic się stać nie powinno bez jego woli!
Milczeli oboje. Ryksa białą ręką pogładziła włosy złote, ustąpiła kilka kroków i na ławie przysiadła.
Rozmowa, którą on miał za skończoną, dla niej była dopiero poczętą. Nie zważała na to, że mąż zbyć się jej chciał widocznie.
— Tak, wy winniście, — dodała — ale winna i ona! W jej miejscu Ryksa królewna postąpiłaby inaczej!
Spojrzeli na siebie, młoda pani rąbek, który twarz jej do koła otaczał wzięła w ząbki białe i gryzła go niemi.
— Wiem więc wszystko, jak było — rzekła — a widzicie, że się jej losu nie boję. Jestem córką ojca co nawykł wojować z rodziną, jam gotowa z własnym domem. Mnie tu sługi nie zabiją, bo ja je za jedno zuchwałe spojrzenie zabijać każę.. A zechcesz mieć miłośnice — nie powiem nic! Ale tego niechlujstwa, żeby mi na zamku nie było. Do chlewów z tym brudem!!
Książe słuchał jej milczący.
Wstała powoli z ławy.
— Tak! tak! — zamruczała — prawdą jest wszystko, co pieśń mówi! Nieszczęśliwą zamęczyli!
Ludzie mówią, żem ja do niej podobna? To być nie może... Ja czuję w sobie, że nie dałabym się jak w sidła złapane ptaszę, udusić! Nie!
Przemysławowi dolegało już to powtarzanie i zwracając się ku niej, rzekł chcąc zakończyć rozmowę.
— Tak.. była sama sobie winną.. i jam winien był; najwinniejsze te baby przeklęte! Ale dziś to niepowetowane sprawy! Nakazałem modlitwy, zakupiłem nabożeństwa, uspokoiłem sumienie.. Nie mówcie o tem, nie jątrzcie rany!
Ryksa popatrzała nań.
— Między nami tajemnic być nie powinno — odezwała się z powagą. — Jam tu nie żadna miłośnica, ale córka królewska i żona, której przystało powiedzieć co na sercu miała.. a iść krokami pewnemi... Pocom taić miała! Ja się nie boję nikogo!
Z uspokojoną nieco twarzą, książe się do niej przybliżył.
— Dość tego — rzekł. — Chcę wiedzieć tylko, kto śmiał do uszu waszych przynieść te...
— Żebyś go ukarał? — przerwała Ryksa. — Karz że wszystkich co pieśń tę śpiewają.
Zżymnął się książe.
— Ludzie ci niewdzięczni — odezwał się — nienawidzą mnie. Ale któż ci te pieśni tłumaczył?
Ryksa uśmiechnęła się.
— Kto? Chodziłam po zamku — odparła — usłyszałam głos z pod ziemi. Kto wie? może od jej grobu?
Książe przeżegnał się z przestrachem, po twarzy Ryksy przebiegło jakieś drgnięcie szyderskie.
Widząc trwogę męża, ulitowała się w końcu nad nim.. Jakby się do wyjścia przysposabiała, ściągnęła suknię.
— Macie dość tej rozmowy — dodała — przerwijmy ją. Ja wiem com potrzebowała z ust waszych usłyszeć i wy dowiedzieliście się, że drugą taką jak ona nie będę. To dość!
Przemysław jakby już słuchać nie chciał, kaftan który miał na sobie, począł gwałtownie ściągać. Oczy mu dziko błyszczały.. mruczał coś niewyraźnie.
Księżna popatrzyła na lampę, po ścianach i jak gdyby wszystko już było zapomniane i skończone, odezwała się głosem jasnym:
— Jest goniec od księdza Jakóba! ciesz się książe.. Dobre wieści!
Zwrócił się ku niej Przemysław patrząc ciekawie.
— Ziemianie twoi dzielni są należy im nagroda.. Nie czekali rozkazów twych, nie pytali o nie, zebrali się, uderzyli na tę twierdzę, którą oddaliście Ślązakowi.
— Ołobok! — wykrzyknął książe podnosząc ręce.
— Tak! odebrali go — mówiła Ryksa wesoło prawie — całą tę ziemię zawojowali.
— A mnie tam nie było! — z boleścią zawołał książe.
Ryksa, która o wszystkiem już starała się być uwiadomioną, znalazła i na ten okrzyk mężowski odpowiedź.
— Mówiono mi — rzekła — iż wy tam nie powinniście byli się znajdować, boście Ołobok ten ustąpili i na tem pieczęć swą położyli, a oni do niczego się nie obowiązywali.
Z pewnem zdumieniem książe popatrzył na żonę swą, która już tak wprędce wtajemniczyła się we wszystkie jego sprawy.
— Bogu niech będą dzięki — rzekł. — Wszystkie spiski i knowania stłumione. Ołobok odebrany, oddycham lżej.
— Tak! możecie i powinniście iść teraz i zdobywać — dodała Ryksa. — Królewska córka, spodziewam się być królową!
Rękami nad głową uczyniła ruch, jakby wkładała koronę i powoli wyszła z izby.
Książe stał długo zadumany o całej tej rozmowie, o żonie, o sile z jaką występowała, a która mu się prawie groźną wydała.
Nie dano mu czasu długo nad tem rozmyślać, wszedł Lektor Teodoryk z księgą modlitw w ręku. Była to jego godzina.
Przemysław, syn ojca tak pobożnego, tak świętego, iż go innym za przykład stawiano, bo nieraz nocą gdy wszyscy spali, okryty włosiennicą, przy małej lampce do dnia się modlił, wychowaniec Bolesława, słynnego także z pobożności, kończył dzień każdy modlitwą.
Ks. Teodoryk z nim ją odmawiał. Tego dnia począł od powinszowania odzyskanego Ołoboku, z czego się wszyscy cieszyli. Książe też dla radości tej, zapomniał o przykrej z żoną rozmowie.
Nazajutrz przybył z rozjaśnioną twarzą Arcybiskup.
Mąż to był stworzony, aby w tych czasach bezładu i rozprzężenia, silną dłonią chwyciwszy wodze, przodował wszystkim osłabłym i powątpiewającym.
Z każdym dniem zyskiwał na powadze, na sile, na wierze w posłannictwo swoje. Na twarzy jego malował się ten spokój mężny, który znamionuje wielkich ludzi.
— Ziściły się słowa! — rzekł ręce podnosząc ku Przemysławowi, który spieszył na jego powitanie. — Ziemi kawałek niewielki był ale srom oderwania boleśny! Boże błogosław! Jest to wróżbą przyszłości lepszej.
— A Henryk? — odparł książe.
— Jeśli się nie mylę — rzekł Świnka — nie będzie miał ani czasu ni ochoty odzyskiwać co wydarł niesłusznie. Ja zwołać nań muszę Synod dla sprawy mojego brata Tomasza Wrocławskiego, zdzierstw i krzywd naszych.. Groźbę mu poślę, nie zechceli słuchać, piorun rzucić będę zmuszony.
Niechętnie ciskam je, bo i z temi oswajają się ludzie, ale na tego zuchwalca, który praw żadnych znać nie chce — będę zmuszony!
Za Arcybiskupem wtoczyli się z twarzami wesołemi Kasztelan, Wojewoda, urzędnicy, wszyscy panu winszując a dumni męztwem swojego rycerstwa.
Gwarna rozmowa ledwie się rozpoczynała, gdy ochmistrz dworu księżnej drzwi otworzył i piękna Ryksa weszła strojna, dumna, a tak swobodna i wesoła, jakby nic wczoraj nie zachmurzyło jej czoła i nie ścisnęło serca.
Książe się jej coraz bardziej zdumiewał.
— Wy ojcze — odezwała się całując rękę Arcybiskupa — zawsze nam z sobą przynosicie błogosławieństwo.. I książe pan mój, szczęśliwy jest jak nie był dawno...
— Bodaj ten dzień wróżył wam całe pasmo jasnych — odezwał się Świnka z uniesieniem proroczem. — Tak! Spełni się com nosił i noszę w sercu jako modlitwę do Boga! Ujrzemy znowu na głowie księcia koronę, długo spoczywającą w ukryciu, a z nią przyjdą siła, pokój i ład! Jeden tu pan być musi znowu...
Przemysław wzdychał.
— Ojcze mój! daleko jeszcze do tego!
— Jeden Bóg wie co dalekie a co blizkie — odparł Świnka — człowiek czynić ma co powinien a Opatrzności zostawić co z czynów jego ma wyrosnąć!
Na zamku, w mieście, panowała radość wielka. Echo jej odbiło się aż w ciemnem tem więzieniu, w którem zapomniany siedział Zaręba.
Staraniu ukrytych przyjaciół swoich, zabiegom cichym Nałęcza winien był, że go dotąd na stracenie nie wywiedziono. Dzień po dniu zwlekał się wyrok i jego wykonanie.
Słaby promyk nadziei jakiejś świtał, iż wierny Pawłek potrafi go wyzwolić.
Pobożny i zabobonny Zaręba, jak naówczas byli wszyscy, śluby czynił wielkie, jeżeliby mu cud Boży ocalił życie, ale zarazem zemstę poprzysięgał zajadlejszą jeszcze znienawidzonemu księciu.
— Nie zginie on tylko z mej ręki — powtarzał ciągle — jeśli mnie przyczyna ŚŚ. Pańskich ztąd wyzwoli.
Nałęcz biegał i robił co było w mocy jego, aby stróżów przekupić albo się podkopać do jamy. Jedno i drugie się nie wiodło. W ostatku, gdy się przekonał, że już o wyłamaniu się wcale myśleć nie było można, Nałęcze i Zarębowie złożyli grzywien tyle, że ich starczyło na wykupienie najdroższego życia.
W szynku miejskim, do którego czasem dozorca więzienny przychodził, nieznani ludzie poczęli się zbliżać do niego, poić, zawiązywać rozmowę, w końcu mu podszepnięto okup tak wielki, że oprzeć się było niepodobna. Miał za co biedny człek kupić sobie ziemi kawałek.
Ale razem z więźniem uchodzić musiał i dozorca na Ślązko, do Brandeburgów, w kąt jakiś daleki. Miał tu żonę i dzieci.
Dnia jednego przyszło nareście do zgody. Znaleziono w więzieniu człowieka, z dawna tam za zabójstwo osadzonego, który do Zaręby wzrostem i włosami był podobny... Tego miano osadzić na jego miejscu, jakby ci co pochwycili Michnę, omylili się.
Więzień zgadzał się na to, co go mówić nauczono, dając mu nadzieję oswobodzenia. Wieczorem wydobył się Zaręba z ciemnicy, gdy straży nie było, wypuszczony przez dozorcę i wprost poszedł do kościoła razem Bogu dziękować i zemstę przysięgać!
W jego miejscu siedział już zbój ów wyuczony, aby go zastąpił.
Tymczasem o Zarębie zapomniano, dopiero gdy po odzyskaniu Ołoboku, mowa była o Kaliszu i zdradzie Sędziwoja, przypomniano sobie jej sprawcę.
— Stracono go czy nie? — zapytał książe.
— Rozkazu nie było.
Ręką dał znak książe, iż dłużej zwlekać z tem nie było potrzeby.
Nazajutrz rano, kazano Zarębę na plac wyprowadzić. — Szemsza, który go pojmał, dowiedziawszy się o tem, szedł patrzeć, jak wrogowi łeb zetną.
W tem ujrzał ciągnionego na sznurze człowieka.
— A toć nie on jest! — zakrzyknął — gdzież tamten?
Usiłowano wmówić mu, iż ten był, którego pojmał. — Wszczął się spór i rozterka, strzęsiono ciemnice, innego nie było!
Wściekał się i pienił Szemsza, ludzie się zaprzysięgali, że szatan chyba zamianę zrobił w więzieniu, z którego nikt wymknąć się nie mógł.
Wstrzymano wykonanie wyroku, bo człek był inny, a ten wyznawał, że jego czasu wesela, nie wiedzieć za co wtrącono do więzienia. Dozorca więzienia, stróże, broniąc swej sprawy, obwiniali Szemszą, lub szatana.
Musiano się odnieść do księcia. Przemysław wiadomość dziwną przyjął obojętnie.
— Prędzej czy później — rzekł — Zaręba wpadnie w ręce moje, a naówczas nie ujdzie śmierci.
Puszczono tego, który zastąpił winowajcy miejsce, a Szemsza poprzysięgał, że albo sprawa w tem była djabelska, lub nieprzyjaciół książęcych. On pewien był, że omylić się nie mógł.
Zaręba, gdy się to działo, zbiegłszy wraz z Nałęczem, już się u swych powinowatych ukrywał.




VIII.


Dziewięć lat upłynęło od ożenienia Przemysława, czasu przeciąg wielki, który też znaczne sprowadził zmiany.. Najśmielsze nadzieje, wieszczby prorocze Arcybiskupa się iściły.
Nie dał Bóg tylko spodziewanego płci męzkiej potomka, gdyż — księżna wydała na świat córkę, jej imieniem ochrzczoną.
Przemysław rósł w potęgę...
Umierający Henryk Ślązki, jakby chciał dawne swe przeniewierstwa nagrodzić, ostatnią wolą odkazał mu Krakowskie i Sandomierskie. Mszczuj pomorski, nie mający potomstwa, oprócz córki nieuznanej — zapisał mu ziemie swoje.
W rękach więc Przemysława skupiła się najznaczniejsza część polskiej ziemi; panem był rozległego kraju, a Świnka naglił i nakłaniał, aby włożył na skronie koronę Chrobrego. Domagała się tego Ryksa, coraz większą nad mężem władzę zdobywająca.
Przemysław sam pragnął tego, lecz wahał się i lękał.
Po wszystkich ziemiach chodziła już wieść o tej koronie dla niego przeznaczonej, a Arcybiskup nie mógł go skłonić jeszcze do naznaczenia dnia wielkiego.
Przeczucie jakieś złowrogie wstrzymywało go. Nie było ono zupełnie płonnem.. Na sam odgłos tego, co Świnka chciał dokonać, nietylko Brandeburgi, książęta Ślązcy, ale wszyscy posiadacze dzielnic mniejszych zaczęli trwożyć się o nie.
Przyszły król prędzej później musiał się starać o ich odzyskanie i przyłączenie. Korona Chrobrego innego znaczenia nie miała.
Ze wszystkich jednak, co się przeciwko wznowieniu Królestwa gwałtownie opierać zapowiadali, Ottonowie brandeburscy byli najzajadlejszemi.
Odgrażano się u nich nie dopuścić korony nowej.
Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłoch ten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękę pochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo do rady wzywać nie będzie.
Łacno tem było poruszyć ziemian, którzy woleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonych kupować łaskami, niż jednego silnego pana.
Właśnie Mszczuj książe Pomorza zmarł był w Oliwie a Przemysław objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać wracał do Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł Arcybiskupi zapraszając do Gniezna.
Tu w starym zamczysku gniazdowem, które Świnka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. On był jej głową, a w ciągu lat ostatnich pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, nie spuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.
— Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! — powtarzał nieustannie.
Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa — obawa tylko poruszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.
Dwór Arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był, jak za Jakóba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, że świetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemal królewski, dbając by on świadczył o sile jego. Nigdy też powaga Metropolity w kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować niemi.
Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej korony Chrobrego już z niemi była zgodnie uradzoną. Wszyscy aż do krakowskiego biskupa godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycyj powinien się odbyć w tem Gnieźnie, które Gniazdem było.
Przyłączenia Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczego kroku.
Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Korona szła ztamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.
Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszem prawie było od Poznania i jednemu tylko Krakowu ustępowało.
Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równych sobie w Polsce nie miały.
Siła wojskowa, straże przyboczne, dwór Świnki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.
Miał swoich pułkowódzców, tysiączników, setników, jazdę, piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielką liczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała.
Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali się ztąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, z nikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.
Dwór choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tem od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomi byli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapituły i klasztory.
Jego też otaczali krajowcy, a niemcy, wciskający się po troszę, zmuszeni byli i mowy się uczyć i zastosowywać do obyczaju.
Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywać się zaczęło słowo Boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele Ś. Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.
Pierwszy on zrozumiał, jak potężnem narzędziem był dotąd pogardzany język ludu. — Przykład z góry płynący potężnie działał na wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło się mnichów nasyłanych z niemiec, włochów i francuzów, przyjmować zaczęto polaków.
Naówczas po raz pierwszy ozwały się pod kościołami na kazalnicach do murów przystawianych te jędrne, dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichów naszych Ś. Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Niemi ten zakon zdobył sobie miłość powszechną.
Często w nich, sam z ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywał się tak malując obyczaje — wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.
Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwyciężcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.
Królowa Ryksa wyprzedziwszy męża, tu nań na zamku oczekiwała. Lat dziewięć upłynionych, uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewcze młode, z dziecięcem nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą.
Ona teraz posiłkowała najdzielniej Arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania. — On i Świnka rozumieli to wreście, że choćby nie długo miał nosić koronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy, przyszłość państwu wróżyło..
Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy, wysypali się na jej spotkanie.
Zsiadła u drzwi kościoła i tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu Arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był, niż dworce poznańskie.
W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskiemi, kobiercami przedziwnie tkanemi, obrazami z Włoch przywiezionemi, naczyniami okrytemi emalją barwną i drogim kamieniem.
Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskie dwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego cenić umiał. Widział w tem płody cywilizacji chrześcjańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk.
Pobożnie, ale zarazem wesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnemi ozdoby. Tu ołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy na tłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.
Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie coś osobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanemi na pulpitach malowaniami oczy porywały.
Wtem wszedł Arcybiskup.
W nim pod suknią duchownego, do której był już nawykł, znacznym był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę u siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez Boga.
Nim dla Ryksy i jej dworu, stół zastawiono, poczęła się rozmowa.
— Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje — rzekł Świnka — książe nasz dziś przybyć powinien.
— Tak jest — odpowiedziała księżna. — Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił, niespokojnąbym była.
Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nich męczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady. Przemysława, przyszłego króla, lękają się...
— Bóg go zachowa cało! — rzekł Arcybiskup.
— Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpią Zaręby i Nałęcze... Spiskują już lat tyle.
— Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą — przerwał Arcybiskup. — Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.
— Zarębów i Nałęczów, tych wszystkich precz wywołać należało, a książe ma ich i na dworze.
— I tym sposobem ich rozbraja — dodał Świnka.
— Ja nie wierzę im! — dodała Ryksa. — Z oczów ich czytam zdradę.
Księżna pomimo odwagi swej, nasłuchiwała ciągle niespokojna.
— Ostatni przykład Henryka Wrocławskiego zawsze mi stoi w pamięci — dodała — choć głucho tylko wiem o tej sprawie.
— Nie wesoła to powieść, — wtrącił stojący blizko kanclerz Wincenty — ale ciekawa.
Księżna szukająca roztargnienia, zażądała aby ją opowiedziano.
Kanclerz namyślał się nieco.
— Tak — rzekł — powieść to smutna, ale nauczająca. Ja może lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historja onego Ludka, warta pamięci.
Kanclerz pomilczawszy rozpoczął powoli:
— Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, ale dziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości, do czego doszły.. potomni wierzyć nie zechcą.
Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją Ślązcy książęta, którym niecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają.
Henryk Wrocławski i Lignicki najsilniejszy, był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad Głogowski, Bolko Świdnicki, spiskowali przeciw niemu — Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nic oprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmat ziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, nie dając nic.
Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy.. zmiarkował, że najłatwiej zdradą chwycić człowieka, umęczyć go, i zmusić, aby ratując życie, oddał bodaj wszystko co ma.
Na dworze Henryka, był zdawna w wielkiem znaczeniu, do Rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków, a jak się to trafia gdy kto w łaskach będąc potrzebnym się czuje, Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie, a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.
Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę — z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli oddawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, aż gdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił.
Morderstwo było jawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercę przed księcia. Henryk się tem zgryzł mocno, bo radby był uniknąć karania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazać się nie chciał.
Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może — że z synami zabitego o głowę układać się nie chciał.
Nadszedł dzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo było jawne.
Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufając sobie rzekł:
— Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się — zabiłem go.
Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Ta inaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. — Wielce zafrasowany książe, przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu — naradź się ze swemi, sprawę zagodź, albo tłómacz się inaczej.
Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten wcale z zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie — odezwał się:
— Zabiłem go.. nie zapieram się.
Ks. Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal — i rzekł mu:
— Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnemi usty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz ztąd. Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny!
Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią.
Pakosław jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iż książe nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi — powtarzał ciągle.
— Zabiłem, więc zabiłem!!
Nie można było wymódz na nim, aby tę mowę płochą odmienił. — Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia.
Dał znak. — Wyprowadzono Pakosława wschodami w podwórze Lignickiego zamku i tam go, wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.
Książe, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierci człowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. — Synka jedynaka sierotkę Ludka, wziął jak własne dziecię na wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami.
Dziecko to, które na śmierć ojca patrzało, i potajemnie chustę we krwi jego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi — poprzysięgło zemstę księciu. Wiedzieli o tem niektórzy na dworze i ostrzegali pana, aby nie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka.
Książe słuchać ich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większą ujmować go dobrocią. — Na ostatek gdy nalegać poczęto, żeby był od dworu usunięty, książe szczerze i otwarcie się z nim rozmówił, okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a on, choć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcy czas, aby się namyślał i — albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica lub się oddalił od dworu.
Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i ewangelję, iż śmierci ojca słowem ni czynem, jawnie ani potajemnie, nigdy w żaden sposób nawet nie przypomni, nie będzie się użalać, ani zemsty szukać za nią. Prosił księcia, aby nieufność przeciw niego zaniechał, ofiarując mu się służyć wiernie.
Książe, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go, i zapewnił, że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego ród[28] wdzięczność winni mu będą.
Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak teraz Ludek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił i nadzwyczajnie obdarzał.
W duszy jednak dziecka pamięć ojca zawsze żywą była — i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.
Stało się, że Konrad Głogowski wiedząc o tem, postarał się zbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmierci jego, że nie starał się jej pomścić.
Tak powoli dawne pragnienie zemsty w nim rozżarzył, że Ludek zmówiwszy się z Konradem, uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą blizko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia domyślając się już czegoś a podejrzywając Ludka ostrzegli wczas, aby z nim nie jechał. Na co im śmiejąc się odpowiedział.
— Możecie być spokojni, Ludka pewien jestem, ani się go boję!
Tu księcia w łaźni rozebranego, Ludek dawszy hasło napadł, a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wierny dworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano — porwano nagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Ztąd odesłano nieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa, na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić blizki powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.
Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać nie chciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce, w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i jakby zawieszony w niej, poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce.
Pomimo tej katuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymódz chciano ustępstwa, trwał w swojem. Raczej umrzeć, niż się poddać.
Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając, czy już ma dosyć, odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareście siły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić — i zgodził się na wszystko czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcy grzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środku mostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.
Gdy klatkę otwarto i puszczono z niej nieszczęśliwego, ani stać o swej sile, ani chodzić już nie mógł. Zaniesiono go na wóz wysłany chustami i pół żywego odwieziono do Wrocławia.
— I więcej już zdrowia nie odzyskał! — dodał Arcybiskup. — To jeden tylko straszny przykład tego, co się tu dzieje na ziemi naszej, a jest podobnych niemało i położyć temu koniec może tylko jedno królestwo niepodzielne, jeden pan któremuby wszyscy ulegali. Tak chciał mieć ów Krzywousty, którego myśli nie zrozumiano, czy spełnić nie chciano. A gdy raz dzielić poczęto, przyszło do tego, iż się ludzie zabijają i krwią oblewają dla kawałka ziemi.
— Nie dziwujcież się trwożną mnie widząc — dodała księżna. — Dziś wszyscy zastraszeni koroną, swoi i obcy, czyhają na niego.
— Swoich i obcych z Bożą pomocą pokonamy — rzekł Arcybiskup spokojnie. Widomym znakiem woli Bożej będzie korona Chrobrego, której blask wrogów rozproszy. —
To mówiąc Świnka przeżegnał stronę, z której się księcia spodziewano, i Ry ksie[29] kazał być dobrej myśli.
Wysłano gońców, aby się dowiedzieć o wracającym i nazajutrz, zbliżanie się jego oznajmiono.





IX.


Przemysław spieszył z powrotem i miał już do Gniezna jeden tylko dzień podróży, naprzód bowiem wyznaczono popasy i noclegi, na których go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi już na własnej ziemi, znalazł niespodzianie większą liczbę rycerstwa okolicznego, jakiego się tu nie spodziewał.
Przyjmowano go z radością wielką, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci właśnie co dlań Ołobok odzyskali, starzy towarzysze Bolesława Pobożnego i Przemysława ojca.
Nim zsiadł, niektórzy go już na koniu jadącego w kolana całowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali go księciem polskim i pomorskim. A że wioska do jednego z nich należała, starego Gozdawy, i on i ród i powinowaci i przyjaciele zastępywali drogę panu.
Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiązani.
I księciu serce się otworzyło na widok tych twarzy rozweselonych, rąk powyciąganych, ust uśmiechających się do niego.
Dla pana i dla dworu stały już gotowe stoły, beczki na krzyżowych nogach i czego dusza mogła zapragnąć. Osobny namiot rozbito dla księcia, pod który zaproszono go dla spoczynku. Tu oprócz Tyszka Gozdawy, całe grono starszych otoczyło go z miłością wielką.
Winszowano mu Pomorza, życzono żywota długiego, spodziewano się doczekać męzkiego potomka.
Wśród tych życzeń i powinszowań, łacno jednak poznać było, że im coś na sercu leżało, z czem się odkryć nie śmieli, pogladając po sobie — odkładając, wahając się.
Dopiero gdy już misy zdjęto, a kubki z miodem dolewano, który lepiej niż piwo głowy zawracał i męztwa dodawał, (dla czego ojciec Przemysława nigdy miodu nie pijał), wystąpił Tyszko, sam pijąc zdrowie państwa i długi żywot jego a szczęśliwe panowanie.
— Miłościwy panie nasz! — odezwał się wesoło — myśmy tu dzieci twoje drogę ci zastąpili, aby obliczem się twem pocieszyć, winszować ci, życzyć — ale jako dzieciom pozwól odezwać się szczerem słowem.
— Wolnoć to przecie było zawsze, każdemu, cóż dopiero Wam, stary mój! — rzekł Przemysław bijąc go po ramieniu.
— Ciężko mi się to z gardła dobędzie — odezwał się Gozdawa — ale kiedy trzeba to mus.
Wiemy to, miłościwy panie, że Was arcypasterz nasz do korony i królestwa prowadzi i że Wy jej godni jesteście — ale ludziom serca drżą obawą.
Korona Wam da wielkość, a ona nieprzyjaciół i zazdrosnych ściągnie. Panuj ty nam jakoś jest możnym księciem, my cię i tak za króla sobie mamy — a nie wyzywaj złych i zawistnych.
Przemysław słuchał z powagą wielką, lice mu się zachmurzyło.
Miał to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iż właśnie gotów był tego najgoręcej pragnąć, co wzbronionem było lub się trudnem okazywało. Tak pierwszy raz korony zażądał w więzieniu siedząc, a teraz gdy przed chwilą wahał się czy jej miał się dobijać — obawa drugich jemu dodawała męztwa.
Gozdawa osłodził jak mógł, to co wiedział iż gorzkiem się wyda.
— Kochany ojcze nasz — dodał. — Mybyśmy ci nie jedną a dziesięć koron przynieść radzi, ale wielkość nie zawsze daje szczęście i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Już niepoczciwi ci Zarębowie i Nałęcze po kraju biegają a noszą, że ty nam nie ojcem chcesz być, ale panem surowym i że korona dla ciebie, dla nas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale płochy lud a warchoły się burzą.
Mała to rzecz, bo nas więcej cośmy tobie wierni i złych zmożemy, ale Brandeburgi, Ślązaki a wreście i ów Łoktek co się z Czechem rozbija, niespokojny mały człeczek silnej dłoni i ducha — wszystko to się korony przelęknie. My się o Was, miłościwy nasz, trwożemy, bo cię kochamy.
— A! — przerwał wesoło Przemysław, zwracając się do Tyszka — ja nie mam trwogi! Ojciec nasz Świnka chce korony tej dla spokoju i dla mocy jednej — ja jej nie sobie pragnę ale ziemiom tym rozerwanym i bolejącym.
Wierzcie, że korona nie zmieni mnie. Jakim byłem takim zostanę, a bez Rady, Comesów moich i Baronów przyczynienia się nie będę stanowił nic. Dla ziemian ojcem będę zawsze...
Że wrogowie poczują trwogę dobrze jest!! Przyjdzie z niemi wojować — tego chcę! na to miecz i pas rycerski noszę! Złego mi się nie stanie nic, bez woli Bożej, a co wola Boża tego nie ujdzie nikt!
Gozdawa zamilkł, wysunął się Antek Poraita niemłody toż, bo wnuki miał dorosłe.
— Spomniał brat Tyszko o Zarębach, miłościwy panie — odezwał się — my ich znamy, ludzie są źli a możni. Macie li ich co na dworze, albo i Nałęczów, każcie im precz iść.
Nie zważał pewnie na to Poraj, że Nałęcz którego Krzyżem zwano, bo miał z wojny na licu bliznę czerwoną, gdyby krzyż, stał tuż. Ten zerwał się oburzony.
— Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie? Jam ci też Nałęczowego zawołania i z tych, co krwawą chustę na szczycie mają nie białą — alem panu wierny i nie dopuszczę, aby nam w oczy plwano!
Zaczęto się burzyć bo pod namiotem Nałęczów i Zarębów nawet było dosyć, a wszyscy się jęli za swoją cześć ujmować, aż książe musiał milczenie nakazać i rzekł.
— Ja wierność waszą znam i niepodejrzewam — ale i tym co koło mojego bezpieczeństwa stoją za złe ich troski wziąć nie mogę.
Milczcie więc, gdy ja nie obwiniam.
Lecz nie łatwo było uspokoić rozdrażnionych, a Poraj dołożył jeszcze.
— Tak ci to Ludek Pakosławowy syn przysięgał, że za ojca się mścić nie będzie, przecież Henryka na męki zdał...
I zakończył głośno:
— Za złe nam nie miejcie, miłościwy, że my się korony obawiamy aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniową nie była. Tyś nam w książęcej czapce królem.
Drudzy poczęli wołać, aby zdrów był i panował im łaskawie, na co książe kłaniając się, kubkiem w koło wodząc i przepijając odpowiadał rad bardzo.
Wszczął się rozhowor poufalszy a weselszy, bo ludzie się z sobą wprędce jednać zaczęli, a w duszy Przemysława stało się to czego pewno ani on ani się nikt nie spodział — wstąpiło w nią męztwo, wielka ochota do korony, gotowość ważenia się na wszystko aby jej dostać.
Gwarzono tak, gdy około namiotu w którym siedział książe, zamięszanie się jakieś wszczęło i gwar... W dali gromadny tentent koni słychać było.
Popas ten przy dobrej myśli przeciągnął się nad miarę, wieczór nadchodził a do noclegu ciągnąć daleko było i już tu myślano pozostać, choćby się opóźnić do Gniezna.
Wyjrzeli siedzący w namiocie co tam zaszumiało i spostrzegli w dali jeszcze na gościńcu spory oddział jazdy, który ku obozowi pospieszał.
Stawała ta gromadka, rozpytywała po drodze i zbliżała się do namiotu. Nikt nie mógł zgadnąć jeszcze, swoi to byli czy cudzy. Obawy żadnej mieć nie było o co, bo kupka nie wielka szła — niewiadomo tylko z kim i poco.
Gdy się tak od namiotu rozpytywano, rękami od zorzy zachodniej zasłaniając, a dobadać się nie mogąc — jezdni zbliżyli się tuż. Część ich została w tyle, a jeden na koniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.
Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiego takiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepki jednak i silny, koniem władający jakby olbrzymem był, człeczek ten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał jak dwa węgliki rozpalone.
Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm, wcale były niepoczesne, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i mały pan miał zuchwałą postawę.
Sama twarz za człowieka i za wzrost stała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choć nie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy nie zapomniał tego oblicza.
Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większym uczynić niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo — ale za to ręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze. Pod nim szkapa była nie zbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkiemi, tak żwawa jak i pan co na niej siedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podroży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życie i męztwo tryskało.
W koło zaraz wszyscy powtarzać zaczęli.
— Łoktek! Łoktek!
Tak przezywano Kujawskiego księcia, który pod ten czas właśnie z Wacławem Czeskim bił się do upadłego, pożyć mu się nie dając. Znali się oni z Przemysławem, jako powinowaci blizcy, a Łokietek za żonę miał Jadwigę, Bolesława Pobożnego córkę, którą Przemysław jako rodzoną siostrę miał i kochał.
Dawnej i oni miłowali się wielce — ale teraz? Przemysław ruchawego Łoktka lękał się, aby mu do korony nie mącił.
Nie widzieli się dawno i nie spotykali, bo Łoktek prawie od dziecka wojował i dobijał się władzy, a jak mały był, tak niezmordowany i niepokonany.
Zkąd się tu teraz wziął — domyśleć się trudno było. Zdumiał się książe zobaczywszy go, wiedząc, że pokoju z Czechem nie miał. To go gnał, to przed nim uchodził — nie ustając na chwilę.
Spojrzeli na się, uśmiechnął się jakoś dziwnie Łoktek. Skoczył potem z konia, a gdy na ziemi stanął, aż śmieszno było tak się maleńkim, wśród tego rycerstwa wydawał.
Podali sobie ręce dobrze patrząc w oczy.
— Gościem mi jesteś nie czekanym! — odezwał się Przemysław.
— Nie z dobrej woli — jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują.. poganie przeklęci. Włóczę się zbierając ludzi! Zasłyszałem, że od Pomorza ciągniecie, zbiegłem aby się pożalić z dolą moją. Mało mi było Czechów, Bóg zesłał Mongołów.. tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy.
Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał.
Łoktek jak był z drogi spragniony nie pytając pierwszy kubek nalany schwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począł ocierać. Przemysław patrzał nań posępnie.
Ten już w namiocie jak u siebie w domu gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepił się na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił.
Książe skinął, aby strawę jaką przyniesiono.
— Srogoż tam pustoszą Tatarowie? — spytał.
— Wedle obyczaju swego! palą i niszczą a młodzież gnają kupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli.. ale.. nie! Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za niemi nie będzie!
O! Sandomierz! Sandomierz biedne miasto — tego nigdy nie miną! A co wsi poszło w perzynę!
Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.
— Płakać bym powinien — dodał — ale tego nie umiem! Zły jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien będę! Powoli popłacę moje długi.
Popatrzał na chłodno milczącego Przemysława jakby go badał, ten wzajem ściganemu przez Czechów i Tatarów rycerzowi małemu, który w niedoli męztwo całe zachował — przyglądał się nieco zdumiony.
Po małym przestanku — Łoktek dorzucił.
— Wiecież po com ja gnał za wami?
— Zkądże mam wiedzieć? — sucho odparł książe...
— Pomyślałem sobie — rzekł Łoktek — że ty pokój masz, ludzi wiele karmisz darmo, mógłbyś mi pomóc niemi? Po Tatarach żołnierza mi będzie trudno dostać, a Czechów pobiwszy dobijać trzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedł.
Przemysław potrząsł głową — widać było, że prośbie nie myśli za dość uczynić.
— Mówicie, że ja pokój mam? — odparł powoli. — Właśnie taki jak i ty, a większego kraju bronić muszę. Brandeburczyki czekają tylko, aby mnie słabszym zobaczyli.., ze Ślązkiemi mam rachunki, w Pomorzu i od Rańskiego księcia i od Krzyżaków muszę się mieć na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dał, przyjąłbym ją!
Łoktek zdał się słuchać dosyć obojętnie.
— U ciebie wojny nie ma jeszcze — odparł — a jam swoją począł, no i nie skończę jej, aż wszystkich pokonam! Plotło się różnie ze mną, co mi Bóg gotuje, nie wiem — ale zmódz się nie dam nikomu, ani nastraszyć! Małym mnie Pan Bóg stworzył, muszę się wielkim stać sam!
Rozśmiał się. — „Muszę“, to wyrzekł z taką siłą, iż Przemysławowi mimowoli podniosły się ramiona. Zuchwalstwo to budziło w nim zazdrość.
— Trudno z Bogiem wojować! — szepnął trochę szydersko.
— Ja też nie z nim a z ludźmi się ucieram — rzekł Łoktek. — Za dużo u nas obcych! za dużo! Rozpostarli się i zagarniają coraz więcej. Mazowieccy nasi bracia, sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na własną krew prosili w goście!
Rozsiadają się Brandeburgi, wparł się Czech bezprawnie — na wsze strony opędzać się trzeba.
Pomilczał trochę zamyślony i w stół uderzył.
— Nie damy się! Bóg łaskaw!
Mówiąc to jadł żywo i żarłocznie jak głodny, nie dbający o to, czem się posili.
Widać w nim było zaprzątnięcie myślami wielkiemi, a lekceważenie reszty. Obok Przemysława uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oręża ledwie się prostym ciurą zdawał. Na szyszaku nie miał nic, zbroję prostą, poczerniałą, na której ślady razów od mieczów i kopij widać było, suknię z grubej tkaniny, płaszcz barwy ciemnej, miecz w żelazo oprawny. Wszystko to trwałe było, mocne a jak on nie bijące w oczy.
Przemysław ze swym wzrostem, postawą książęcą, suknią oszywaną, pasem złoconym, zbroją rysowaną i szmelcowaną — gasił go pozornie, Łoktek mały, niepoczesny, miał życia więcej.
W czasie rozmowy, Gozdawa i inni ziemianie za namiot się wysunęli, zostawując ich samych.
Łoktek wprędce głód zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarł, przeżegnał się i zwrócił ku Przemysławowi.
Błysnęły mu oczy dziwnie.
— Co prawią ludzie — rzekł — prawda-li to, że wam Świnka chce koronę dać?
Trochę ironji było w głosie jego.
Przemysław odprostował się dumnie.
— Czemużby nie? — odparł powoli. — Część wielką dawnego państwa Chrobrego mam pod sobą... a resztę — —
— Cóż my naówczas poczniemy? — rzekł mały książe.
Zamienili spojrzenie.
— Włożyć koronę — dodał — nie tak ci to trudno — zamruczał — ale nosić!
Przemysław czoło uniósł ku górze, nie chciał odpowiadać już.
— Postarajcie się o następcę — dodał mały — a jakby go nie stało wam, przekażcie mnie...
Rozśmiał się. — Przemysław coraz więcej chmurzył.
— Tak — rzekł. — Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna... Od lat siedmiu nie mam potomstwa...
Na tem przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli, sparty na ręku Łoktek dumał.
— Próżnom więc za wami gonił — rzekł jakby sam do siebie. — Wiem już, że ludzi mi nie dacie.
Pójdę ich zbierać po jednemu!
Ciężkie to życie, alem ja jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko byle na swem postawić. Mnie gdyby z miękkiem łożem w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewką zamknięto, na dłużej jak na dobę, pzez[30] dach bym się wydarł, takby mi próżnica prędko zmierzła!
I śmiał się swawolnie.
— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą choćby jak Mszczujowa z klasztoru wziętą — a na długo przy kądzieli nawet i podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!
Na wspomnienie to swawolne, Przemysław się namarszczył. — Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastę spojrzeć się nie ważył. Rozmowa w tem przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek, chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.
— Tyś się widzę — dorzucił poczekawszy — cnotliwym bardzo stał i Pudyka chcesz naśladować — czemu nie? i jabym takim rad być, ale poczekawszy...
Rozśmiał się znowu, z ławy zeskoczył, chodzić począł jakby wcale jazda go nie utrudziła. Po namiocie się kręcił coraz coś chwytając i przypatrując się wytwornej broni i zbroi.
Noc nadeszła, musieli oba pod jednym ją przebyć namiotem.
Łoktek oznajmił, że dla ludzi i koni noc musi dać na spoczynek, ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robić zaciągi, gdy mu nikt w pomoc przyjść nie chce.
Z wesołą myślą i daleko swobodniejszy od Przemysława, który ani pobitym był, ani mu kraju Tatarowie nie pustoszyli — legł Łoktek spać opończą się owinąwszy, i nakazując zbudzić się o brzasku.
Przemysław też ze dniem wyruszyć miał w dalszą drogę.
Gdy się z rana obudził, towarzysza swojego nie znalazł już w namiocie, ślad tylko kędy spoczywał. Opowiadano, że o świcie spać już nie mogąc, czekać nie chcąc, wymknął się do swoich i puścił ku lasom.
Żegnany przez ziemian okrzykami, książe ze słońcem dopiero ruszył ku Gnieznu.
Podróż tę jednak rozmaite przeszkody, jakby umyślnie opóźniały.
Towarzyszący mu wojewoda poznański, który panu o tym nic nie mówiąc zasadzki się obawiał, gdy dnia tego las zwany Czarnym, gęsty a niebezpieczny do przebycia, przejeżdżać mieli, przodem wysłał ludzi, aby drogę opatrzyli. Zbytnia ta ostrożność, z której się śmielsi naśmiewali, okazała się jednak potrzebną.
Wysłani przodem powrócili z wiadomością, iż u brodu i trzęsawic w lesie zaczajoną była kupa zbrojna. O ile poznać mogli, zdawała się złożoną z Brandeburskich Sasów, Zarębów i Nałęczów, w znacznej liczbie przy nich będących.
Zatrzymano się radząc co czynić. Sił tej zasadzki w gęstym lesie obliczyć nie było można ale hełmów i kopij sterczyło dosyć w zaroślach. Chciał Przemysław iść, uderzyć na nich, albo z boku ich zająć, lecz trzęsawisko i moczary nie dopuszczały przystępu.
W lesie, gdzie i drzewa mogły być poobalane i zasieki przygotowane, rozpoczynać walkę ściśniętym, nie zdało się bezpieczna. Wojewoda radził zasadzkę obejść dłuższą drogę, a później, jeśli by nie uszła, osaczyć ją z większą siłą.
Przemysław chciał przebojem iść, wstydząc się tej ucieczki, nie bardzo nawet wierzył w doniesienie.. Rycerstwo skłoniło go, że poszedł za radą Wojewody.
Po długich targach ruszono dobrze w lewo kołując i nakładając drogi, brzegiem jezior i piaskami. Przemysław w ten sposób zamiast o pół dniu, zaledwie na noc mógł stanąć w Gnieźnie, gdzie nań niespokojnie oczekiwano.
Świnka wyszedł naprzeciw niego do przedsieni, stała Ryksa z córeczką, którą umyślnie do ojca wyprowadziła. Była ta jedynaczka tym samym losu trafem, który matce jej dał rysy zmarłej Lukierdy, jeszcze większe do męczennicy mająca podobieństwo, jej nawet naturę trwożliwą, milczącą i smutną.
Z twarzą, którą starał się uczynić wesołą, Arcybiskup o zasadzce już uwiadomiony, wprowadził do komnat księcia. Nie mówił on sam nic o niej, gdyż w drodze rozmyślając, przyszedł do przekonania, iż u stracha wielkie oczy, i dwór jego więcej widział niż było.
Kupka jakaś zbłąkanych włóczęgów mogła być za nieprzyjaciół wziętą. Okazało się jednak, iż było inaczej. Wojewoda zabrawszy ludzi, nocą pobiegł na to miejsce, w którem widziano zasadzkę. Z nienacka napadnięci Brandeburczycy, posądzając Zarębów o zdradę, poszli zaraz w rozsypkę.
Wojewodzie, który się głównie na Zarębów i Nałęczów kusił, udało się ich dwu pochwycić, i tych na koniach twarzami do ogonów poprzywiązywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna.
Krótkim sądem pochwyconych na gorącym uczynku zdrady i posiłkowania nieprzyjacielowi, Przemysław ściąć kazał.
Zaledwie się to stało, gdy reszta Zarębów i Nałęczów, która przy boku pana była jeszcze — ci właśnie, co na popasie w Woli wierność poprzysięgali — następnej nocy zeszła precz, tak że z tego rodu nikt nie pozostał.
Powstało ztąd zamieszanie chwilowe i niepokój między ludźmi, lecz wojewoda powagą swą go przytłumił. Arcybiskup i książe cieszyli się owszem, że podejrzanych się pozbyto.
Świnka tym czasem ziemian okolicznych zwoławszy, starszyznę z Kalisza i Poznania, duchowieństwo, na którego czele stanął, do stanowczego zniewolił kroku.
Ryksa wiedziała o tych przygotowaniach, domyślał się ich zapewne książe.
Wielka izba na zamku dnia tego była natłoczoną, komnaty sąsiednie i ganki ziemian pełne, których wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscy urzędnicy ziemscy, dworscy, Arcybiskup i biskup poznański, kapituły, duchowieństwo oczekiwały na Przemysława.
Na przedzie w szatach uroczystych Świnka z krzyżem w ręku witał wchodzącego pana. Wskazał na poważne zgromadzenie i — ozwał się.
— Miłościwy książe, oto cały lud twój i ja jako Ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnemi głosy prosić cię i wezwać, abyś dłużej nie zwlekał z przyjęciem królewskiej korony, która ci z prawa należy.
Wdziej ją na skronie twe i niech ci ona da nową siłę, abyś nam w pokoju panował i rządził. Przypasz miecz przodkowi twemu przyniesiony przez anioła, abyś nim zwycięzko nieprzyjacioły wojował.
Tu, na dany znak przez Arcybiskupa, ozwały się okrzyki wielkie i wywoływania. Podnoszono ręce, rzucano czapki, uniesienie ogarniało tych nawet, co chłodni lub wahający się przyszli. Poruszyły się serca, otwarły usta, jakaś nadzieja wielka wstąpiła w nie, jakby korona ta z grobów i mroków dobyta, potęgę z sobą przynieść miała.
Stał książę milczący, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesoło spoglądająca.
Poczęła się cisnąć starszyzna, otaczając pana, a on też zagrzany miłością, którą mu okazywano, podniósł raźniej czoło.
— Stanie się więc po woli ojca naszego Jakóba i was wszystkich. Nie czuję się ja godniejszym korony tej od pobożnej pamięci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili — ale palec w tem widzę Boży...
Uścisnął go Arcybiskup, okrzyki się podniosły znowu po izbach, dalej w podwórcach, w których dużo ludu zgromadzonego było. — Ten wnijść wszystek nie mogąc, szeroko się tu rozkładał. Postawieni już wprzód trębacze i fleciści zaczęli wygrywać wesoło.
Stała się radość jakaś wielka, jakiej ludzie nie pamiętali, a oczów wiele zaszło łzami.
W tem Arcybiskup Bogu na podziękowanie do kościoła już wiódł, gdzie duchowieństwo zanuciło hymn i tak owo królem okrzyknięcie uroczystym aktem kościelnym się skończyło.

Gdy wszyscy do katedry ciągnęli, na wałach, w tem miejscu, gdzie dwu zdrajców świeżo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami blademi, smutni, przypatrując się zdaleka.
Michnie usta złem szyderstwem drgały, Pawłek był grożno namarszczony.
— Przysięgam ci! przysięgam, — mruczał Zaręba — krótka to będzie radość, a skończy się kąpielą krwawą.. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczoną zostanie!
Chwycił ręką garść mokrej ziemi i ścisnął ją, jakby z niej krew, co ją zbroczyła chciał wydobyć, łzami zaszły mu powieki.
— Cieszcie się i tryumfujcie. — wołał — Pomsta Boża nie śpi! Szyję dam, cześć dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi będą zemszczeni!
Z kościoła rozchodziła się pieśń głośna, wesoła, a Zaręba jak nieprzytomny z szału powtarzał ciągle.
— Będą pomszczeni!
Przecisnęli się potem niepostrzeżeni przez tłumy, wyszli za wrota, dosiedli koni w małej szopce zostawionych i manowcami pociągnęli ku lasom.
Tegoż dnia postanowiono, że w dzień Świętych Jana i Pawła, obrzęd koronacyjny odbyć się miał w Gnieźnie, dokąd biskupi z całej Polski zjechać mieli.





X.


Piękny był ów dzień 26 Czerwca 1295 roku, gdy wiosennego poranka niezliczonym tłumem ziemian ze wszystkich polskich krajów i z Pomorza przybyłym, okryły się nietylko podwórca zamkowe, wały, podwala, ale okolice, na których obozy i namioty legły niezliczone.
Starał się o to stróż i opiekun starej korony Świnka, aby uroczystość która po tak długich latach wznowić miała pogrzebiony w krwi św. Stanisława majestat królewski — świetną była a głośną.
Zwołał więc wszystkich biskupów, którzy przybyć mogli, Jana z Poznania, Jana Romkę z Wrocławia, Gosława z Płocka, Konrada nawet Lubuskiego, a ci co jak Krakowski i Wrocławski sami się stawić nie mogli, piśmiennie oświadczyli zgodę swoją.
Z Pomorza mnodzy panowie, wysłańcy miast przedniejszych, urzędnicy, rycerstwo pomnażało świetną gromadę, która miała być świadkiem tych odrodzin królestwa...
— Zaprawdę — oświadczył Świnka tym, co go niebezpieczeństwy od korony odstraszać chcieli — zaprawdę nie o króla tu idzie, bo każdy z nich śmiertelnym jest, ale o koronę, która być nieśmiertelną powinna.
Ta korona, która długo utajoną była w skarbcu kościoła, i razem z drogim ciałem św. Wojciecha chroniona jako talizman święty — leżała teraz na wezgłowiu na nowo z kurzu otarta, w swej starodawnej prostocie, grubemi obręczami złotemi przypominając wieki, gdy je niewprawna ręka jako umiała wykonała.
Obok niej jabłko królewskie napełnione wewnątrz tą ziemią, której piastowania była godłem, i włócznia św. Maurycego, relikwja razem i berło i Szczerbiec leżał anielski.
Jak około świętości przechodził lud ciekawy gromadząc się i stając około tych prastarych potęgi pamiątek. Minęło czasu wiele, a obręcze te złote niczyjego nie dotknęły czoła, pył je okrywał żałobny — w ciemnościach czekały na odrodziciela.
Radość wielka rozgrzewała tłumy, a piękny acz gorący dzień wiosny ze słońcem wesołem pierwszej roku połowy, przyświecał wspaniałemu obrzędowi.
Duchowieństwo z Arcybiskupem musiało się naradzać nad obrzędem, którego pamięć była zaginęła... Wertowano księgi, słuchano podań ludzi starych, chwytano co gdzieindziej przy koronacjach się działo; dobierano modlitwy, pisano formuły, szukano pieśni. Ale trud to był ochoczy i wesoły.
W katedrze dwa trony na stopniach podniesionych obok siebie stały, okryte suknem szkarłatnem ze złotemi bramowaniami. Naprzeciw wznosił się Arcybiskupi.
Ołtarz już gorzał światłem rzęsistem, duchowieństwo oczekiwało, gdy głosy trąb słyszeć się dały od zamku i drogą suknem wysłaną, ruszył orszak książęcy, poprzedzany przez ochmistrzów dworu z laskami białemi i Wojewodów z chorągwiami zwiniętemi.
Za niemi w otoczeniu dostojników dworu swego stąpał Przemysław w sukniach szkarłatnych, w hełmie złocistym — mąż w sile wieku, z licem jasnem — czując, iż spełniał się nad nim obrzęd znaczenia wielkiego.
Owo niebłogosławieństwo, które odejmowało koronę następcom Szczodrego — zażegnane zostało — pokuta była spełniona, zamordowany męczennik podniesiony na ołtarz przebaczał rodowi zabójcy.
Obok księcia, w sukni ze złotogłowu i białych rąbkach jak mgła przejrzystych, piękna i wspaniała, z obliczem pańskiem szła królewna, mająca dziś się stać królową. Szczęście czyniło ją piękniejszą jeszcze...
U progu stał już Świnka i Jan Biskup Poznański, oba w szatach uroczystych, gotowi na przyjęcie księcia. Ci pokropionego wodą święconą wiedli przodem, gdy dwu drugich Ryksie towarzyszyło.
Na wezgłowiach przed niemi świeciły dwie korony złote...
Przy tronach stanęli urzędnicy ziemi, dworu, Wojewodowie, Kasztelani, Kanclerze, dwór wszystek w szatach jasnych od złota, jedwabiów i purpury, z tkanin tych przepysznych, których wzory przyniosły od wschodu wojny Krzyżowe.
Zabrzmiała pieśń do Ducha świętego, rozpoczęła się przy ołtarzu ofiara, którą sam Arcybiskup odprawiał. Przejęty był i uniesiony, duchem ku niebiosom, od których ściągnąć chciał błogosławieństwo...
Wśród pieśni, wśród dymu kadzideł, odprawiały się błagalne modlitwy...
Po odczytaniu Ewangelij, zwrócił się Arcybiskup do księcia, który do ołtarza przystępował dla złożenia przysięgi. Trzymano przed nim Ewangelję i krzyż.
Głosem drżącym począł przemawiać Arcybiskup, lecz wzruszenie wkrótce mowę mu przerwało.
Kląkł Pasterz, a książe legł krzyżem na ziemi, śpiewy rozlegały się znowu... Starym obyczajem kościelnym błagalne Litanje śpiewano.
Gdy powstał Przemysław niesiono oleje święte, nastąpił obrzęd namaszczenia. Poczem w bocznej kaplicy wdziano nań szaty królewskie, sandały złociste, humerał, manipularz, kapę... Odzież ta królewska kapłańską razem była a przypominać miała, że pomazaniec Boży powinien był być kapłanem strzegącym prawa i sprawiedliwości, wyrazicielem potęgi wszechmocnej na ziemi.
Poprzedziło to przypasanie miecza, bo użycie go było obowiązkiem mocarza ziemskiego nie kapłana.
Dobytym z pochew Przemysław na cztery strony świata przeszył powietrze i do złotej pochwy go schował.
Wtedy dopiero, gdy jako kapłan i rycerz boży namaszczony był i zbrojny, dostojny wieńca — pokląkł, a Świnka ciężką tę, twardą, wielką koronę Chrobrego włożył mu na skronie.
Leżała na głowie Pomazańca cudem, jakby dla niej była ukutą. Podano w lewą rękę jabłko ziemi polskiej pełne, w prawą berło, widomy znak władzy.
Złożono ofiarę, w złocistych baryłkach wino i chleb biały na ołtarzu.
Następowała Komunija święta, do której przystępując król miecz odpasał.
Wiedziono na tron ciągle modlitwy odmawiając i śpiewając.
Po obrzędzie tym w ten sam sposób ukoronowano królowę, a gdy obok małżonka zasiadła na tronie, zabrzmiał hymn wszystkiemi głosy nucony, potężny, wielki, dziękczynny.
Ostatnia nuta jego rozlegała się jeszcze, gdy Arcybiskup zawołał:
— Król niech żywie! niech żywie królowa
Za nim co żyło wołało wtorując, potrząsano rozwiniętemi chorągwiami, bito we dzwony i na trąbach grano.
Arcybiskup z Biskupami ująwszy króla i królowę wiedli ich na zamek, przerzynając gęsto stojące tłumy, chcące choć spojrzeć na ukoronowanego pana swego.
Wśród tej ciżby szczęśliwej, wrzawliwej, na pozór rozradowanej — różne się jednak odzywały głosy.
Jedni widzieli blaski same i spodziewali się szczęścia i potęgi, drudzy już troskali widząc w tem jakby wyzwanie Boga, próbę niebezpieczną.
Po kątach i zaułkach szemrali i odgrażali się niechętni.
Długo nie wierzono, ażeby Arcybiskup ważył się na krok tak wielkiego znaczenia, rzucenie rękawicy wszystkim, co siedzieli na ziemiach polskich, wyzwanie ich do poddania się i posłuszeństwa. Niewiara ich zmieniła się w gniew i odgróżki, gdy wątpić już nie było można, że król ogłoszonym zostanie.
Nie było jednego książęcia, który by się tem obrażonym i zagrożonym nie uczuł.
W gromadach na ten dzień przybyłych kryli się szpiegowie tych, co się ulękli korony. Wciskali się oni wszędzie, patrzyli, podsłuchiwali i bledli.
Obrzęd powagą kościoła uświęcony — siły nabierał. Przy tronie stawała jedyna władza w świecie, której opierano się, ale ją szanować i ulegać jej musiano.
Otaczało go duchowieństwo, ono niosło koronę, dawało jabłko, miecz przypasywało. Od ołtarza mówiąc Arcybiskup, nauczał króla iż miał królestwo pomnażać, jednoczyć, oderwane od niego ziemie odzyskać.
Wyrazy te rozchodziły się daleko, brzmiały głośno, odbiły się we wszystkich książęcych stolicach, poruszyły siedzących na nich. Mieli być hołdownikami i sługami jednego pana!


Lecz wszystkie potajemne odgróżki ciche dnia tego tonęły w chórze zwycięzkim. Każdy z ziemian Przemysławowych poczuwał się królem po troszę w osobie pana swojego...
Duma i siła w nich wstępowała.
Gdy na zamku ucztować poczęto, a tłumy się zabawiały u stołów rozstawionych, dzieląc na gromadki ziemiami i powiatami; niektóre rody znaczniejsze skupiły się też, i zbierały, aby razem zasiąść i jedność swą starą przypomnieć. Resztki Zarębów i Nałęczów, których się też dosyć znalazło, błądziły nie mogąc miejsca wyszukać dla siebie. —
Dawniejsi przyjaciele uchodzili od nich, powinowaci się odstrychali, ten i ów się zapierał — obawiano się kumać z niemi. Nie śmieli też przybyć główni sprawcy zdrady, z ramienia ich tylko kilku wcisnęło się dla rozglądu i podsłuchu.
Stary Zebro Nałęcz i Zaręba zwany Niechluj, którzy nie byli poszlakowani nigdy o wspólnictwo z Michną i Pawłkiem, ale w sercu za rody swe żal wielki mieli, najboleśniej doświadczyli tego, jak z rodem trzymając, cierpieć zań przychodziło.
Zebro tu i ówdzie próbował przysiadać się do gromady, witany zimnem milczeniem. Niechluja widzieć ni poznawać nie chciano.
Obu im ludziom możnym, niegdyś znaczącym serca się ściskały.
Błądząc tak pośród stołów, przy których dla nich miejsca nie było, Zebro się zetknął z Niechlujem. Dość im było w oczy sobie spojrzeć, aby się porozumieć.
Stanęli milczący długo bojąc się przemówić do siebie i oglądając do koła. Unikali by i oni może od siebie, gdyby gdzieindziej którego z nich przyjęto.
— A co? — mruknął Zebro, — dla nas tu już ani ławy, ni chleba nie ma?
— Próżnośmy się tu wlekli, — odparł Niechluj w boki się biorąc. Chciałem okazać, żem panu wierny, ale wierności mej nie radzi tu.
— Ani mojemu pokłonowi — rzekł Zebro. — Gdym się nowemu królowi chciał do kolan zniżyć, odwrócił oczy, dobrze że nie kopnął nogą.
Zeszli nieco na bok.
— U mojego woza — począł Zebro, — znajdzie się chleb, mięso i beczułka... Co się mamy dobijać gdzie odpychają?
— Mnie się zda aby wozy zaprzęgać i do domu — odpowiedział Niechluj. — Lepszego się nie doczekamy, a i gorsze może być.
Stali jednak i przypatrywali się. Z wielkiej ludzi gromady tak wyłączonym być — nikomu nie miło, starym nie nawykłym do tego, tem boleśniej. Obu serce krwią nabiegało.
— Nie winniśmy nic! do dzisiaj wiernym mu byłem sługą, — mówił Zebro, — ale z winowajcami jedno zawołanie mamy!
— Ja też — rzekł Niechluj — dziś mu się kłaniałem jeszcze, jutro gdy się żółć poruszy.. nie ręczę.
— Mam być karan — począł Zebro — niech wiem, za co. Zemście dogodzę bratanka mojego ścięto.
— I mego stryjecznego — mruknął Niechluj.
— Chodźmyż ztąd! — dokończył Zebro.
Ruszyli ledwie z miejsca, gdy przechadzający się z łańcuchem i krzyżem na szyi ks. Teodoryk, jakby ich szukał, zbliżył się i pozdrowił. Przyjęli go chłodno.
— Czemu nie siadacie z drugiemi? — spytał.
Odpowiedzi na to nie było, spojrzeli nań i oczy pospuszczali.
— Jeśli sumienie czyste, co ród znaczy? — dodał ksiądz. — Dziś dzień wesoły dla wszystkich, chodźcie ze mną, miejsce znajdziemy.
Dosyć opornie, nieśmiejąc mu się sprzeciwiać, Zebro i Niechluj szli za nim powoli. Lecz gdziekolwiek miejsca dla nich napatrzył, gdy się obejrzano, ściskali się biesiadnicy i — ławy nie stało.
Szedł z niemi aż do duchowieństwa ks. Teodoryk, aby tu między swemi ich posadzić. Tu już wyłączeni zbyt się czując na widoku, jakby ich palcami ukazywano, podziękowali orędownikowi swemu, weszli między czeladzie i pospieszyli do wozów i koni.
Zebro u wozu suknie z siebie świąteczne bogate, ściągać kazał, zbroję wdział, konia wziął, a gdy Nałęcz toż uczynił, porozumiawszy się z sobą, z niewielkim pocztem w lasy ujechali.
— Kiedy drudzy nas nie chcą! do swoich jedźmy! — zawołał Zebro z gniewem wielkim.
Jechali tedy w lasy, drogami znanemi, a co w podróży skarg boleśnych i wyrzekań było — łatwo się domyśleć. Gdy późno dostali się do miejsca, w którem Michno się ukrywał, oba już byli rozgorączkowani.
Zaręba, wiedząc jak go ścigano i pochwycić chciano, na uroczysku zwanem Barcie, oddawna się ukrywał. Zmieniał czasem kryjówkę tę, ale najczęściej w niej przebywał, bo mu się bezpieczną zdawała.
Trzeba było tak wytrwałego jak on człowieka i prostego obyczaju tamtych czasów, aby tu módz wyżyć nietylko wiosną i latem, ale często jesienią późną i zimą.
Wśród gęstwiny na pagórku, chatę Michna zbliżywszy się dopiero dostrzedz było można. Siedziała ona prawie całkiem zakopana w ziemi dach ją okryty darniem osłaniał. Ten porósł był trawą i krzakami bujnemi, tak, iż garbem tylko cokolwiek nad ziemią wystawał, a nad nim dymnik z płotka gliną obmazanego od kopcia zczerniały. Zamiast ogrodzenia, w koło leżały kłody wielkich drzew obalonych, jedne na drugich suchemi gałęźmi i korzeniami ogromnemi posplatane z sobą. Wśród nich tarń, głogi i młode krzewiny różne bujno się puszczały. Szopka dla koni z płotu podwójnego sklecona, a dla ciepła gnojem między nie narzuconym ohacona, nędznie wyglądała z pośrodka drzew gałęzi.
Do tego zapadłego kąta Zarębowie i Nałęczowie zjeżdżali się często w liczbie znacznej. Tu się odbywały ich narady, a że miejsca w chałupie mało było, rozsiadali się na blizkiej łące, która była spasiona i stratowana.
Miał tu Zaręba i studzienkę wykopaną a licho ocembrowaną, i loszek i co do prostego życia było potrzeba. Wnijście do jego lepianki niewygodne było, bo we drzwiach do pół zginać się musiał każdy a pod sobą szukać kłódki, która za próg służyła. Ciemno było tu zawsze.
Przybywający huknęli naprzód trzy razy, naśladując puchacza, aby ich za obcych nie wzięto. Natychmiast wylazł z chaty człek w krótkiej odzieży, w chodakach, z głową postrzyżoną i przeciw nim do wrót pospieszył.
Był to sługa Zaręby, niemowa, ale bardzo roztropny i przebiegły, a do swego pana przywiązany. Nie z urodzenia postradał mowę i słuch miał dobry. Chłopięciem jeszcze gdy był, człek jakiś okrutny przez zemstę język mu uciął, tak że bełkotał niezrozumiale.
Zaraz też odsunęła się okienniczka w nizkiej ścianie, przez którą światełko błysnęło i głowa ludzka. Był to Michno sam, ciekaw kto mu takiego dnia mógł przybyć w gościnę.
Gdy się opowiedzieli, rad bardzo, naprzeciw pospieszył do progu.
Konie powiódł niemowa do stajni, a oni szli do chaty, w której świeciło, i gdzie Michno w łosiowym kaftanie i spodniach czekał na nich.
— Czyście się zabłąkali? — zawołał. — Dziś nikogom się nie spodziewał, co najprędzej jutro, wszyscy ciekawi pojechali onego nowego króla oglądać!
— My też ztamtąd wracamy — rzekł krótko Zebro.
To mówiąc przez otwarte drzwi do izby weszli jak loch nizkiej, ale bardzo przestronnej.
Zaręba zmuszony często tu przebywać, przystroił ją jak umiał najlepiej, wojłokami powyścielał, skórami wyłożył, zbrojami obwiesił i jakby na najczyściejszym dworze u ziemianina pięknie w niej było. Świeciła broń, tarcze, miecze i noże porozwieszane. Nie brakło nawet gęśli na jednej ścianie, bo na niej Zaręba czasem grywał.
U ściany jednej gorzało prawie nigdy nie wygasające ognisko, przy której dziewcze z kosami długiemi teraz coś prażyło dla pana — ale obcych posłyszawszy natychmiast się skryło.
Żebro[31] i Niechluj, którzy tu nie bywali, choć o Barciach wiedzieli, rozpatrywali się ciekawie i dziwili. Postrzegłszy to Michno zawołał:
— Co się to wam osobliwem wydaje, że ów dworzanin stary, który u Króla już powinien był się Podczaszostwa albo Podkomorstwa dosłużyć — pod ziemią się kryć musi jak borsuk w jamie? Taka dola wiernych sług, co prawdę panom mówią.
Niechluj głową ruszył dwuznacznie.
— Nie mówcie mi, żem ja na to zasłużył — dodał z gorączką, która w nim nigdy nie wystygała, Michno. — Pokutuję za to, żem się za biedną męczennicą ujmował, i złego nie mógł ścierpieć...
— Ale.. ale! — odezwał się Zebro na przyzbie, która w koło ściany obiegała, przysiadłszy. — Mówią ludzie, żeście wy tę panią nadto miłowali.. a ona was!
Zaręba skoczył.
— Łgą, jak psy ci co to szczekają! — krzyknął. — Szanowałem ją jako panią, litowałem się nad nieszczęśliwą.. Łgą, bo to była święta niewiasta!
Nie wznowiono o tem więcej rozmowy, uspokoił się Zaręba.
— Hę? — zapytał spocząwszy. — Z Gniezna powracacie? Cóż? dali mu koronę włożyć? Nie stało się nic?
— A cóż się stać mogło? — spytał Niechluj.
Zaręba się śmiał.
— Mogło się co przytrafić — rzekł szydersko. No.. raz, drugi i trzeci się nie powiodło, a kiedyś udać się musi!
— Niech się cieszą, nie długo tego będzie!
W tem Zebro spluwając wtrącił:
— Zbieracie wy się na niego, odgrażacie lat siła; mnie się widzi, że z tego nic nie będzie!
Gospodarz odwrócił się od ognia, do którego przykładał łuczywa.
— A ja wam się klnę, że będzie! — zawołał uroczyście. — Nam samym dokonać nie łatwo było. Zdrajców się znalazło wielu, donosili mu, miał się na ostrożności... Po drogach przodem wysyłali, lasy trzęśli, bez straży dobrej na krok nie ruszał. Teraz, niechaj się ubezpieczy.. znajdziemy go.
Niechluj zamruczał, że trzeba było w pomoc wziąć którego ze Ślązaków lub Pomorskich... Zaręba się uśmiechnął.
— Znajdziemy lepszych niż Pomorcy i Ślązaki — rzekł — posiedźcie do jutra, przekonacie się...
Na jutrzejszy dzień zwołało się tu siła ludzi — zobaczycie!
Zamilkł nagle, nie chcąc więcej powiedzieć, na niemowę krzyknął i zabrał się gości przyjmować.
W lichej lepiance znalazło się więcej, niż spodziewać się mogli.
Udziec sarni, miód dobry, chleb czarny ale świeży, kaszy podostatkiem, plastr miodu i ser na zakąskę. Niemowa z dziewczyną raźno im posługiwali.
Po wieczerzy wprędce, pokładli się wszyscy na słomie i skórach, a ogień tlał i świecił im przez noc całą.
Z rana kłodę doń przyrzucił niemowa i panów pobudził. — Dzień wstał jasny i piękny, wyszli z zaduchy podziemnej na powietrze.
Zaręba spodziewał się dnia tego gości i bacznie ucha nastawiał.
Jakoż przed południem zaczęli nadciągać ze stron różnych Zarębowie i Nałęcze, a nawet wielu powinowatych, co wczoraj w Gnieznie byli.
Przybywali posępni, podrażnieni, gniewni. Niepokoiło ich to, że obrzęd wczorajszy był uroczysty, wspaniały i tylu ziemian ze wszystkich ziem polskich zgromadził.
Słuchając opowiadań Michno się zżymał i klął.
— Nikczemna gawiedź! — wołał, — byle ich kto karmił i poił sprzedadzą się niepatrząc, że im dyby na cały żywot włoży. Okrzykują króla, sieszą[32] się, niepomnąc, że im niewolę przyniesie.
Wymieniali przybywający tych, którzy się wprzódy Zarębom i Nałęczom obiecywali z niemi iść, a teraz o nich słyszeć nie chcieli.
Obejdziemy się i bez nich — pocieszał się Michno.
Konni z lasów ścieżynkami różnemi napływali ciągle wieści osobliwe przynosząc. Większa część frasobliwych była i zatrwożonych. Michno tylko śmiał się i urągał strachom, a swą śmiałością innych zagrzewał.
Gdy około chałupy za ciasno już im było, wyciągnęli na łąkę.
— Tu mało co poczekawszy — rzekł — zobaczycie kogoś, co wam męztwa doda...
Było już z połudoia[33], wszyscy się pod drzewy pokładli i posiadali, gdy w lesie zatętniło i zadzwoniło...
Ci, którzy wprzódy przyjechali, wszyscy się ostrożnie i po cichu wkradli, a choć zwyczaj był naówczas przy rzędach końskich małe dzwonki zawieszać, żaden się na to nie ważył. Posłyszawszy Zaręba jadących z trzęsidłami i brzękadły, zerwał się z ziemi, jakby pewien był, że ten przybywał, na kogo oczekiwał. Jakoż po chwili wysunął się z lasu na dużym, ciężkim koniu w rzędzie połyskującym, mąż wielkiego wzrostu w hełmie czarnym i zbroi lekkiej, w którym z twarzy rozlanej i obrzękłej niemca poznali wszyscy.
Pańska postać i uzbrojenie kazały się w nim jakiegoś książątka domyślać. Towarzyszyło mu kilkunastu czeladzi, ale ci zatrzymali się u brzegu lasu. Zaręba spieszył naprzeciw przybywającemu z poszanowaniem, lecz nie zbytnią uniżonością.
Nie zsiadając z konia, a niespokojnie trochę się rozglądając po ludziach, którzy nagle z ziemi powstawać zaczęli, — stał jezdziec ów ręki nie odejmując od ogromnego miecza, który mu u siodła wisiał. Oczy jego z niedowierzaniem zdały się liczyć gromadę, która za Zarębą zbliżać się ku niemu zaczęła.
Pochyliwszy się z konia, jeździec rozpoczął z Michnem rozmowę.
— Cóż poczynacie? — spytał po niemiecku ponurym, grobowym głosem.
— Koronowaniu nie można było przeszkodzić — rzekł Zaręba — ukoronowali go — ha! nie na długo!
— Nie powiodło się więc! — wtrącił niemiec — Wam bo się nic nie wiedzie.. mówicie wiele, krzyczycie głośno, robicie mało!
Zaręba po cichu się żywo tłumaczył, tym czasem przybyły oczyma rachował ci co dokoła się gromadzili.
— Niewielu was też jest! — rzekł pogardliwie. — Co to za siła! to garść ledwie!
— Bo tu tylko są dowódzcy — odparł Michno, — a nie wszystkie nasze zawołania. Liczcie po dziesięć, dwadzieścia i więcej głów na jedną...
Ale co z tego, gdy się nieszczęści!
Siadaliśmy nań w zasadzkach razy wiele, zawsze nam uszedł.
Niemiec popatrzał urągająco.
— Dajcie no tylko wiedzieć mnie, gdzie go z małym pocztem przydybać można — rzekł, — a ja się bez was obejdę...
Szeptali znowu po cichu. — Zaręba tych, na których najwięcej liczył pokazywał księciu i przyprowadzał. Umawiano się i spierano.
Niemcowi oczy coraz goręcej pałały; z niektóremi, co się z nim lepiej rozmówić mogli — szwargotał dłużej i poufniej. W końcu wszyscy zdali zgodni. Książe głośno zaczął sypać przyrzeczeniami łask, i napędzał ażeby nie tracono czasu.
W tem zdala odezwał się krótkim, urwanym głosem róg w lesie.
Był to znak jakiś umówiony, jeździec drgnął, konia żywo zawrócił, głową do koła skinął na pożegnanie i w gąszcz popędził.
Ziemianie też żwawo pobiegli do swych koni, i wkrótce oprócz Żebra[34] i Niechluja nikt na łące nie został, tak spiesznie każdy w swą stronę się wynosił.
— Teraz — zaśmiał się Michno powracając do swej lepianki — gdy dwu Ottonów mamy z sobą, nie ujdzie nam królik!
Niech się po godach wysapią, a sprawiemy im lepsze od tych.





XI.


Ze spuszczoną głową nad stołem stojąc ks. Teodoryk przypatrywał się jak na gorącym wosku Pisarz Tylon ogromną pieczęć wyciskał.
Świeżo ona była wyrzezaną z porady Świnki Arcybiskupa, na większą zgryzotę innym polskim książętom, a stały na niej dokoła słowa:
Reddidit ipse solus victricia Signa Polonis·
(On sam przywrócił polakom zwycięzkie znamiona).
On i Tylon gładząc bródkę swą, krótko postrzyżoną, przyglądali się z uczuciami różnemi tej pieczęci majestatycznej, którą po raz pierwszy zawiesić miano u pargaminu na jedwabnym sznurze.
— A co! — odezwał się Tylon do zadumanego Teodoryka — a co? nie jest-że wspaniała? nie majestatyczna? nie pańska? nie królewska? Mają Ślązcy Czarnego Orła, my białego.. Już na naszej pieczęci nie lada jeździec na szkapie, co przystał książętom.. ale orzeł jakby Cesarski!! I napis piękny, nie chwaląc się jam go układał: Sigillum Praemislai Polonorum Regis et Ducis Pomeraniae.
Polonorum! położyłem nie bez myśli — zjedzą się ze złości!
Uśmiechnął się Tylon i dodał:
— Takiej pieczęci u nas nie bywało, ni u żadnego z panów naszych!
— A wy się tem cieszycie? — spytał Teodoryk.
— Jakże nie!!
— Ja zaś.. nie cieszę się — rzekł Lektor potrząsając głową. — Wiecie dla czego? Bo ja wolę moc i władzę, niż trąbę i chwalbę.. wolę czyn niż słowo...
Ale wyście, panie pisarzu, mężem słowa i w moc jego wierzycie...
— Pewnie! — zawołał Tylon. — Bóg nas nauczył, że słowo się staje ciałem, i że co ma być czynem, wprzódy myślą być musi!
Zamilkł i wracając do pierwszego wesołego nastroju — począł znowu.
— Niech się książątka wściekają! niech się złoszczą! niech gryzą nieprzyjaciele! Który z nich na tę pieczęć spojrzy, ciarki pójdą po nim! Polonorum na niej stoi... Sapienti sat! Arcybiskup mnie za to w głowę pocałował!
Ręką zamachnął do koła.
— Zagarniemy wszystko!
Teodoryk smutnie się jakoś uśmiechał.
— Daj to boże — odezwał się — ale mnieby się widziało nie trąbić z wieży dopóki się nie pokona, nie ostrzegać że się bić będzie aby się miano na pieczy, nie drażnić złego zwierza.
— Niech drżą! — krzyknął Tylon. — Victricia Signa nasze! a jakto ślicznie brzmi!
Reddidit ipse solu.s..[35]
— Mój ojcze, — odparł Teodoryk. — Nie koniecznie oni na placu boju walkę nam wypowiedzą, albo żeście nie słyszeli o truciźnie co we Wrocławiu sprzątnęła tych, którzy zawadzali! albo nie wiecie, co Białego spotkało!
Tylon oburzył się.
— Mamy dobrą pieczę nad panem! Oho! oho! nie bójcie się. Ludzie go jak oka we łbie strzegą!
Lektor zaciął usta i pomilczał.
— Tak — miejcież pieczę! i urwawszy dodał. Co to ja słyszę. — Król pono na zapusty do Rogoźna się wybiera?
— Na zapusty! Tak jest, — rzekł Tylon. — Słusznie mu należy aby się rozerwał i odetchnął, i on i dwór!
— A w Poznaniu nie może? wtrącił Teodoryk.
Tylon usta ściągnął pociesznie w ryjek, chudą ręką przebierał po powietrzu, palcami poruszał niby im coś mówić nakazując czego Teodoryk zrozumieć nie mógł.
Chrząknął potem a widząc, że ksiądz jaśniejszego oczekuje tłumaczenia, szybko mruczeć zaczął.
— Czyż wam, bracie Teodoryku — wam co słyszeliście jak trawa rośnie i co z sobą ptacy na gałęziach rozmawiają, wam co widzicie w ciemnościach, słyszycie w milczeniu. — Wam, ja! potrzebuję wykładać i rozjaśniać dla czego królowi lepiej będą smakować w Rogożnie??
Ks. Teodoryk milczeniem i wejrzeniem dał do zrozumienia, że bądź co bądź potrzebował tego tłumaczenia. Stary notarjusz oczki zmrużył.
— Ojcze kochany — rzekł cicho — niema większego wielbiciela królowa pani nasza nademnie. Niewiasta jest cnót wielkich i majestatu potężnego — ale — nie wesoła! Koło niej też smutno — cicho. Za nią wszędzie chodzi ten majestat jej, powaga — decorum! Rozśmiać się przy niej nie godzi bo się namarszczy, zaśpiewać wara, bo to jej godności ubliża... Widzieliście wy ją kiedy inaczej jak królową? Idzie do łoża nią, i wstaje w koronie... Niewiasty w niej mało. — Spojrzawszy na nią strach święty ogarnia! Otóż, widzicie, bracie Teodoryku, w końcu panu niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może — zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!!
Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.
Humanum est!
— Smutna to rzecz — westchnął ks. Teodoryk. — Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, — królowanie kapłaństwem jest! Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.
— Miejcież wy litość nad nim! — szepnął Tylon.
— Ja, ja mój ojcze — odparł Lektor — nie tylko litość dlań ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutno mi i biedno gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogożnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole... Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.
— Za surowi bo jesteście — mruknął Tylon. — Niechby to mówił Arcybiskup albo ks. Wincenty, ale wy co świat znacie?
— Mój ojcze — żywo wtrącił Teodoryk — mnie na ostatek nie o zabawę idzie, ale się — boję!
Notarjusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż Lektor zawstydzony się zmięszał.
— Boicie się o niego? Gdzie? tu? pod nosem? na naszej ziemi? w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?
— I gdzie najgorsi bo skryci wrogowie wcisnąć się mogą!
— No! no! — przerwał Tylon znowu z miłością wielką przypatrujący się swej pieczęci. — Słyszemy od lat wielu o tych Zarębach i Nałęczach, ale to gwar pusty! Porozłaziło się to po świecie, niema ich i znaku! Ci co w domu zostali, do łask się wpraszają. Strachów sobie z tego próżnych czynić nie trzeba!
— Niech i tak będzie — rzekł Teodoryk — zawsze wolałbym zapusty w Poznaniu niż w Rogoźnie.
— Na Wielki post powróci z nami śpiewać żale do Poznania.
Tylon zamknąwszy tem niemiłą mu rozmowę, dodał, pieczęć podnosząc.
— Patrzcie no, ojcze mój, jak rozumnym był ś. p. Bolesław Kaliski, dobrodziej nasz, gdy Judeom przywilej nadał, aby mieli u nas opiekę i bezpieczeństwo! A ktoby nam tu teraz taką pieczęć wyrzezał gdyby nie było Samuela, syna Judy... Kto nam pieniądze bije? Też Judeus! Kto klejnoty oprawia? kto grzywien pożycza? kto drogie bisiory przywozi? Ludzie rozumni są i do wszystkiego!!
Na te pochwały skrzywił się Lektor.
— Jednak — rzekł — ks. Pasterz nasz Gnieznieński rozumnie także uczynił gdy na Synodzie, jak po innych krajach się wodzi nakazał spiczaste głowy nakrycia i kółka czerwone nosić na piersiach.
Stary Tylon spuścił głowę, nie śmiejąc przeczyć, że ustawa Synodu dobrą być musiała.
Działo się to w pierwszych dniach Lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy w lasy pod Rogoźno, kilka dni zamierzając w miasteczku tem spędzić na spoczynku i zabawie.
Im ostrzejsze były posty ówczesne, tem Mięsopust szumniej obchodzono, jadłem i napojem, nieraz pieśniami i skokami, które nagle Popielec przerywał smutnem pieniem pobożnem o Męce Zbawiciela.
Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa nie bardzo dawała szaleć nawet w Zapusty. Pani była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej, rozpasanej wesołości nie lubiła nigdy. Dość było by na króla spojrzała, wnet Przemysław gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i chmurzył się. Nic też dla dworu królewskiego dziwnego w tem nie było, iż chciał z zamku zjechać nieco, i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć, pośmiać się, dobrej użyć myśli.
Królowa choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała. Obiecywał się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanym dworem i córeczką podrastającą. Szyła w krosnach, kazała sobie czytać kapelanowi, lub patrzała na dziecięce zabawy młodej Ryksy.
Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowa przypatrywała mu się nie widziana. Na twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było radość, jakby się z niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się by jej surowa Pani nie postrzegła. Bystre jej oko dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.
Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla, który na koń miał siadać, równie rozweselony i śmiejący się jak ci co go otaczali.
Domyśliła się, przeczuła co się w duszach tych ludzi i małżonka jej działo. Było im tu zaciasno — ani wykrzyknąć, ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się zbytnio nie było wolno. Tam mogli sobie cugle puścić swobodnie.
Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swem zapominał — widziany tak zdala całkiem innym był człowiekiem niż ten, którego ona zblizka znała. Wydał się jej niemal politowania godnym.
Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się i był — człowiekiem tylko. Na myśl jej przyszły: Mina, Lukierda i stare młodości dzieje — wszystko, co jej o nim opowiadano...
Westchnęła i zapuściła na okno zasłonę.
Z wesołymi choć tłumionymi uśmiechy wyciągali myśliwi, odzywały się trąbki, psy poszczekiwały radośnie, konie raźno biły kopytami o zamarzłą ziemię i prychały.
Z psiarni tylko, w której reszta sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim reszta uwięzionych poczęła przeraźliwie zawodzić i właśnie gdy król bramy pomijał, wycie ich rozległo się w podwórcach... A choć czeladź, psiarze i psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, a ich żałosne jęki echem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.
Cicho i pusto było dni następnych na grodzie.
Tydzień przeszło minął tak w jakiemś milczeniu złowrogiem, a król nie powracał jeszcze.
Ci, co od niego do Poznania przybywali, opowiadali, iż się zatrzymał w Rogoźnie na gródku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród miodów dawano, ziemianie z niewiastami swemi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się. Król też miał być wesół jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskami obsypywał.
Kto mógł znikał z Poznania i uchodził na Mięsopust do Rogoźna, aby się tam zabawić z drugiemi. Pod różnemi pozorami wymykali się tam ludzie.
— Jeszcześmy jak nastała nowa pani, nigdy takich zapust nie mieli! — chwalili się dworzanie.
Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoźnie.
Na drugi dzień po św. Dorocie, z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich.
Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ks. Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele na swej głowie dopominał się powrotu króla.
Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie, i rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do Biskupa.
Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do Kanclerza.
Ks. Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego. Stękanie jakieś usłyszawszy dopiero — zbliżył się do stojącego przy progu.
Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim — żywy obraz przerażenia i boleści.
Kanclerz ujrzawszy go, wykrzyknął:
— Człecze! co ci jest!
Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczy sobie zakrył i padł na kolana.
Strach ogarnął Kanclerza.
— Człecze! na Boga! Co ci jest? — powtórzył.
Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły.
W tem drzwi się rozwarły szeroko i ks. Teodoryk, który konia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, co z panem byli w Rogoźnie — wbiegł a klęczącego i zachodzącego się od płaczu postrzegłszy — wykrzyknął:
— Boże wielki! Mów co się stało! Tyś z Rogoźna!
Z ust nareście wyrwało się posłańcowi.
— Król zabit!
Jednym jękiem oba duchowni odpowiedzieli.
Długo potrzeba było rzeźwić i uspokajać człowieka, nim mógł zacząć opowiadać.
— O! nieszczęśliwa godzina! nieszczęśliwa godzina! Brandeburczyków dwu, Zarębowie i Nałęcze, gdy pan i wszyscy po długich godach spali snem twardym, nad rankiem na bezbronnych nas napadli.
Zrobiła się wrzawa okrutna.. jam posłyszawszy ją, zerwał się i biegł ku panu, na pół nagi, kord tylko pochwyciwszy. Ale za zgrają Sasów i tych łotrów już docisnąć się nie było można.
Króla wywlekli, ciągnęli, najgrawając się i bijąc. On z temi, co przy nim byli, jak lew się bronił. Padło łotrów dosyć trupem. Patrzałem jak Nałęcza Pawłka ciął w głowę — aż runął i wyzionął ducha.
Gdym mieczem torując sobie drogę przeciskał się do niego, zobaczyłem jak krwią opłynąwszy cały, zachwiał się i upadł na ziemię.
Sasy go zaraz wrzeszcząc pochwycili. Nie wiem już co się ze mną działo, ani jakom ja choć poraniony, mógł z duszą ujść od nich.
Wyciągnęli go już omdlałego wołając i ciesząc się w podwórko — w koszuli całej zbroczonej i pociętej. Nuż go na koń sadzać a wiązać, ale się biedny pan na nim już utrzymać nie mógł i padał z niego.
Co go wciągną, to jak trup się śliźnie i — leci. — Życie w nim było jeszcze przecie, jęki słyszałem.
Podnieśli go na wóz ladajaki, chcąc na nim uwieźć Brandeburczyki, ale i z wozu się obalił. Dopiero nakłuwszy jeszcze porzucili.
Jam się przedzierał chcąc tam paść gdzie i on, gdy patrzę, Michno Zaręba stoi nad nim, nogę mu na piersi postawił i chyli się doń.
— Jeszczebyś żył! — zaryczał mu nad uchem.
— Weźcie mnie! ratujcie! — odezwał się król głosu dobywając słabego... Nie wiedział snadź do kogo mówił. — Weźcie a na łoże zanieście.. życie powróci!
Posłyszawszy to Michno, nagle podniósł miecz w górę i oburącz go wraził w piersi, przybijając do ziemi, a nad uchem mu krzycząc:
— Lukierda!!


Kanclerz i ks. Teodoryk ręce załamali.
Stało się milczenie straszne, posłaniec na ziemi legł i wił się a płakał.
Tak skończył król ów siedmiomiesięczny, po którym płakali wszyscy. Lud widział w tym zgonie jego pomstę Bożą, za zgon niewinnej Lukierdy[36].



KONIEC.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ludzi.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ziemi.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błędne.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – waszej.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Przemko.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zawołać.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śmiej.
  8. 8,0 8,1 Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być — Świnka.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Przydomek Rogatka nosił Bolesław Łysy, nie Henryk Łysy.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – został.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien być - (,) przecinek.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – który.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozpowiadali.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pobożny.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – padano.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinna być - (.) kropka
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – temu.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kaliskim.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – którzy.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Mówiąc.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązkiemi.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świnka.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pomsty.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: powtórzone ród.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ryksie.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przez.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Zebro.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cieszą.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – południa.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Zebra.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – solus....
  36. Opowiada Długosz za innemi, że rody Zarębów i Nałęczów, za udział w tem zabójstwie, długo pozbawione były prawa noszenia sukni szkarłatnych, i stawania przy popisach rycerstwa w osobnych szykach. Zdaje się to jednak być później stworzoną legendą, lub stosuje do jakiejś gałęzi rodzin tych, gdyż wprędce potem Nałęczów widzimy na wysokich dostojeństwach, nawet w Wielkiej Polsce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.