<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Pogrobek | |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
PREZESOWI IZBY HANDLOWEJ KRAKOWSKIEJ |
1880. W dzień
Zwiastowania N. Panny. |
ofiaruje
|
Ze wszystkich dworów książęcych w Polsce, w drugiej połowie XIII wieku, nie było mniej wystawnego, skromniejszego nad Kaliski, księcia Bolesława, zwanego Pobożnym.
Wojak zawołany a razem mąż bogobojny, za żonę miał równie jak sam, zacną i świątobliwą niewiastę Jolantę, siostrę Kingi, żony Bolesława, krakowskiego książęcia. Nieustanne wojny go trapiły, to z napadającemi na granice jego Brandeburczykami, to z książęty Ślązkiemi, to z innemi powinowatemi chciwemi ziemi a nie mogącemi usiedzieć spokojnie. Nie mógł więc prawie wytchnąć dnia jednego, kręcąc się ciągle po rubieżach u Santoka i Drdzenia, zakładając i zdobywając zameczki, później strzegąc już nie tylko swoich posiadłości, ale i zdanego mu w opiekę młodego Przemysława Pogrobka, który się był Poznańskiemu Przemysławowi już po jego zgonie narodził. Losy tego sieroty obchodziły go tem mocniej, że własnego syna nie miał, a trzy córki tylko, którym ziemi po sobie oddać nie mógł, bo męzkiej dłoni potrzebowała.
Było więc co robić, i siąść pod dachem na wypoczynek nie mógł ani pomyśleć książe Bolesław, ale to była krzepka i zdrowa natura, do pracy i znoju stworzona, nie przykrząca sobie niemi, zawsze wesołéj myśli, spokojnego oblicza, czystego serca, prostoty wielkiej.
Wśród tych mnogich dworów ówczesnych książęcych w Krakowie, Sieradzu, Poznaniu, Wrocławiu, Lignicy, Opolu, Płocku, Kaliski najmniej oczy ściągał i nie starał się błyszczeć.
Ludzi do wojny sposobnych, Bolesław musiał mieć ciągle, bo mu odetchnąć nie dawano, ale to byli jakby bracia młodsi, jak prawa drużyna i dzieci. Wszyscy z nim żyli na stopie poufałości z poszanowaniem połączonej, którą dobroduszność jego wyzywała i cieszyła się nią. Kochali go bliżsi i dalsi, a choć czasy owe wymagały aby wódz odznaczał się, budził cześć dla siebie, Bolesław mało dbał o to, by się dumnie postawić.
Chodził jak prosty rycerz, nie dbając o piękne zbroje, ani o drogie szkarłaty i bisiory, klejnotów nie lubił, a gdy w domu siedział, nosił się w kożuszku prostym i skórzniach, w czapce starej i wytartej, że go nieraz obcy przybywający poseł wziął za urzędnika dworskiego; z czego on śmiał się tylko.
Wpatrzywszy się w jego niepozorną twarz ogorzałą, z żywemi oczyma czarnemi, mógł jednak każdy domyśleć się w nim szlachetnej krwi i pańskiego ducha. Wejrzenie miał śmiałe a bystre, uśmiech przy łagodności pełen zaufania w sobie, czoło jasne a rozumne. Ale postawą nie nadrabiał wcale, zdał się chrześciańską pokorą chcieć pokryć swe pochodzenie a ludzi lubił, gdy mu zamiast bić czołem, zbliżali się doń z zaufaniem jak do ojca.
Nie było litościwszego nadeń człowieka w powszednim życiu, bo dobry chrześcianin w każdym widział brata swojego w Chrystusie; choć na placu boju czy z pogany czy z Sasami a Brandeburczykami (bo ci razem chodzili), żołnierz był zuchwały, niemal szalony.
Szedł do boju przeżegnawszy się, z modlitwą i ową starą pieśnią do Bogarodzicy, niezapomnianą od czasów Chrobrego — ale wpadłszy w zamęt i wrzawę bojową, gdy się w nim krew rycerska ocknęła i zakipiała — stawał się strasznym dla wrogów.
Gdy potem ostygłszy poszedł na pobojowisko z księżmi, bo miał ten zwyczaj, że do rannych i konających ich prowadził — łzy mu się toczyły, patrząc na pokaleczonych i dogorywających. Łamał ręce narzekając na te nieuchronne a nieustanne wojny.
— Nie będzie temu końca, — mawiał, — aż jednego pana dostaną te ziemie, a nas drobnych los albo wymorzy lub wyżenie. Sami się my wypleniamy i niszczym ten kraj, który Bóg opiece naszej poruczył.
Ale daremne to były narzekania, gdyż zamiast jednoczyć się, dzieliły się ziemie polskie na coraz drobniejsze cząstki. Mazowieccy się rozłamywali. Ślązcy rozradzali jak mrowie, Kraków z Sandomierzem szedł osobno. Poznań z Gnieznem stały same przez się. Im więcej przybywało dzieci, tem rosło więcej chciwych władzy nieprzyjaciół. Brat bratu, synowiec stryjowi wydzierał, nie rzadko syn powstawał na ojca. Niektórzy sami ku obronie i napaści nie mając siły, przyzywali Prusaków i Litwę. Siedzieli już na karku Mazowsza i Pomorza niemieccy panowie Krzyżowi; prawem i bezprawiem zawojowując ziemie.
Czasy były zaprawdę ciężkie. Nikt nikomu nie wierzył. Straszno było pojechać zaproszonemu w gościnę aby, jak to się nieraz trafiło, nie zostać schwyconym, więzionym w klatce i zmuszonym oddawać powiaty za życie. Wyruszyć do odleglejszego kościoła bał się każdy bez silnego orszaku, bo i tam u ołtarza mógł nań czyhać brat, swat albo jaki pokrewny.
Nie pomagały na to ani małżeństwa, ani kumania się i krwi związki.
Namiętności były rozhukane. Pobożność posunięta do szału niemal, rozpusta do bezwstydu, a obok wstrzemięźliwość do klasztornego w małżeństwach odosobnienia. Gdy Bolesław Wstydliwy z własną nie żył żoną, Mszczuj pomorski trzymał sobie mniszkę ze Słupskiego klasztoru wziętą. Działy się rzeczy straszne, dzikie, znamionujące naturę namiętną, ludzi nieokiełznanych, równie gorąco goniących za złem i dobrem. Miary w niczem nie było. Niewiasty ówczesne dawały przykład świątobliwości nadzwyczajnej, a mężczyźni niektórzy szli pociągnięci za niemi.
Na Bolesława Pobożnego wpływała, choć łagodna i dobra, ale jak siostra świątobliwa Jolanta, żona jego, która wzdychała przy mężu do klasztoru. Bolesław we wszystkiem, oprócz wojennego szału, umiarkowańszy, nie dał się jej jednak skłonić do naśladowania szwagra Pudyka... Małżeństwo było przykładne, miłujące się, a Bolesław wymógł na żonie, iż o Bogu zapominając o dzieciach i o nim też pamiętała.
Siostra Kinga napominała ją ciągle do surowszego życia, do przygotowania się, aby owdowiawszy razem z nią poszła resztę życia w klasztorze poświęcić Bogu. Jolanta godziła pobożność swą z obowiązkami.
Trzy córki wyrosły u boku troskliwej matki, wychowane skromnie i pobożnie.
Książe Bolesław, gdy mu dawały spocząć Brandeburczyki, a mógł posiedzieć trochę na Kaliskim zamku — prawdziwie był szczęśliwy. Wojak nie stracił prostoty prawie dziecięcej. Siadał z żoną i dziećmi u komina, bawił się rozmową z niemi i służbą, śmiał się i rozkoszował życiem jakby prostego ziemianina.
Nie jeden zamożny panek może, więcej nad niego sadził się na przepych, na stół i suknie. Książe Kaliski drugim pozwalał się tem bawić, sam nie potrzebując żadnego zbytku.
Skarbiec był dostatni, ale też z niego córki trzeba było wyposażyć i rycerstwo opłacać, dla siebie zaś oboje księztwo tak mało potrzebowali, iż go wcale nie trwonili. Każda zaś wyprawa łupem zdobytym go pomnażała.
Księżna Jolanta, wyjąwszy dni świąteczne, i gdy goście na dwór zjechali — nosiła szaty wełniane, szare, klejnotów nigdy, zasłonę białą na głowie. Dziewczęta chadzały w bieliźnie, albo zimą w prostych sukniach wełnianych, Książe w swoim kożuszku, podpasany rzemieniem, jedwabiu nie wkładał, chyba na wielkie święto do kościoła, dla Boga nie dla siebie i ludzi.
Rozumie się, że przy takim panu i dwór bardzo się stroić nie mógł, choć mu z tem czasem bywało markotno, gdy który z powinowatych książąt nawykły do zbytków niemieckich, na dwór zajechał.
W Kaliszu rzadko dobywano sreber i złocistych naczyń, lub opon ze wschodu przywiezionych, chyba na uczczenie jakiego dostojnika kościoła, lub na uroczystość domową.
Gdy książe Bolesław zmuszony był przybrać się i nawieszać łańcuchy na siebie, chodził w nich jak w kajdanach, zrywając te więzy co najrychlej.
Oboje księztwo pobożni byli bardzo, co nie przeszkadzało im powszednie życie mieć w pamięci.
Kapelan, który razem kanclarskie pełnił obowiązki, ciągle był u jego boku. Niekiedy drugi pobożny staruszek kapłan go wyręczał. Miał Wojewodów, Podkomorzych, urzędników dworu ale ci jak przyjaciele domowi stali przy nim. Padać przed sobą nie dawał Bolesław nikomu, poufalszych najwięcej kochał, kłamstwem choć dla poczczenia się brzydził.
Miał przy tem książe różne zamiłowania ziemianina. Konie i stada swe lubił, o urodzaje u ludzi pilno się dowiadywał, z prostemi zagrodnikami rozmawiał i żartował, jakby mu równi byli. Nieraz ubogiego dziada na drodze spotkawszy, wiódł go z sobą, śmiejąc mu się i wyzywając na gawędę.
Miał to szczęśliwe usposobienie, że wesołym rad był być, czoła dla powagi nie chmurzył. Posępnych też ludzi podejrzywał, iż chyba złego coś na myśli mieć musieli.
W ostatnich latach, Bolesław mało zażył spoczynku, bo go szczególniej Brandeburczyki napastowali.
Zmarła była matka Przemysława Pogrobka, nad którego spadkiem czuwać musiał jak nad własną ziemią. Ledwie Santok spalili umyślnie, aby się nie dać w nim niemcom zagnieździć, ledwie Pobożny trzy zameczki na granicy założył dla obrony, już Brandeburczycy odbudowali twierdzę nadgraniczną i Suliniec jeszcze wznieśli, aby w nim zasiadłszy się czatować.
Suliniec tedy odbierać im trzeba było, a że go rozpaczliwie broniono, szli polacy jak mostem tarczami okryci pod świeże jego ściany, toporami odbili glinę z nich i podpaliwszy, dopiero opanowali.
Dostał się Sas Sabel w niewolę, ale Santoka odebrać nie udało się. Następnego roku znowu Santockie trzeba było niszczyć, aby Brandeburczykom i Sasom pokoju niedać, a do Soldyna po drabinach się dobijać.
Z obu stron napadano się nieustannie, a o ten Santok nie mało się krwi przelało.
Wychowaniec księcia Bolesława Przemysław Pogrobek, którego doma poufale Przemkiem Sierotką zwano, dochodził lat szesnastu.
Chłopię było na podziw piękne, silne, postawne, żywe i rwało się już z pod stryjowskiej opieki, nie dla władzy — bo dziecko było powolne, ale dla rycerskich popisów.
Książe Bolesław zaś nie puszczał go zawcześnie na wojnę, bo obawiał się i kochał go a jedyny u niego był. Wiedział, że młodego puścić na swobodę, najniebezpieczniejsza rzecz. Wstrzymywał go jak mógł — ale w szesnastu leciech młodzieniaszka naówczas od wojny powściągnąć — gdy ta była każdego książęcia jedynem powołaniem — nie mogła największa powaga.
Tym czasem wiosną 1272 roku, znowu ten Santok, aby się niemcy w nim nie zagnieździli i nie zagospodarowali — trzeba było albo im wyrwać z rąk koniecznie, lub przynajmnej nie dać im w nim chwili pokoju.
Książe Bolesław sam się już na nich wybierał, gdy majowe powietrze wilgotne, na które się rankiem naraził, sprowadziło zimnicę. Zwołano zaraz baby, aby na to radziły, dały mu pić ziele gorzkie okrutnie, zażegnywały, odprawił ksiądz nabożeństwo — a zimnica nie chciała precz. Zawsze łatwiej jej dostać, niż się pozbyć.
Książe na wszystkie cierpienia wytrzymały, że mu to choróbsko okrutnie było nie na rękę, smucił się i niecierpliwił.
Najpiękniejsza pora roku do wyprawy mijała, rozścielały się bujnie zielone trawy, pasza dla koni była wyborna, powietrze dla żołnierzy ni skwarne, ni nadto zimne.
Wyprawić zaś ludzi bez siebie nie mógł książe, bo go nikt przy nich zastąpić nie umiał. Gdy on wesoły swój, gruby, rubaszny podniósł głos, leciało rycerstwo razem z nim, nie bacząc na nic.
Bądź co bądź tedy, a było to w drugiej Maja połowie, książe już nawet z zimnicą wybierać się był gotów. Mówił, iż miał to doświadczenie raz w życiu, że na koniu się dobrze wytrząsłszy i spotniawszy, choroby pozbył pośród wojny.
Księżna Jolanta, która mu nigdy w niczem na zawadzie nie stawała, opierać się nie śmiała, ale niespokojną była.
Pięknego wieczora majowego siedzieli w podsieniu zamku Kaliskiego, Bolesław, Jolanta i córka jej najmłodsza.
Gród ten, choć na owe czasy dosyć warowny, wspaniałym wcale nie był. Dworce w większej części stały z drzewa budowane i nizkie.
Książe właśnie w kożuszku za stołem siedząc, winem ciepłem korzennem na zimnicę sobie radził, księżna mając córkę u boku, zdala cicho z nią rozmawiała, gdy pachole dworskie wbiegło z radosną twarzą, oznajmując, że z Poznania jechali goście.
A że Przemka Sierotkę kochali wszyscy, radość wybuchła wielka.
— Mów, gość a nie goście! — zawołał książe do chłopca, który stał z oczyma wesołemi, pewien, że mu za nowinę będą wdzięczni.
I kubek na stole postawił.
— Ależ goście, proszę miłości Waszej — dodało chłopię — bo nie sam książe Przemko, a no z nim dużo jakichś panów.
Księżna Jolanta wstała trochę niespokojna, spoglądając na męża.
— Przemko bo lubi — odezwał się książe — aby koło niego było świetnie, ludno, błyszcząco, musiał już sobie dwór pański przystroić, a temu się zda, że nie sam jedzie!
I wyszedł książe na spotkanie pod drugie drzwi ku podwórcom, gdy goście właśnie z koni zsiadali.
W istocie orszak był ludny i świetny.
Na czele jego jechał młodziuchny, szesnastoletni, już bujno wyrosły, z długiemi włosy złotawemi, z niebieskiemi oczyma, zręczny, gibki, silny, dziwnie pańsko patrzący z góry Przemko.
Można mu było lat dać więcej, niż ich miał w istocie.
Bródka i wąsy już mu się wysypywały, a nietknięte jeszcze, okrywały jakby puszkiem złocistym ładną jego twarzyczkę, wesoło się uśmiechającą.
Chociaż w podróży, książe miał zbroję stalową, bogato wysadzaną i złoconą, ubranie obcisłe, pas błyszczący, nożyk u pasa jak cacko, ostrogi złocone, a na jednem ramieniu płaszcz lekki, ciemno czerwony ze złotem.
Widać było, że się przystroić lubił, że dbał o to co miał na sobie.
Hełm też w pasy złocone, skrzydłami błyskał w kamienie sadzonemi.
W stroju tym, Przemko tak był w istocie piękny, tak wyglądał pańsko, iż spojrzawszy nań, stryj ręce podniósł, dobrodusznie wołając:
— Toś mi pan! toś mi piękny!
I po otaczających powiódłszy wzrokiem, przekonał się, że chłopię słuszność miało, bo nie sam przybywał Przemko, ale z paradą i dostojnemi gośćmi, jakby w uroczystem jakiemś poselstwie.
Na koniu okrytym obok jechał poważny mąż, także odziany i zbrojny jak na gody, Przedpełk Wojewoda Poznański, za nim Mścibór Kasztelan, i trzech ziemian starszych, dalej Nałęcz Pawełek i Zaręba Michnem zwany, co się razem z księciem wychowywali.
Wszyscy oni na wzór pana byli poprzyodziewani świątecznie, bo Przemko lubił i wymagał, aby koło niego wszystko pięknie wyglądało.
Tej prostoty obyczaju, jaką miał stryj, nie nauczył się od niego — a i po ojcu zamiłowania tego w blasku odziedziczyć nie mógł, bo Przemyśl stary, pan pobożny, co noce spędzał na modlitwach, także się w przepychu nie kochał, ani matka nieboszczka Elżbieta wagi do niego nie przywiązywała.
Jak się to często zdarza, wziął może po pradziadach skłonność tę
Przemko, lub mu ją dała krew gorąca i fantazja młodzieńcza.
U niego wszystko co go otaczało, aż do najprostszej czeladzi, strojne być musiało. Konie też pobrzękiwały i połyskiwały, a na głowach ich kity sterczały i na piersiach chwostów było pełno i blaszek.
Cały orszak wielkopolskiego księcia połyskiwał i błyszczał. On sam żywo z konia skoczywszy, hełm zdjął i do stryja podszedł uniżenie, pokornie się kłaniając, a po rękach go całując.
Ten oburącz go chwycił za szyję i ściskał jak własne dziecko, a gdy Przemko głowę podniósł, z rozkoszą mu się przypatrywać począł.
— Szesnaście lat! Młokos! — zaśmiał się — a takie to już wybujałe, zmężniałe, jak gdyby miał dwadzieścia! Co ci tak pilno!
— Pewno! pewno, pilno mi, stryju kochany, pilno! — odparł Przemko wesoło — już bym w pole rad! Czas! Moi wszyscy w tych latach co ja, już się ucierali, a ja muszę z kapelanem czytać i w dziedzińcu do tarczy oszczepem ciskać, gdy mnie świerzbi dłoń użyć go na tych Sasów lub..
— O! będziesz tej zabawki dosyć jeszcze miał — westchnął Bolesław. — Niemców się nie przebierze tak prędko! Zaczekaj!
Przerwał mowę Wojewoda Przedpełk, przystępując dla powitania.
Spojrzał nań Bolesław i uprzejmie go pozdrowił, a potem innych przybyłych z synowcem witał poufale uśmiechając się do nich, całą tę starszyznę pociągając za sobą, do dworu.
Że w izbach duszno było, zasiedli znowu w podsieniach, gdzie już księżnej Jolanty nie było. Staruszek tylko ksiądz Malcher, stał na uboczu.
Był to ulubiony obojgu księztwu, pobożny a jak oni łagodny człowiek, spokojnego ducha, pokory wielkiej, która przy świątobliwości zdała się ubłogosławieniem.
Przemko postąpił ku niemu, aby go, jak należało, w rękę pocałować, a staruszek pobłogosławił go z rozrzewnieniem.
Książe Bolesław wnet biedę swą przypomniawszy, począł na zimnicę narzekać.
— Gdyby to licho później choć przyszło! — zawołał. — Mnie tu potrzeba iść na tych przeklętych zbójów, na Santok, na Strzelce... a jam się do niczego nie zdał. Jeszcze dopóki trzęsie nie dbałbym o nią, gdy zacznie palić łeb rzaska, i człowiek sobą nie władnie.
Przemko popatrzył na swego Wojewodę, przemówili do siebie oczyma.
— Stryju kochany — rzekł — gdyby to nie był grzech i niepoczciwość wielka, powiedziałbym, że się z tej choroby cieszę. Zimnica przejdzie, a teraz ona tego dokazać może, iż mnie pozwolicie iść na Santok za siebie.
Książe Bolesław ręce podniósł żywo do góry.
— Nie pozwolę — zawołał — nie pozwolę! Z temi zbójami nie twoja rzecz się mierzyć, na pierwszą wyprawę ja cię sam będę prowadził.
Przemko się zasępił i obrócił ku swemu Wojewodzie.
— Mówcież wy za mną! — zawołał — mówcie wy!
Wojewoda podszedł krok ku księciu Bolesławowi.
— Miłościwy panie! — odezwał się. — Naszemu młodemu księciu czasby siły sprobować i trudno nam go utrzymać, rwie się strasznie!
— Ale nie pora dlań jeszcze! nie pora! — rzekł książe Bolesław spokojnie. — Kiedy czas ma być, mnie do sądu zostawcie! Jednego jego mamy!
I poszedł Przemka uścisnąć...
— Stryju miłościwy! Puść! puść mnie! wróciemy cali! Przedpełk mi za kuma do tego chrztu krwi służyć będzie.. Mąż jest doświadczony...
— Nie przeczę! — zawołał książe — ale i ja w kumy nie gorszym od niego!
Wojewoda cofnął się schylając głowę.
— Ja bo sam chciałem cię w pole prowadzić, gdyby nie ta nieszczęsna zimnica! — mówił stary. — A! w poręż ona mnie złapała! w porę! Tym czasem Sasy i Brandeburgi okopują się, pale biją, zamki klecą a coraz mocniejsi się stają.
Dać się im tu osiedzieć! później trudno będzie wykurzyć... Ze spoczynku korzystają, a tu wiosna, a tu pasza, a tu ludek wypoczęty!!
— Skińcież tylko! pozwólcie! na miłego Boga! My z Wojewodą ruszym jutro!
Na to właśnie wszedł Jan Janko, kasztelan kaliski, poufały księcia, przyboczny sługa i przyjaciel, mąż jak on nie młody, ale zawiędły, krzepki, twarz spalona, aż brunatna, w marszczkach cała, włos przerzedzony, ramiona szerokie, pierś duża, nogi krótkie i jakby przegięte od konia.
Odzież miał domową, prostą, jak książe, dla tego może kwaśno się oglądał po strojnym dworze młodego pana.
— W porę mi przychodzisz — zwrócił się do niego Bolesław — ty, stary mój! pomożesz mi! Ten młokos, patrzaj go, wyrywa mi się. Słyszysz? chce mu się na Santok!
Janko zadumany spojrzał na Przemka i na Wojewodę, ale co miał wziąć stronę swego pana, ramionami ruszył.
— A! no! — zamruczał — książe pan został byś z zimnicą doma, a my z księciem młodym i Wojewodą ruszylibyśmy Sasów nastraszyć. Czemu nie?
— To i ty, niegodziwy zdrajco, przeciwko mnie? — rozśmiał się zafrasowany książe.
Skłonił się kasztelan.
— Wasza miłość przebaczy, staremu słudze wydaje się, że to by było nie zgorzej.
— Bezemnie się obchodzić! — dodał książe.
— Z Waszą miłością byłoby nam lepiej — odezwał się prawdomówny przyjaciel — toć pewna! ale jak nam książe pojedziesz słaby, a będziemy go musieli w drodze strzedz? to nas niemcy strzepią!
Książe Bolesław obejrzał się do koła, a Wojewoda poznański dodał:
— Naszemu panu, daj Boże zdrowie, juści też pora skosztować pola... A od czegóż my we dwu z kasztelanem? Strzedz go będziemy lepiej niźli oka w głowie, bo każdy z nas by zań oboje oczów oddał.
— Stryju! — odezwał się Przemko podchodząc ku niemu i śmiejąc się wesoło — byłeś mi zawsze ojcem, bądźże dobrym i łaskawym... Mnie już wnętrzności goreją, aby raz w pole wyciągnąć!
— Na te pierwociny jam właśnie sam chciał być z tobą — rzekł stryj smutnie — a ty mi się wyrywasz! Należy mi się do twojego rycerskiego pasa podać ci samemu rękę, kiedym cię chował i chuchał nad tobą. Ty niewdzięczny dla pośpiechu i mnie się wyrzekasz!
Przemko aż pokląkł przed nim i ręce złożył.
Stary skłopotany, przysunął się ściskając go milczący. — Nie odpowiedział nic. Sprawa młodego zdawała się wygraną, ale słowo stanowcze wyrzeczone jeszcze nie było.
Wojewoda i kasztelan stali milczący spoglądając na księcia, który zadumał się i coś jak łzę otarł z oka.
— Ale boś ty mi jedyny! — rzekł powoli i łagodnie. — Strach mi o ciebie. Przy moim boku bezpieczniejszym byś był.
— My go też nie spuścimy z oka! — zawołał Janko czule. — Waszej Miłości potrzebny spoczynek... Choróbsko to na wyprawę, gdzie trzeba w polu na rosie spać, nie mając się gdzie ogrzać, a uznoić, a znużyć.. to najgorsze utrapienie! Z zimnicą w pole iść nie można, a w pole ciągnąć musiemy... Niechaj młody pan poprobuje!
— Niech probuje! — wstawił się Wojewoda Poznański.
Drudzy zdala stojący poczęli też mruczeć prosząc za nim.
Bolesław stał w niepewności, wahając się i raz jeszcze uścisnął chłopca.
— A! a! — mówił — ja bo na tej twej głowie wszystkie przyszłości złożyłem nadzieje! Śmieje mi się na niej więcej niż książęca czapka... Kto wie? odrodzona korona może!..
Przemko się zarumienił, oczy mu się zaiskrzyły, wtem Bolesław nagle umilkł, spuścił wzrok ku ziemi, posmutniał.
— Wola Boża! wola Boża! — szepnął cicho. Niech będzie jako pragnie i jak wy żądacie, ale strzeżcie go! strzeżcie!
Przemko upadł na kolana i natychmiast porwał się rękę podnosząc do góry, zwrócony ku swoim.
— Wojewodo! Kasztelanie! — krzyknął podniesionym głosem, który brzmiał radością i zwycięztwem. — Na Santok! Na Santok.. choćby dziś jeszcze!!
W kilka dni po tem, książe Bolesław sam znowu ze swą zimnicą i starym ks. Malcherem, siedział na Kaliskim zamku, szerzej niż zwykle wiosenną wodą Prośny oblanym.
Przemko z Wojewodą i Kasztelanem, dodanemi mu za opiekunów pociągnął na Santok. Stryj miał się czem niepokoić. Chłopię to było jego marzeniem, nadzieją, przyszłością. Bolesław w myśli swej budował na niem przyszłe odrodzenie kraju.
Chciał go mieć rozumnym, pobożnym, mężnym, wstrzemięźliwym, miłość i poszanowanie u ludzi umiejącym sobie pozyskać.
Obok wychowania sieroty, wedle ówczesnych pojęć o niem, książe chodził bardzo troskliwie, najlepszych, najzdolniejszych ludzi przydając mu do boku. Tylon kanclerzem był razem i nauczycielem młodzieńca, Wojewoda Przedpełk uczył go rycerskiej sprawy i obyczaju książęcego.
Oba mężowie stateczni nie spuszczali go z oka, kształcili tak, aby nadziejom stryja odpowiedział. Często też Bolesław brał go do siebie i nauczał sam, ale za miękkim się czuł dla niego i długo nie trzymał. Kochał go nadto, więc mu pobłażał.
Rosnąc tak Pogrobek na prześlicznego wybujał młodziana, któremu nic zarzucić nie było można, oprócz, że w nim zawcześnie gorąca krew Piastowska grać zaczynała.., którą w innych ledwie najpobożniejsze ówczesne niewiasty, pohamować mogły i poskromić.
Ciągnęły go już nad miarę, wdzięczne liczka, a choć mistrzowie do zbytku surowemi nie byli, choć Tylon patrzał na to przez szpary, niepokoili się trochę tą zawczesną dojrzałością.
Księża niebacząc na to, że miał zaledwie lat szesnaście, już go żenić chcieli. — Wojewoda nie był też od tego.
Pociągało to za sobą usamowolnienie, a choć książe Bolesław nie był zazdrosnym władzy synowca i puścił by mu chętnie co trzymał pod opieką — lękał się, aby gorącością młodzieńczą nie popsuł, co on z wielkim trudem mu zabezpieczał.
Teraz, gdy go już puszczono w pole, na wojnę, szły za tem następstwa konieczne, trzeba go było żenić i wypuścić na wolę.
Książe Bolko więcej myślał o tem, niż o swojej zimnicy, którą pora wiosenna i błotniste zamku okolice sprowadziły.
— Księże Malcherze, — mówił do staruszka — mężu dobrej rady — powiedz mi, poradź mi, co poczynać z tym kochanym Przemkiem? Poszedł już w pole! Niech go tam Bóg uchowa całym! Wojewoda i kasztelan ręczyli mi głowy swojemi, że go nie odstąpią.
Młodość zawsze zbyt gorącą bywa. Da Bóg, powróci — trzeba go będzie wypuścić na swobodę.
Ks. Malcher począł z cicha.
— Tak należy. Wasza Miłość za żywota swojego właśnie cugli mu popuść, zobaczysz, jak wolności zażywać będzie. Sposób to najlepszy. Zapędzi się zadaleko — to go swą powagą powstrzymacie. Gdyby później, nagle całą wolę oddzierżał, nie wypróbowawszy siebie — mógłby się nadto rozbrykać.
— I to prawda! — rzekł Bolesław. — Radbym go wodził i z oka nie spuszczał. Wojewoda donosił mi, że na niewiasty już rzuca nadto pożądliwemi oczyma — więc go i żenić trzeba...
Ksiądz potwierdził wniosek.
— Młodyć jest bardzo, — dodał, — ale wedle rady Ś. Pawła, lepiej by się ożenił, niżby gorzeć miał.
— Z wyborem żony troska niemała — westchnął stary książe. — Niemieckich dziewek na seciny jest, któreby nam chętnie dano dla niego, ale patrząc na Slązko i na innych naszych, którym za żonami niemcy dwory poobsiadali — niemki nie chcę. Rusinka mi też nie do smaku, bo dumne są i samowolne.. dalej szukać trudno.
Wzdychał biedny opiekun ciężko.
— Byle pobożna, świątobliwa niewiasta była — zamknął ks. Malcher.
— Takich jak moja w świecie mało — odezwał się Bolesław — zaś świętych jak Jadwiga, Salomea i Kinga dla Przemka nie chcę, bo mu potomstwa trzeba. Prostemu człowiekowi łatwa rzecz ożenić się byle niewiasta do serca przypadła, a dziedzicowi ziem znacznych, na wszystko zważać trzeba.
Ks. Malcher słuchał z uwagą, lecz nie odzywał się już, w politykę mięszać nie chcąc.
— Jedną z moich dziewcząt byłbym mu swatał — mówił Bolesław — choć powinowactwo blizkie, ale wiek nie przystał i rachuba była nie dobra. Po mnie on i tak Kalisz zabierze, a trzeba mu innej, coby albo ziemię, albo nadzieję dziedzictwa przyniosła.
Wzdychał staruszek gorzkie ziele popijając, które przed nim stało, krzywił się i spluwał.
— Nie mało, księże mój, troski z tym synem przybranym, więcej niż z dziećmi własnemi.
Żony mu teraz potrzeba rychło, aby dziewki nad nim nie przewodziły, co zła rzecz i grzeszna. Rok jeszcze jaki przebrykać może swobodnie, dalej go do domu przywiązać trzeba, aby i ziemianom ich niewiast nie bałamucił, lub jak Mestwin mniszek po klasztorach nie szukał; i gorszej jeszcze obrazy Bożej się nie dopuszczał.
Nawzdychawszy się książe, wstał i począł przechadzać. Zaledwie wyprawa na Santok poszła, coraz się nią mocniej niepokoił. Pilno mu było dostać języka.
— Sasy te, — mruczał do księdza się zbliżając — biją się wściekle.. W pierwsze pole na nich iść, guza można napytać. Źlem zrobił, że na nich Przemka puściłem, na Litwę bezpieczniej było; — ale wstrzymać takiego w ukropie kąpanego?? sposobu nie było.
— Bóg łaskaw — rzekł starowina uspokajając...
Dzień tak minął jeden, drugi i trzeci; rósł niepokój straszny.
Bolesław gniewać się już chciał, że mu ani Janko jego, ni Przedpełk nic znać nie dawali; kazał im przecież mieć gońców pogotowiu.
Milczenie uparte złe myśli nastręczało.
— Któż wie, — mówił książe dnia trzeciego — te łotry Sasy, przebiegli ludzie, mogli się zawczasu dowiedzieć o wyprawie i uczynić na nich zasadzkę!!
Ksiądz staruszek i księżna Jolanta próżno się go uspokajać starali. Słowa ich pomagały mało. Zbierał się już słać za wojskami, tak go gryzło, iż nic o Przemku nie wiedział.
Rozważniejszy ksiądz Malcher bardzo dokładnie obrachowywał panu, iż przy największym pośpiechu, wiadomość żadna przyjść tak prędko nie mogła. Nic i to nie pomagało.
Wyrzucał sobie stryj, iż nierozważnie młokosa puścił.
— Gotów wojewodę swego i mego Kasztelana opętać, a do jakiego szalonego namówić kroku — gdérał. — Santok ten dla nas zawsze był nieszczęśliwym. Braliśmy go, brali i wziąć nie mogli, a co krwi kosztował...
Dopiero dnia czwartego nadbiegł goniec od Poznańskiego Wojewody z pozdrowieniem i wiadomością, że nigdzie nieprzyjaciela spotkać nie mogli, bo się wszystek po zamkach i gródkach pozamykał. Wtargnęli w Santockie, pustosząc je, ale bić się z kim nie było i młody wojak narzekał...
Sasi zawczasu pomiarkowawszy, iż siłom połączonym Bolesława Kaliskiego, Ziemomysła Kujawskiego, który też im wysłał posiłki, i Poznańskiego Przemka, nie podołają — skryli się do miejsc obronnych, dopóki by nawała nie przeszła.
Młody książe z męztwem swem na popis wyjść nie mogąc, rozpaczał. Bolko wieść o tem odebrawszy, gońca nazad odprawił z krótkiem słowem.
— Nie chce się Brandeburczyk bić, kraj mu obrócić w perzynę, wykurzycie go z jamy!
Wieść tę odebrawszy stary odetchnął, mniej się już lękając o ukochanego synowca.
Łowy to już były i plądrowanie a nie wojna! Niebezpieczeństwo młodemu nie groziło.
W ciągu całej tej wiosennej wyprawy, co dni kilka przychodziły wieści, zawsze jedne, że Santockie niszczono i łupy brano ogromne. Odwet to był konieczny, ale nie bój, którego się lękał stary. Nim się skończyło uganianie, zimnica księcia Bolesława przeszła z cieplejszemi dniami, stary ozdrowiał, a że się o synowca nie lękał, i dobra myśl mu wróciła.
Nie upłynęło niedziel kilku, gdy przodownicy pędzący trzody i niewolnika, zjawili się w Kaliszu. Wojska wracały zwycięzkie.
Wojewoda Poznański ze swą częścią łupu wprost poszedł do domu, Kujawscy też. Przemko z Jankiem Kasztelanem kaliskim, jednego wieczora przybył na zamek.
Stał już u wrót książę Bolesław czekając na umiłowanego, który skoczył z konia witając go równie serdecznie.
— Chwała Panu! powracasz cały! zwycięzko! odezwał się stary rozjaśniony i wesół. — Chwała Panu!
— A mnie zwycięztwa tego wstyd! — odpowiedział Przemko. — Mieliśmy do walczenia ze starcami i babami... — trzeba było tylko palić i niszczyć! Łupu jest dość, pociechy żadnej. — Gdybym nie uprosił Wojewody, abyśmy Soldyna dobywali koniecznie, żołnierza bym nie widział.
Twarz się Przemkowi zapalała, gdy mówił.
— O! około Soldyna mieliśmy co robić — ciągnął dalej. — Zameczek, prawda, nie zbyt warowny, ale załodze przyznać trzeba, iż się tęgo bronić umiała. Naszych też widzieć trzeba było gdy się na ściany drapali, bo inaczej, jak po drabinach nie bylibyśmy ich dostali...
Naspadało dużo, nazabijali wielu, ażeśmy ich przemogli, wdarliśmy się na gród i zburzyli do szczętu.
To mówiąc obrócił się za siebie, chcąc wskazać stryjowi niewolników niemieckich, których mu wiódł wraz z dowódzcą, — Bolesław zaś nie chciwy tego widoku, a młodego wychowańca pragnąc mieć co rychlej, pociągnął go z sobą do izby.
Tu posadziwszy przy sobie, sam wojak namiętny, badać go dopiero począł, ażeby zobaczyć co się w duszy młodego działo.
Pierwsze łowy, pierwsza wojna, pierwsza miłość — pierwociny życia, zawsze upajają młodych. Przemko też zdał mu się pijany tą wyprawą.
Wszystko w niej wydawało mu się osobliwe, szczególne, piękne — słowa z ust lały się potokiem.
Uśmiechał się stryj słuchając.
Zimniejszy daleko kasztelan kaliski stał, potakiwał choć zapału tego nie dzielił. Dla niego przejście kraju nieprzyjacielskiego ogniem i mieczem było rzeczą tak zwyczajną, iż o niej mówić nie było warto... On razy tyle przeszedł już ze swemi i Santockie i całe pogranicze Marchij Brandeburskiej.
Z dumą ukazywał Przemko na zbroi ślad pchnięcia i razów, które przy zdobywaniu Soldyna otrzymał. Wolał by był ranę cięższą, krwawą, lecz nie poszczęściło mu się.
Za stołem u wieczerzy, nie było o niczem mowy, tylko o zwycięzkiej wyprawie, udziale w niej Kujawiaków i Poznańczyków, i o tem jaki łup się dostał komu.
Nawet najmniej chciwy wódz, jakim był książe Bolesław, pragnąć musiał zdobyczy, bo ona zubożała i trwożyła nieprzyjaciela.
Dla spoczynku chciał Bolesław zatrzymać u siebie synowca, lecz ten mu się, jak nigdy, z niecierpliwością wyrywał wielką. Nad dzień jeden nie mógł się nim pocieszyć.
Nigdy jeszcze takim rozgorzałym, nie widział młodego, tak razem szczęśliwym i niespokojnym.
Przypisywał to urokowi pierwszej rycerskiej wycieczki.
Trzeciego dnia przed świtem, unikając gorąca wymknął mu się Przemko, a stary zajął się podziałem i rozdaniem spędzonych trzód i zabranego niewolnika.
Łup był znaczny nie tak ze zdobytego zamczysku, jak ze wsi i zagród splądrowanych niemiłosiernie obyczajem wieku. Gnano ogromne stada bydła, owiec, koni, szły wozy pełne odzieży, sukna i płócien, a za niemi szli powiązani łykami i sznurami, jeńcy, których w oddalonych od granicy miejscach osadzano pod dozorem lub na zamkowe oddawano posługi.
Na saméj rubieży od Marchij brandeburskiej, w jednym z zameczków pobudowanych przez księcia, zwanym Niesłusz, siedział naówczas na straży jego, osiwały w wojnach Krzywosąd, jeden z Bolesławowych ulubieńców. Wielkiej tam pilności było potrzeba, nieustannego czuwania; zdziwił się więc mocno książe, gdy go ujrzał przybywającego do Kalisza w kilkanaście koni.
Uląkł się, czy mu Sasi gródka nie wzięli, mszcząc się za spustoszenia ale Krzywosąd przybywał nie potłuczony, w całej zbroi, z jasną twarzą.
— A cóż ty mi stary przynosisz? — zawołał Bolesław pokłon przyjmując. Tameś ty w Niesłuszu potrzebniejszy niż tu. Ściany z chrustu gliną lepione, licha warte, a ty tam murem i ścianą.
Krzywosąd śmiał się ocierając uznojone czoło.
— Niema niebezpieczeństwa, — rzekł — po tej wyprawie Brandeburczyk posiedzi cicho... Ja za sprawą pewną do Miłości Waszej.
— Co za sprawa?
— A to, o tę dziewkę dowódzcy ze Soldyna — odezwał się Krzywosąd — co ją razem z innemi w niewolę zabrano. Stryj i matka ofiarują okup znaczny. Do mnie się z zaklęciami wielkiemi udali, abym ją odzyskał.
— A gdzież ta branka jest? spytał książe.
— Musielić ją tu przywieść, bo ze wszystkich jeńców najcenniejszą była — rzekł kasztelan. — Dziewczyna lat piętnaście i piękna bardzo, ojciec pokumany był z Margrafem.
— Spletli ci baśń — odparł stary książe, — bo ja tu o żadnej takiej dziewce niewiem...
— Przecież jej by nie zabili, ani by się mogła ukryć?
Kazał książe zawołać kasztelana Janka, który się wkrótce zjawił. Spytany o brankę, Soldynowego dowódzcy córkę, ramionami poruszył.
— Ja o niej niewiem! — rzekł.
Mówił jednak tak jakoś, że mu uwierzyć było trudno. Bolesław popatrzywszy nań, podumawszy, Krzywosądowi kazał iść spoczywać i jeść, a sam na bok szedł ze swym kasztelanem.
— Co się z tą niemką stało? naparł go. Ty wiesz?
Janko pomilczał trochę...
— Pono Przemko ją swoim kazał wziąć i jak oka w głowie strzegąc, aby palcem jej nikt nie śmiał tknąć, do Poznania prowadzić. A zagroził gdyby się jej co stało, że na gardle ukarze.
Bolesław namarszczył się i zakłopotał.
— A widziałeś ty ją! — spytał.
— Jakże nie! — rzekł Janko, — ojciec jej bronił tak zajadle, że gdyby z tyłu pochwyciwszy go nie rozbroili, dałby się był pewnie za nią rozsiekać.
Dziewka młodziuśka, piękności osobliwej, śmiała jak ojciec, bo też z nożem się uwijała, aż jej go z rąk wyrywać musiano i kilku pokaleczyła... Co za dziw, że młodemu w oko wpadła!
— Młodość, głupstwo! — odparł książe.
— Żeby ją tak zaraz miał za okup dać, nie myślę — rozśmiał się Janko — prędzejby sam jeszcze zapłacił. Niemiecka dziewczyna, biała jak kołacz pszenny, włosy złote a oczy czarne... Urodziwa...
Książe stary posmutniał słuchając. Wieczorem Krzywosąda wziął do komory swej.
— Jeżeli się o Niesłusz nie boisz, — rzekł — jedź wprost do Poznania, a dziewkę odbierz. Sam bym za nią zapłacił, aby mi Przemka nie opanowała... Młody jest — co się tam stało — na to niema rady, ale jak do niej nawyknie a przylgnie — popsuje mi się. Odbierz mu ją gwałtem... Wracaj do mnie z tem, bom frasobliwy co się stanie...
Nazajutrz Krzywosąd jechał już do Poznania, a w kilka dni był z powrotem. Zobaczywszy go książe, podszedł żywo z pytaniem.
— Masz brankę?
— Nie dostałem jej. Nikt o niej niewie. — mówią, że niema żadnej.
— Cóż się z nią stało?
— Różnie mnie uwodzili, że zbiegła nocą, drudzy, że po drodze głodem się morząc zmarła.
Mówił to Krzywosąd a z twarzy mu patrzało, że sam temu nie dawał wiary.
— A ks. Tylon, a Przedpełk? ci wiedzieć muszą co się z jeńcami stało?
— Ni jeden, ni drugi niechcą wiedzieć o niczem. Ramionami zżymają, rękami rozkładają i milczą.
Dziewkę może gdzie schowali, a wydać jej za największy okup nie myślą.
— Przemka pytałeś?
— Wiedział z czém przybyłem, i sam o to zagaił. Odsyłał mnie do drugich, i tylem widział, że pozbyć mnie się chciał co rychlej.
Tu Krzywosąd pomilczawszy, dokończył.
— Nie taka to wielka rzecz jedna niemiecka dziewczyna, aby za nią czynić pogonie. Jestli gdzie, pewnie na wierzch wypłynie...
W wojnie jeńców się nie doliczyć, a po drodze zawsze ich nie stanie tylu co było w łykach.
Krzywosądowi pono ta jazda i tropienie już się naprzykrzyło, rad był do Niesłusza wracać i księciu radził, aby go nie strzymywał dłużej, bo choć czuł grodek bezpiecznym, wszelako — djabeł i Brandeburczyk nigdy nie śpią!
I o brance potem słychać już nie było.
Baczny opiekun miał jednak swych donosicieli na dworze w Poznaniu. Nic tam baczności jego nie uchodziło.
W miesiąc potem wiedział na pewno, iż niemiecka branka na zamku siedziała ukryta, a Przemko w niej rozmiłowany był strasznie, o wszystkiem dla niej zapominając. Wojewodzie Poznańskiemu, który go o to upominał, surowo odpowiedział młody książe — aby mu się do tego nie mięszał i ks. Tylonowi wyrzutów sobie czynić nie dał.
Bolesław nie wiele myśląc, sam wybrał się do synowca.
Ilekroć do Poznania przybywał, znany z pobożności i łaskawości dla duchownych książe Kaliski, Biskup, kanonicy, zakony i co było dostojniejszych, przyjmowali go uroczyście.
Sam Przemko też szanował go i kochał, więc wybiegał na spotkanie i gościł go jak ojca.
Tym razem przyjazd nastąpił tak niespodzianie, iż nikt nawet przeciw niemu wyjechać nie miał czasu. Książe wysiadał już w podwórcu, a nikogo, oprócz dworu, do przyjęcia go nie było.
Wybiegł synowiec nie rychło, w ubraniu nie rycerskiem ale dworskiem, strojny i uśmiechnięty a po raz może pierwszy widokiem opiekuna zmięszany, jakby przelękły do izb go wprowadził.
Bolesław bacznie wszystko zważał, lecz miłość mu pomiarkowanie dawała, i nie dawał poznać po sobie, co w myśli miał.
Wiedział, że się tu źle działo, lecz przebojem iść przeciwko temu lękał się, aby gorzej jeszcze nie było — i, żal mu może było chłopaka.
Na wieczerzę już się mieli czas zebrać wszyscy na zamek, ludzi było dosyć.
Siedzieli za stołem, oprócz Przedpełka Wojewody, Mikołaj łowczy poznański, Blizbór sędzia, Petrek z Prędocina, Gniewomir podsędek, Tylon kanclerz, i innych wielu.
Kaliski książe zdał się być dobrej myśli i ozwał się do synowca żartobliwie.
— Nie wiesz pono ani się spodziewasz z czem ja przybyłem do ciebie. Oprócz miłości mej, dla której zawsze cię rad widzę, sprawa nie małej wagi.
Wszyscy oczy obrócili na księcia. Ten wesołą twarz okazywał, co świadczyło, że sprawa groźną nie była. — Pomilczał trochę aby słuchający zgadując co to było, głów sobie trochę nałamali.
Przemko patrzał niespokojny, nie bez pewnej obawy, która w licu drgała.
— Gdy z was nikt nie odgaduje — ciągnął dalej Bolesław — muszę sam odkryć z czem przybywam. Sądzę, że gniewu nie ściągnę. Ot, swatem przybyłem!
Zarumienił się Przemko, inni po sobie patrzali.
— Nie byłbym odgadł tego — ozwał się młody książe — bom od Waszej Miłości słyszał niedawno, że mi do małżeństwa było zawcześnie. Jeszczem też wojny nie dosyć skosztował, aby odpoczynku pragnąć.
— Prawdać to — rzekł Bolesław — aleś ty u nas jedyny, rodu trzeba, a dlań macierzy. Więc żenić się musisz nie dla siebie a dla nas. Poświadczy ks. Tylon, że ci, których Bóg postawił na świeczniku, nie sobie żyją i nie dla siebie się żenią...
Przemko milczał, dolewał do kubka stryjowi i ręka mu drżała.
— Niewiastkę dla was napatrzoną mam — mówił Bolko — właśnie taką jak potrzeba. Musiemy na Pomorze się oglądać, aby je odzyskać. Konieczna to rzecz, choćby dla Krzyżaków i Brandeburgów, aby oni go nie wzięli. W Szczecinie u starego Barwina wnuczka się chowa, córka Kaszuba... Dziewczyna młoda, przez nią się z Pomorzany zwiążemy. Wiem ja, że mi jej dla was nie odmówią.
Gdy to mówił, Przemko słuchał go z oczyma na stół zwróconemi, lice mu się wcale nie rozjaśniało.
— Wziąłem o niej wiadomość dobrą — ciągnął dalej stryj — dzieweczka piękna, młoda jak potrzeba dla ciebie. Wiano też będzie niczego — a Pomorze nam potrzebne. Stary Barwin zniemczał, ale wnuczkę baby wychowały inaczej.
Wojewoda Poznański pierwszy głos zabrał, chwaląc wybór księcia.
— Nie ma co na to rzec, tylko dziękować — rzekł — jechać a swaty słać...
Przemko zmilczał. Było to zagajenie dopiero.
Drugiego dnia już stryj mówił o podróży do Szczecina, jako o pilnej sprawie, do której się zaraz sposobić należało.
Nie mógł się synowiec sprzeciwiać, tylko zwlekał. Stryj w żarty obracał powolność jego.
— Gdy zobaczysz pomorskie dziewcze, jako mi o niej sprawę zdano — będziesz rad dziękował... Najpiękniejszą jest między pięknemi, a lat nie ma jak kilkanaście. Dziad już zawiadomiony czeka... Jechać potrzeba i — brać tylko...
Nie mając się czem tłumaczyć młody książe składał się tem, iż bez pięknego orszaku ruszyć nie mógł i podarki ślubne przygotować musiał. Ludzie i konie czasu potrzebowali, nimby ich podobierano.
Na wszystko to Bolesław odpowiedź miał gotową, iż z Kalisza dostarczy czego zabraknie.
Naglił i nastawał tak, że zwlec było niepodobna. A że na zamku poznańskim jak u siebie w domu był, codzień go cały obchodził, wciskając się we wszystkie kąty, opatrując szopy, stajnie, i komory nawet dla czeladzi przeznaczone; miał może nadzieję, iż klatkę odkryje, w której ptaszka niemieckiego chowano. Nie znalazł go nigdzie.
Błądząc tak dnia jednego i do okien zaglądając, zaszedł do ks. Tylona, który przy księciu jako pisarz i duchowny nauczyciel był ciągle i co się na zamku działo, o tem wiedzieć musiał.
Mieszkał on nie opodal od pana swego, w dwu izbach pełnych ksiąg, skór przygotowanych do pisania i wszelkiego kancelaryjnego przyboru.
Człowiek był ze swej notarjalnej nauki i wprawy bardzo dumny, próżny i pokłony lubiący.
Nie gardził też i groszem, mówiono o nim, iż dla dzieci brata zbierał go chciwie, nim się jednak miał im dostać, skrzętnie uciułany zamykając.
Nie bardzo starym był jeszcze, ale pergaminy, z któremi miał do czynienia, odbiły się w barwie twarzy jego żółtej, długiej, pociągłej, zasznurowanej dla powagi, jaką sobie nadać usiłował. Sam tu na dworze uosabiając powołanie władcy pióra i stylisty, nosił się ze swą uczonością wielce.
Dla tych, co mu piękny podarek obiecywali, gotów był świeży wstęp aktu utworzyć, innym dawał jeden z tych kilku, które do wszystkich służyły.
Na jego twarzy nikt nigdy nie widział uśmiechu, a kto mu w poszanowaniu uchybił, nigdy tego nie darował.
Szanował on wielce księcia Bolesława już dla tego, że często dlań szczodrym bywał, już że miał siłę i znaczenie.
Ujrzawszy go wchodzącego zerwał się od pulpitu, przy którym zawsze
coś miał do czynienia. Trzcinkę położył i z uroczystym wystąpił pokłonem, ręce na piersiach składając.
— Ojcze mój — odezwał się wesoło a dobrodusznie Bolesław — ja do was przychodzę z wyrzutem i na zwiady. Przemko mi coś posmutniał, ludzie plotą, że się do jakiejś dziewki, branki niemieckiej uwiązał. Czyżbyście o tem nie wiedzieli?
Ks. Tylon rękami uczynił ruch, wstręt i obrzydliwość oznaczający.
— Nic nie wiem! — rzekł — nic wiedzieć nie chcę. Na oczy moje nie przyszło nic. Uszy moje na gwar pospolitego tłumu są głuche. Nic nie wiem.
Książe się uśmiechał.
— A mnie mówiono, że on ją gdzieś na zamku chowa.
— Nic nie wiem! — dobitnie powtórzył Tylon i podniósł głowę — a prawda li to jest — nie moja wina! Wojewoda, Kasztelan winni, świeckie ramię nie duchowne. Moim obowiązkiem wystawiać mu szkaradę grzechu, obrzydliwość zwierzęcej rozpusty — to czynię nie omieszkując, to czynię — dalej, nie moja rzecz! Sprawa ludzi świeckich!
I rękami potrząsał.
— Wojewoda mówi, że o niczem nie wie — rzekł książe.
Notarjus oburzył się.
— Zatem winien niedbalstwa, opieszałości, gnuśności, ślepoty! Winien jest, gdy postawiony na straży nie strzeże, gdy opiekunem będąc, nie opiekuje się. —
Książe Bolesław zapalającemu się przerwał, dając znak, aby zamilkł.
Z poszanowaniem popatrzył na pergaminy i pergaminowego człowieka, który stał jeszcze nachmurzony.
Odetchnąwszy Tylon, rzekł już łagodniej.
— Pozwolicie mi dodać, że tego co być nie powinno czasem najlepiej nie wiedzieć, lecząc chorobę, jak to W. Miłość czynicie, innemi środkami. Dać mu żonę, to najlepiej, krwi młodzieńczej inaczej nie powstrzymać, nie pohamować...
Wasza Miłość najlepiej wiecie co pomoże, w czas, jak Bóg przykazał, dać mu małżonkę... Ustanie zgorszenie pokątne...
Książe nie odpowiadając na to, wyraził życzenie, aby ks. Tylon towarzyszył Przemkowi do Szczecina i baczne miał oko na wszystko.
Notarjus skłonił się pokornie, znaczącem odpowiadając tylko spojrzeniem. Szczodry stryj za podobne usługi zawsze się czemś wypłacał.
— Sposóbcież się do podróży rychło, — rzekł Bolesław zabierając się do wyjścia, — ja nie ruszę się ztąd, dopóki go nie wyprawię do Szczecina, gdzie nań już czekają. Przywiezie z sobą żonę — wszystko umówione, da Bóg, niemki zapomni...
Z wielką ufnością, że małżeństwo wszystkiemu zaradzi i lekceważeniem całéj téj sprawy, ks. Tylon ręką zamachnął.
— Słomiane to ognie! — zamruczał. — W młodości łatwo się one zapalają, ale i gasną prędko... Caro infirma — cielsko słabe...
Pokłonił się.
— Sposóbcież siebie i jego do podróży.. — zakończył książe wychodząc.
W czasie pobytu w Poznaniu, stryj na chwilę od siebie nie odpuszczał Przemka, w nocy jednak spać musiał, a choć w komorze sąsiedniej kładł się na spoczynek, tak że ich ściana tylko dzieliła, śpiący snem twardym książe kaliski nie wiedział o tem, jak mu się nocami wymykał.
W domku na podzamczu pod dozorem starej Krywichy, mieszczanki, której mąż niegdy służył u dworu, otoczona czeladzią wierną, ukryta siedziała owa niemeczka, która młodego księcia całkiem przykuła do siebie, z niewolnicy stając się panią.
Mina miała zaledwie rok szesnasty, ale była córką żołnierza, wykołysaną we zbroi. Zawcześnie wyrwała się z rąk matki na kolana ojca. Ślicznę dziecko, do którego on był przywiązany bardzo, zastępowało mu syna.
Umiłowana, pieszczona, swawolna i zuchwała Saksonka, była na wpół dzieckiem, pół mężczyzną.
Najulubieńszą jej zabawką, było strzelanie z łuku, ciskanie oszczepkami do celu. Krew przelana, nie czyniła jej wcale wstrętu, na śmierć patrzała nieraz z blizka, obojętnie lub ciekawie. Konia dosiąść umiała jak chłopiec, i wszystkie zabawy męzkie lepiej jej smakowały, niż dziewczęce.
Mimo tego obyczaju germańskiego, wyrosła delikatną, piękną jak żadna z rówieśnic, a na zamku w Soldynie, kochali ją wszyscy bałwochwalczo. Średniego wzrostu, silna, gibka, z włosem jasnym, czarnemi oczyma, biała i rumiana, miała twarzyczkę dumną dziecka rycerskiego, nie lękała się nikogo i niczego.
W czasie oblężenia walczyła zajadle obok ojca, a gdy ją biorący w niewolę zmogli, kąsała ręce tym, co ją wiązali.
Piękność i młodość ocaliły ją od śmierci.
Przemko, który nadbiegł gdy ją wiązano, zobaczywszy dziewczę, cały rozpłomieniał dla niej i ze wszystkich zdobyczy jedną ją sobie zachował. Usłużni dworacy ukryli ją przed oczyma Wojewody i Kasztelana. Płaczącą i buntującą się zawieziono do Poznania, a Przemko rychło jakoś potrafił dziewczę uspokoić i pozyskać sobie.
Znała ona prawa wojenne, wiedziała, że się musiała poddać losowi swemu, ale pochlebiało jej, że nie prostemu żołdakowi dostała się, tylko księciu. Przemko młody był, piękny i rozmiłowany w niej namiętnie. Kłócąc się z sobą, rozpoczęli tę miłość osobliwą, która miała się skończyć przywiązaniem gwałtownem i brankę uczynić panią.
Mina przerażała niedoświadczonego zuchwalstwem swem, gniewliwością, ale właśnie może takiego charakteru było potrzeba, aby łagodniejszego choć dumnego panka podbić. Widywał tylko niewiasty bojaźliwe, drżące, uległe i bezmówne. Ta miała dlań urok nowy. Rozmiłowawszy się w niej, oszalał młokos. Mina poczuwszy to, korzystała ze swej władzy i już mu się wyrywać na swobodę nie myślała, ale i jemu wyrywać się — nie pozwalała.
Podobało się jej to życie pół księżnej z nadzieją, iż kiedyś może całą księżną zostanie.
Niemka to sobie obiecywała, z pewną pogardą patrząc na pokorne i strwożone niewiasty, które ją otaczały. Była tu panią, rozkazywała, czyniły co zechciała.
Czeladź padała na twarz przed ulubienicą księcia, on sam nie umiał jej nic odmówić.
Gwałtowna miłość młoda, namiętna, rozwijała się wśród kłótni, sporów, dąsań, w których zawsze zwyciężała Mina. Stosunek zrazu drapieżny stał się później szałem. Niemka była zazdrosną, Przemko szczęśliwy z tego, nawet gdy go za włosy targała. Pod różnemi pozory raz wraz dobiegał do niej a przesiadywał póki go niemal gwałtem nie wyciągnięto.
Mina, choć jej potajemnie dawano środki do ucieczki, nie myślała z tego korzystać.
Wśród tego szczęśliwego upojenia obojga, gdy nic nie zdawało się im zagrażać, książe Bolesław przybył ze swatami — z rozkazem, któremu opierać się nie było podobna.
Opiekun miał władzę i powagę ojcowską.
Dworacy natychmiast o wszystkiem Minie donieśli.
Przemko we dnie przychodzić do niej nie mógł, bo stryj miał nań oko, nocami wykradał się tylko.
Gdy trzeciego dnia po przyjeździe Bolesława przybiegł do niej, przywitała go dzikim, złośliwym śmiechem.
— Cóż to? żenić chce was ten poganin Kaliski! ten stary! — zawołała. — Ja tu drugiej nie zniosę, a biada tej co mi się poważy...
Zacisnęła ręce. Przemko objął ją i ucałował, usta zamykając pocałunkami.
— Ty zawsze u mnie będziesz jedyna.
— Coś to ty, niewolnik stryja? nie pan sobie? co on ci tu ma do rozkazywania?
— Był mi ojcem...
— Na co ci żona? Ja nie dam ci z inną żyć i drugiej kochać! Ja tego nie chcę.
A gdy Przemko milczał, dodała ze złością dziecięcą.
— Przyprowadź sobie żonę, przyprowadź! Ja ją zabiję lub struję...
Przemko kłamał dla uspokojenia jej, że małżeństwo to może jeszcze nie przyjść do skutku, a gdyby go nawet zmuszono wziąć żonę — ona mu niczem nie będzie, zostanie obcą.
Siedzieć będzie zamknięta w osobnych komnatach, a on z Miną żyć jak przedtem.
— Niech mi tu sprobuje przyjechać, choćby królówna! — wołała pięści podnosząc zła dziewczyna... — będzie jej tu ciepło! Niech przyjedzie! Wproszę się na dwór na sługę, a usłużę jej dobrze! Prędko jej tu nie stanie!
Książe dawał jej wywoływać tak, nie wiele do słów tych przywięzując wagi, uspokajał ją jak mógł. — Wykradał się potem cicho i wracał na swe łoże, ciesząc się, gdy słyszał w sąsiedniej komnacie chrapiącego stryja.
Któregoś wieczora, gdy wychodził, drzwi skrzypnęły głośniej, Bolesław się obudził. Tknęło go coś, podkradł się zobaczyć czy w miejscu swem śpi Przemko i puste namacał łoże!
Nazajutrz nie powiedział mu nic, ale coraz mocniej zaczął nalegać o wyjazd do Szczecina. — Książe zwlekał niezręcznie, wynajdywał różne powody, aby się to przeciągnęło, w końcu naciśnięty uledz musiał.
Książe Bolesław zaczynał przemawiać surowo.
Dwór dla pana młodego sam stryj wybrał z lndzi[1] poważnych, mężów dostojnych i dziarskiej a statecznej młodzieży, uboższych wyposażając w najlepsze konie, zbroje, płaszcze, pasy, ażeby mu synowiec wystąpił świetnie.
We skarbcu też po Przemysławie starym, pobożnym, nie zbywało na niczem. Było z czego podarki zawieść i wystąpić.
Jechali z młodym panem, Przedpełk Wojewoda Poznański, ks. Pisarz Tylon, kilku duchownych, Podczaszy, Podkomorzy, Ochmistrz, Łowczy, i młodzieży rycerskiej kilkudziesięciu najśliczniejszej, a we wszystkich sprawach wojennych wyćwiczonej.
Odznaczali się między nią Zaręba i Nałęcz, którzy prawie od dzieciństwa się z nim wychowywali i nie opuszczali go nigdy.
Należeli oni do dwu rodzin zamożnych, rozrodzonych, które, jak to było w obyczaju, dzieci na dwór pański dawały chętnie, bo tym sposobem można się było nauczyć wiele, dosłużyć i dorosnąć do wyższych godności, a i nadanie ziemi pozyskać.
Zaręba i Nałęcz, słowiańskim prastarym obyczajem, byli sobie na pobratymstwo poprzysięgli, bo i w Polsce naówczas jeszcze pobratymców znano.
Rówieśnicy prawie Pawłek Nałęcz i Michno Zaręba, oba byli urodziwi, razem się do rycerskiego sposobili zawodu, ale się charakterami różnili bardzo od siebie.
Właśnie to może ich z sobą związało. Zaręba był jak huba zapalny łatwo, ognisty, pyłki, do zwady skłonny, wielomowny, gorączka, prędki i niepomiarkowy. Nałęcz mężny, wytrwały, uparty, ale w sobie zamknięty, i na oko powolny.
Zaręba Nałęczowi dodawał ognia, tamten hamował druha i do opamiętania go przyprowadzał. Jeden bez drugiego nie stąpił, a gdy na dłuższy czas musieli się rozłączyć, tęsknili do siebie ciągle i każdy z nich to mocno odbolał...
U obu jeden był worek, jedno mienie, wszystko wspólne.
Za nieprzytomnego Zarębę ujmował się Nałęcz, Pawłek też słowem nie dał tknąć przyjaciela.
Znano ich z tego na dworze i przezywano żartobliwie bliźniakami, że się tak bardzo kochali.
Oba mieli siostry w domu i dla bliższego połączenia się, obiecywali sobie na niewidziane pobrać je za żony.
W bitwach jeden drugiego bronił i zasłaniał, choćby życie dać przyszło.
Przemko obu ich dosyć lubił, oni też doń przywiązani byli, ale za pochlebców i zauszników mu nie służyli, bo Zaręba śmiało i rzeźko w oczy panu mówił prawdę.
Traf chciał, że ich obu książe Bolesław dla dobrego rodu i dla rycerskiej powierzchowności do orszaku synowca naznaczył. Wybierali się wesoło, dość radzi, że zobaczą nowy dwór i trochę świata.
Wiedzieli oni oba o niemce, ale do tych pokątnych miłostek księciu nie posługiwali.
Zaręba z nich złego coś wróżył księciu, za co ten gniewny milczeć mu kazał.
Nie sądzili aby się to przedłużać mogło, i, jak się to najczęściej działo, myśleli że niemkę za mąż wydadzą wyposażoną za którego dworaka a książe o niej przy żonie zapomni.
Książe Bolesław w Poznaniu dosiedział aż do wyjazdu synowca. Nie dowierzał mu, nie ruszył się więc aż go nie zobaczył wyciągającego z całym dworem. Goniec wyprawiony poprzedzał go do Szczecina.
Nazajutrz dopiero, mszy świętej wysłuchawszy w zamkowym kościele, książe kaliski do domu zawrócił, a wielki ciężar spadł mu z serca.
Przemko wyjechał smutny i gniewny, myśląc ciągle o Minie, którą rozpaczającą porzucił, a gdy mu się przy pożegnaniu uwiesiła na szyi, ledwie się zdołał wyrwać od niej.
Padła potem rycząc z płaczu na posłanie, przeklinając stryja, synowca i przyszłą księżnę, przeciw której się odgrażała.
Przez całą drogę Przemko myślał tylko i z poufałemi, którzy go pocieszali, ciągle mówił o niej.
Zaręba jeden gdy o nią zagadnął, lekce sobie ważąc, radził aby lepiej dziewkę prostą zapomniał, która niczem nie była tylko branką i niewolnicą.
Na dworze w Szczecinie, wcześnie do tego przygotowani, przyjęli młodego pana ze czcią wielką.
Stary Barwin siwobrody, całe jego życie a szczególniej niewieście otoczenie i domowy obyczaj nie były podobne do tych, jakie się naówczas po innych dworach książąt słowiańskich spotykały.
Wprawdzie i tu zakradło się już niemczyzny dużo ale szanowane były podania i zwyczaje prastare, z których tu więcej niż gdzieindziej niewiasty przechowały.
Zamożność była wielka, ale i prostota dawna, umyślnie pielęgnowana, jakiej indziej widać nie było. Dwór się pewną wieśniaczą rubasznością odznaczał.
Zmuszony do stosunków z niemcami stary Barwin, choć się im kłaniał i sam czasem niemca udawać chciał, w duszy ich nienawidził. Bolało go tyle ziem utraconych, zagrabionych, oderwanych i owa przymusowa uległość sile, która dumie jego była nieznośną.
Rad był, że wnuczkę jedyną wyda za polskiego księcia.
Na zamek na wyspie położony, a po dawnemu jeszcze wyglądający, wiódł stary Przemka, już jak syna go przyjmując...
Mąż był poważny, milczący, nie narzekający nigdy, zbolały a smutny — lecz radość wielka jaką miał z przybycia księcia, na pogodnem obliczu się malowała.
Wszystko co otaczało Barwina miało staroświecką jakąś cechę.
Zachowywano tu nawet dawny obyczaj oddzielający zupełnie niewiasty od mężczyzn, a chociaż już naówczas w Niemczech i u nas bywały one do uczt przypuszczane, u Barwina pospolitych dni przy stole się nie ukazywały.
Pierwszego też dnia, gdy wieczerzano w izbie dolnej przy pochodniach i gędźbie a śpiewach, nie było ani jednej niewiasty. Może tylko przez rozwarte gdzie drzwiczki zdala mogły panu młodemu się przypatrzeć.
Barwin obok siebie na wysokiem siedzeniu Przemka posadziwszy, wieczora tego nic o swadzbie nie dopuścił mówić, bo ta wedle starych zwyczajów dopiero nazajutrz uroczyście się odbyć miała.
Narzeczoną swą miał Przemko zobaczyć naówczas, gdy dziad zezwoliwszy na małżeństwo, rozkaże ją przywieść.
Przy wieczerzy szła rozmowa leniwo i nie wesoło, Przedpełk wojewoda młodego pana zastępował. Jadła i napoju w bród było dla gości; lecz mimo ochoty do której zagrzewano, coś zawisło nad głowami biesiadujących jakby trwoga czy przeczucia. Usta się nie rozwiązywały, spozierano na się nieufnie.
Dwór Przemka po części niemiecki, po trosze zniemczały, nie mógł się dobrze porozumieć z pomorzanami.
Młody książe, który szczęśliwym się powinien był okazywać, nie mógł się przemódz, aby się staremu uśmiechnął.
W Starym Barwinie coś było poszanowanie obudzającego, ale razem i trwogę. Siwa do pasa broda, krzaczaste brwi, z pod których para bladych, ostygłych oczów patrzała, usta zaciśnięte i pokryte, czyniły go tajemniczym i groźnym. Głos miał stłumiony i grobowy.
Do jego usposobienia wszystko się tu nastrajało, smętnie i trwożno.
Gdy Przemka odprowadzano do komór mu przeznaczonych, a sam pozostał ze swojemi dworakami, bo wojewoda u księcia starego miał posłuchanie, — narzeczonemu zrobiło się smutno i tęskno tak, że gotów był nazad nocką do Poznania uciekać.
Widząc go tak przybitym, młodzież siliła się aby czemś rozerwać.
Zaręba gdy wjeżdżali na zamek, spostrzegł był po nad wrotami, w górnych oknach, kilka pięknych twarzy niewieścich, ciekawie się im przyglądających.
Pomiędzy niemi uderzyła go była szczególniej jedna, dzieweczka z długo na ramiona rozpuszczonemi włosami jasno-złotemi, w wianuszku zielonym ze złotemi jagody, cała w bieli ubrana. Do koła jej cisnęło się innych wiele.
Domyślił się w niej łatwo księżniczki Lukierdy.
Była cudownie piękną ale nie tak jak wówczas pięknemi dziewczęta mieć chciano. Wątła, bieluchna, ze swemi niebieskiemi oczyma jasnemi zdawała się niby cieniem onej jakiejś zwodnicy, co się zwykła nad brzegami stawów lub w powietrzu ukazywać, by człeka zawieść na zgubę... Piękną była jak jaka Murawa.
Patrząc na nią strach brał aby lada powiew wiatru nie rozdmuchnął ją we mgłę...
Z trwogi może, gdy jej się Zaręba przypatrywał, bledszą stała się jeszcze. — Wydała mu się piękną jak anioł, ale wątłą jak dziecina. Była też nie wielkiego wzrostu, szczupła i drobna. Inne koło niej urodziwsze i kraśniejsze niewiasty i dziewczęta, choć oczy ciągnęły ku sobie, ta między niemi królowała. Znać w niej było panią.
Rączki bielutkie, które przyciskała do piersi, małe były jak u dzieciny. Zarębie się zdało, że łzy w oczkach miała.
Później się u ludzi rozpytując, przekonał się, iż nie kto inny była tylko Lukierda, dla Przemka przeznaczona.
A że, oprócz niego nikt nie dopatrzył księżniczki, Zaręba pospieszył z tem do pana, aby go urodą jej pocieszyć, opisując jak wielkiej piękności i młodziutką mieli dostać panią, nad którą jak żyw śliczniejszej nie widział.
Przemko słuchał, ale mało go to zdawało się obchodzić — choć drudzy wszyscy, ciekawi cisnęli się dopytując i ciesząc.
— Bóg mnie skarz, — mówił Michno, — jeżelim ja kiedy drugą taką, albo do niej podobną widział niewiastę. W kościele na obrazie, który ksiądz Teodoryk przywiózł z włoskiej z emi[2], jeden anioł grający podobny trochę do niej, aleć żywa piękniejsza od niego. Młodo tylko i bardzo dziecinnie wygląda, a no i nasz pan nie stary, więc para będzie dobrana.
Włos długi złocisty, jak płaszcz ją okrywał, puszczony po ramionach... twarzyczka biała jak kość słoniowa, oczy niebieskie jak bławatki, a oblicze jakby do śpiewu i modlitwy stworzone.
Drudzy dworzanie prychali śmiejąc się z Zaręby, iż w niej prawie rozmiłowany był, na co on odpowiedział, broniąc się, że juści świętych i błogosławionych miłują ludzie, a grzechu w tem ani wstydu nie ma.
Nałęcz nieodstępny od Zaręby, choć się z razu nie chwalił tem, potwierdzał, że i on widział księżniczkę, która mu się też bardzo piękną wydała.
Inni, sądząc, że księcia tem rozerwą znosili, o czem się dowiedzieli u dworu, iż nietylko była piękną, ale dobrą, łagodną, miłosierną, wiele robót niewieścich osobliwych umiała, i pieśni przy gęśli śpiewała tak cudnie, jak żadna.
Na tych powieściach zeszła reszta wieczora. Przemko słuchał ich roztargniony, potem zaraz legł, a gdy Przedpełk oznajmić przyszedł, że nazajutrz swadźba się uroczyście odbyć miała, do której wielkie czyniono przygotowania, ani słowa nie odpowiedział.
Czeladź szeptała między sobą, iż niemkini swej zapomnieć nie mógł i markotno mu było po czarnookiej.
Drugiego dnia z rana do siedzącego w otoczeniu swych Wojewodów i urzędników Barwina, szedł młody książe z Przedpełkiem, ze dworem, przywdziawszy szaty bogate, łańcuchy, klejnoty i co kto miał najpiękniejszego.
Mieli na co patrzeć Szczecińscy, bo Przemko choć nie wesół był i serca nie miał do tego wesela, ale występować lubił i na ten dzień przystroił się bogato i pokaźnie. Chwalili go, że pięknym się wydawał.. Wojewoda z pociechą i dumą widział, że tu się nikt z nim równać nie mógł. —
Nastąpiły przemówienia, na które ze strony Barwina odpowiadano starodawnemi mowy obrzędowemi, jakie przy swadźbach od wieków były w użyciu.
Gdy się ta wymiana pytań i odpowiedzi skończyła, dopiero na dany przez starca znak, rodzona ciotka panny młodej, z wielkim orszakiem postrojonych niewiast wprowadziła do izby księżniczkę.
Taką się ona teraz wydała wszystkim, jaką ją opisywał Zaręba. Strwożoną wielce i zaledwie iść mogącą, ciotka musiała i drużki podtrzymywać. Szła bielusieńka jak lilja, drząca, chwiejąc się i gdy do nóg dziada przypadła, prawie omdlałą podnosić z ziemi musiano.
Godzili się wszyscy, iż cudnie była piękną, ale jakąś urodą, której człek tknąć się nie czuł godzien.
Czy ją trwoga tej godziny życia, co o życiu całem wyrokowała, ogarnęła, czy żal po dziadowskim domu — ale siły całkiem postradała, aż ją otrzeźwić musiano.., i wieść, bo nie wiedziała co się z nią działo...
Przemko też nie wiele przytomniejszym był. Gdy ich potem oboje jako narzeczonych u stołu posadzono obok siebie, słowa do niej przemówić nie śmiał, ani nawet spojrzeć na nią. Ona też nie jadła nic, oczki trzymała spuszczone, drżała. Wianuszek ją zdradzał...
Kiedy niekiedy, gdyby perła duża padła łza z pod powiek, co oczy osłaniały na białą, złotem szytą sukienkę, znikając gdzieś w jej fałdach.. Kazał im tedy rozweselony stary pić z jednego kubka, na znak, że odtąd wszystko między niemi wspólnem być miało.
I padła łez para z oczów do napoju, który Przemko wychylić musiał, a gdy mu kubek podawała, a dotknął jej ręki przypadkiem, zimną była jak złote naczynie, które trzymała.
Dziewiczego wieczora obrzędy, choć po innych dworach już zapomniane były, tu się starym zwyczajem odbywały, jak u pospolitego na wsiach ludu. Przy czem osobliwe nucono pieśni pomorskie i kaszubskie, które tylko po chatach jeszcze posłyszeć było można.
Stary Barwin chciał mieć i gęślarzy i śpiewy i wszystkie zapomniane obrzędy, może więcej dla własnej pociechy, niż dla wnuczki, którą męczono sadzając, splatając i rozplatając jej kosy, wodząc po izbach i kątach...
Starsze niewiasty, którym miód ochoty dodawał, raz począwszy nie darowały już pieśni żadnej, ani najmniejszego słowa...
Narzeczony też musiał wedle wskazówek druhów, kłaniać się, na pytania odpowiadać, to przy dziewczęciu siadać, to za drzwi precz iść i powracać.
Zniemczałemu dworowi wielkopolskiego księcia, wszystko się to może śmiesznem wydawało, ale ciotka i baby, gdy się rozgospodarowały i rządzić zaczęły, na śmieszki nie zważały wcale.
W ciągu tych śpiewów i chodów, Przemko razy kilka stawać musiał przy Lukierdzie, coś do niej przemówić, rękę jej ująć. — Ta była jak lód zimna, a gdy księżniczka odpowiadać musiała, głos jej tak był cichy i łzawy, iż go prawie nie mógł dosłyszeć. —
Późno się to w noc skończyło. — Kilka razy Przemko spojrzał w te niebieskie oczy łzawe i ona trwożliwie spotkała się z jego wzrokiem. — Oboje jakby przestraszeni drżeli.
Książe, który zawczasu do lada dziewczęcia taką miał pokusę, że wszystkie przed nim uciekały, dla tej ślicznej swej narzeczonej prawie wstręt okazywał.
Zdawało mu się, że go mrozem wzrok jej oblewał — ona płakała mimowolnie, gdy patrzał na nią...
Po tym wieczorem mężczyzni sami zostali jeszcze za stołem z pieśniami i żarty — których i Przemko słuchać musiał.
Wojewoda Przedpełk namawiał do tego, aby weselszą myśl obudzić.
Ozwały się piosnki po troszę swawolne, rubaszne żarciki jakich sobie tylko przy weselach pozwalano — ale książę zdawał się ani słuchać, ni zważać na nie. Krzywił się raczej, niż uśmiechał, gdy je wprost do niego zwracano.
Wojewoda szeptać musiał do ucha, że na weselu przecież pan młody szczęśliwego choćby udawać — był powinien.
Domownicy Barwina ściągnęli do izby gęślarzy, których powołaniem było zabawiać gości i starego wesołka książęcego, zwanego Kluską, mającego dar opowiadania baśni śmiesznych.
Szczeciński pan lubił bardzo swego dworaka, bo sam zawsze prawie będąc markotnym, czasem się choć z błazeństw jego mimowolnie mógł rozśmiać. Garbaty, malutki, łysy, z długiemi do kolan rękami, ubrany dziwacznie w kusy kubraczek w pasy czarne i czerwone, w takimże kapturku, z mieczykiem drewnianym, Kluska siadłszy u nóg Przemka dokazywał udając napiłego. Wolno mu było prawić, co ślina do gęby przyniosła bezkarnie.
— Hej, paneczku polski, — wołał zwracając się do niego — powinniście sobie u Barwina wyprosić, aby dał mnie wam w posagu za wnuczką! Nie dałbym ja długo tak ponurym być, jak oto dziś! Za młodu trzeba się wyśmiać, bo potem nie będzie czasu.
Albo to wasza bohdanka nie piękna? na królowę by się zdała! Na rękach ją nosić a klękać przed nią! A żebyście głos jej posłyszeli kiedy zaśpiewa... chyba aniołowie w niebie panu Bogu tak pieją!
Przemko milczał sparty na ręku. Im bardziej mu ją chwalono, tem się wydawała wstrętliwszą, niewiedzieć dla czego.
— Panku mój, — ciągnął Kluska dalej — napij bo się wina! Dziś trzeba ci koniecznie śmiać się i wesołym być. Księżniczka za dwoje płacze, bo jej tak prawo każe. Jej by nie przystało się radować kiedy dziadusia opuścić musi a wianuszek utracić... E! wianuszek ów złoty!
Chcąc się zbyć natręta Przemko, rzucił garbusowi garstkę pieniędzy, które on wsypał do toboły dużej, na plecach zawieszonej, ale nie ustępywał.
— Zabierzecie nam z zamku, zabierzecie co najlepszego było — mówił smutnie. — Patrzajcież gdy wieść będziecie gołąbkę, aby słońce nie przypiekło bo się roztopić może, aby wiatr nie zawiał, bo się we mgłę rozpłynie... My tu na nią chuchali, my tu ją tak kochali...
— Nie bójcie się, — odezwał się Wojewoda ze strony — znajdzie ona i u nas miłość i chuchanie. Strzedz będziemy kwiatuszka, a posadziemy go na pięknym, wysokim zamku.
— Ale! ale — odparł Kluska — choćbyście ją w złoto i djamenty oprawili, tak jej jak u nas niebędzie — jeśli jak my jej nie umiłujecie...
Spuścił głowę.
— Nam tu bez niej zostać, jak bez słonka, bez powietrza i bez wody.
Nie jeden stary garbus tak biadał, wszyscy w zamku po księżniczce płakali. Szczególniej bo dobrą była i miłosierną dla biednych, prostemu ludowi zbliżać się dawała do siebie, pychy nie miała żadnej, a gdy wieśniaczki przychodziły do niej najweselszą, najszczęśliwszą bywała z niemi.
Napierała się często dziadkowi, aby ją na wieś puścił, to na wesele jakie, to na kupałę, na święto stare, do lasu. Ciągnęła swój dwór z sobą a powracała w wianuszku z kwiatów leśnych, z fartuchem pełnym ziół wonnych, lepiej się tem zabawiwszy niż na dworze z niemcami.
Taką jakąś miała naturę prostaczą, co jej niektórzy za złe mieli, a drudzy ją sławili z tego.
Szedł do niej lud z wiosek, dziewczęta i baby z prośbami różnemi śmiało, o każdej godzinie, jakby księżniczką nie była, ale rodzoną mu i równą.
Nie poznać też w niej było pani, gdy się po wiejsku przyodziała, i z piosnką na ustach szła w pole.
Dziad i ciotka chcieli ją od tego odzwyczaić i nie mogli; pocieszał się tylko stary tem, że gdy w obce strony pójdzie, obyczaju tego zabyć musi.
Całą noc śpiewami i okrzykami brzmiał dworzec w Szczecinie...
Stały beczki smolne nad rzeką do koła, noc była pogodna i jasna.
Jedni zabawiali się w izbach, drudzy w podwórcach ochoczo. Barwin nie skąpił w tym dniu ni napoju, ni jadła, puszczano kto chciał, aby ludzie pamiętali zaślubiny Lukierdy.
Kluska przekonawszy się, że Przemka nie rozchmurzy poszedł do izby starego pana, który, choć nie spał, spoczywał już. Siadł mu w nogach na ziemi, i patrzył na Barwina długo.
— Cóż ty stary? radujesz się? — zapytał.
— Czemubym nie miał być rad?
— Bo twój polski narzeczony jakby się kwasu napił — a trzeba przecie, aby na weselu komuś wesoło było. Ja za wszystkich nie starczę.
— I narzeczony potem wesół będzie! — rzekł Barwin.
Kluska głową kręcił.
— Księżniczka płacze też...
— A ty? — przerwał stary książe.
— Jam zły — choć się śmieję, — rzekł błazen. Pilno bo ci było owoc niedojrzały na ostre zęby dawać! Co ty teraz sam poczniesz na tym pustym zamku, jak ci się jej piosenka nie odezwie, jej śmieszek cię nie rozweseli... Nuż jeszcze zdala jęk przyleci.
Barwin się pogniewał.
— A! ty, kruku przeklęty co nawet na swadźbę krakasz — krzyknął. — Stulże ty mi dziób zaraz!
Oburącz chwycił się za twarz Kluska, spełniając rozkaz, a oczy takie wlepił w starego, że on od niego wzrok odwrócić musiał.
Wesołek po chwili mruczał znowu.
— Nie było jej przed czasem swatać! nie było! Niechby pączek rozkwitnął, niechby my się nim pocieszyli.
Barwin stary ręką powiódł po czole, milczał niechcąc nawet odpowiadać błaznowi, co się na kaznodzieję przerobił.
— Piękny panek! młody, a pyszny! Kapie z niego złoto — znać, że ziemi dużo będzie miał, ale czy tyle szczęścia? Pogrobek on jest, a pogrobkom różno bywa...
Książe stary kopnął go nogą. Kluska zamilkł. Z cicha potem zaczął jakąś piosenkę zawodzić.
Żal mu się już zrobiło starego, któremu dokuczył i przypomniawszy sobie śpiewkę z dawnych czasów, której Barwin słuchając zawsze się rozpłakał, a po łzach mu potem lżej było — ją zaśpiewał.
Stary posłuchawszy, łagodniej spojrzał na błazna, czoło mu się wypogadzać zaczęło. Cichym głosem, drżącym a łzawym nucił niewyraźnie Kluska.
Ale oni we dwu i tę nutę ledwie pochwyconą i słowa jej nie dosłyszane rozumieli a łzy się im obu toczyły...
Długo, długo odzywała się pieśń ta, którą czasem z podwórców dolatujące przerywały okrzyki, aż stary pan i sługa stary usnęli jeden na wezgłowiu, drugi u nóg jego na podłodze...
I przespali tak dziewiczy wieczór, a gdy nad ranem przebudzili się, w zamku po nocnej biesiadzie wszystko twardym snem ujęte leżało.
Skwarny dzień był Lipcowy, niebo wypogodzone miało barwę dni letnich płową od gorąca i jakby oparami przyćmioną. Słońce zniżając się ku zachodowi, pozbawione promieni, toczyło się jak krwawa kula, wkrótce mając w pościeli mglistej zatonąć.
Straszne swą rubinową czerwonością, płynęło powoli, stało, patrzało na ziemię zakrwawioną źrenicą, a ludzie trwożyli się tem obliczem rozgorzałem, które według nich, gniew jakiś zwiastowało.
Słonko gniewało się na ziemię.
Stare niewiasty, brody popodpierawszy na wyschłych rękach, potrząsały siwemi głowami, wiedziały one, że takie w posoce umyte słońce, prorokowało zawsze — mord, krew, pożogi, wojnę.
A dla czegóż właśnie tego siódmego Lipca, pokazało się z takiem rozpłomienionem obliczem? gdy w Poznaniu oczekiwano na młodą księżnę, którą książe Przemko ze Szczecina przywoził? Nawet duchowni skłonni byli widzieć w tem jakąś przestrogę, palec Boży — i stali posępni, poszeptując modlitewki.
Stara Krywicha stojąc przed dworkiem swoim z babą Wojtkową, nie mówiła nic, bały się, aby nie były podsłuchane, lecz coraz to spozierały ku słońcu, to na siebie, a zaciskały usta, a głowy się im kołysały znacząco.
Skwar nie zmniejszał się mimo wieczora, owszem teraz coraz ciężej jakoś oddychać było; a tu całe miasto wysypało się w ciasne, kręte uliczki, na podwórka, na wały, na rynki, nad rzekę, na gościniec wiodący od Szczecina, bo każdy chciał młodą panią zobaczyć.
Na wieży zamkowego kościoła stał strażnik postawiony tam po południu zaraz, który miał dać znać chorągwią, jakby tylko orszak zdala zobaczył. I miano wnet we wszystkie uderzyć dzwony.
Na wałach zamkowych, gotując się wyjechać na przyjęcie z orszakiem wspaniałym, siedział pot ocierając z czoła książe Bolesław Kaliski, rad, że to małżeństwo doprowadził do skutku.
Przy kościele stało duchowieństwo w komżach i kapach, sam na czele jego sędziwy Biskup Mikołaj, kler, kanonicy i zakony, które w Poznaniu i sąsiedztwie miały klasztory. Ludzie w pogotowiu trzymali chorągwie, baldakim dla pasterza, kadzielnice, w które chłopcy dmuchali aby nie zagasły, naczynie z wodą święconą, cały przybór do uroczystego przyjęcia.
Przy księciu Bolesławie, Kasztelanów kilku, mnóstwo ziemian stało poubieranych jaskrawo i świątecznie. Zdala wydawali się jak pole zakwitłe makiem, bławatkami i wszelkiemi dziećmi lata.
Konie rżały i kopały nogami, pachołkowie zdjętemi czapkami powiewali rozpędzając skwar wielki, bo nie jeden jak w wodzie stał od znoju. Co raz to ktoś głowę ku górze podniósł, spoglądając na wieżę czy z niej jakiego znaku nie dadzą...
A słońce coraz czerwieńsze, bezpromienne, straszne, zdało się wciąż okiem krwawem i załzawionem spoglądać na te ludu tłumy.
Po domach i dworkach nie było żywej duszy, wszystko wyległo w ulice; młódź i chłopcy, którzy się docisnąć nie mogli aby coś zobaczyć z za szerokich pleców starszyzny, okrywali płoty, zasiadali dachy, trzymając się dymników, ustawiali się na całych drabinach do domostw poprzystawianych.
Na podzamczu we dworku Krywichy, która stała z Wojtkową w ulicy, obie paradnie strojne z ogromnymi chustami powiązanemi na głowach, w jedwabnych kaftanach, w mnóstwie sznurów korali na szyjach — z otwartego okienka widać było twarz jakby w ramy oprawną, śliczną twarz dziewczęcia jasnowłosego, z oczyma czarnemi, ognistemi, zagniewaną, groźną, namarszczoną, zarumienioną, dyszącą...
Obie ręce białe, trzymała na ramach okna, sama wychylając się z niego z ciekawością gorączkową.
Nie widziała nic, na nią patrzali wszyscy, a niektórzy poszeptując coś, pokazywali ją sobie palcami.
Wśród tego ludu przybranego świątecznie, strojnego, wesołego, radującego się, czarnooka stała jedna wcale nie odziana, włosy miała w nieładzie, białą tylko koszulkę na sobie. Ale stroju jej nie było potrzeba aby być piękną — młodość miała, która najlepiej ubiera i wdzięk taki, że nawet z gniewem było jej do twarzy.
Młode parobczaki zerkając ku niej, cmokali i lubowali się tej śliczności.
Choć tłum mruczał i szmer głuchy przelatywał w powietrzu, wyrównywał on prawie milczeniu, gdy się spojrzało na tych ludzi tysiące... Wszyscy wstrzymując oddech, słuch wytężali w oczekiwaniu, a oczy zwracali ciekawe, gdzie człek na wieży na straży stał, wychylony z okna nie rozpuszczając czerwonej chorągwi.
Słońce krwawe jakby mrok jakiś zaczął okrywać jak mgła. Dołem pod niem liljowe wyziewy z ziemi wstawały, nad lasem w dali majaczało sino...
W tem nagle na wieżycy powiała szeroko puszczona purpurowa chorągiew i pierwszy dzwon się odezwał, niby krzykiem boleśnym. Cały tłum ów ruszył się, zachwiał, jak fala ogromna rozkołysał i jakby jednym głosem zahuczał. Oczy wszystkich pobiegły na gościniec...
Na zamku słychać było tentent koni — pokrzykiwania ludzi — za dzwonem jednym, poczęły co prędzej wyrywać się wszystkie inne... wielkie i małe, i zlało się ich brzmienie w jeden ton uroczysty, żywy, spieszny.
Szum tłumu zmienił się w gwar, a gwar we wrzawę, wśród której śmiechy tylko można było rozróżnić.
Z zamku wyciągali wszyscy. Duchowni pochód rozpoczynali, chorągwie powiewały nad ich głowami, z kadzielnic dym siny obłoczkiem podniósł się ku górze.
— Jadą! jadą! — krzyczano zewsząd, niewiasty plaskały w dłonie, dzieci krzyczały.
Tłum nie mogąc się poruszać tak był ściśnięty, w miejscu szeptał, kołysał się, falował...
— Jadą!! jadą!
A na gościńcu w dali widać tylko było duży tuman płowy i kurzawę wzbitą do góry.
Nie wielu ucho pochwycić mogło z tamtej strony, jakby odgłos trąb, którym z wieży dzwony i trąby też odpowiadały.
Orszak księcia Przemka był wspaniały. Poprzedzali go w kapach czerwonych z szytemi na piersiach orłami trębacze i bijący w kotły tarabaniarze. Dalej jechał Wojewoda poznański orszakiem dowodzący, od złota też i purpury odziany, w hełmie złotym.
Na siwym koniu pokrytym kapą aż do ziemi spadającą, z głową przystrojoną w czub i brzękadła, jechał sam książe Przemko we zbroi złotej z orłem na piersi, w hełmie lśniącym, piękny, młody, lecz poważny i smutny. Obok niego na takimże koniu, w czapce książęcej na główce, w płaszczu jedwabnym szkarłatnym, jechała piękna Lukierda, lecz gdyby Zaręba pieszo idący konia jej za uzdę nie trzymał a dwu dworzan nie stało po bokach, rękami wyciągnionemi ją podpierając, możeby nie dosiedziała na wierzchowcu, tak była blada, przelękniona, osłabła... Jechała nie jak na gody, lecz jak skazany na męki, oczu nie śmiejąc podnieść, rączkami drżącemi chwytając za siedzenie, chyląc się jak kwiat na łodydze, gdy nim wiater słania.
Radością brzmiało wszystko do koła, a w niej strach i trwogę widać było.
Kilka razy, żywo ukradkiem przeżegnała się krzyżem świętym, oczy jej strzeliły ku miastu i grodowi i zamknęły się. Zaręba konia jej prowadzący coraz to spoglądał na nią i żal mu jej było.
Im bardziej zbliżali się ku zamkowi, tam jej bojaźń wyraźniejszą się stawała.
W chwili, gdy mijali dworek Krywichy, blędne[3] oczy Lukierdy padły na okienko, z którego wyglądała czarnooka i ujrzały dwie zaciśnięte pięści, które jej nie komu innemu podniósłszy się, groziły.
W otwartych ustach dziewczyny zobaczyła zaciśnięte zęby białe — zdawało się jej, że posłyszała przekleństwo i groźbę. — Z przestrachu krzyknęła ale wrzawa pospólstwa, zagłuszyła głos jej cichy, który w łkaniu utonął.
Pierwsza w progu stała, czekając na nią jakaś groźba i proroctwo niedoli.
W tejże chwili prawie nadciągnęło duchowieństwo, Biskup, książe Bolesław. Kościelny śpiew zabrzmiał hymnem wesołym i wszystko znikło z jej oczów.
Nieopodal na zamku widać tylko było szeroko rozwarte drzwi kościoła, w którego głębi pozapalane światła, zdały się jakby katafalk otaczać.
Z nowym przestrachem Lukierda oczy wlepiła w ten obraz wieszczy. I zdało się jej, że widzi trumnę całunem okrytą, otoczoną świecami, a w trumnie czuła siebie... Dreszcz ją przeszedł i łzy się z oczów polały.
Do koła brzmiały okrzyki.
— Witajcie! Żyjcie!... Trąby coraz głośniej huczały dzikim tryumfem, niby urągając się łzom biednej.
Biskup, który ich wiódł, przyjął parę u drzwi kościelnych...
Na cichej modlitwie u ołtarza jak liść drżała Lukierda.
Potem widać było wszystkich znowu ciągnących na zamek. Stary książę wesół prowadził parę swoją.
Tego dnia on tu pewnie był najszczęśliwszym. Spełniło się czego pragnął. Usłał gniazdo, Przemko miał żonę. Wątła była i blada, lecz zmęczona i wylękła.
Szczęście ją odżywić musiało.
Krywicha mówiła do Wojtkowej.
— Widzieliście wy ją? Toż to jak powisemko lnu wątłe, oczy zapłakane i blade... Nam nie takiej na księżnę było potrzeba. — Pamiętacie nieboszczkę Elżbietę! Ta była zażywna, silna a krzepka! Słyszę ma piętnaście lat a wydaje się jakby trzynastu nie miała.
Wojtkowa potwierdziła wszystko.
— Z twarzy niczego... ino blada! blada! Czem oni ją tam karmili?
— Słabowite to będzie, a do takiej co piszczy mąż się nie przywiąże, bo to tego ani tknąć...
I głowami wahały.
Krywicha się pospiesznie do okna zbliżyła w którym niemka czarnooka gniewem dyszała. — Śmiejąc się szepnęła do niej.
— A co? a co?
— A co? trupa mu do łoża przywieźli! — zawrzała Mina z pogardą. — Krwi w niej nie ma! Jechała jak płótno blada... A ja! obie do niej wyciągnęłam pięści, widziała i krzyknęłam — Przeklęta! słyszała... Zachwiała się na koniu, o mało nie padła... Cha! cha!
Rozśmiała się Mina.
Krywicha przerażona załamała ręce, niemki już w oknie nie było.
Na zamku sadzano Lukierdę przy księciu mężu i Bolesław stary gospodarzył, rad i wesół jak rzadko go kto widział, ściskając synowca co chwila.
Nie w smak mu szło, iż nowożeniec wyglądał jakby mu źle było na świecie. Słowa z niego dobyć nie mógł, patrzał w oczy, gniewał się. Młoda żona przecie na podziw piękną była, czegóż mógł pragnąć więcej?
Siedzieli u stołu długo, potem obyczajem niemieckim pląsy się rozpoczęły, ale Lukierda ledwie opierając się, raz do nich wyciągnąć dała...
Przeszła jak cień, chwiejąc się... Skarżyła się na znużenie podróżą i wymknęła do komnat swoich, w których progu czekała na nią niespokojna stara piastunka Orcha. Tej od wyjazdu ze Szczecina oczy od łez nie osychały.
Orcha kochała swą panią jak dziecię, wykołysała ją na rękach, wszystkich pieśni uczyła...
Ujrzawszy bladą, słaniającą się, upadającą pod ciężarem sukien swych, łańcuchów i złotych brzemion, pochwyciła ją silnemi rękami i gwałtownie zatrzasnęła drzwi, aby dziecię jej mogło odpocząć same... z nią tylko. Lukierda obejrzała się po izbach. Wszystko tu obce jej było. Wspaniałe stoły i strojne, ale to w co je przybrano, spuścizna po Przemka matce, wiało zbutwieniem i stęchlizną. Powietrze jakieś trupie czuć było w komnatach, które długo stały puste i zamknięte.
Nie były to jej wesołe izdebki na zamku w Szczecinie, z których na rozlane szeroko do koła wody patrzała i na łąki zielone.
Z okien widać było wały wysokie, mury szare, jakby ściany więzienne.
Zakryła oczy Lukierda i rozpłakała się, Orcha ją objęła rękami i przytuliła do siebie...
W niemym uścisku pozostały tak chwilę, a stara piastunka czując omdlewającą panią, poczęła z niej żywo zdejmować, zrywać, zrzucać łańcuchy, kolce, pas i suknie, co ją swym ciężarem przygniatały.
— Uspokój się, gołąbko moja! — Uspokój! Zamknęłam ja drzwi, nie wpuścimy nikogo!
— A! jaki to zamek straszny! jak grób! — wyjąknęła Lukierda.
Orcha pewnie myślała toż samo, ale się słowem nie odezwała, nie chciała dodawać jej bolu.
Spiesznie posadziwszy na łożu rozdziewała swą księżnę, gdy do drugich drzwi gwałtownie dobijać się zaczęto.
Lukierda strwożyła się i drżeć mocniej zaczęła, ale Orcha podbiegłszy, za drzwiami usłyszała głosy niewieście.
Był to nowy dwór księżnej, który się dobijał do swej pani.
Na czele jego szła ochmistrzyni, zamaszysta i otyła, cała we wstęgach i galonach, znana we dworze niemka Berta, która za czasów królowej Elżbiety dziewką przy niej była. Wyszczekana, zła, zazdrosna, chciwa, zalotna jeszcze choć jej lat czterdzieści przeszło, pewna siebie bo miała u Przemka łaski — parła się dumna, dopominając praw swoich... Mówiono o niej, że księciu się zasługiwała, mimo duchownych i wojewody, pomagając do pokątnych miłostek.
Berta już się znała z Miną. Szła do swej nowej pani, uprzedzona przeciw niej, na piastunkę gniewna, że się jej tu wdzierała, wiodąc za sobą sześć dziewcząt służebnych, dobranych tak krasą i zdrowiem aby panią zaćmiły... Wszystkie one patrzały dziko, zuchwale, śmiało.
Orcha chciała im wzbronić wstępu, gdy samowolna Bertocha poparła drzwi z całej siły i gwałtem wtargnęła do sypialni, poczynając od głośnej kłótni.
— Cóż to? nie wiecie, że ja tu za rozkazaniem książęcym starszą jestem? — krzyknęła, biorąc się w boki. — Tu nie ma prawa nikt około pani mej chodzić, krom mnie i sług...
— Ja jestem jej piastunką!
— Nie dzieckoż ona! piastunki jej nie trzeba! — roześmiała się Bertocha.
Spór wszczął się u drzwi, którego Lukierda płacząc słuchała. W obawie ażeby jej piastunki nie odebrano, pół rozebrana do drzwi pobiegła.
Widząc ją nadchodzącą, dziewczęta ciekawe wyciągnęły szyje, wytrzeszczyły oczy, śmiejąc się i mrugając... Bertocha stała wcale nieulękniona.
— Ja tu, nie kto, jestem starszą do usług waszych! — zawołała.
— Na Boga! zostawcież mi piastunkę moją — odpowiedziała płacząc Lukierda. — Ja nikogo oprócz niej nie potrzebuję — słaba, odpocząć muszę.
— Możesz wasza miłość spoczywać — poczęła zuchwale Bertocha — my na obcych się zdać nie chcemy, nam tu usługa należy...
— Ona mi nie obca! wyście obce! — z płaczem odparła Lukierda. — Idźcie! ja rozkazuję...
Głosu jej brakło, a Bertocha przerwała.
— Pierwszy u mnie rozkaz mego pana...
Gdy się tak spierano u progu, dziewczęta wszystkie wcisnęły się już do izby, Bertocha wpadła do środka i zaczęła gospodarzyć. Nie zważając na księżnę porwała suknie zdjęte, dawała rozkazy służebnym.
Orcha uspokajając odprowadziła Lukierdę ku łożu. Niepotrzebnej usługi zbyć się nie było można. Księżna płakała a dziewczęta prychały, śmiały się, kręcąc i popychając po sypialni. Ażeby coś robić i niby służyć do czegoś nalewały wodę w misy, przenosiły dzbany, targały opony, zasuwały i odsuwały okna, nie mogąc szyderskich utulić śmiechów.
Nie wdając się już w spory z niemi, Orcha dawała im czynić co chciały, sama zasiadła przy dziecku swem, postanowiwszy nie opuszczać go, choćby się bronić przyszło siłą. Ręką konwulsyjnie zaciśniętą trzymała ją za szatę Lukierda.
Bertocha snuła się do koła, zachodziła ze wszystkich stron, zagadywała napróżno, w końcu gniewna a uparta siadła na ławie, dziewczętom rozkazawszy aby do drugiej izby odeszły.
Ze znużenia i płaczu usnęłaby była może Lukierda, bo już i noc nadeszła, ale krzyki na zamku i groźna, nasępiona twarz Bertochy, której oczy ciągle spotykała wymierzone ku sobie — zasnąć jej nie dozwalały.
Orcha, objąwszy rękami kołysała ją jak dziecię, pół głosem nucąc pieśń od kolebki znaną — tę, którą ją usypiała maleńką. Zamknąwszy oczy biedne dziecko mogło się jeszcze sądzić na zamku dziadowskim — swobodną.
Sprzykrzyło się w końcu siedzieć tak niemej Bertosze, zżymnęła ramionami, zamruczała jakby przekleństwem i wyszła.
Lukierda otworzyła oczy! A! znowu były same. Siadła na łożu, włosy jej rozpuszczone okrywały ramiona, musiała ręką odgarnąć je z czoła, aby oczyma rzucić po swem więzieniu.
W izbie było ciemno, jedna lampka u obrazu N. Panny zapalona przez Bertochę, płonęła małem światełkiem pomrugując. Na ścianach i stołach wielkiej komnaty, tu i ówdzie we złocie i kamieniach światełko to odbijało się jakby oczki stworzeń jakichś szpiegujących młodą panią.
Po kątach grube zalegały ciemności pełne widm strasznych...
Poruszające się zasłony, migające światło, łudziły niby życiem tam gdzie go nie było.
Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła.
— Moja ty, moja! a! jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyć potrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna... Niemam nikogo! Te straszne sługi, napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Ta Starsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.
— Gołąbko moja! — tuląc ją i oglądając się aby z ciemności ktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. — Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce, one to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz z nim co zechcesz... Zawsze straszne pierwsze doby...
Uspokój się, gołąbko moja! zaśnij, zaśpij...
— Nie mogę! serce mi bije. Ty nie wiesz — mówiła księżna po cichu — ja się go bardzo boję! Młody i piękny jest, ale ja jego, on mnie nigdy miłować nie będzie. Czuję.. jakby ściana z kamienia stoi między nim a mną.. gdy spojrzy na mnie, jakby się odgrażał, gdy się uśmiechnie zębami zgrzyta...
A! Orcho, ja się go boję!
— A! a! — wciąż ją przyciskając i głaszcząc szeptała piastunka. — Tak zawsze pierwszych dni bywa! Mężczyzna się wydaje wrogiem, ale potem, niewolnikiem się stanie. Tylko mu bądź wesołą, dobrą, łaskawą, pokłoni się, posłusznym będzie. A nie pomoże nic, damy mu ziele pić.. i węzełek od sukni oderwać mu trzeba a nosić przy sobie u piersi, na sercu...
— Nie! nie! — opierała się Lukierda — nie pomoże nic! Ja to czuję... Boję się go! Gdy ręki jego dotknę, dreszcz mnie przechodzi, serce bić ustaje...
Piastunka mówić jej dłużej nie dała.
Szepty możeby się przeciągnęły jeszcze, ale Bertocha drzwi otwarła, wniosła drugi kaganek, postawiła na ławie, a sama dla siebie słać poczęła u drzwi.
Chciała pozostać na straży, dopókiby Pan nie przybył. Ale kury piały, zamek się rozlegał pieśniami, książe Bolesław z Wojewodą gospodarzyli ziemian goszcząc, a o Przemku nie wiedziano gdzie się podział. Myślano, że był u żony.
Przekradał się właśnie, niepostrzeżony chcąc wymknąć się z podwórca, gdy na drodze spotkał Zarębę... Ten mu od wrót zaszedł — i z poufnością dawną zapytał:
— Dokąd miłość wasza?
Przemkowi oczy się zaiskrzyły i popchnął go, Zaręba nie ustępował.
— Na miłego Boga — wołał — miejsce wasze gdzieindziej, nie za wrotami! Zobaczą ludzie! co pomyślą, co powiedzą. Żonie i sobie wstyd uczynicie!
Książe coraz gniewniej unosząc się, rękę podniósł na niego.
— Tyś tu panem czy ja! — krzyknął — idź mi z drogi zaraz precz...
Zaręba do nóg mu się schylił.
— Co robicie? — wołał poruszony — co robicie?.. Godziż się to.. Ludzie zobaczą.
— Puszczaj! — powtórzył miecza dobywając Przemko — puszczaj albo ubiję!
Zaręba namarszczony musiał się cofnąć, ale twarz mu się zaczerwieniła gniewem, brwi ściągnęły. Książe odepchnąwszy go, poszedł do wrót i — zniknął.
Noc była ciemna, zdala tylko błyskało gdzieś na niebie bez chmur. W zamku i na podwalach lud się snuł około beczek, pił i śpiewał piosnki o chmielu i weselu.
Księciu łatwo było niepostrzeżonemu przecisnąć się przez ciżbę opiłą.
Rozpychając, potrącając, nie patrząc nawet przed siebie, jak szalony biegł wprost do dworku Krywichy, którego okiennica stała otworem dla skwaru, a we wnętrzu się świeciło. Do drzwi mu było za daleko, tak niecierpliwy biegł, dopadł nizkiego okna i skoczył przez nie do izby.
Krzyk się dał w niej słyszeć.
Z posłania, na którem leżała niemka, zerwała się nóż pochwyciwszy zawsze pod ręką leżący, ale poznawszy księcia, rzuciła go na ziemię i zawisła mu na szyi.
Nagle, jakby opamiętawszy się, popchnęła go od siebie.
— Precz! ty! przeniewierco! — krzyknęła.
Przemko ręce ku niej wyciągnął.
— O! widziałam cię — mówiła głosem namiętnym — widziałam jak jechaliście bok w bok z piękną panią bladą. Masz żonę! masz żonę! Precz ztąd!
Książe cisnął się ku niej, Mina łając już go nie odpychała — siedzieli razem na łożu.
— Widzisz — rzekł Przemko — porzuciłem ją samą a przyszedłem do ciebie. Czy ci tego jeszcze mało? Wyrwałem się choć tam za mną śledzą. To żona narzucona.. ja nigdy jej kochać nie będę, nie mogę! Nie dla mnie ona! Niech w pustej izbie więdnieje!
Mina patrzyła mu w oczy, na pół gniewna, pół rada, odpychała go i chwytała za szyję, cisnęła ku sobie i odwracała się. Łzy co błysnęły na jej oczach, od ich żaru osychały. Z drugiej izby Krywicha ukradkiem przypatrywała się przez szpary tej scenie, z jakąś zabobonną obawą, żegnając się i szeptając.
Książe jakby zapomniał o zamku, o żonie, o świecie całym, pozostał przy Minie. Szeptali z sobą, śmiał się, poruszał żywo, odzyskał młodzieńczą rzeźwość... Niemka też przebłagać się dała, choć wracały jej jeszcze dąsy i groźby.
Krótka noc Lipcowa, już się ku końcowi miała, świtać poczynało, gdy Krywicha w obawie jakiejś, otwarłszy drzwi, poczęła dniem straszyć.
Nie chciała, aby go tu wyszpiegowano.
— Wracaj Miłość Wasza, dopóki nie zadnieje, potem ludzie poznają!
Mina puszczać go nie chciała, ciągnąc prawie gwałtem. Zły musiał się jej wyrwać, korzystając z rannego mroku, aby na zamek powrócić.
We wrotach zastał jeszcze Zarębę siedzącego na kamieniu, który głowę w ręce ująwszy na straży tu przetrwał, oczekując jego powrotu.
Zobaczywszy Przemka, nie odezwał się do niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.
Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało a więcej na ławach lub pod niemi legło, albo z głowami i rękami na stole, zasypiało, Przemko się zawahał. Myślał dokąd pójść, i zamiast do żony, zwrócił do swojej sypialni.
Tu czeladź także spała pode drzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju.
Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książe drzwi swe otworzył z hałasem, i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.
Pan i sługa a dawny towarzysz — spojrzeli na siebie jak wrogi.
Przemko się nie odezwał do niego.
Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka co śmiał wstrzymywać go, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.
Zaręba niezlękniony, chłodny, stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy.
Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nieraz szli sił próbować, znali się jak zrośli w jednem gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.
Przemko rzucił się na posłanie.
— Hej! — zawołał rękę ściśniętą wyciągając ku niemu — jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz!
— Żal mi i wstyd za was! — mruknął Zaręba. — Niewarta tego niemka, aby dla niej książęca córka łzy wylewała, a na was pluły ludzkie języki. Dajcie ją komu, niech precz idzie ztąd. Nieszczęście urośnie z tego.
Przemko obojętnie głowę sobie zakrywał.
— Milczże — odezwał się w końcu — milcz! Robię co chcę i czynić będę co mi się podoba. Tobie do tego nic — nic nikomu!
Zaręba popatrzał nań, zawrócił się milczący i poszedł precz.
W Przemku zuchwalstwo sługi wrzało gniewem, uspokoić się nie mógł i zasnąć. Obawiał się, aby go stryj nie poszlakował, ludzie mu nie donosili, gniewał na siebie i na wszystkich...
— Narzucili mi żonę! — mruczał przewracając się na łożu — będzie miała izby książęce i imię książęce, ale mnie nie będzie miała. Kto mnie zmusić może abym tego trupa miłował?
U drzwi zaszeleściało coś, zerwał się książe. Z kagankiem w ręku wchodziła czy spodziewając się czy nie wiedząc że go tu znajdzie, Bertocha.
Spostrzegłszy go zaśmiała się szydersko.
Przemko marszczył się już.
— Nie potrzebuję nic — zawarczał — precz idź!
Bertocha głową potrzęsła wskazując ku izbom Lukierdy, że tam jego miejsce było. Książe usta dumnie podniósł.
— Ty idź tam! — rzekł — idź! pilnuj! Spocznę...
Baba miała coś jeszcze do powiedzenia, uśmiech dwuznaczny przebiegł po jej wargach, obejrzała się do koła po izbie kaganek podnosząc i z wolna próg jej przestąpiła.
— Niedawno wrócił, — zamruczała — a gdzie był, to ja wiem!
I musiało tak być! Ta go nie puści!
Gody w Poznaniu trwały całą niedzielę. Ziemian przyjmowano, którzy nietylko z okolic, od Kalisza i Gniezna, z Kaszub i dalszych stron przybywali z podarkami i winszowaniem. —
Książe kaliski więcej tu gospodarzył niż sam pan, który okazywał się tylko, gdy go wyciągnięto razem z młodą panią, zawsze bladą i zlęknioną. Znikał potem on i ona, a stryjowi zdało się, że przy żonie być musiał.
Tam on w istocie mało kiedy i krótko gościł.
Przychodził czasem jak z musu, milczący i chłodny, siadał z dala, pytał sługi, czy wszystko było, jak potrzeba dla księżnej.
Czasem coś przykazał Bertosie, przemówił słowo do Lukierdy, która mu nieśmiało i cicho odpowiadała i co prędzej wychodził.
Widząc trwającą tę obojętność, Orcha zalewała się łzami, ale składała ją na to, że i Lukierda nadto była nieśmiałą, a mało mu serca okazywała.
Bertocha pilne na wszystko mając oko, urządzała zawsze tak, aby Przemkowi dogodzić, uwolnić go co rychlej, a Lukierdzie dać uczuć, że bez jej pomocy męża sobie nie pozyska.
Rachuba jednak na skutek tej groźby, chybiła. Powzięła więc ochmistrzyni nienawiść wielką i do pani i do Orchy, której pozbyć się postanowiła.
— Dopóki to babsko tu siedzieć będzie, ja nic nie zrobię — mówiła sobie, — pozbyć się trzeba czarownicy.. Po co nam tu obca, albo nas sług mało? Czy to nam wiary nie dają?
Na zamku był zjazd jeszcze i książe Bolesław do Kalisza nie powrócił, gdy zabiegliwa Bertocha weszła do niego jednego rana.
Nie lubił jej stary, podejrzywając o pomoc w miłostkach, ale baba przypochlebiać się umiała.
Wsunęła się do izby pokornie, z twarzą posępną.
— A! Co tam powie Bertocha? — ozwał się książe. — Możem wam nie piękną dał młodą panią? A co?
— O! miłościwy książe — przemówiła sługa — nie ma co przeciw niej powiedzieć! Piękna pani i młoda, bardzo śliczna, a co po tym, kiedy ona z mężem.. przystać jakoś do siebie nie mogą.
Pokręciła głową.
— Jakto? — pochwycił Bolesław — czemu?
— Albo ja wiem! Niech miłość wasza kogo chce pyta! W tem jest jakieś licho, czar jakiś, zadanie. No — bodajbym ja nie zgadła zkąd ono pochodzi, — ciągnęła głos zniżając tajemniczo Bertocha. — Ja, proszę miłości maszej[4], nie darmo lat tyle żyję na świecie; znam dużo i przeczuję...
Zbliżała się coraz do księcia, przybierając smętną a wielce zakłopotaną minę.
— Po co księżna tu z sobą przywiozła piastunkę starą? To jest czarownica! Z oczów jej to patrzy! Do kościoła nie chodzi — ziołami jakiemiś panią poi...
Książę słuchał z obawą razem i niedowierzaniem.
— Tej baby się potrzeba zbyć koniecznie, szeptała Bertocha. Ma swoją mądrość! Dziecka żałuje, dla tego od niej męża odpycha.. prawda, księżna słabowita, wątła, ale takim małżeństwo służy, a póki ona tu — nic nie będzie. Jam tego doszła, że ona ich zdala trzyma od siebie... Zazdrosna zwyczajnie jak piastunka. — Odstręcza ją od męża.. Trzeba starą przepędzić, zaraz będzie inaczej...
Bolesław słuchał nie dobrze rozumiejąc. Bertocha widząc, że go przekonać było trudno, tem mocniej zmagała się na dowody przeciw piastunce, że z niej wszystko zło było.
— Na co jej baba ta! Dosyć nas jest, obcych nie potrzebujemy...
Ostrożny książe, nic jej odpowiadając, dał się wygadać, i odprawił. Stary Lukierdę miłował bardzo, choć ona do niego śmiałości nie miała, obawiając się jak wszystkich.. Rozmyśliwszy się Bolesław sam poszedł do niej.
Rano było, księżna tylko co z Orchą wróciła z zamkowego kościoła. Dwoje dziewcząt stało u progu. Książe wszedł ciekawie przypatrując się piastunce, którą widział już wprzódy, nie bardzo zważając na nią. Teraz pomarszczona, stara, smutna twarz jej mocno w nim ciekawość budziła.
Bladość Lukierdy, która na widok wchodzącego drżeć zaczęła — uderzyła Bolesława.
— Dziecko moje, — rzekł przystępując ku niej, łagodnie — cóż wam tu u nas źle, że tak biało wyglądacie? prawda i z tem wam pięknie, ale ja bym rad widzieć u was na licu, rumieniec i wesele.
Wahała się z odpowiedzią Lukierda, gdy Orcha, nizko się pokłoniwszy odważyła panią zastąpić.
— A! proszę miłości waszej — nie łatwo to choćby do szczęścia a do nowego przystać! Starego się zawsze żałuje. Tak i mojemu kwiatkowi, a takie to młode!
Książe słuchał, patrząc wciąż na Lukierdę, która oczy spuściwszy, odpowiadać mu nieśmiała.
— Teraz jeszcze na zamku tłumno i gwarno — odezwał się — Przemko gości swych zabawiać musi. Rychło się to rozjedzie, boć już czas, zostaniecie sami. Dzięki Bogu wyprawy pilnej niema, poznacie się lepiej, weselej się stanie.
I na to nie umiała nic odpowiedzieć młoda pani, a Orcha patrząc w oczy staremu, poruszała ustami.
— Dajcie czas! dajcie czas! miłościwy panie — szepnęła. — Wszystko się dobrze złoży! Droga niebożątko zmęczyła, bo to słabe, bo to młode... Tu wszyscy obcy, niech się rozpatrzy a ośmieli...
Pzemko[5], któremu oznajmiono, że stryj był u jego żony, wszedł niespokojny, jakby się rozmowy tej sam na sam obawiał.
Groźno od proga spojrzał na Orchę, oczyma jej nakazując ustąpić.
Dla stryja przybrał oblicze wesołe, i do żony się zbliżył.
— Pilnuj mi ty jej i strzeż a miłuj — odezwał się stary — żeby prędzej ośmieliła się a panią tu poczuła i rozkwitła znowu...
Zlekka popchnął go ku żonie, którą Przemko ujął za rękę, drżącą i zimną. Patrzał na nią z wymówką i jakby pogróżką, ale Lukierda spojrzenia tego nie spotkała, bo oczów od ziemi nie podnosiła i przemówić nie śmiała.
Litując się jej a sądząc, że się go wstyda, Bolesław zabrał się do wyjścia, samych ich chcąc zostawić. — Przemko z przymuszanym śmiechem pożegnawszy żonę pośpieszył za stryjem.
— E! twoja wina czy nie — rzekł Bolesław za drzwi wyszedłszy, ale smutna ona jest — zabawiać ją potrzeba.
— Tęskni za dziadem i za swemi — odparł Przemko. — Pląsów nie lubi. — Dziś turniej będzie, to mu się przypatrzy i rozerwie.
Sług też ma dosyć, jest komu i pieśni śpiewać i baśni prawić.
Mówił żywo, roztargniony, niespokojny, więcej dla ułudzenia stryja, niż by go to wiele obchodzić miało.
— Piastunkę tę starą — dodał — wypadnie precz ztąd wysłać do Szczecina, bo ona jej dziada przypomina i głowę smutkami nabija.
Nic na to nie odpowiedział stary książe i poszli do ziemian...
Po stole, do którego księżnę przyciągnięto, zabierało się na turnieje w podworcu zamkowym. Nie pierwsze to już były czasu wesela, ale te najuroczystsze i najświetniejsze być miały.
Księżna sama miała nagrody rozdawać, a po nich, jak zwykle, następowały pląsy i do późna biesiada a śpiewy. Bawiło to niewiasty, gdy się przypatrywały zapasom zręcznej młodzieży, rzadko się kończącym tragicznie.
Padali z koni niektórzy, czasami z ranami od włóczni lub nabitemi guzami, zabitych mało bywało i to chyba z przypadku.
Sam książe Przemko miał wystąpić dnia tego w szranki; było i niemców kilku, a Zaręba i Nałęcz sposobili się także do boju, bo do najzręczniejszych należeli.
Zabawie tej księżna odmówiła przytomności swej, opowiadając się chorą. Księciu na gniew się zebrało, chciał ją tu mieć koniecznie. Poszedł sam...
Orcha przy łóżku jej siedziała. Zapytał, zaburczał wszedłszy Przemko, okazał gniew, usłyszał płacz, i wyszedł nie nalegając.
Bertocha czatowała nań w progu.
— Nie chce księżna iść! — zawołała. — O tak! Jej tu i tej starej wiedźmie wszystko złe... nic nie w smak! Na umyślnie na przekor położyła się do łóżka. Zrana zdrowa była, gdy do kościoła chodziła... Póki przy niej ta czarownica jest — wszystko tak iść będzie...
Precz potrzeba wygnać tę starą.
Niechno ja przy niej zostanę, będzie wszystko inaczej.
Ale Przemko nadąsany słuchać jej nie chciał.
Turniej odbył się bez księżnej.
Księciu na nim nie bardzo się poszczęściło. Sam on przeciw sobie kazał wystąpić Zarębie. Starli się w szrankach tak nieszczęśliwie iż książe został z siodła podniesiony, zachwiał się i o mało nie upadł.
Przeciwko prawom szrankowym, niemiec podbiegłszy, podparł go i zsunąć się nie dał. Przemko w tej chwili Zarębę niespodziewającego się już ciosu pchnął tak silnie pod pachę, że z koniem razem go obalił.
Zwyciężył w prawdzie, ale widzieli wszyscy iż Przemko nie praw był, a gdyby się to innemu trafiło, Sędzia by go potępił. Uszło to panu; ale sam on czuł się pokonanym i gniew przeciwko Zarębie wzmógł się jeszcze.
Stłuczonego mocno wyniesiono ze szranków dworzanina, który słowa nie rzekł, ani się poskarżył.
Nadbiegł zaraz przyjaciel Nałęcz, i powlekli się, gdy do siebie przyszedł, razem do izby, którą na zamku zajmowali. Kulał Zaręba nie mówiąc nic i nie narzekając na to, że go pokrzywdzono.
Trzeba było zaraz rozdziać go ze zbroi i zwołać[6] babę, ażeby radziła na silne potłuczenie.
Rany wprawdzie nie było, ale krew nabiegła i zsiniała w miejscu, na które padł ze zbroją ciężką. Bolało ciało całe — nie stękał, usta ściąwszy, bo mu więcej co innego dolegało. Z tem się odzywać nie śmiał.
Kochał dawniej księcia a teraz doń tracił serce z powodu płochości, a i gniewne uderzenie przeciw prawu, oburzało go.
Nałęczowi o tem mówić nie potrzebował, bo ten go zgadywał...
W milczeniu druh krzątał się około pobitego, chłopca posłano po babę, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem i Przemko do izby wpadł sam, jeszcze jak stał we zbroi.
Na głowie tylko hełmu nie miał, i twarz na którą spojrzał Zaręba, wydała mu się zmienioną dziwnie.
Przemko zawsze dumnie i pańsko się stawił, nigdy go jednak takim nie widzieli. Szedł, gdyby majestatem jakimś odziany, piękną twarz namarszczywszy.
Stanął nad leżącym, w bok się ujął i począł mówić zwolna.
— Słuchaj, Zaręba, a nieszkodzi żebyś i ty (tu na Nałęcza wskazał) — także ucha nadstawił. Co było między nami za młodu, gdyśmy wyrostkami biegali po podwórcach, to było i skończyło się. O tem pamiętajcie. Jam tu dziś panem i przedewszystkiem chcę by mnie szanowano! Nikt mi nie ma prawa nauk dawać za to co czynię, okrom księdza na spowiedzi. Kto mi się w najmniejszym sprzeciwi, tego tu cierpieć nie będę. Nie zapominajcie, że starego Mieszka krew we mnie płynie.
Panem chcę być, a jako pan wszędzie górę mieć muszę — i na turnieju! Dla pospolitego człowieka goniąc z koniem paść, niesławy nie ma, książęciu na urągowisko ludzi być zwyciężonym — nie godzi się... Powiesz, że prawa turniejowe zachowane nie były — dla mnie praw nie ma — ja prawa daję!...
Wynagrodzę cię Zaręba!
— Rycerzowi za niesławę się nie płaci! — odparł leżący.
— Ja mówię, że niesławy nie ma! — odparł książe. — Nagrodę turniejową odstąpiłem dla ciebie — ale mnie paść nie przystało!
Zaręba westchnął.
— Dobrze to ze mną, — rzekł — com W. Miłości sługą, ale w innym turnieju a w wojnie, losy niepewne. Daj Boże, aby i tam Was niemiec jaki podtrzymał.
— Ty sam — odezwał się książe, — gdy ci żal ten odejdzie trzymać mnię będziesz. Dziś sierdzisz się i gniew ci rozum odejmuje. Potem ci serce do mnie powróci.
To powiedziawszy wyszedł książe, a dwaj przyjaciele zostali sami, i długo siedzieli milczący.
— Dawniej lepszym był — rzekł w końcu Zaręba, teraz mu się na wielkie państwo i dumę zebrało. Kto wie, przyjdzie może ze dworu iść precz, gdy wyżyć z nim będzie trudno.
— Precz? — zapytał powolny Nałęcz — a toż gdybyś ty ztąd musiał i jabym za tobą się powlókł. A dokąd-że?
— Albo to ich mało? — odparł Zaręba. — Młodym, rycerskiego rzemiosła a dobrego rodu ludziom, wszędzie radzi. Leszek przyjmie, w Krakowie też powinowatych mamy, a i na Ślązku się znajdą, choćby i na Mazurach. W ostatku i u Mszczuja na Pomorzu.
— Gdzie ty pójdziesz, tam i ja z tobą — dodał Nałęcz — o tem niema co i mówić. Ale mnie tego zamku a bodaj i księcia żal będzie. Zawsze człowiek tu jak w swojem gnieździe się czuje.
— Prędko to gniazdo niewygodnem się nam stanie — zawołał Zaręba. — Od czasu jak tę niemkę wziął, a potem mu żonę dali, stał się Przemko innym człowiekiem. Widziałeś go przed chwilą jak tu stał, rzekłbyś inny a nie ten com go nieraz za kark chwyciwszy dusił.
Rozśmiał się.
— Pójdę ztąd — dodał bez namysłu — ciężko mi, nie strzymam. Wiesz czemu?
— Któż cię zgadnie! — szepnął Nałęcz — u ciebie po głowie zawsze ptaszki latają.
— Smiej[7] się kiedy chcesz, albo i łaj — mówił Zaręba. — Nie będę mógł długo patrzeć na tę młodą panią, cośmy ją tu przyprowadzili. Żal mi jej okrutnie! Oni ją tu zamęczą. Żywej duszy litościwej dla siebie nie znajdzie.
Przemka Niemka, która mu coś zadała, nie puści tak łatwo, a tę niewinną panią złe babska zadręczą. Słyszałem już, gdy się niepoczciwa Bertocha odgrażała, że jedyną jej piastunkę, którą przywiozła ze Szczecina, wypędzi precz... Zostanie sama — gorzej tu jej będzie niż niewolnicy... Ja na to patrzeć nie chcę!
— A cóż pomoże gdy ztąd pójdziesz? — odezwał się Nałęcz. — Kiedy ci już tak na sercu los tej pani, lepiej żebyś jej tu pilnował i pomagał. A no — tu się zaciął poczciwy Nałęcz — dałbyś temu pokój! Ludzie z tej litości co innego zrobią i jej z tem będzie źle i tobie gorzej być może...
Zamyślił się Zaręba długo.
— Kto wie? słuszność masz może. Zostanę do czasu, zdam się na coś, posłużę... Żal mi tej pani nieszczęśliwej.
— Mnie też jej żal, bo ona tu nie na gody przybyła — dodał Nałęcz — ale co nam się mięszać w sprawy książęce i palce kłaść między drzwi...
Ustała rozmowa.
Ostatni dzień jeszcze turniejów pozostawał, którego Zaręba świadkiem być nie mógł i nie chciał. Ale, że go ciekawość brała, jak też wypadnie, Nałęcza posłał, który gonić sam nie miał i jako świadek tylko stanął przy sznurach szrankowych.
Przemko doświadczywszy, iż łacno w turnieju sromu napytać, przez dumę nie chciał już iść z nikim w zawody.
Tego dnia jeden wszystkich prawie zwyciężał i najwięcej nabrał nagród i wianków. Był nim młody, bogaty ziemianina syn Jakób Świnka.
Powracał on ze dworu Cesarskiego, na którym czas jakiś przebywał; zamierzając teraz wkrótce się udać na dwór króla Francyi, i do Włoch, aby więcej zobaczyć świata. Jedynak u ojca, piękny młody, silny, odznaczał się też, co naówczas rzadkiem było wychowaniem takiem, iż równie na kleryka zdać się mógł jak na rycerza.
Mówiono o nim, że oprócz rycerstwa, mądrość wielce miłował i księgi rad czytywał. Śmiano się nawet z tego upodobania, bo w Niemczech zwłaszcza, choć który z rycerzy czytać się nauczył przypadkiem i podpisać umiał — sromał się do tego przyznawać.
Nie rycerska to rzecz była a klesza.
Klechą nazwać młodego wojaka obelgą było. Przecież Jakób Świnka wcale się tego nie wstydził co umiał. Księża śmiejąc się wróżyli mu, że chyba sukienkę ich oblecze. On się z tego śmiał też, bo młodym będąc wcale o tem nie myślał.
Z dowcipu i rozumu, choć jeszcze pono lat trzydziestu nie miał, czcili go nawet starzy. Bystrość miał myśli wielką i nie mniejszą śmiałość w słowie.
Jedno mu tylko zarzucić było można, że do polskiego zamaszystego, gardłującego ziemianina pospolitego wcale nie był podobnym.
Wziąć go było można za włocha lub francuza, chociaż językiem swym doskonale mówił i wolał nim rozmawiać niż innemi. Na dworze Cesarskim gładkich nabrawszy obyczajów, choć czasem swojskiej rubaszności zażył, umiał ją tak okrasić, że pewny, osobliwy wdzięk miała.
Lubował się nim wielce książe kaliski, stary Biskup i inni panowie.
W turniejach okazał zręczność, nadzwyczajną i siłę, ale oboje sobie lekceważył. Gdy go potem, jako zwycięzcę blizko książąt posadzono, bawił się opowiadaniem o dworach i obyczajach, które widział.
Bolesław słuchając jak o wspaniałościach obcych monarchów prawił, westchnął i dodał:
— Byłoby i u nas inaczej, gdyby się ten kraj wielki nie porozpadał na części tyle, i nie narosło nas małych książąt jak mrówia. Dawniej było lepiej, za starych Mieszków i Chrobrych, bodaj za Szczodrego. Od niego poszło nieszczęście pierwsze gdyśmy koronę utracili, a od Krzywousta co państwo na małe działy pokrajał...
Da Bóg, trzeba do pierwszego powrócić!!
— Tak ci jest pewnie, miłościwy książe — odezwał się rzeźko Swinka[8] — święte słowa wasze. Niech tylko jeden kilka dzielnic zagarnie, reszta się do niego przyłączy... Królem go zaraz ukoronujemy.
Przemko uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Dobra to rzecz pomyśleć — rzekł — ale dokonać inaczej jak przez krew nie można, a krew i koronie błogosławieństwa nie przynosi.
— Gdy Bóg zechce a zrządzi, i bez krwi się obejść może — dorzucił Swinka. — Ot, miłość wasza macie już Polskę większą, Bóg da weźmiecie co z Pomorza...
— Da mu Mszczuj pewnie dziedziczyć po sobie — przerwał Bolesław żywo — a ja mu Kaliskie zostawię...
— Kraków i Sandomierz też bezpańskie pono zostaną — mówił Swinka[8] dalej — bo się o nie wielu chyba dobijać będzie po bezdzietnych...
Łatwo przyjdzie ich dostać, a tak naszemu Panu, jak nic, może przyjść królestwo do rąk i korona na skronie...
A! — zawołał rozochocony Swinka — zaraz go w Gnieźnie ukoronujemy. Chowają tam w skarbcu ów sławny Szczerbiec Chrobrego co mu go Anioł przyniósł z nieba i koronę starą Chrobrową...
Przemkowi uśmiech dumy przeleciał po ustach.
— A no, dobrze tak! — rzekł szydersko — ino wy zostańcie Arcybiskupem, abyście wy mnie ukoronowali!
Jakób i wszyscy śmiać się głośno zaczęli, bo patrząc na młodzieńca rycerskiej postawy, który właśnie na turnieju wianki zdobywał, zdało się jego Arcybiskupstwo równie do wiary niepodobnym, jak żeby rozbite państwo na nowo zjednoczyć się miało.
Słysząc śmiechy te Jakób zamilkł, usta mu się też złożyły jak do uśmiechu, i po tych jasnych myślach osmutniało nagle wszystko. Bolesław zadumał się.
— Daleko jeszcze do tego! daleko! — zamruczał — lecz Bóg wielki jest i cudowny. Karze on nas i chłoszcze, a gdy za grzechy odpokutujemy, zlitować się może...
— Amen! — dokończył sędziwy Biskup Poznański.
Długo w noc gwarzono przy stołach dnia tego, nazajutrz ostatek gości już się z zamku wybierał. Jakób Świnka jechał też dalej za granicę, gdzie co poczynać miał nie spowiadał się. Domyślano się, że wszelkiego rycerstwa próbować chciał, bo miał wielką świata ciekawość.
Nie uszło to oka ks. Bolesława, że Przemysław dla młodej żony oziębłym był. A choć z tych dni pierwszych nic jeszcze wnosić nie godziło się, gdy nazajutrz się żegnali, a on odprowadzał go jak ojca, przy koniu idąc aż do wrót, pochylił się doń stary i rzekł.
— Patrzaj ażebyś z tą żoną jaką ci Bóg dał, żył w miłości i zgodzie, jako ojciec twój z Elżbietą, jako ja z Jolantą. Taką ją mieć będziesz jaką sobie uczynisz, bo niewiasta posłuszną jest, gdy miłuje i w ślad idzie za panem swym.
Dziecko to jest jeszcze, dobre i łagodne — będziesz ty dla niej miłosiernym i wiernym małżonkiem, ona ci też żoną zostanie dobrą... Niech Bóg wam błogosławi.
Przemko wysłuchał nauki tej w milczeniu, usta zagryzł, a gdy na zamek powrócił markotno mu było, że go stryj napominał, bo teraz nawet od niego nauki żadnej nie chciał znosić, a słowa Bolesławowe znaczyły, że stryj o nim powątpiewał.
W kilka dni potem już Mina z dworku na podzamczu przeniosła się na zamek. Dano jej izby przednie, Bertocha ją tak samo w opiekę wzięła jak księżnę, skłaniając się więcej ku tej, do której księcia namiętność ciągnęła.
Obie niemki lepiej się też rozumiały.
Najpilniej było Bertosie naprzód starej pozbyć się piastunki, codzień więc księciu powtarzała, aby żonie to zapowiedział, iż Orcha musi nazad do Szczecina. Przewrotnej babie nie w smak była cicha i łagodna pomorzanka, snuła już różne sposoby, któremi się jej pozbyć mogła... Pomówić o zdradę, oskarżyć o miłość pokątną, wmówić w Przemka że chorą była...
Lukierda rozpoczynała swe życie niemal klasztorne, rada z tego i uspokojona, że ją mąż, którego się lękała, opuszczał i zaniedbywał.
Ułożyła już sobie tryb taki dni powszednich aby nikomu nie zawadzała: Z rana szła do kościoła, siadała potem do krosien, a Orcha przy niej, najczęściej na ziemi, nucąc stare piosenki.
Ile razy je tak zastała Bertocha, milkły obie i przy niej ani rozmawiały ni śpiewały, aż zła pokręciwszy się, odgrażając odeszła.
Przemko rzadko żonę nawiedzał, i jak byli obcy sobie dni pierwszych tak i teraz pozostali. On skarżył się, że miłości w niej ku sobie nie widział — lecz też jej najmniejszej nie okazywał.
Jednego dnia gdy Orchy w komnacie nie było, Przemko przyszedł do Lukierdy i zastał ją przy kądzieli, bo prząść bardzo lubiła. Namówiony przez Bertochę zaraz gwałtownie wystąpił z tem, że baby piastunki na dworze niepotrzebnej chce się pozbyć, bo mu była podejrzaną i wstrętliwą.
Łagodna zawsze Lukierda, wypuściła z rąk wrzeciono, powstając żywo.
— Jedna tu ona jest co mnie miłuje — odezwała się śmiało. — Weźmiecie ją odemnie, to mi życie zabierzecie. Póki sił mych błagać was będę, nie odbierajcie mi jej! nie odbierajcie! Ona mi drugą matką jest i była!
Przemko się nasrożył.
— Ja moje prawa mężowskie mam — zawołał, — które od macierzyńskich pierwsze są.
— Więc chyba śmierci mej chcecie!! — płacząc odpowiedziała Lukierda.
Książe gwałtownem jej wystąpieniem, którego się nie spodziewał, zawstydzony, litość uczuł wreszcie nad rozłzawioną.
Pomyślał, iż ona winną nie była, iż mu ją narzucono, zamilkł; nie nalegał więcej. Sama jednak groźba wywołała płacz taki w biednej niewieście, iż nierychło go utamować mogła. Książe wyszedł, we łzach ją zostawiwszy. —
Orcha powróciwszy, gdy ją tak zastała rozpłakaną i zbolałą, przestraszona chciała dobadać się przyczyny, lecz Lukierda nic powiedzieć jej nie chciała. Złożyła łzy na przestrach, jakiego doznawała zawsze, gdy mąż przychodził do niej.
Szpiegująca Bertocha nadbiegała zaraz podpatrzeć jak się rozmowa skończyła, udając bardzo czułą i troskliwą około swej pani, choć ze złością na nią i Orchę spoglądała.
Książe później przez czas jakiś nie wznowił o piastunce rozmowy. Troskliwa starucha dla dziecka swego wymyślała jakie mogła zabawy, więc wieczorami biorąc dwie lub trzy służebne i kilku poważniejszych dworzan dla straży wyprowadzała ją w pole i lasy sąsiednie. Lukierda tu dopiero odżywała przysłuchując się śpiewom wieśniaczym które lubiła, często przechodzące niewiasty zatrzymując i obdarzając, aby mogła pomówić z niemi, lub pieśni posłuchać, które jej pomorskie i kaszubskie przypominały.
Bertocha i z tej rozrywki winę uczyniła, śmiejąc się, że chłopów lubiła i że za żonę wieśniakowi nie księciu wielkiemu stworzoną była. Upodobanie to w prostaczych zabawach, wedle niej, pani takiej nie przystało.
— Na zamku jej źle, — mówiła, — a w polu na sianie, między prostą czeladzią — najlepiej. Tam ona i śmiech ma i wesołość, że i pląsać gotowa, a u nas się we łzach rozlewa. Parobka by jej trzeba i chaty a nie księcia na zamku.
Orcha jej do tych podłych zabaw pomaga! Włóczą się po okolicach, po lasach, a co tam czasu, tych przechadzek się dzieje, kto wiedzieć może??
Tak podszeptywała Bertocha złośliwie, a Przemko zamiast zakazać przechadzek, polecił jej surowo, aby księżnej na nich nie odstępowała.
Szła więc ciężka i tłusta Bertocha, przeklinając panią swą. — Przy niej zaś wszystko milkło i smutniało. Wkrótce też dla chłodu i późnej jesieni musiały ustać te wycieczki i Lukierda w izbach się swoich zamknęła...
Jak ze wszystkiem na świecie oswaja się człowiek, i ona zwolna obyła się ze swą niewolą...
Upłynęło dwa lata albo raczej przewlokły się one ciężkiemi kroki, wydając jakby wiekami dwoma. Nic prawie nie zmieniło się na poznańskim zamku, Przemko ani się przywiązał do żony, ani od Niemki odwiązał, która coraz większą władzę nad nim zyskiwała.
Żołnierska córka lepiej przypadła do obyczajów młodego pana — przebierała się dlań po męzku i jechała z nim w lasy, a na łowach śmielszego i zuchwalszego nad nią nie było. Musieli ją drudzy zasłaniać i bronić, bo się nieraz rzuciła na dzika, na niedźwiedzia, na wilka, nie bacząc, że sił po temu nie miała. Właśnie wówczas najwięcej ją miłował Przemko, gdy dokazywała tak dzielnie, gdy potem z dworzany i łowcami słowy rubasznemi żartowała, nie rumieniąc się i nie wstydając niczego, nie dbając o ludzi...
Znając tę siłę swą Mina, używała jej i nadużywała, Przemko ulegał.
Czasami wybuchały kłótnie i spory gwałtowne, tak, że do razów przychodziło. Naówczas książe przez dni kilka do niej nie chodził, a ta w rozpaczy i gniewie tarzała się po ziemi, zwłaszcza gdy jej doniesiono, że u żony bywał.
W końcu pokryjomu szła przekupiona przez nią Bertocha do pana, opowiadała mu jaką to wielką miłość miała Mina dla niego, jak bez niego ani jeść ani spać nie mogła, że się w końcu struć albo utopić była gotową, a takiej drugiej nie znaleźć...
Skoro Przemko litościwszym się stał dla Lukierdy i powaśniwszy się z tamtą, szedł do niej a przesiedział dłużej, popłoch padał na dwór niewieści, który pomorzanki nie lubił, poruszało się wszystko i spiskowało, aby pana z miłośnicą pojednać.
Zabiegali tak, że go w końcu do niej ściągnęli. Zaczynała się kłótnia na nowo, a kończyła czułością wielką.
Lukierda znowu spokój odzyskiwała, którego pragnęła, bo lata przeżyte małżonków z sobą przejednać nie mogły. Ona czuła trwogę na widok męża, on miał wstręt do cichej, bladej istoty.
Mawiał czasem z pogardą, że w Szczecińskich wodach, rybę złowił, która zimną krew miała.
Gdy przychodził do niej z Miną się powaśniwszy i dłużej zasiedział, boleśnie się z jej prostaczych obyczajów, ulubionych pieśni i mowy naigrawał.
Kraśniała słuchając i słowa mu nie odpowiadając Lukierda, łzy się jej na krośna toczyły, a dojrzał je Przemko, to się i za płacz gniewał.
Z początku o owej miłośnicy na zamku mieszkającej nic nie wiedziała księżna — umyślnie o niej zaczęto Orsze rozpowiadać. — Piastunka swej pani donosić o tem niechciała, najgoręcej pragnąc zbliżyć do siebie małżeństwo. — Ale cokolwiek ku temu zrobiła, obracało się na przekorę...
Nie mogąc przez piastunkę księżnę zawiadomić o niemce, Bertocha, dobrawszy chwilę, sama do niej poszła z językiem. Uczyniła sobie twarz miłosierną, udała litość wielką, wzdychając i żaląc się nad losem pani, iż miłości męża nie miała. Po cichu zwierzyła jej, jaka tego była przyczyna.
Zarumieniła się słuchając Lukierda, chciała przerwać i nie dać dokończyć, ale Bertocha na swem postawiła i wyśpiewała wszystko, nawet że Mina była na zamku i kiedy książe do niej chadzał.
Gdy odeszła zapłakała księżna, a Orcha zastawszy ją we łzach, domyśliła się przyczyny. Powiedziała piastunce wiernie co słyszała.
— A! ja o tem dawno wiem! — zawołała Orcha — ale cóż nam radzić na to? Po co się tem męczyć! Ona tu od nas starsza!
W dziedzińcu potem raz przechadzającą się i pyszniącą pięknością swoją pokazała Bertocha Minę swej pani.
Lukierda więdła, bladła, chorzała, a ta kwitła jak róża, urągając się swą świeżą młodością zawcześnie starzejącej pani.
Na białej twarzyczce księżnej łzy poorały marszczki, oczy miała wypłakane, kaślała i słabła. Tęsknica ją dusiła. Zamykała nieraz oczy, aby choć myślą się przenieść na swój świat dawny wesoły i swobodny.
Wrócić do niego byłoby dla niej szczęściem największem, uciec pieszo, jak małżonka księcia Henryka Łysego — ale strzeżono ją pilno. Tu trzeba było schnąć i powoli umierać.
W tym roku długo spoczywający książe Przemysław, któremu tęskno było, że wojować z kim nie miał, znalazł przecież sposobność wynijść z domu i rycerzy swych wyprowadzić w pole.
Henryk Łysy[9], Rogatką zwany, wichrzyciel, który nigdy spokojnie usiedzieć nie umiał, a rwał się po pijanemu, aby wyrwać z tej nędzy w jaką popadł, bo często konia pod siodło nie miał, chleba mu brakło, a miasta i ziemie za lada co musiał zastawiać — nasiadł się na synowca Henryka Wrocławskiego, aby mu odebrać jego dzielnicę.
Zawsze się koło niego niemieckich łotrów a zbójów kręciły gromady. Wypatrzono chwilę, gdy spokojnie Henryk w Jelczy siedział w nieobronnym dworze, nasłał nań Rogatka zgraję, która wywlókłszy z łóżka synowca, zawiozła go do Lehnia i tam posadzono w więzieniu. Rogatka zaklął się, że go nie puści, aż mu ziem nie odda, które w spadku po Władysławie Biskupie zagarnął.
Na wieść o gwałcie tym i zdradzie, wszyscy książęta powinowaci ruszyli się w obronie uciemiężonego Henryka. Szedł krakowski Pudyk, szedł z Kalisza Pobożny, Konrad z Głogowa, Władysław z Opola, musiał i Przemko z niemi.
Jak z jednej strony siły wielkie gromadziły się przeciw Rogatce, tak i on nie spał. Syna Henryka w pomoc wziąwszy, naściągał Miśnian, Szwabów, Bawarów, Niemców różnego rodu. —
Brandeburczyk też z sasami swemi iść mu miał z posiłkiem, ale wziąwszy od Wrocławian pieniądze został w domu.
Przemko razem ze stryjem ochoczo ruszył na wyprawę. Z żoną ledwie się pożegnał, ale Mina puszczać go nie chciała, łając, że w cudze sprawy się mięsza i przeciw niemcom idzie. Nic to nie pomogło, bo książe Bolesław prowadził go z sobą.
Było to na wiosnę, w sam dzień Ś. Jerzego, gdy się dwa wojska spotkały między Skorolcem a Procanem. Zdało się z razu, iż polacy zwyciężą. Rogatka nawet tak się uląkł, iż pierwszy z pola uszedł, ale syn jego tak zajadle napierał na wojska sprzymierzone, którym jednego wodza i głowy brakło, że je pobił i książąt nawet pobrał do niewoli.
Przemko, który zapalczywie walcząc wparł się z pułkiem swym w sam środek niemców, pojmany zastał[10] z ludźmi i ranny poszedł w moc Slązaków.
Jeden z żołnierzy zbiegły od Skorulca, przywiózł o tem do Poznania wiadomość. Zawichrzyło się strasznie na zamku...
Wpadła ręce załamując Bertocha do księżnej z tą wiadomością. Doniesiono jej pono gorzej niż było, ulękła się, aby Przemko nie przypłacił życiem, a księżna nie zapanowała, stała się więc pokorną.
Lukierda przeraziła się tą wieścią, żal jej może było człowieka, choć ten jej strasznym był, nadszedł przecież zaraz kasztelan Sremski Sambor, uwiadomiony lepiej i uspokoił ją donosząc, że chciwego Rogatkę lada kawałkiem ziemi zagodzą, a książe powróciwszy okup ten odzyska siłą.
Rany straszne nie były, uspokojono księżnę, czynić też nie mogła nic, na stryja zdając wszystko, który musiał Przemka ratować.
Wcale inaczej wiadomość przyjęła Mina; jak tylko się o niewoli dowiedziała nie tracąc chwili, przebrała się po męzku, dobrała sobie ludzi kilku co się jej towarzyszyć ofiarowali, niemców samych, i tejże nocy puściła się do Lignicy.
Niewola u Rogatki lekką nie była, bo ten niezważał ani na dostojność, ani na powinowactwo, zamykał po lochach, głodem morzyć był gotów. Zły a zapamiętały, często nieprzytomny, mówił śmiejąc się, że aby z człowieka co wydusić, — potrzeba go dusić było.
Duszono też po najsmrodliwszych jamach pobranych więźniów, a Przemysławowi dostał się loch w Lignicy ciemny, w którym go niemcy dzień i noc strzegły.
Rogatka, który pierwszy uszedł z placu, teraz gdy mu się szczęście uśmiechnęło, odgrażał się, że więźniów głodem pomorzy, jeźli mu grzywien i ziemi nie dadzą.
Niemka zasłyszawszy gdzie pana szukać miała, w kilka koni wprost puściła się do Lignicy. — Wiedziała jako i drudzy jak Rogatka żył, i przez kogo doń trafić było można.
Z niemcami się ugryzając po niemiecku, dotarła do zamku, w którym Rogatka się znajdował a że mu się powiodło, szalał lepiej niż kiedy.
Już zdala po zamku poznać było łatwo co się tu działo. Zbiegowisko ogromne najemnika zalegało do koła, łupy wrocławskie dzieląc, pijąc, grając w kości, a na rozbójniczą gromadę więcej niż na wojsko wyglądając.
Na wałach pod murami, na przedmieściach pełno było żołdactwa, które i zamek zajmowało.
Śmiała Mina gdy się potrafiła przedrzeć do środka, gdzie żadnego ładu nie było; — przedarła się też prawie gwałtem aż do izby, w której Łysy ze swą kochanką, grajkiem i błaznom pił a pokrzykiwał.
Zobaczywszy ją ni kobietę ni mężczyznę, bo do obojga była podobna; stary zrazu nie wiedział co poczynać, patrzał na nią a patrzał. Ta wprost do Sonki Dorenowej podszedłszy, przy niej siadła.
Odezwała się do niej po niemiecku.
— Tyś jego kochanka — wskazała na Łysego, no — a jam też polskiego księcia ulubiona. Powinnaś mi pomódz...
Rogatka dosłyszał.
— Zjesz licha niżeli ty albo i sam diabeł mu pomoże — krzyknął. — A po co lazł? ma to na co zarobił, niechaj łapę ssie.
Zaklął się po niemiecku. Tym czasem Mina po swojemu piękną Sonkę uchadzała.
Rogatka zżymał się niespokojny.
— Precz z nią ztąd! — wołał.
— No, to wsadź mnie z nim do więzienia! — krzyknęła niemka wstając — wsadź! będę siedzieć z nim razem!
— On żonkę ma, co tobie do niego?
— Jam mu więcej niż żona — odparła Mina. Słuchaj stary — i poklepała go po ramieniu — nie bądź zły... Ja go widzieć muszę.
— Oho! do jamy mu będę miłośnicę słał, ażeby lżej było siedzieć! Niedoczekanie! — zawołał Łysy poświstując.
— Mówże książe czego od niego chcesz! to ci dadzą!
— Czego ja chcę? albo to on nie wie! — krzyknął stary — ziemi chcę — musi mi jej dać dobry szmat... Mnie moja własna z pod nóg uciekła... synowcowie ograbili, lichwiarze w zastaw pobrali... Ludzie nademną nie mieli litości i ja nie będę jej miał nad niemi...
Niezrażona odpowiedzią tą Mina, zaczęła wrzaskliwie nalegać na niego, z napastliwością kobiecą... Sonka Dorenowa gorąco brała jej stronę.
— On ci tyle co inni nie zawinił — odezwała się, wiecznie go trzymać nie będziesz!
— On wcale wam nie zawinił, pochwyciła Mina, stryj kaliski gwałtem go pociągnął z sobą. Niechże on teraz go wykupuje.
— Wszyscy oni jednej miary i warci u mnie gnić w lochu, pod nogami — wrzasnął kubkiem stukając Łysy. — Mnie należało panować na Wrocławiu i na Krakowie i — wszędzie! Długom na to czekał, aż połapałem, niech siedzą...
Pogłaskała go Dorenowa uspokajając, gęślarz zaczął brząkać i podśpiewywać, Łysy popił i trochę się udobruchał. — Posłyszawszy gędźbę, sam też nucić zaczął — na Minę patrzał szydersko i lubieżnie, a ta mu wzrokiem równie śmiałym odpowiadała.
Uczuła zaraz, że Łysy zaczynał łagodnieć i skorzystała z tego.
— Książe, — odezwała się śmiało — nie bądź dzikim, to wam nie przystało, puść mnie do mojego pana!
— Szkoda cię, ty kwiatku, żebyś w tym lochu gniła w którym on siedzi.. tam tylko szczurom i żabom żyć! — zaśmiał się Rogatka.
— No, to go każ z lochu do izby jakiej przeprowadzić! — nalegała Dorenowa, może aby się pozbyć Miny i jej wejrzeń zalotnych.
Książe się za wąsy targnął.
— E! wy, baby, wy baby! — zawołał — przez was to ludzie giną!
Odwrócił się do gęślarza.
— Graj, ty jucho!
Zabrzęczały struny, a Łysy począł wyśpiewywać poświstując.
— Ha! ha! — przerwał — Piosenki! piosenki! Henryczek synowczyk mój, ten to śpiewki składać umie. —
Niechajże teraz sobie zaśpiewa!
Zmiękł powoli Rogatka — Minie kazał zrazu iść precz. Dorenowa się za nią ujęła, potem mruczał do niej i dostał za to po twarzy, naostatek Sonka sama się rządząc za niego, zawołać kazała burgrabiego zamkowego i przy księciu rozkaz mu dała.
— Polskiego księcia z lochu wyprowadźcie do czarnej izby i ta (wskazała na Minę) niech do niego przystęp ma!
Wtem Henryk uderzył o stół pięścią ogromną.
— Ty! jakaś! co ty tu będziesz dawała rozkazy?
— A będę! — zawołała Dorenowa — będę! Albo to ja mocy nie mam, kiedy i ty mnie słuchać musisz! — Odwróciła się do burgrabiego.
— Słyszałeś! ja każę — i on musi to kazać, co i ja!
Łysy się po głowie musnął.
— Grajku! psi synu! graj że na pociechę!
Za odchodzącym burgrabią wybiegła Mina zaraz, wciskając mu pieniądze i racząc go dobrem słowem.
Szli razem ciemnemi izbami aż na tył zamku, kędy szyja kowanemi drzwiami zamykana, prowadziła do zimnego lochu. Minę gniew ogarniał. Otwarto drzwi, chciała się rzucić zaraz, ale w ciemności nic dostrzedz nie mogła.. Przemko zobaczywszy światło, z barłogu się porwał, krzyknął i przypadłszy rzucił się jej na szyję.
Mina pochwyciła go wiodąc z sobą na górę.
— Chodź! chodź! to nie więzienie, a grób! — krzyknęła.
Burgrabia nie dał im tak iść, ujął księcia za rękę i sam postąpił naprzód. — Po wschodach idąc Przemko, ściskał milcząc swą wybawicielkę.
— Cóż? swobodęś mi przyniosła!! — zawołał gdy wyszli na górę.
— Jeszcze nie! alem choć lżejsze w izbie wyprosiła więzienie — odpowiedziała Mina. — Łysy ziemi chce — daj mu byle cię puścił.
Przemko milcząc potrząsnął głową, stękał na ranę. — Gdy na jaśniejszy dzień wyszli, zlękła się niemka ujrzawszy go bladym, żółtym i wynędzniałym. Odzienie na nim było poszarpane i zbrukane, słomą oblepłe i brudne. —
Zamiast zapłakać, dziewczyna z gniewu na Rogatkę trzęsła się i tupała nogami.
Burgrabia wpuścił ich oboje do czarnej izby.
Zwała się ona tak i godną była swego nazwiska. Stęchliznę w niej czuć było, jedno okno głęboko w murze osadzone, słabo ją oświecało. Wiosenne ciepło jeszcze się w głąb tych ścian kamiennych nie dostało — zimno i tu było przejmujące.
Mina dała pieniędzy, aby drew przyniesiono i naniecono ognia. Śmiała, napastliwa, rozkazywała obcym ludziom, a ci słuchali jej, sądząc, że prawo do tego mieć musiała.
Przemko jęczał na ławę ległszy — niemka biegała, krzątała się, krzyczała.. Patrzał na nią i mimo, że zbolały był, rozjaśniało mu się lice. Śmiałością swą — zabiegliwością brała go za serce.
W więzieniu samotnem przychodziły mu myśli różne, czuł sumienia zgryzoty, miał los swój teraźniejszy za karę Bożą grzesznego życia, kajać się już był gotów, — w tej chwili pokutnicze zamysły poszły precz, Mina je czarnemi oczyma odegnała.
Z jej przybyciem odzyskiwał nadzieję rychłej swobody...
Począł rozpytywać niemkę.
— Cóż ten niegodziwiec prawi! Widziałaś go? Jakeś się tu dostała? Pytałaś go o mnie?
— Wykupu chce, pragnie mu się ziemi, — powtórzyła Mina jak wprzódy. — Ziemi! trzeba mu ją dać!
Przemko się nachmurzył.
— Ziemi nie dam, — zamruczał, — nie dam choćbym tu zgnić miał. — Ziemia to nie moja...
— A czyjaż? — podchwyciła Mina.
— Pradziadowska, ojcowska! kto ją wziął po nich, ten powinien oddać w całości. Jam jej nie przyrobił, a miałbym obrywać! Nigdy!
Mina głową kręciła.
— Jeszcześ mało w tym gniłym lochu siedział, kiedy tak mówisz — odparła.
— Grzywny mu zapłacę! okup dam!
— Ale on i grzywien chce i ziemi, — zawołała niemka, a życie twoje droższe niż oboje... Co ci po ziemi, gdy w lochu siedzieć będziesz?
— Nie będę — odparł Przemko. — Nie doczekanie tego pijanicy, aby nas trzymał długo. Znajdą się tacy, co się za mnie i za innych upomną.
— Kto? Wszak pobił wszystkich? — wołała Mina.
— On? on pierwszy zbiegł z placu.
— Syna ma lepszego niż sam...
Przemko westchnął ciężko.
— Ziemi chce! — zamruczał — ziemi nie dam! Nigdy!
Nie słuchając już go, Mina się kręciła po izbie, starając się ją mieszkalną uczynić.. Językiem niemieckim a śmiałością swą z ludźmi zamkowemi rady sobie dawała przedziwnie. Wchodziła i wychodziła nie pytając ich, jakby jej nikt pytać i bronić tego nie miał prawa. Kazała im sobie przynosić z pod zamku czego potrzebowała, słowem, oswojona wnet znajdowała się tu jak w domu.
Żołdacy ją po korytarzach zaczepiali, odcinała się im dumnie, gdzie było potrzeba dawała pieniądze, umiała krzyknąć, zakląć jak żołnierskie dziecię, nie bała się nikogo.
Przemkowi nowy duch do piersi wstąpił, ogrzał się, wyciągnął, napił, miał przemówić do kogo. Nierychło spytał co się u niego na zamku działo, — Niemka ramionami ruszyła.
— Co się tam ma dziać? — zawołała — Na Lignicę cię odbijać nie pójdą.. sił nie mają. Było was kilku na Łysego a nie zmogliście go, toć Wojewoda Przedpełk z Petrykiem się nie porwą na niego!
O żonę nie śmiał książe pytać, czekał aż sama mu coś może powie, jakoż Mina ozwała się.
— Lukierda wasza pono krzyknęła, dowiedziawszy się, że pan mąż w niewoli.. a teraz.. rada może, iż się was pozbyła... Znajdą się dworzanie co ją pocieszą...
Przemko surowo spojrzał na nią.
— Cóż się to krzywisz? — dodała — wiadomo to, że dwór męzki bardzo tę panią kocha. Przed niemi słowa na nią bąknąć nie można, gotowi bronić — na mnie tylko psy wieszają!
Przecie księżna tu was ratować nie spieszyła tylko ja...
Nazajutrz rano poszła Mina do Dorenowej, którą samą zastała. Łysy z grajkiem nie odstępującym go ani na chwilę, poszedł do niemców swoich.
Lubił się z tem łotrostwem zabawiać, jak dobry towarzysz, słuchać tłustych ich żartów, śmiać się, pić z niemi, a choć czasem którego, gdy go obraził, zbić kazał albo i obwiesić — niemcy mu tego za złe nie brali. Włóczęgi te, obce sobie, nie tak się kupy trzymali, by jeden zbyt gorąco za drugiego się ujmował.
Pół dnia tak czasem w podwórzu albo na wałach, na próżnej beczce siadłszy, grajka u nóg posadziwszy, trawił Łysy między żołdakami, dopóki mu się za Sonką Dorenową nie zatęskniło, albo drzemać nie zachciało. Naówczas grajka z sobą ciągnąc, który go poprzedzał, na zamek powracał.
Zrana Dorenowa była sama, bo chłopiec jej, synalek już spory, urwisował też między knechtami. Leżała spoczywając a niewiasty koło niej jak przy chorej chodziły, bo sługami otaczać się lubiła, aby za księżnę uchodziła.
Opryskliwa, sroga, dziwaczna, dla pokazania swej mocy, dziewki kazała chłostać, a dobrego słowa nikomu nie dała.
Naśladowała w tem Łysego, który szydził, śmiał się, a nagle potem wściekał, bił i wieszał, gdy mu innej zabrakło zabawy.
Gdy Mina weszła, właśnie trzymała dziewkę za kosę, a policzki jej czerwone świadczyły, że podniesiona ręka pół-księżnej nie próżnowała. Zobaczywszy obcą, popchnęła sługę i starszej co obok stała dała rozkaz, aby ją ochłostano.
W izbie kochanki książęcej było dosyć pokaźno, bo się świeżych łupów część jej dostała; ale nie dawno jeszcze ściany były odarte, skrzynie wypróżnione, bo przed wojną wszystko pozastawiano.
Sonka rada była i dumna ze zwycięstwa Łysego, obiecującego, że się próżny skarbiec zapełni.
Zmiarkowała Mina, że kobiecie dumnej przypochlebić się trzeba było — przystąpiła więc do niej z pokorą i wdzięcząc się.
— Wyście tu, miłościwa pani, prawdziwa księżna — rzekła. — Winnam wam tylko, że mojego pana z lochu dobyto, niechże Bóg wam za to zapłaci! Macie dobre, wspaniałe serce książęce! Wy u Henryka możecie co zechcecie!
— Pewnie, że zrobię co zechcę! — odpowiedziała śmiejąc się i podnosząc nieco Dorenowa która włosy piękne, w nieładzie rozpuszczone, zawiązywała...
— A! jakie wy śliczne włosy macie! — dodała Mina. — Nie dziw, że wasz stary głowę dla takiej piękności traci, któżby nie oszalał dla niej!
Sonka uśmiechała się i pyszniła.
— A! ty, pochlebnico! — mruczała.
— Księżno ty moja, ciebieby i królową nazwać się godziło — ciągnęła dalej niemka — bądź do końca miłosierną jakeś poczęła! Dopomóż mnie nieszczęśliwej! Mnie trzeba koniecznie mojego biednego pana wyzwolić!
— O! o! to trudno! — szepnęła Dorenowa — to trudno!
— A co dla was trudnego? jak wy mu się uśmiechniecie i pogładzicie pod brodę?
Sonka głową kręciła.
— Ziemi kawałek musi dać — rzekła — nic nie pomoże, na ziemię mój Henryk łakomy, bo mu już jej mało zostało... O! ziemi musi dać!
— Ziemia! ziemia! — zawołała Mina — co ona warta? grzywny lepsze.
— Grzywny — rozśmiała się Dorenowa — grzywny dla mnie, a dla niego ziemi szmat. Za wolność warto zapłacić...
— Grzywny dla was i dla księcia lepsze — mówiła Mina — co po ziemi, którą nieustannie strzedz trzeba a i ludzi pilnować!
— Musi ziemię dać! — potwierdziła raz jeszcze Sonka — nic nie pomoże.. zaklął się Henryk, że bez ziemi nie puści...
Pochylone ku sobie dwie niewiasty szeptać poczęły, Mina mówna, żywa i śmiała przewagę miała nad otyłą, ociężałą i nie zbyt szczebiotliwą Dorenową. Rozstały się przyjaźnie z sobą.
Gdy książe napiły, grajka wiodąc za sobą i przyśpiewując do izby powrócił a Dorenowę kazał wołać do siebie, przyszła doń wystrojona, pogładziła pod brodę, siadła na łożu i poczęła za polskim księciem przemawiać.
Książe choć podpiwszy, jedno miał ciągle na ustach.
— Ziemi musi mi dać!
Od tego nie odstępował. — Tymczasem by się pozbyć natrętnej, grajkowi usypiającemu ze znużenia, klątwami i groźbami coraz oczy otwierał.
Nie wymogła nic na nim kochanka, bo pomrukiwał ciągle.
— Ziemi i grzywien!
Skarbiec u niego bogaty, ojciec skąpy był, na kościoły nie rozdał wszystkiego, kaliski stryjek mu przysporzył mienia... Muszą dać!!
Sonka namówić chciała, aby się jakim tysiącem grzywien dał wykupić, ale Henryk ogromnym kułakiem uderzywszy o krawędź łoża, zaklął się, że bez ziemi nie będzie nic.
— Każdy z tych jeńców musi mi dać po kawałku! Ani Czeski król, ani Cesarz nie pomoże, bo ja się ich obu nie boję, dam ich pościnać, kiedy w ręku mam! Albo głodem zamorzę!
Głaskała go Sonka próżno, nie dał się ugłaskać.
Wkrótce potem wtoczył się Henryk Otyły, syn Łysego, zwyciężca, któremu ojciec zawdzięczał książąt niewolę. — Krzyknął nań, aby do Przemka szedł i oznajmił mu, że bez ziemi się nie uwolni, a i grzywien dopłacić musi.
Otyły miał mir u ojca, a sprawa obu, jedną była. Silniejszy i trzeźwiejszego umysłu był. — Głową potrząsł.
— Słuchajcieno, ojcze — rzekł powoli. — Dobra rzecz ziemi szmat wziąć i srebra.. ale jabym od Przemka wolał grzywny. Da ci kawał wielkiej Polski, niepokój kupim sobie. I on i Kaliski będą napadali, tchnąć nam nie dadzą, aby wydrzeć nazad... Jabym mu okup sowity kazał dać.. i puścił do licha...
Sonka potwierdzała.
— Dobrze mówi! rozum ma!
Ale Rogatka łajać począł ją i syna — dopiero postrzegłszy, iż się gniewu nie zlękli, złagodniał.
— Da ziemi czy nie, a żądać trzeba — rzekł. — Mów, że ziemi chcę!
Grajkowi śpiewać kazał i zaświstał nutę, którą on pochwycił.
Otyły, zwolna powlókł się do czarnej izby. Od owego dnia, gdy ich w bitwie pobrał do niewoli, nie widzieli się z sobą.
Henryk młody był, rycerską, dzielną miał postać, ale przed czasem się roztył, a ojcowskie rozpasanie trochę na nim widać było.
Przemko ujrzawszy go wchodzącego, zadrgał cały, z ławy się nie podniósł. Gniew zwyciężonego zawrzał mu w piersi. Henryk powoli szedł ku niemu.
— A no! — rzekł — wysiedzieliście już pokutę.. czas by wam do domu... Młoda żonka na was czeka! Ojciec mnie tu posyła. Chcecie na swobodę? z niewoli darmo nie puszcza nikt!
— Okup dam — rzekł Przemko krótko i sucho.
— Ojciec ziemi chce — odparł Otyły.
— Ziemi nie dam! — prędko zawołał Przemko. Będę gnił tu, a ojcowizny nie pokraję.
Henryk Otyły choć nie proszony usiadł przy więzieniu na ławie i w boki się ujął.
— A jak nazad do lochu wrzucą?
— Wola Boża — rzekł Przemko. — Wojna się raz powiedzie, drugi nie. Co jutro będzie nikt nie wie.
Otyły uderzył go po kolanie.
— Co grzywien dacie? — spytał.
Przemko zwrócił się żywo.
— Mów, co chcesz, dam, co zmogę.
Zaczął się targ między niemi. Mina stojąc w ciemnym kącie słuchała z natężoną uwagą. Stanęło na grzywien tysiącu.
— Ślijcież zaraz do Poznania, aby wam je tu przywieziono albo za granicę, nie puścimy inaczej.
— A rycerskie słowo?
— Eh! eh! słowo wiatr! — rozśmiał się Otyły. — Srebro na stół!
W tem Mina niecierpliwa wyrwała się z kąta. Ujrzawszy ją Henryk się rozśmiał, bo o niej pewnie słyszeć musiał i przypatrywał się ciekawie.
— Po grzywny do Poznania nie potrzeba! — zawołała. — Tysiąc grzywien znajdzie się i w Lignicy dla polskiego księcia!
Nie tłumacząc się więcej, przystąpiła do swojego pana.
— Gotujcie się do drogi! — rzekła wesoło. — Do jutra rana, ja okup zapłacę...
To mówiąc chwyciła zasłonę, pas ścisnęła i wybiegła drzwi za sobą zamykając z hałasem.
Od rana dla wygody przeodziała się znów po kobiecemu i pięknie jej z tem było...
Henryk Otyły wstał.
— Szatan nie baba — rzekł, — ale żeby w Lignicy dla was tysiąc grzywien znalazła! — wierzyć mi się nie chce.
W ciągu niewielu godzin, które na zamku Lignickim spędziła, Mina się już dobrze z ludźmi obeznała. Ująć sobie potrafiła kilku z niemieckiej starszyzny, rozmówiła się z kasztelanem zamkowym, poznała z ochmistrzem, dostała języka od Dorenowej.
Jak we wszystkich miastach polskich i polsko-niemieckich podostatkiem było i w Lignicy żydów, którzy wszystkiem a najochotniej pieniędzmi handlowali.
Na nich rachowała Mina, że za dobrą lichwę, grzywny dla księcia dostanie.
Dorenowa wspomniała przed nią o bogatym Joelu, kasztelan jej mówił o możnym Judzie Levi. Na zamku znalazł się wojak usłużny, stary już zażyły tu niedołęga, który wisiał przy Rogatce, choć mu się już na nic nie zdał, tylko do smagania nieposłusznej dworni.
Kulawy na jedną nogę, z okiem wybitem, ale silny jeszcze Hans ofiarował się Minę do miasta wieść, pokazać dom Joela i zaprowadzić do Judy.
Z zamku zszedłszy, powiódł ją krętemi uliczkami, w których gęsto stały dworki różne, tak nieporządnie poustawiane, żeby tu bez przewodnika nikt nie trafił.
Uliczki pełne były błota i śmiecia, kałuż, przez które gdzieniegdzie rzucona kładka chwiejąca się, przeprowadzała na drugą stronę. Dworki wszystkie były z drzewa, tęgiemi wysokiemi parkanami poobwodzone, bo żołdactwo dokazywało i broiło, musieli się więc mieszczanie mieć na ostrożności, dobre wrota stawić i parkany mocne...
Na maleńkich placykach widać było gdzieniegdzie szersze szopy, z miejską wagą targową (miednicą) z jatkami, przed któremi wisiały mięsa ćwierci, obówie, pasy i odzieże.
Na okiennicach wystających nieco leżały chleby, stały misy i żywność wszelka. Z pod nich wyglądała czasem głowa starej baby lub mężczyzny w czapce wysokiej.
Uboga ludność snująca się z rzadka, nie wiele się strojem i pozorem od wiejskiej różniła.
W kilku szynkach piwnych i miodowych słychać było pobrzękującą muzykę i okrzyki pijanych żołnierzy niemców, których tu pełno było wszędzie. Tych sporo śpiewając włóczyło się i w ulicach.
Kulawy Hans prowadził i prowadził tak daleko, że się aż sprzykrzyło niecierpliwej dziewczynie, ale co się obejrzała ku niemu, na przód wskazywał i tak dowlekli się aż do dworku ku wałom przypartego, po nad którym para drzew starych szeroko się rozpościerała.
Tu parkany mocniejsze jeszcze były niż po innych zagrodach, brama dębowa ciężka, furta i okno nad nią jak po zamkach.
Zakołatał Hans i zakrzyczał, aż nierychło coś sunąć się i chlapiąc ku furcie przybliżyło. Ciężka rozmowa trwała znów długo, nim, zamiast wpuścić do środka, nie wysunął się z furty człek chudy, mały, na pół zgięty, ubogo odziany, brudny, z rzadką brodą siwą, którą białemi, kościstymi palcami przebierał.
Nie miał on ani owej czapki rogatej, którą kazano się naówczas żydom odznaczać, ani po lewej stronie zwierzchniej sukni na piersi kółka czerwonego, jakie Synody żydom nosić nakazywały dla odznaczenia ich od chrześcjan, z któremi poufałe obcowanie było im wzbronione. — Sama twarz starego zdradzała pochodzenie wschodnie. Garbaty nos, oczy jak węgiel czarne, cały krój fizyognomji był obcy, ni słowiański ani niemiecki. Żyd zaraz się cofnąć chciał nazad do domu, gdy Mina za rękaw wiszący schwyciwszy go, zawołała.
— Przychodzę do was od polskiego księcia Przemka, który tu siedzi w niewoli. Możecie u niego zarobić wiele.
Z niedowierzaniem wpatrzył się w nią stary i cmoknął.
Miało to znaczyć, że zarobku nikt nie odpycha.
— Nu — rzekł cicho — nu?
Mina mówiła dalej żywo, lękając się, aby jej nie uszedł, bo się ciągle na furtę oglądał.
— Książę się musi z tej niewoli przeklętej wykupić, pieniędzy mu potrzeba dużo, potrzeba prędko... W Poznaniu jest ich dosyć, ale słać nie czas. Kto mu je zaraz da, dostanie dobrą nagrodę.
Juda patrzył na mówiącą, jakby chciał ją na wskróś przejrzeć.
— Tysiąc grzywien srebra potrzeba! — dodała żywo.
Usłyszawszy to Juda pochwycił się za głowę i za długie dwa z obu jej strony zwieszone siwych włosów skręty...
— Któż taką straszną summę pieniędzy mieć może! — zabełkotał.
Kulawy Hans, który się przysłuchiwał, uderzył go po ramieniu i rozśmiał się.
Juda drgnął i cofnął się.
— Kto mu pieniędzy da, — mówiła Mina, — pojedzie razem z księciem... odbierze swoje i dostanie nagrodę, — nagrodę dobrą!
— Tysiąc grzywien! — powtórzył żyd zadumany — zkąd wziąć tyle srebra! Zbierać trzeba, chodzić trzeba... żebrać trzeba! Tysiąc grzywien! Dla naszego księcia! Ten będzie każdą grzywnę brakować, każdy grosz ważyć... — patrzeć czyj on i gdzie bity... — Srebro probować!!
— Nagroda będzie książęca! dodała Mina niecierpliwie.
Nastąpiła chwila milczenia i namysłu. Oczyma Juda pytał o tę nagrodę, zdawał się wątpić o niej, a razem jej pożądać.
Mina nalegała ażeby, jeżeli chce, sam nagrodę oznaczył. Pilno jej
było.
Juda patrzał w ziemię, zżymał plecami. Wszystko to odbywało się pod wrotami, a choć układy przeciągnęły się, Juda nie miał ochoty wprowadzać niewiasty nieznanej do wnętrza.
Hans, któremu noga zbolała, sparłszy się o furtę stękał.
Dziewczyna po raz drugi domagała się o warunki.
Żyd westchnął ciężko, zaprzysiągł, że takich pieniędzy niema i nigdy ich nie miał w życiu, musiał by je chyba ściągać, szukać, pożyczać — a i tak, w całej Lignicy o tysiąc grzywien trudno było.
Mówiąc to jednak nie odchodził, nie zrywał rozmowy.
— Hans! — zawołała zniecierpliwiona Mina, zwracając się do żołnierza — prowadź mnie do Joela...
Usłyszawszy to imie Juda drgnął, zrobił minę pogardliwą.
— A! tak! tak, — zamruczał — idźcie do Joela... idźcie! czemu nie? On wam ze dwadzieścia grzywien wyszuka! Pewnie! Joel! Czemu nie! U niego pieniądze rosną jak grzyby! Idźcie do Joela!
Mina ruszyła się z miejsca, żyd śmiał się.
— Nie mam czasu do stracenia! — zawołała.
— Tysiąc grzywien z palca wyłamać! — odezwał się Juda — na całą Lignicę tyle grzywien nie znaleść! Na zamku u księcia dawno już dwudziestu nie widziano!
Mina już odchodzić miała, gdy Juda zlekka ją za suknię pociągnąwszy, oczyma Hansa ukazał. Zrozumiawszy to dziewczyna, dobyła z kieszeni kilka sztuczek drobnych pieniędzy.
— Idźcie sobie gdzie na piwo, słabej nodze waszej odpocząć, — rzekła — ja się tu z nim poradzę, a przyjdźcie po mnie!
Rad groszom, które rzadko widywał, a i piwu nie mniej, bo je lubił, Hans żywo się ruszył, zagroziwszy żydowi na odchodnem, aby niewieście nic się tu złego nie stało.
Po odejściu starego ciury, Juda wprowadził Minę do zagrody, powiódł ją podsieniami krytemi w głąb’ i izbę otworzył. —
Mina znalazła w niej dwóch w czapkach na głowach siedzących nie młodych ludzi, ciekawemi mierzących ją oczyma. Gospodarz prędko do nich coś mówić zaczął i wprzód nim z Miną zagaił rozmowę, pilno a żywo naradzać się zdał z niemi.
Dziewczyna domyślać się mogła, że się między sobą układali o coś, nie zgadzali, sprzeczali i na nowo zbliżyć usiłowali. Jej pilno było, lecz ile razy chciała zagadnąć Judę, dawał jej znak, aby czekała.
W izbie nie było nic, proste ławy i stół, a u ściany za zasłoną, jakby zwitki czy księgi.
Świecznik mosiężny dziwacznego kształtu wisiał u pułapu.
Rozmowa trzech żydów trwała dość długo, nareście jeden z nich wyszedł pośpiesznie, a gospodarz do Miny się zbliżył.
Zapowiedział jej, że grzywny z wielką biedą znaleść się mogą, ale pismo na nie pod pieczęcią książe będzie musiał dać do Podskarbiego i półtora sta grzywien nagrody i kopę kun i sukna postaw i...
Różne były dodatki.
Mina ani mówić długo, ani się chciała targować, gotową była przystać na wszystko, przyjmowała warunki, a Juda coraz nowe dokładał. Nakoniec oznajmił, że pieniędzy jutro dać nie może, bo je zbierać musi.
Dziewczyna pogniewała się, Juda złagodniał i po długich a nudnych sporach z nim, wybiegła nareście. Hans śpiący czekał na nią w bramie. Siedział na ziemi, plecami o parkan oparty.
Spieszyła na zamek tryumfująca i szczęśliwa.
Tym czasem Juda inną drogą przemykał się na zamek także do Dorenowej, z którą był w dobrych stosunkach. Szło mu o to, ażeby książe, który mu kilkaset grzywien zawinił, pozwolił je strącić w wypłacie.
Ofiarował za to ulubienicy pierścień, lecz Łysy na pierwsze o tem wspomnienie by miał dług swój płacić, zaklął się, że prędzej żyda powiesić każe, niż mu jedną odda grzywnę.
Mina Przemkowi wiadomość pocieszającą przyniosła śmiejąca się i dumna.
— Patrz, — zawołała — kto z nich o tobie pamiętał? Ktoby to zrobił dla ciebie? Mnie nie komu winien będziesz swobodę!
Przemko ściskał ją wdzięczny i uradowany, chciał się jednej godziny ztąd wyzwolić, ale czekać było potrzeba aż się grzywny zbiorą, Juda zaś zwlekał umyślnie, aby pokazać, że nie łatwo o nie było.
Łysy cieszył się, iż grosza dostanie, którego zawsze łaknął, grajkowi swemu rozkazując grać i śpiewać wesoło.. gdy sam świstając popijał.
Nazajutrz rano Judy długo nie było, a przyszedłszy klechę z sobą przyprowadził naprzód dla spisania karty, na której Przemko miał swą pieczęć przyłożyć.
Pismo łacińskie musiano Judzie tłumaczyć i pokazywać, gdzie co stało, aż zawierzył, iż pargamin tak jak chciał był spisany.
Przemko grzywien brać, ani liczyć nie chciał, kazał je wprost do Łysego nieść i płacić.
Tu już Henryk Otyły, Dorenowa i kilku starszych urzędników czekali chciwie na pieniądze.
Nie bardzo ochotnie Juda się poniósł z niemi.
Łysy byłby pewnie trudności robił o każdą sztukę i wagę, gdyby na gwałt nie potrzebował tego zasiłku.
Widok pożądanego srebra rozbroił go. Nie dając tknąć ani synowi, ani temu, który się u niego Podskarbim nazywał, sam worki do łóżka pościągał i pochował je śmiejąc się, drżąc, żyda łając, Sonkę całując, dolewając do kubka, a grać rozkazując na schwał.
Razem z Przemkiem co było na zamku polskiego rycerstwa uwolnionem być miało — radość więc i ruch w podwórcu był wielki; gdy jeńcom o tem oznajmiając, puszczono ich na swobodę...
Nie świetny jednak wcale orszak, miał towarzyszyć powracającemu do Poznania księciu. Ci, co z tamtąd wyjeżdżali we zbrojach kosztownych, z przyborem rycerskim, odarci ze wszystkiego, ledwie łachmanami okryci wyszli z rąk zwyciężcy. Nikt lepiej nad wojaków Łysego do gzła odzierać nie umiał. Nie wyprosił się tam nikt, ziemianie zamożni szli teraz jak żebracy w opończach, które im z łaski rzucono. O konie też swe nie śmieli się upominać. Dla księcia najlepszego wierzchowca z pod czeladzi, która z Miną przybyła, wybrano. Inni u mieszczan i żołnierzy marchy pokupowali na porękę, bo grosza nie mieli.
Choć późno już było, gdy wszyscy więźniowie stanęli do drogi gotowi, Przemko chciał zaraz jechać ztąd precz — Łysy dopominał się, aby z nim przepił na zgodę.
Trzeba było przystać na to.
Upokorzony, blady wszedł do izby Przemko. Łysy, jak zawsze leżał na swym barłogu, Sonkę mając po jednej stronie, gęślarza po drugiej, wesół aż do szaleństwa i na pół pijany.
Zobaczywszy księcia, pierwszy mu się pokłonił.
— Zgoda z wami! — krzyknął. — Zgoda! ale drugim się takiemi blaszkami i łupinami ladajakiemi wykupić nie dam. Szczęście masz, że Sonka i Henryk wstawili się za tobą.
Nie waż-że się drugi raz przeciw mnie, bo źle będzie.
Przemko mruknął coś niewyraźnego, a w tem mu kubek podano.
Łysy rękę wyciągnął aby potrącić z nim o swój z którego się wylewało, bo się trząsł cały.
— Dziewkę masz dobrą — odezwał się — hę! i niczego, a wszelako ona mojej nie równa. Patrzno, co to za kąsek!!
I pod brodę ją ująwszy, podniósł Dorenowej twarz, aby się jej lepiej mógł przypatrzeć. Niezawstydziła się bynajmniej pyszniąca się sobą niewiasta i śmiała zalotnie... Gęślarz począł śpiewać pieśń, ułożoną na pochwałę książęcej kochanki.
Wesołość ta bezwstydna męczyła Przemka, który radby się był co najprędzej ztąd uwolnić. Odezwał się więc do Łysego.
— Pozwólcie mi was pożegnać, boć mi do domu, spocząć pilno. Dosyćem się poniewoli u was w Lignicy wysiedział.
— To jedź! jedź! z Bogiem! — odparł Rogatka — pamiętaj tylko drugi raz mi w ręce nie wpadnij.. bo skórę zedrę!
Zaczął się śmiać. Przemka groźba oburzyła.
— Wyście bezpieczniejsi od nas — mruknął — bo z pod Skorulca zawczasuście zemknęli!
Łysemu dziko zaświeciły oczy.
— Ej! ty! — wrzasnął — jeszczem ci ja buty nie przytarł?
Sonka głaszcząc go ułagodziła, głową tylko wahał.
— Zmykajże i ty lepiej drugim razem — zawołał. — Mnie tam staremu nie było co robić, kiedym syna pewny był!
Książe się skłonił, szeroką dłoń tłustą i nabrzmiałą wyciągnął doń Łysy, ścisnęli ręce i tak się rozstali.
W podworcu ludzie i konie już stały. Przemkowi, gdy swoich zobaczył tak nędznych, poranionych, odartych, łza się zakręciła w oku.
Skinął na nich, nie przemówili nawet do siebie.[11] bo dokoła ćma ciurów obiegła ich, przedrwiewając z tego orszaku tak nędznego.
Co konie starczyły, pospieszył Przemko z Lignickiego zamku, a gdy od wrót odjechali dalej w pole, dopiero swobodniej odetchnął, obejrzał się za siebie, a z oblicza mu znać było, że o zemście myślał.
Dniem i nocą przerzynając się przez kraj w większej części spustoszony, spieszył książe do Poznania, gdzie się go wcale nie spodziewano jeszcze.
Wojewoda i starszyzna więcej rachowali na kaliskiego księcia niż na inne środki oswobodzenia i zdumienie było wielkie, gdy się jednego ranka Przemko u wrót ukazał.
Po zamku rozległo się wołanie, wybiegli kto żył.
Mina, która wyzwoliła swego pana, jechała obok niego, kryć się nie myśląc. W jednej chwili podwórca się niewiastami, czeladzią, ludem napełniły.
Orcha dała znać Lukierdzie, która pod wrażeniem jakiemś jej samej nie zrozumiałem, wybiegła też na męża spotkanie.
Zsiadając z konia, ujrzał ją stojącą, zarumienioną nieco z podniesionemi ku sobie rękami. Wzruszoną była, łzy jej ciekły.
Przemko postrzegł to, ale oznaka przywiązania nie dotknęła go. Nierychło wszystkich obdzieliwszy powitaniami, przystąpił do Lukierdy.
Wyraźnie okazana oziębłość, miała czas jej serce ostudzić, cofnęła się zawstydzona ku drzwiom, a gdy książe zbliżył się do niej, witała go już tak zmięszana i nieśmiała jak dawniej.
Tymczasem ci co z księciem wrócili, rozpowiadali ciekawym kto go i jak uwolnił, komu był winien, że go dłużej w gniłym lochu nie więziono.
Mina urosła w oczach wszystkich, i ci, co jej cierpieć nie mogli, wdzięczni byli, podziwiając jak śmiało i szczęśliwie sobie poczęła.
Przemko powróciwszy swobodny, już tylko gniewem wrzał i odgrażał się zemstą na Łysego.
Wieczorem duchowni, panowie, ziemianie bliżsi, do których doszła wieść o powrocie, zbiegli się na powitanie pana, któy[12] hojnie i wesoło gości przyjmował.
Rozpowiadano sobie o tej bitwie, w której książe ze swemi siłami bił się najdzielniej i temu właśnie winien był, że w środek nieprzyjaciela zapędziwszy się, został przezeń otoczony.
Świadczyli uwolnieni, że rycerstwo polskie walczyło dzielnie, a niemcy mu nawet sprawiedliwość oddawali.
Przy tej wieczornej uczcie Lukierdy już nie było. Zamknięta z Orchą płakała nad sobą i nad tem przyjęciem pogardliwem jakiego od męża w obec dworu całego doznała.
Dla zwiększenia jeszcze jej smutku wpadła złośliwa Bertocha z opowiadaniem gadatliwem i pełnem pochwał dla Miny, która dla pana swego nie wahała się na koń wsiąść, i z Łysym zbójem ząb za ząb się ujadać.
Sławiła ją i przywiązanie jej do księcia, aby Lukierdzie gorzkie łzy wycisnąć.
Orcha w końcu oburzona, musiała napastliwą wypchnąć gwałtem za drzwi.
Zostawszy same, na nowo płakać zaczęły.
— Mnie tu już nie żyć, mnie tu nie wyżyć! — łkała Lukierda — jam tu i sługi nie warta.
Urąga mi się czeladź, wyśmiewają się dziewki, mąż gardzi... Gdybym skrzydła miała, poleciałabym ztąd precz, a! precz!.. poszłabym gdybym mogła, pieszo do dziada, na świata koniec, do ubogiej jakiej chaty, byle spokój znaleść i sromu nie znosić...
Orcha tuliła ją, ale słów na pociechę brakło. Lata nie przynosiły nic, oprócz nowych boleści.
Maleńka tylko garstka ludzi litościwszych szanowała i bolała nad biedną. Do tych należał Zaręba z nieodstępnym druhem Nałęczem. Oba oni, choć chcieliby byli zbliżyć się do księżnej, aby jej w czem posłużyć i przynieść pociechę jaką, lękali się na siebie i na nią ściągnąć oczów.
Bertosze tylko tego było potrzeba, aby Lukierdę o co obwinić mogła.
Gotową była drzwi im otworzyć, wprowadzić, pośredniczyć, aby zaskarżyć i zgubić.
Zaręba, który od pierwszej chwili gdy ją ujrzał, gorąco był w księżnie rozmiłowany, choć się z tego nie zwierzał nikomu, oprócz Nałęcza, nie śmiał się zbliżyć do niej, Orchy nawet unikając, i śledząc tylko zdaleka lub przez drugich podszeptując przestrogi.
Zręczny dosyć, niedając znać po sobie, iż księżnę miał na myśli ciągle, posługiwał się tak innemi, aby jej dopomódz, sam zawsze kryjąc się za nich.
Orcha jedna domyślała się w nim tej życzliwości i rada była, że się choć jedna dusza przyjazna znalazła na dworze, ale i ona z obawy posądzeń, unikała od Zaręby. Prawie cały dwór zresztą trzymał z Bertochą i Miną, które go sobie różnie ujmować umiały.
Spisek na pozbycie się zawadzającej wszystkim piastunki dojrzewał.
Mina zapowiadała od dawna, że ona się na służbę do księżnej dostać musi... Mówiąc to mrugała oczyma i dawała poznać jak służyć jej będzie!
Kilka razy już o to księcia zagadywała.
— Co ja mam siedzieć w dziurze jakiejś, kryjąc się na zamku? Czemubym nie mogła przy księżnie być i z nią razem..? Nie potrzebowałbyś do mnie się wykradać po kryjomu?
Książe nie odpowiadał na to. — Lękał się stryja Bolesława i bystrego oka jego i ludzi, co mu o wszystkiem donosili.
Stryj sam i przez duchownych napominał go razy kilka o Lukierdę. Dopóki on żyw był, musiano ją szanować i oszczędzać, bo stary stawał w jej obronie.
Z jego porady i ramienia dostał się na dwór Przemysława Lektor (Pater spiritualis) ks. Teodoryk, człowiek uczony, gładki, przypodobać się umiejący. Ten miał, zyskawszy serce księcia prowadzić go na lepsze drogi.
Wybór człowieka zdawał się bardzo szczęśliwy.
Mistrz Teodoryk z Włoch powracał, umiał wiele, nadewszystko przypodobać się komu tylko chciał. Uczonością zyskiwał sobie duchownych, uprzejmością ziemian, łatwością w obejściu się z nim samego Przemka, któremu czytywał niekiedy dobierając rzeczy takich, aby go one rozrywały... W sprawach sumienia nie był też surowym do zbytku, wiele rzeczy nie widział, gdy nie było potrzeba.
Ambitny i wysoko patrzący, choć niemcem był, a naówczas już cudzoziemcy się rzadziej na wyższe dostojeństwa kościelne dostawali, i języka krajowego się nauczył i umiał niemal za polaka uchodzić.
Choć kraju nie lubił, choć do Niemiec wzdychał, nie wyrwało mu się
nigdy co by go zdradzić mogło.
Obłuda w pozorniejsze szaty nie mogła się przybrać. Kochali go wszyscy, winszując panu, że takiego ojca duchownego pozyskał.
W obcowaniu też najmilszym był człowiekiem; zawsze wesół gniewać się nie umiał, nikomu nie okazywał niechęci, żadnego uczynku ostro nie zganił, każdy wytłumaczyć umiał. — Zdawał się samą miłością ewangeliczną.
Pięknej postawy, twarzy urodziwej, małych ustek ledwie widocznych, najczęściej uśmiechniętych, odziany starannie, do wszelkich usług gotowy, nie wzdragał się za kapelanów mszy czytać, za ks. Tylona pisarza kaligrafować, dla gości zabawienia do stołu usiąść, i w poselstwie pójść, choćby najprzykrzejszem było.
Księciu Bolesławowi zdało się, że człowiek tak łagodny na Przemka wpłynie, z którym siłą nic się uczynić nie dawało.
Ks. Teodoryk posłannictwa swego podjął się ochotnie, na dworze się rozgościł i wszystkich rychło jednał sobie. Potrafił Miny nawet nie narazić, udając jakoby nie wiedział kim była, Bertochę sobie pozyskać, Orchę przekonać, że księżnej życzył dobrze i bolał nad jej losem, spodziewając się polepszenia jego. Po cichu tłumaczył jej to, że dla dobra Lukierdy, nie godziło mu się zbyt jawnie brać jej stronę... Pokryjomu i cicho przestrzegał gdy co groziło.
W ciągu kilku miesięcy zdawał się być jednym z największych mocarzy na dworze. Nikt się bez niego obejść nie mógł, chwalili go wszyscy, on też każdego.
Po powrocie księcia on pierwszy przyszedł Bogu dzięki składając iż dobrego pana wyzwolił.
Opowiadał potem jak wszyscy tu łzy leli po nim, modląc się za jego oswobodzenie, ile mszy na tę intencję odprawiało się w zamkowym kościele, jak lud pospolity jęczał i t. p.
O Minie, która tego wyzwolenia narzędziem była, nie wspomniał wcale ks. Teodoryk, bo nigdy o niej nie mówił z kisięciem...
Przemko w zapale pierwszej chwili, napomknął otwarcie iż jej był winien uwolnienie, czego Teodoryk zdawał się nie rozumieć. Wyrwało mu się też jakieś wyrażenie o Lukierdzie niepochlebne, ale i to przeszło nieposłyszane przez ojca duchownego.
Teraz położenie Lektora coraz się trudniejszem stawało, Bolesław kaliski nalegał nań, aby powagą swą przejednał i zbliżył małżonków. Ks. Teodoryk szeptał, że to wymagało czasu.
Nie czynił nic.
W kilka dni na rozmowie z nim, Przemko znowu na Lukierdę rzucił słowo niechętne.
Lektor westchnął.
— Miłościwy panie, księżnej o nic obwinić nie można — rzekł. — W otoczeniu jej, bliżej stojące osoby, wpływ może na nią mają nie dobry...
Możnaby sprobować sługi jej odmienić?
— Jedną starą piastunkę chciałbym oddalić — odezwał się książe. Ta ją od wszystkich odstręcza, o Szczecinie prawiąc i karmiąc w niej tęsknotę.
Ale tak czy inaczej otoczona, nigdy mi ona przychylną nie będzie — dodał Przemko.
Ks. Teodoryk ośmielił się temu zaprzeczyć.
— Serca ja od niej nie potrzebuję — rzekł książe — lecz nie chcę by ludzie rozpowiali[13] żem jej niemiły...
Piastunka stara, nad jej losem boleje, drudzy ją też mają za nieszczęśliwą — wygnać babę potrzeba.
— Miłościwy panie — szepnął ks. Teodoryk — wypędzić ją, aby po świecie nosiła, co w domu zostać powinno — zły sposób. Chyba sowicie obdarzoną oddalić, aby wdzięczną być musiała.
Książe przerwał nie miłą rozmowę.
Wieczorem u Bertochy głośno już mówiono i cieszono się z tego, że Orcha precz pójść musi. Zaniosła wiadomość tę do Miny przyjaciółka.
— Na miejsce piastunki ja tam pójdę, — zawołała Mina żywo. — Struję jej tak życie, że się łzami udusi... Ona tu niepotrzebna!...
Dwie kobiety naradzać się poczęły nad przyszłością. — Przemka potrzeba było do reszty od niej odstręczyć — a potem...
— Może Mszczuj pomorski żyć z mniszką Fulką, — wołała Mina, — Łysy trzyma Dorenowę, nic im nikt nie śmie rzec, czemu by Przemko nie miał żyć ze mną?
Z niewoli u Rogatki wróciwszy Przemko, lat kilka spoczywał, zemstę w sobie karmiąc i starając się wzmódz w siły.
Gdy w niewieścich komnatach baby przeciw nieszczęśliwej Lukierdzie spiski knowały, książe zupełnie dla niej zobojętniały, myślał o czem innem. Żony nie widywał prawie.
Chociaż wygnanie Orchy postanowione się zdawało i Bertocha o nie nalegała, książe nie wydał rozkazu i wszystko po staremu zostało.
Obawiał się może skarg żony i poróżnienia z jej rodziną, zwłaszcza z Mszczujem, który mu się już wówczas obiecywał, odkazać Pomorze, a nawet ze stryjem ujmującym się za Lukierdę.
Lata upływały na tem męczeństwie powolnem biednej ofiary, a Przemysław nie zdawał się ani go widzieć, ani dbać o nie.
On i Bolesław marzyli o jednem, o wielkiem państwie, które dla Przemka się przepowiadało.
Obok tej myśli zaprzątającej ich, czemże były domowe niesnaski i swary niewieście?
W następnych latach Bolesław pobożny[14] zlecił synowcowi strzedz swoją dzielnicę, wychodząc przeciw nienawistnym brandeburczykom, Ottonowi Długiemu, który mu ziemię wydzierał, a sam do Czech i do Cesarstwa ciągnął.
Wprędce potem zmarł w Kaliszu ów Bolesław, co mu był opiekunem i drugim ojcem, a dzielnicę swą umierając przekazał.
Było to pierwsze wzmożenie się, wzrost potęgi Przemysława.
Jolanta, wdowa po księciu starym, pospieszyła do siostry Kingi, aby z nią razem resztę życia spędzić w spokojnym klasztorze.
Po śmierci stryja, Przemko się uczuł swobodniejszym. Dojrzewał też i duma a chęć wielkiego panowania w nim rosła.
Przewidywał już chwilę, gdy będzie najsilniejszym z polskich książąt; inni się coraz rozdrabiali, jemu przypadały osierocone dzielnice.
Nim się jednak ziściły te nadzieje, Przemko raz jeszcze miał być wystawionym na ciężką próbę, padłszy ofiarą tych rozbojów książęcych i zdrad, które naówczas były chlebem powszednim.
Cioteczny brat jego, z siostry ojca urodzony Henryk, którego jakby na szyderstwo Prawym i poczciwym zwano (Probus), poszedł w ślady Rogatki i innych swych powinowatych. — Pod pozorem wspólnej narady, dla oparcia się nieprzyjacielowi, zaprosił wszystkich książąt do Baryczy.
Gdy wezwanie to przyszło do Poznania, Przemko bez namysłu do drogi się kazał sposobić.
Świetnie i pańsko, jak zawsze chciał wystąpić. Benjamin, ówczesny Wojewoda Poznański, Tomisław kasztelan, pamiętni nieraz wypróbowanej złej wiary książąt Ślązkich, podróż tę odradzali.
Nadjechał za niemi i Teodoryk i Wincenty kanclerz Poznański, prosząc pana aby się wymówił od zjazdu w Baryczy.
Naleganie to właśnie Przemkowi, który wolę swą chciał utrzymać, a nieustraszonym się okazać, nie było do smaku.
— Zaprawdę — rzekł — są to babskie strachy! Jesteśmy z Henrykiem w powinowactwie i przyjaźni, nicem mu nie winien.. Dla czegobym ja nie miał jechać, gdy inni jadą?
— Wątpliwa to, czy się tam inni udadzą — odparł Wojewoda — Ślązakom nikt nie wierzy.. Nie przebierają oni w środkach, dali dowody tego, iż zdradzić dla nich niczem, byle coś zyskać na zdradzie.
Książe się śmiał z przestróg. Obawy zdawały mu się płonne. Postanowił jechać do Baryczy i odwieść się nie dał od tego. Co najdzielniejsze rycerstwo i najświetniejszy dwór wyznaczył do swego boku. Zaręba i Nałęcz jechali z drugiemi, choć pierwszemu w podróż się wybierać nie bardzo chciało.
Od owego turnieju, a potem zniechęcony do księcia tem, że się źle z żoną obchodził, Zaręba coraz się na niego dąsał więcej.
Bertocha i Mina dowiedziawszy się o podróży księcia, zmawiały się już, aby z niej korzystając, nienawistnej pozbyć Orchy. Zaręba pilno przez dziewczęta wywiadujący się o tem co się na dworze Lukierdy działo, miał już przeczucie, iż się tam zamach jakiś przeciw niej gotował... Pragnął zostać na straży, aby zapobiedz temu.
Gdy mu zapowiedziano, by się do drogi gotował, przyjął to niechętnie i szedł sam do księcia wymawiać się od podróży.
Przemko czuł dawno niechęć jego ku sobie, choć jej niczemu innemu nie przypisywał, tylko turniejowi. Dumnym był nadto, aby się go starał przejednać.
Gdy dosyć niezręcznie Zaręba się począł nie dobrem zdrowiem i niepokaźnym koniem wymawiać, książe spojrzał nań ostro i rzekł:
— Rozkaz dany nie może być zmieniony... Służba u mnie posłuszną być musi.
Nie rzekłszy słowa oddalił się Zaręba, bo wyboru nie było, lub dwór porzucić, czego nie chciał, albo wolę pana spełnić.
Rozpaczając prawie, stanął przed druhem Nałęczem, czekającym co przyniesie z posłuchania.
— Na złość mi jechać z sobą każe — odezwał się. — Rady niema na to.. A że baby coś knują i mojej pani krzywdę jakąś wyrządzą, tegom pewny. Gdybym tu był.. Kto wie? niedopuściłbym może. Dałbym życia kawał, aby tu pozostać...
Nałęcz niebardzo wierząc w przeczucia, uśmiechał się.
— Tobie bo się roi zawsze coś z tej głupiej miłości, która ci się na nic nie zdała — rzekł. — Ileż to lat te baby coś knują, a ty podglądasz, przecież nic nie zrobiły.. Pana się boją, bo choć jej nie kocha, a krzywdy wyrządzić nie da... Bodaj i Minie...
— On! on! — przerwał Zaręba. — Ja go lepiej znam niż ty. Gdy się co stanie, słowa nie powie. A co ona go obchodzi! Dawniej się na stryja oglądał, dziś radby może pozbyć się tej, aby sobie szukać królownej? Pochlebcy mu w to dmą, że mógłby i Cesarską dziewkę zaślubić...
Posprzeczali się z Nałęczem, który nie wierzył niczemu, a Zaręba przy swojem stał, iż coś złego się gotuje.
Wybrali się nazajutrz radzi czy nie z księciem do Baryczy, pocztem wielkim i wspaniałym.
Tegoż wieczora, ledwie księcia nie stało, między babami w istocie żywa się krzątanina jakaś tajemnicza poczęła.
Bertocha latała do Miny, ludzi jakichś kryjomo na zamek sprowadzono, przygotowania jakieś czyniono nie zwykłe.
Nad wieczór siedziała w izbach swych księżna Lukierda, zaniepokojona nieco wyjazdem małżonka. Chociaż rzadko go u siebie widywała, bytność jego na zamku była dla niej rękojmią bezpieczeństwa, czuła, że w jego obecności żaden gwałt popełnionym być nie może, a do tego już przyszło, że się i przemocy obawiała.
Bertocha coraz zuchwalszą się stawała, odgrażała się i szydziła jawnie. Ze starą Orchą gryzły się i łajały w obec księżnej.
Wśród tej pustki i ciszy, na zamku pod wieczór trwoga jakaś ogarnęła ją, starej Orsze na chwilę oddalać się od siebie nie pozwoliła. Piastunka napróżno uspokoić się ją i rozerwać piosenkami ulubionemi starała.
Po wieczerzy księżna rozpoczęła w swojej izbie modlitwy, Orcha wysunęła się na chwilę, jak mówiła.
Łzawe to było nabożeństwo nieszczęśliwej sieroty, skazanej na samotność wśród wrogów. Trwało ono zwykle długo, a po niem księżna, doczekawszy piastunki, szła do łoża. Orcha u nóg jej miała posłanie i nie opuszczała nigdy.
Dnia tego modlitwa trwała może dłużej niż innych, noc już była, gdy Lukierda wstała i zdziwiona postrzegła, że piastunki jeszcze nie było. Godzina, o której wracała przeszła dawno, księżna niespokojna wychyliła się na podsienia.
Tu gromadka niewiast stała około Bertochy, jakby na coś oczekiwała. Lukierda nie rada odzywać się do nich, nie zapytawszy o nic, drzwi zamknęła, czekała.
Orchy nie było. Noc już była późna. Weszła nareście Bertocha z miną
zuchwałą, nadętą.
— Cóż to pani do snu nie idzie? — zapytała.
— Orchy nie ma — drżącym głosem odpowiedziała Lukierda.
— Albo to bez niej posługi brak! Ona przecież nie jedna! — burknęła niemka.
— A gdzież ona jest?
— Albo ja za nią chodzę? czy ja wiem? Ona mnie ja się jej nie pytam...
Obawa coraz rosła większa. Zapłakana, łamiąc ręce, zbliżyła się księżna do swej nieprzyjaciółki.
— Na miłość Chrystusa Pana! Każcie jej poszukać! Co się z biedną moją stało? — rzekła płacząc.
— Gdzie się ludzie mają za nią po nocy rozbijać — zawołała Bertocha.. Cóż to? Na zamku ją przecież nie zabito, a starej nikt nie porwał.. Legła gdzie pijana i śpi...
W rozpaczy Lukierda rzuciła się na siedzenie zachodząc od łez, a Bertocha krzycząc i szydząc, wyszła drzwiami trzasnąwszy.
Biedna stara piastunka więcej już wrócić nie miała.
O mroku wychodzącą od księżnej w ciemnym zakącie podwórza porwali nasadzeni ludzie, usta jej zawiązali i wyciągnęli precz z zamku. Co się z nią później stało? wywieziono ją czy zabito, nie wiedział nikt oprócz tych, którzy milczeli, nie przyznając się do niczego.
Lukierda całą noc spędziła siedząc na ławie i oczekując piastunki.
Błagania, aby jej szukano były próżne. Bertocha gwałtem się do sypialni wdarłszy, na jej miejscu spać się układła. Dwom służebnym kazała zostać przy drzwiach, — obejmowała panowanie...
Na księżnę zważała tak mało, jakby nie ona nad nią, ale Bertocha panowała tu samowładnie. Lukierda mogła tylko skarżyć się przed kimś, lecz starszyzna, która pozostała na straży zamku, cała była po niemek stronie.
Gdy na pierwszą mszę ranną zadzwoniono, spłakana pani zerwała się co prędzej narzucając na siebie płaszcz. Chciała iść do kościoła, spodziewając się tam zastać ks. Teodoryka, który z księciem nie jechał. Przed nim lub jednym z duchownych żalić się chciała nieszczęśliwa. Nie wątpiła już, że starej piastunce coś się stać musiało.
Ks. Teodoryk w istocie znajdował się w kościele, ale w ślad za księżną pobiegła Bertocha wprost do zakrystyi. Zaraz po mszy zaprosiła do siebie Lukierda Lektora. Ten przyszedłszy znalazł tu już stojącą w progu i narzucającą się ciągle niemkę.
Księżna ze łzami w oczach zaczęła przed Teodorykiem żale rozwodzić. — Ten słuchał z politowaniem dwuznacznem, zakłopotany, starając się ją uspokoić.
Wtem Bertocha, wtrąciła się do rozmowy, głosem krzykliwym, nie zważając na panią.
— Niewielka szkoda, żeśmy się pozbyli baby pijaczki i czarownicy — Niema co za nią przepadać. — Co za dziw, że zginęła gdzieś? Polazła po nocy, zatoczyła się gdzieś w rów i utopiła pewnie...
— Orcha nigdy pijaną nie była! — zawołała księżna.
Zamiast odpowiedzi niemka się urągliwie śmiać poczęła.
Ks. Teodoryk słuchał milcząc ze spuszczonemi oczyma, pół gębkiem potem przyrzekając, że się postara aby Orchy szukano.. Ale z mowy jego poznać było łatwo, że sprawy zbyt do serca nie weźmie, a z nikim się o nią zadzierać nie zechce.
Służba żeńska głośno tymczasem objawiała, że się czuje obrażoną, jakby tu jedna stara piastunka godna była zaufania. —
Lukierda spokoju nie miała od swych kobiet. Wchodziły, wychodziły,
narzekały, Bertocha śmiała się dodając, że choćby na nie skargi poszły do pana, wszystko to na nic się nie zda.
Męczeństwo biednej pani od dnia tego straszniejszem się jeszcze stało. Rządziły tu sługi nie ona. Bertocha wszystkim rozporządzała, objęła panowanie, starając się jak najboleśniej dokuczyć swej ofierze...
Lukierda jednem milczeniem pogardliwem mogła odpowiadać na to.
W ciągu dnia ks. Teodoryk, starając się okazać czynnym, kilka kroć z duchowną pociechą przybywał. Zaręczał, że czynił co tylko było można dla wyszukania piastunki, że zamkowy dozorca wysyłał ludzi, trzęsiono po okolicach i w mieście, ale śladu żadnego nie znaleziono.
Byli tacy, co utrzymywali, iż późnym wieczorem widziano kobietę jakąś przez most idącą, która słaniała się, zataczała i do wody wpaść miała.
Było to kłamstwem wierutnem, gdyż Orcha z obawy gwałtu jakiego, nigdy za wrota nie wychodziła.
Bertocha szydząc powtarzała, że ją szatan porwał pewnie, gdy przyszła na nią godzina, bo taki zwykle czarownicom koniec bywa.
Wkrótce zaszła w usłudze około księżnej zmiana większa jeszcze.. a najboleśniejsza dla niej.
Razem z Bertocha weszła niby dla posługi Mina, od progu mierząc Lukierdę mściwemi oczyma złości pełnemi.
Księżna widywaną przez okna ulubienicę męża łatwo poznała.
Niemka korzystała ze zręczności od dawna wyczekiwanej, aby tu zająć miejsce przy pani i napaść oczy widokiem swej ofiary.
Nie śmiała jednak zbliżyć się do Lukierdy, której wzrok ją odepchnął. Przeszła się po komnacie nucąc sobie półgłosem i rozmawiając głośno z Bertochą, jak gdyby sama tu była.
Działo się teraz co one chciały.
Przynoszono jedzenie takie umyślnie, aby go księżna w usta wziąć nie mogła, znęcały się nad nią śmieszkami, nadskakiwały pozornie, aby jej usłużnością dokuczyć.
W nocy Lukierda nie śmiała się do snu położyć — siedziała na ławie drżąc i nie mogąc zmrużyć oka.
Skargi przed ks. Teodorykiem nie miały żadnego skutku. Lektor starał się przed księżną sługi obwinione tłumaczyć i umniejszać ich winę.
Ratunku nie było nigdzie!
Tych, coby się może ujęli, trzymano umyślnie zdala.
Postawiona na straży przez Bertochę dziewczyna i Komornik przychodzących odprawiali odedrzwi tem, że księżna nikogo widzieć nie chciała i puszczać nie dozwoliła.
Oprócz tych stróżów bezlitośnych więcej nikogo nie widziała Lukierda.
Dni kilka się tak przewlekło, gdy ranka jednego powracając z kościoła księżna usłyszała na zamku wrzawę połączoną z lamentami i płaczem. Nie wiedząc co się jeszcze straszniejszego stać mogło nad to co było — przerażona postradała prawie przytomność.
Zamek rozlegał się wołaniem i wyrzekaniem.
Wszystkie sługi odbiegły księżnę.
W dziedzińcu widać było ludzi łamiących ręce i rzucających się na wszystkie strony, zbrojącą się załogę, wydających rozkazy dowódzców... Zamykano wrota...
Starszyzna otaczała dworzec biskupi. Widocznem było, że wypadek jakiś groźny trwożył wszystkich...
Lukierda mimowolnie pomyślała, iż mężowi jej coś stać się mogło.. O niej zapomnieli tak ludzie, jakby jej na świecie nie było. Prześladujące ją nawet niemki zbiegły, widziała je zawodzące i rozpłakane w podwórzu.
Wynijść nie śmiała, aby pytać, drżące usta powtarzały jakąś modlitwę, a spłakane oczy nie widząc nic po izbie smutnej błądziły. Wrzawa i bieganie nie ustawało, do niej nie przychodził nikt.
Przeszła tak godzina objadu, a o niej zapomniano. Gdy już osłabła dyszała ledwie, nie rychło zjawił się ks. Teodoryk z twarzą pochmurną i czołem zasępionem.
Zaledwie mogła słabym głosem zapytać go — jakie nowe nieszczęście ich spotkało.
— A! nieszczęście wielkie! — zawołał Lektor. — Przewidywaliśmy je wszyscy, pragnąc pana naszego odwieść od tej podróży. Niegodziwy Henryk pochwycił w Baryczy Lignickiego, Głogowskiego i naszego księcia, bo więcej żaden nie przybył. Odesłano ich na zamek do Wrocławia więźniami.
Grozi zbój, że żadnego z nich nie wypuści, dopóki mu się nie wykupią ziemią.
Lukierda nie zrozumiała może całej grozy tego wypadku, wiadomość prawie ją uspokoiła. Przemko żył i życie jego nie było w niebezpieczeństwie.
— Więc niech da tę ziemię! — zawołała...
Ks. Teodoryk głową potrząsł.
— Znam dobrze księcia, — ozwał się — ziemi on nie ustąpi. Woli być więzionym, niż dobrowolnie uszczuplić dzielnicę.. O zdradzie tej dano już znać Leszkowi i Mszczujowi, nieochybnie przyjdą mścić się za nią na ziemi Henryka, na Wrocławiu.
Księżna zamilkła — Lektor obiecywał, iż wszystko rychło i dobrze skończyć się musi, bo Bóg zdradę ukarze.
Nie wiele to nieszczęśliwą mogło obchodzić, widziała tylko pogorszone położenie swe, przedłużone osamotnienie bezbronne...
Mogła trwać niewola aż do wyczerpania sił i życia. —
Nikt zresztą teraz nią się nie zajmował, myślano o księciu i o niebezpieczeństwie na jakie pod nieobecność jego Poznań był wystawiony.
Wojewoda Benjamin, Tomisław kasztelan, urzędnicy i panowie zbierali się myśląc tylko o obronie ziemi.
Ochłonęli jednak wprędce dowiadując się na pewno, że Mszczuj, który Przemysława sobie za następcę przybrał, ruszył się przeciwko Henrykowi a i Leszka się spodziewano. Niepoczciwa zdrada oburzała wszystkich, nie było już wiary, bezpieczeństwa, ni prawa, ni pewności pokoju.
Na wiadomość o powtórnem uwięzieniu księcia, Mina porwała się chcąc bieżeć do Wrocławia...
Zdało się jej, że jak z Rogatką da sobie radę z drugim Henrykiem.
Trzeciego dnia pożyczywszy pieniędzy w kilka koni puściła się wprost na Wrocław, ale powróciła niebawem z niczem. Odpędzono ją precz od miasta i z tego co miała odarto.
Dowiedziała się tylko, że książe siedział na zamku osobno, bo Probus uwięzionych porozdzielał i zamknął tak, że do nich nawet księdza nie puszczano. Mina z gniewem w sercu bezsilnym wróciła.
Los księżnej nie zmieniał się. Wystawiona na znęcanie się niepoczciwych sług, które tem więcej dokuczały jej im cierpliwiej to znosiła, zeszła do tego stopnia odrętwienia, co z obłąkaniem graniczy.
Gdy została sama, co się często zdarzało, gdyż sługi zamknąwszy ją szły gdzie chciały, wśród łez nuciła czasem pieśni, które jej młodość i piastunkę przypominały. Od łez wzrok prawie straciła, a do krosien siadłszy, widziała je jak mgłą okryte. Modlitwa nawet stała się oziębłą, bo się jej zdało, że Bóg już słuchać nie chce.
Mina, która kręcąc się wypatrywała co się z nią dzieje, cieszyła się widząc obumierającą.
— Schnie! schnie! — mówiła — duszę w końcu wypłacze i zemrze.. Już w niej życia nie wiele.
Cień to był tylko młodej niedawno niewiasty, na którą bez bolu nikt spojrzeć nie mógł, oprócz tych, co ją męczyły.
Gdy szła do kościoła, ludzie przypatrujący się jej, rychły zgon wróżyli, tak zżółkłą miała płeć, wpadłe oczy i policzki, zbladłe usta, ręce wychudzone, krok chwiejny, oddech ciężki.
Sama ona życzyła już sobie tylko rychłego końca. W katach nie obudzała litości. Patrzały na nią, cieszyły się, Mina się uśmiechała zwycięzko.
Nieraz nad usypiającą, gdy po długiej bezsenności twardy sen ją ogarnął, stawały przyglądając się, upatrując rychło-li oddychać przestanie.
Ale młodość ma siły olbrzymie. Z największą boleścią, gdy ta się przedłuża, człowiek obyć się musi i zahartować cierpieniem samem, jeśli go ono w pierwszej nie dobiło chwili.
Stało się to, czego nie rozumiały na śmierć jej czyhające niemki.
Lukierda przeżywszy pierwsze chwili męczarni — stała się na nią obojętną prawie. Żyła już cała w sobie zamknięta, nie dopuszczając do duszy, coby ją na nowo zranić mogło.
Śmiech niegodziwych służebnic, ich urąganie, już ją nie raziło, obchodzenie się zuchwałe przechodziło niepostrzeżone.
Przesuwała się wpośród nich jak skamieniała, nieprzytomna. Niekiedy na widok tego odrętwienia, Bertochę zabobonny strach ogarniał. Myślała, że miała jakąś siłę w sobie niezmożoną, którą nietylko obronić się, ale pomścić mogła.
Mina szalała niemal, gdyż na śmierć jej pewną rachowała i spodziewała się sama być tu panią.
Wszystkie możliwe środki udręczenia wyczerpane zostały — nie wiedziały co poczynać, na co się już uzuchwalić.
Miesiącami przeciągało się więzienie Przemysława.
Dowiedziano się w Poznaniu, że Leszek i Mszczuj, mszcząc się za niego ogniem i mieczem zniszczyli Wrocławia okolice, ale zamku obronnego wziąć nie mogli. Spustoszenie było wielkie, straty ogromne, a Henryk tem uparciej dopominał się ustępstwa ziemi jako wynagrodzenia.
Przemysław nic dać nie chciał. Wojewoda i Kasztelan niepokojąc się przedłużonem bezpaństwem, ziemian zwołali na radę.
Znaczniejsza część domagała się, aby książe kawał ziemi dał, zaklinając się, że ją odbiorą rychło.
— Nie zechce on — wołali — my pójdziemy sami i odzysczemy, co nasze.
Tomisław Kasztelan w poselstwie wyruszył do Wrocławia. Mąż był poważny, który w dworskie sprawy pomniejsze się nie mięszał. Dowiedziawszy się iż jedzie, Mina pobiegła doń, aby jej pozwolił do orszaku się przyłączyć, polegając na tem, że raz już wywiodła Przemka z niewoli.
Tomisław przyjął ją pogardliwem uśmiechem.
— Nie wasza to rzecz — odezwał się — pilnujcie krosien i kądzieli.
— Jam kądzieli nigdy w ręku nie miała! — hardo odparła Mina.
— Tem ci gorzej — rzekł Tomisław. — Niewiastą być nie umiałaś, a mężczyzną nie możesz. Ani mnie przystało panu miłośnice wodzić.
Mina zawstydzona i oburzona, płakać i grozić poczęła, ale Tomisław pozostał niewzruszony.
Odprawił ją tem, żeby czyniła co chce, oskarżyła go — ale on jej znać nie myśli.
Wyruszył Tomisław sam, choć Mina nasłała i innych, aby za nią prosili — Kasztelan słuchać nie chciał.
Do Wrocławia przybywszy, trzeba było u wrót stać długo, nim pod strażą, jakby w niewolę ich wziąwszy na zamek wpuszczono. Nierychło potem książe Henryk dał się nakłonić, aby posła do więzienia wprowadzono.
Spustoszenie okrutne wrocławskich włości, mściwym go i zajadłym czyniło. Dopiero gdy mu Tomisław zaręczył, że on sam do ustąpienia kawałka ziemi nakłaniać będzie, zaprowadzono kasztelana do izby, w której wynędzniałego Przemysława trzymano.
Spodziewał się księcia znaleźć na duchu upadłym, zdumiał widząc zmienionym, lecz nie tak jak sądził.
Gdy Tomisław w progu stojąc żale rozwodzić zaczął, Przemysław wstał i z dumnem obliczem przerwał mu.
— Nie nademną żale rozwódźcie, ale nad tą ziemią naszą, którą niedość że nękają Tatarowie, Litwa, Prusacy — jeszcze jej od własnych dzieci zguba przychodzi! Nasza wina, wielka wina nasza, żeśmy jedności pozbyli i siły z nią — do niej powrócić trzeba, lub zginąć nam.
— Nie dziś o tem mówić — odparł Tomisław.
— Dziś i zawsze na pamięci to mieć potrzeba — rzekł z goryczą książe.
A po chwili spytał:
— Co mi przynosicie?
— Prośbę od ziemian naszych — odezwał się przybyły — abyście do nas wracali, choćby najcięższym okupem wyzwolić się trzeba... Drożsi wy nam, niż powiat jaki.
Tu głos zniżając szepnął:
— Daliśmy wszyscy rycerskie słowo iż powiat odbierzemy, was nie pytając, my sami..
Zadumał się Przemko.
— Serce mi pęknie, gdy taką umowę podpisywać przyjdzie — zamruczał — lecz muszę! Wolnym być potrzebuję, aby o przyszłości innej myśleć...
Stanęło więc na tem, aby ziemię Rudzką z Wieluniem dać, na co się ziemianie godzili. Poszedł Tomisław do księcia Henryka, który więcej chciał, targował się, lecz umowa wreście spisaną została.
Ślązak zażądał, aby mu wnet grody zdawano.
Gdy pakt przypieczętowano, a Przemko miał wolność odzyskać, Henryk zażądał jak Rogatka, aby się przejednani rozstali.
Wyprowadzonego z więzienia, niemal gwałtem musiano wieźć do izby, w której nań czekał Probus.
Stał oparty o stół, nie jak zwyciężca, ale jak zasromany złoczyńca, spoglądając z ukosa i nieśmiało na ciotecznego, który wchodził dumny, z obliczem surowem.
Ślązak przed wzrokiem jego, oczy spuścić musiał. Nie przemówili do siebie rychło.
— Zmogliście mnie, — odezwał się w końcu Przemysław — zdradą i niewolą, bierzcież ziemię, która wam nie przyniesie szczęścia..
— Inaczej.. inaczej być.. nie mogło — odparł jąkając się Probus. — Przebaczcie mi.
Widać było wstyd — nie umiał się tłumaczyć.
— Dajcie mi ztąd odejść — dodał polski książe — jednać się nie potrzebujemy. Nie po bratersku postąpiliście ze mną, serca też ku wam mieć nie mogę.
— Nie oszczędziłem was — przebąknął Henryk, — ale i bliższych mnie tenże los spotkał.
Spojrzeli na się. Przemko zimno i pogardliwie, Henryk z pewną trwogą.
— Ziemi tej, której tak żądni jesteście — dodał książe — nie będziecie mieli nawet komu zostawić...
Zdala skłonili się sobie.
Przemko zaraz konia dosiadł, otoczyli go uwolnieni dworzanie, a Zaręba pobiegł pytać znajomych, co się na zamku działo.
Od nich dowiedział się, że Orcha kędyś przepadła a Mina się do księżnej wcisnęła, która chorą była i nieszczęśliwą.
Zaciął usta usłyszawszy to Zaręba i nie otwarłszy już ich, jechał tak gniewny do Poznania, iż nikt się doń przybliżyć nie śmiał.
Gdy Lukierdzie dano znać, że książe pan powrócił, zdawała się nie rozumieć tego i niewyszła przeciw niemu. Słyszała czy nie, — trudno po niej poznać było.
Bertocha, która o tem z przekąsem przyszła oznajmić, nie mogła pojąć dla czego ani rumieniec, ni bladość na twarzy się nie ukazały.
Nie drgnęła, nie podniosła głowy, siedziała milcząca i skamieniała.
W podwórzu Mina witała hałaśliwie pana, który ją zbył obojętnym pół uśmiechem.
Po przywitaniu Wojewody i Biskupa, Przemko poszedł do żony.
Siedziała u kądzieli nie przędząc. Zobaczywszy go, powstała zwolna, stanęła przed nim nie jak żona, jak służebnica.
Książe spojrzawszy na nią — niemy, uląkł się tego widma tak zmienionego, że w niej prawie Lukierdy poznać było trudno.
Resztki młodości znikły, była to istota przeobrażona w posąg nieczuły.
Gdy powoli zaczerwienione oczy podniosła nań, przeszyły go do dna duszy, Nie było w nich wymówek, ani skargi, ale śmierć niemi patrzała...
Uląkł się tego żywego trupa.
Zdala czatowała ciekawa pierwszego spotkania Bertocha. Nie rozumiała co się działo. Widziała ją zastygłą, jego ze wstrętem jakimś prędko wychodzącego z izby...
Skinął na niemkę, która czekała.
— Coście z nią zrobiły? — zapytał.
— My! my! — żywo rękami poruszając krzyknęła Bertocha. — My? Ona sama nie my temu winna! Wypłakuje oczy za tą starą czarownicą, pijaczką która się nie wiedzieć gdzie podziała...
Przemko spojrzał surowo, Bertocha zarumieniła się i nie pytana przysięgać się zaczęła.
— My! my nie wiemy nic! Stara poszła gdzieś — przepadła!!
Książe już nie słuchał...
Wieczorem poszedł do Miny; ale z drogi dwa razy się zawracał. Szedł, ciągnął go nałóg, a wstręt miał i obawę. Wreście nie oparł się pokusie, pospiesznym krokiem wpadł do niej, lecz nie jak dawniej ją witając. — Chłodny był i obojętny.
Mina przystąpiła doń z zuchwałością, do której nawykła — ale odpychał ją jakąś dumą, której nabrał w niewoli. Człowiek był inny — zestarzał.
Nie mogąc go poruszyć niemka, płakać poczęła, lecz i łzy nie poskutkowały. Myślał o czem innem, na ostatek, napastowany łzami, pogniewał się i precz iść chciał gdy go uściskiem strzymała.
Czułość ta nie uczyniła wrażenia, patrzał surowo i choć pozostał, nie rozmarszczył się.
Nie był to już dawny Przemko namiętny, zalotność, płacz, gniewy znosił z lekceważeniem.
Gdy po krótkim pobycie wyszedł, Mina rękami oczy sobie zasłoniła — była w rozpaczy.
— Ona, księżna ta przeklęta winna wszystkiemu! — zawołała. — ma litość nad nią! Póki ona żywa, nie będzie końca...
Padła z rękami pościskanemi na łóżko...
Przemysław jak krótko litość uczuł nad żoną, której widoczna choroba wstręt w nim budziła, tak mniej jeszcze dał się ująć napaściom dawnej kochanki...
Inne myśli napełniały mu głowę i burzyły się w piersiach. — Sięgał niemi wyżej i dalej nad ten grodek na którym siedział, i w którym ciasno mu było.
Potrzebował ludzi do rady, coby go zrozumieli i poparli. Wojewoda Benjamin, Tomisław kasztelan mówili mu o tym małym kawałku Polski, którą on trzymał; — niewola u Henryka, może chciwość panowania na większym obszarze księcia Wrocławskiego, nauczyły go więcej pragnąć, patrzeć dalej. —
Nie miał się powierzyć komu...
Niepokój ten ducha, któremu ciasno było i duszno wszędzie, potrzebującego się wylać, znaleźć sprzymierzeńca, pomoc, radę — nazajutrz zaraz wygnały go z domu.
Jechał bez celu prawie, niewiedząc dokąd, z kilką ludźmi tylko, tym co go pytali o kierunek podróży, odpowiedzieć nieumiejąc. Łowów nie chciał, towarzystwo zwykłe ciążyło mu — tęsknił za zmarłym stryjem, który byłby go jeden zrozumiał i pocieszyć umiał.
Ks. Teodoryk jako ojciec duchowny, czuwający nad księciem, zaniepokojony był tym stanem jego, nie mogąc dobadać przyczyny. Lękał się i o siebie, aby nie popadł w niełaskę. Nieśmiało ofiarował się towarzyszyć.
Przemko odmówił pół słowem.
Za murami zamku spotkał kanclerza Wincentego proboszcza poznańskiego. Był to kapłan cichy, nie dworak natrętny jak Teodoryk, milczący, rozważny, więcej z księgami niż z ludźmi żyjący. Szedł pieszo na zamek z agendą w ręku.
Przemko, który tylko co Teodoryka odprawił, jego zatrzymał.
— Książe Wincenty — odezwał się — jesteście mężem dobrej rady. — Jeżeliście nie znużeni, siądźcie na spokojnego stępaka i jedźcie ze mną. W polu człowiek się swobodniej rozmówić może, a jam długo w murach siedział i te mi się sprzykrzyły. Ciężko mi na duszy. Mój ojciec duchowny zbyt powolny jest, nadto potakujący — wy mi prawdę rzeczecie, ja jej potrzebuję...
Ks. Wincenty, który choć miał zaufanie pana swego, szczególnych łask jego nie posiadał nigdy, zdziwił się nie mało. Wracał do domu i w żadną podróż puszczać się nie myślał, lecz usłyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwością wielką oświadczył się gotowym do podróży.
Na skinienie księcia, konia mu podano. Dwór pozostał opodal nieco. Przemko zbliżyć się kazał kanclerzowi. Twarz miał posępną i zmęczoną.
Wyjechali w pole na ów gościniec pamiętny, który niegdyś wytrzebiono za Chrobrego, gdy Cesarz Otto pielgrzymował do Gniezna.
Książe zwrócił się do towarzyszącego mu w milczeniu kapłana.
— Ojcze mój, — rzekł — słuchajcie, bo się wam wynurzę jak na spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Więzienie, największa męczarnia dla człowieka ma też swe błogosławieństwa, zasiewa ono w nas myśli, któreby wśród burzliwego życia nie przyszły. Doświadczyłem ja tego. Z niewoli wróciłem innym.
Westchnął ciężko.
— Dopóki żył stryj mój Pobożny, jemu zwierzać się mogłem — teraz nie mam nikogo, a potrzebuję rady i pociechy.
Tak jak u nas dziś jest, nie może być dłużej. Spojrzyjcie co się to stało od podziału Krzywousta, od czasu jakeśmy koronę Ottonowską stracili. Na szczęty rozpada się ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, Cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nią chciwemi pazury sięgają.
Giniemy, ojcze mój! giniemy!
— A jestże w mocy ludzkiej radzić na to? — odparł kanclerz.
— Choć pokusić się o to potrzeba — mówił książe. — Korona polska od Rzymu była zawisłą i jemu nie Cesarstwu hołdowała. Rzym zbawić nas może wracając utraconą koronę i władzę jedną. Rzym silny jest.
Ks. Wincenty popatrzał nań zdumiony.
— Gdybyśmy mieli Arcybiskupa w Gnieźnie, jechałbym pewnie do niego, z nim radzić o tem, jemu się zwierzyć.
Zjednoczę w ręku całą Polskę wielką, po Mszczuju wezmę Pomorze, po Leszku spodziewam się dostać Krakowa i Sandomierza. Dla czegożbym królem się nie miał nazwać i wszystkich książąt pomniejszych stać się głową?
Korona Chrobrego u was leży we skarbcu ze Szczerbcem — w Gnieźnie koronować się mogę. Ona mi da siłę, da potęgę, co ten nieład ukróci.
Mówił Przemysław z uniesieniem, podnosząc głos i ręce, zapał ten odbił się powoli na sercu Kanclerza. Myśl wielka, śmiała, zuchwała uderzyła go, ale zdała mu się czemś niepoścignionem, marzeniem snów więziennych.
Sprzeciwiać się jednak nie śmiał. Patrzał na księcia, nie znajdując słowa ani na potwierdzenie, ani na naganę.
Przemko z oczów mu to czytał.
— Prawda? — rzekł — księże Wincenty, zdaje ci się to szaleństwem, że ja świeżo z niewoli puszczony, oddawszy Wieluń, straciwszy z tego co miałem, śmiem sobie taką przyszłość wróżyć! Ale ja czuję, że gdybym miał na stolicy Biskupiej w Gnieźnie męża coby mnie podpierał a szedł ze mną, dosięgnąłbym tego, czego pragnę.. odżywiłbym martwą Chrobrego koronę!
Ks. Wincenty zdobył się na odpowiedź w końcu.
— W. Miłość wiesz, że kapituła Gnieźnieńska osierocona jest od dawna. Wybrano Włościbora kanonika, którego w Rzymie potwierdzić nie chciano.
— Włościbora ja nie znam z czego innego — rzekł Przemko — tylko że mąż jest pobożny. Tu zaś, ojcze mój pobożności trzeba ale jej niedość, sama ona do tego wysokiego dostojeństwa nie starczy. Arcybiskup Gnieźnieński jest dziś u nas jedynym panem i władzcą nad ziemiami naszemi, a widzicie, że i ten przy całej mocy jaką ma z Rzymu, nie może nic. Biskupów mu więżą, księży uciskają, klątwy nie starczą. Dwu nas tu powinno być jak tam za zachodzie Papież i Cesarz, u nas Papież i Król!
— Miłościwy panie — odezwał się z małym uśmieszkiem ks. Wincenty — byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie żyli niż tamci.. bo tam Cesarze papieżów więżą, a Papieże ich zrzucają.
Książe nie odpowiadając jechał w myślach pogrążony — widać było, że też same snuł dalej.
— Włościbor — powtórzył — mąż pobożny ale nam potrzeba dzielnego.
— Gdy Bóg najłaskawszy ujrzy, że taki nam potrzebnym jest — dodał Wincenty — wierzcie mi! da go nam cudem, jak nieraz dawał stolicy swej ludzi co wczoraj zdawali się wątli i mali, a na niej rośli i olbrzymieli.
Książe ledwie dając dokończyć mówił dalej:
— Mój ojcze! mój ojcze, lękam się, abyście mnie fałszywie nie zrozumieli. Zda się wam może z tego com rzekł, że ja dla siebie korony pożądam?? dla dogodzenia dumie mojej?
Obejrzał się ku niemu.
— Sądząc tak omyliłbyś się... Chcę korony tej dla ziemi mojej więcej niż dla siebie. Gdybym ją dostał, widzicie, że nie mam jej zostawić komu, ani bym mógł ją tak silną i wielką uczynić, jakbym pragnął. Ale pod tą koroną zestrzeliłyby się wszystkie promienie starego królestwa, dziś rozpierzchłe... Królestwa, które jest teraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogłoby być światłością wielką!
Kanclerz słuchał pilnie i nasłuchać się nie mógł, tak nowem to było z ust Przemysława, który rzadko dawniej o poważniejszych mówił sprawach, a pańskiego tyle tylko w nim widział, iż naśladując Ottokara Czeskiego, świetnie i wspaniale występować lubił, co mu za złe poczytywano, bo małe księztwo nie starczyło na przepych, jakim się otaczał.
Inny, nowy Przemysław stał przed nim, któremu nie dowierzał jeszcze, czy mu się w oczach nie odmieni.
Jechali tak coraz dalej, a książe pytał Wincentego, czyby znużonym nie był.
— Nie czuję się wcale zmęczonym, boś mnie W. Miłość pięknemi orzeźwił słowami.
— Jak myślicie — odezwał się książe — rychło-li będzie obsadzona katedra w Gnieźnie?
— Jeden Bóg wie — rzekł kanclerz — zabiegi są tam wielorakie... Być bardzo może, iż żaden z naszych nie osiędzie na katedrze Ś. Wojciecha, a naślą nam z Rzymu Włocha lub Francuza... Teraźniejszy Ojciec Św. cały być ma Francyi oddany.
— Niech Bóg nas uchowa od tego — przerwał Przemko. — W takim razie Włościbor już lepszy! Kapituła może słuszne swe żale wynurzyć przed Papieżem...
— Do Rzymu! daleko! — westchnął ksiądz Wincenty.
Jechali milczący.
— Ojcze Wincenty — rzekł książe badając go oczyma. Nie zdałożby ci się dla kościoła, dla kraju, dla mnie, odprawić podróży do apostolskich progów, aby tam zanieść prośby i skargi nasze?
Kanclerz spojrzał zdziwiony.
— Maluczki jestem — rzekł — głos mój tam ważyć nie będzie. Pojadę ja, rozniesie się wieść, pobiegną drudzy.. a trzeci wśród nas wciśnie się i infułę pochwyci.
— Dla czegóż wszyscy o tem wiedzieć mają dokąd jedziecie i po co? — odezwał się książe. — Jabym wam dał listy moje i prośby do Ojca naszego.., mówilibyście nie od siebie, ale za mnie. Bóg wesprze cię swą opieką. Sprawa wielka i ważna. Przedstawcie Papieżowi jako to królestwo, które hołduje jemu, rozerwane jest, i że wydarte będzie Rzymowi, a dostanie się Cesarstwu, jeśli mąż silnej dłoni i rozumu bystrego nie siądzie na stolicy.
— Ale zkądże tego męża weźmiemy? — spytał ks. Wincenty — czy W. Miłość masz kogo w myśli?
Przemko oczy zwrócił w niebo, jakby w nim rady szukał.
— Opatrzność Boża musi nam przyjść na ratunek i męża tego zesłać, ja.. niemam nikogo, ale w nią ufam. Powieziecie żądania, człowiek się znajdzie. Niewiem kto on będzie, ale, jeśli Bóg nas ocalić ma, ześle nam męża powołanego.
Zamilkł chwilę.
— Wy coście biegli w piśmie — dodał — wiecie najlepiej, iż w godzinach wielkich i stanowczych, Bóg zsyła proroki swe, władzce i kapłany. A bierze ich z pola i od trzód, z tłumu, z ciżby i namaszcza je i rosną ubłogosławieni, promieniem łaski, bo człowiek tyle ma sił, ile Bóg w niego wleje.
Zdumiał się znowu mowie tej w ustach księcia niezwyczajnej ks. Wincenty, sam Przemysław teraz zdał mu się powołanym przez Boga.
— Widzisz — mówił książe — jam także słaby jest i ułomny, a jednak we mnie wykłuwa się myśl wielka. Urosła ona w więzieniu, trapiła mnie i gniotła jak na urągowisko, bom zamarzył o koronie wtenczas, gdy straże stały u drzwi moich i urągały się upokorzeniu memu. Gdym się powinien był czuć znękanym i przybitym, rosłem właśnie i potężniałem na duchu. Nie mogęż ja rzec, że mnie pan Bóg ukarał niewolą, abym z niej wyniósł ziarno, z którego urośnie korona? To co mnie zabić miało, odżywiło mnie! Daj mi powiernika Arcykapłana a.. zobaczysz.. dźwignę Chrobrego koronę... Wynijdzie ona z grobu i zmartwych powstanie!
Oczy mu się lśniły, patrzał jak gdyby już ją miał na skroni.
— Jedziesz do Rzymu? — spytał milczącego Kanclerza.
— Spełnię rozkazy wasze — odpowiedział chłodno kanclerz — chociaż tej wiary jaką was Bóg obdarzył nie mam w sobie! Czyńcie ze mną co się wam podoba! Pozwólcie jednak przypomnieć, że ojciec wasz duchowny ks. Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym byłby nademnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.
— Tak — rzekł Przemysław — ale mnie prawego i nieugiętego potrzeba posła, a on miękki jest i powolny do zbytku... Widzisz, że przed nim duszę moją odkrywając w sprawach innych, w tej mu się otworzyć nie chciałem. Prawości waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo Bóg was dziś na mej drodze postawił.
Ks. Wincenty, na którego to nagle spadało niespodzianie a dziwnie, zafrasowany był wyborem, jaki go spotkał. Uśmiechało mu się jak każdemu duchownemu zobaczyć apostolską stolicę, spełnić tak wielkie posłannictwo — obawiał się, czy mu podoła.
— Jeśli możliwem to — odezwał się cicho — odwróć, panie mój, odemnie te kielich razem nęcący a straszny.. Godniejszego wybierzcie...
— Nie znam od was godniejszego!
Spojrzał nań wyzywająco.
— Jedźcie, księże Wincenty!
— Pojadę! — odparł skłaniając głową Kanclerz.
— Oprócz Tylona, który listy wam wyda — odezwał się prędko i wesoło Przemko — nikt wiedzieć niema dokąd i z czem jedziecie. Niechaj sądzą, że do Trewiru ślę was po relikwije, albo do Kolonji po leki dla żony słabej.
Ks. Teodoryk mąż zacny, ale i on wiedzieć nie potrzebuje, co zaszło między nami.
Na tem dokończył książe.
Byli już daleko od miasta.
— Wy księże Wincenty — rzekł Przemysław zatrzymując się — wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczęcią spowiedzi zwierzenia com wam rzekł, niech, zamknąwszy się listy do Papieża gotuje, ja pojadę do Gniezna, do grobu Ś. Wojciecha, pomodlić się, aby Bóg za przyczyną jego, koronie zardzewiałej dawny blask przywrócił.
Rzekł i zostawując kanclerza samego z jednym pachołkiem, któremu towarzyszyć kazał, sam szybko popędził w stronę Gniezna.
Kanclerz zostawszy sam, długo nie mógł zebrać myśli powikłanych.
Tenli to był pan płochy a w przepychu próżnym zamiłowany, którego znał dotąd? lekki ów kochanek Miny, zaniedbujący żony, szukający pobocznych miłośnic, łatwowiernie dający się brać w sidła lada Ślązakowi?.. czy nowy człowiek, który nagle ożywił to ciało?
Ks. Wincenty zbierał w pamięci co słyszał, dziwił się, nie dowierzał. Jutro miała w nim mieszkać taż sama myśl czy — było to tylko wieczorne marzenie, o którem przez noc zapomni?
Dziwił go i sąd wyrzeczony o ojcu duchownym ks. Teodoryku. Znał go spokojny a poważny ks. Wincenty, jako człowieka przebiegłości pełnego i przebiegłością zbytnią a powolnością jednającego wszystkich, nie budzącego ufności w nikim — lecz sąd o nim pana zdumiewał go. Był pewien, że go potrafił ująć uniżonością swoją.
W tych myślach na wpół posłannictwu swojemu rad, wpół niem przelękły, powrócił późno do Poznania i natychmiast udał się do ks. Tylona.
Tylon, stylista, którego całą mądrość stanowiło pisanie gładkie listów na pargaminie i ciągnięcie z nich korzyści, człowiek nie zbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie; interesów pana swojego zdradzić nie mógł, z samej obawy stracenia urzędu. Powierzyć mu więc tajemnicę można było.
Gdy sam na sam we dwu znaleźli się w jego mieszkaniu przy małej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza, przełożonego swojego, o tej godzinie, uląkł się nieco. Na twarzy ks. Wincentego stało wypisane, iż z niemałej wagi sprawą przybywał.
Tylon pospieszył do progu przeciw niemu.
— W. Miłość mogliście mnie powołać do siebie — rzekł ściskając go — byłbym pospieszył! Jest li co pilnego? Mam wygotować pismo jakie na jutro? Choć w nocy nie dobrze już oczy służą, gotówem!
Ks. Wincenty rękami piersi ucisnął, tak był wzruszony i zmęczony.
— Naprzód, — rzekł — drzwi obejrzyjcie, abyśmy podsłuchani nie byli. — Przychodzę do was z rozkazem księcia. —
Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu się wewnątrz, począł ks. Wincenty opowiadać o swej z Przemysławem rozmowie i podróży do Rzymu...
Chociaż ks. Pisarz bacznie się po domu rozpatrywał i ręczył, że nikt podsłuchać ich nie może, stało się przeciwnie. Podejrzliwy Zaręba, który się lękał, aby księżnie się coś nie stało i aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzył i wycieczkę kanclerza z księciem i pospieszne jego przyjście do ks. Tylona po powrocie.
Nie wzdragał się podkraść do drzwi dla podsłuchów, i do drzwi się przytuliwszy tyle podchwycił, iż mowa była o podróży do Rzymu.
Zrodziło to w nim podejrzenie, iż nie po co innego, ks. Wincentego wyprawiano jak by z księżną, potomstwa niemającą, rozwód wyrobić.
Zwiększyło to jego miłość i litość dla nieszczęśliwej, a odrazę i niechęć do księcia.
Ale przeciwko temu jakaż była rada? co on mógł?
Przerażony i smutny wrócił do izby, którą z Nałęczem zajmowali.
Nie zwierzając się podejrzeń swych przed druhem, począł jak zwykle rozwodzić żale nad losem nieszczęśliwej.
— Widzieliście ją — mówił — taż to dusza się wzdryga na to, co z niej te baby niepoczciwe uczyniły! Jak trup biedna chodzi bez czucia i życia!
Nałęcz dzieląc uczucia przyjaciela, dodał, że we dworze rozpowiadano głośno o odgróżkach Miny, która gotową była na wszystko, aby pozbyć się Lukierdy, a narzekała iż ona ani żyć, ani umrzeć nie może.
Najgorszych więc spodziewać się było można prześladowań i udręczeń.
Z wielkim zapałem Zaręba począł dowodzić, iż oni we dwu powinni byli biedną prześladowaną bronić i czuwać nad nią.
— Księciu ona obojętna — nie patrzy nawet na nią, a Mina ją gotowa zabić!
— A cóż my możemy przeciwko babom? — odezwał się Nałęcz. Gorzej będzie, gdy kto w obronie jej zechce stawać, bo i ją i jego posądzić i skarżyć gotowi.
Zaręba wprawdzie nie wiedział co począć i jak bronić, ale się zaklinał, iż gotów choćby szyję dać dla księżnej.
— Szyję dać to najłatwiej — szepnął Nałęcz.. — baby się o to postarają, byleś na zawadzie stanął.
— Niech się dzieje co chce! — krzyknął Zaręba.
— A żeśmy pobratymy — dołożył spokojnie Nałęcz — rozumie się, że co tobie, to i mnie...
Posprzeczali się, pogodzili i uścisnęli.
— Ha! ginąć to ginąć! — rzekł Nałęcz — nie tak że to słodka rzecz życie. Bóg z niem...
Siedzieli gwarząc o tem do późnej nocy, a nazajutrz rano Zaręba już się kręcił podpatrując, co się działo około niewieściego dworu.
Widział że Mina latała wielce rozgorączkowana, naradzając się z Bertochą, lecz podsłuchać nic nie mógł.
Z rana ledwie już iść mogąc, Lukierda powlokła się do blizkiego kościoła, a po drodze zatrzymywać się kilkakroć musiała, bo jej tchu brakło.
Z pod zasłony jakby żałobnej, białej (bo taką noszono na głowie), widać było lice zbladłe, wychudzone i zwiędłe...
Zaręba, który za nią szedł i miał czas się przypatrzeć, wrócił oszalały z gniewu; kląc niemki i złorzecząc księciu.
W ciągu dnia biegał ciągle wyglądając, czy nie wraca, ale go nie było i trzeciego dopiero przyjechał z Gniezna, ale natychmiast zamknął się z ks. Wincentym i Tylonem.
Ks, Teodoryk zazdrośny i niespokojny kręcił się także, chcąc pod jakimś pozorem wcisnąć, ale książe grzecznie się go pozbyć umiał.
Późno już miał Przemko kłaść się na spoczynek, odmówiwszy z ks. Teodorykiem wieczorne modlitwy — gdy Zaręba stanął u progu i począł się domagać o posłuchanie sam na sam.
Dość niechętnie — zawsze w nim widząc nieprzyjaciela — książe się zwrócił ku niemu.
Zaręba skłonił się.
— Niech mi wolno będzie, — odezwał się, — przypomnieć W. Miłości służby moje wierne od dzieciństwa.
— Nie wypominajże ich! — odparł książe opryskliwie. — Mało ci? czego chcesz?
— Nie przyszedłem o nic prosić — rzekł Zaręba dumnie, — o jedno tylko, abym pana w was miał, którego bym mógł miłować i szanować. —
Przemko zwrócił się oburzony tą zuchwałą mową.
— Szalony jesteś! — krzyknął. — Ty!
Zaręba się nie cofnął.
— Com rzekł gotówem powtórzyć — zawołał. — Wasza Miłość i Bożą pomstę i ludzką niechęć ściągniesz na siebie, dając w oczach swych, za wiedzą swą niewinną niewiastę, córę książęcą, zamęczać w śmierć!
— A tobie co do tego! — niepoczciwy jakiś — krzyknął Przemysław. — Coś to ty jej, brat, opiekun, czy kochanek?
Zaręba z największą namiętnością wybuchnął.
— Anim brat, ani swat, — zawołał, — alem człowiek, co litość ma! Na to patrzeć nie można co grzechem jest o pomstę do Boga wołającym!
— Milcz! ty! — zawołał napadając nań Przemysław...
— Milczeć nie mogę i nie będę — mówić muszę! — ciągnął z pasją największą Zaręba. — Książe nie chcesz widzieć tego, że ją niemki niepoczciwe zabijają, — a zdałeś ją na ich łaskę i niełaskę.. Tak! one ją zabiją! odgrażają się z tem i zrobią.. Wśród jej sług nie ma jednej poczciwej. Piastunkę, co ją strzegła zabili.. na jej gardło godzą!
Książe słuchał coraz się bardziej gniewem unosząc — przeciw słudze, który śmiał mu dawać nauki. Widać było jednak, że go ogarniał niepokój, który utaić się starał.
— Coś ty za jeden? — zamruczał — co? jak ty śmiesz stawić się prokuratorem księżnej? prosiła cię o to! Ty! Wiesz, że ja mam tu władzę najwyższą? Mnie nikt sądzić nie ma prawa!
I rzuciwszy się na sługę, Przemko pochwycił go za gardło. Zaręba całej mocy, jaką nad sobą miał zażyć musiał, aby nawzajem nie porwać się księcia.
Lecz gdyby rękę podniósł tylko, wiedział że to życiem przypłaci.
Zcierpiał więc, twarz mu krwią nabiegła —
Przemko ochłonął, puścił go i silnie pchnął od siebie.
— Dziękuj Bogu — krzyknął trzęsąc się od gniewu — dziękuj Bogu, że wyjdziesz ztąd cały!
Od tej chwili żebyś mi się niepokazywał na oczy! Precz z dworu! Jeżeli jutro zobaczę cię na zamku, każę rzucić do jamy, z której nie wynijdziesz żywy...
Precz! precz! — powtarzał coraz głośniej miotając się od gniewu.
— Idę — ponuro odparł Zaręba — a no — słowo między nami ostatnie. Pamiętaj książe, jeżeli dasz tę nieszczęśliwą o śmierć przyprawić — takąż śmiercią sam zginiesz!!
Dokończywszy słów tych, które Przemysława na chwilę skamieniły, — bo stanął niemy rażony jak posągi — Zaręba otworzył drzwi i wybiegł.
Nie myślał nawet o tem, że ścigać go mogli, że mu niebezpieczeństwo groziło — nieprzytomny był. Wprost wpadł do izby swej i chłopcu konia osiodłanego podawać kazał.
Nałęcz drzemiący już zerwał się z ławy, łoskot posłyszawszy, a gdy zobaczył druha z twarzą wywróconą, z oczyma pałającemi, pochwycił go oburącz wołając:
— Co się stało?
— Nie strzymałem się — począł głosem przerywanym Zaręba — bluznąłem księciu w oczy! Zagroził mi wygnaniem, jamą, śmiercią, precz iść muszę.. Gdy się opamięta albo mnie da ściąć lub..
Nałęcz nie dosłuchawszy do końca pochwycił ze ściany hełm swój i miecz, przypasując go spiesznie.
Nie odezwał się ani słowa, lecz widać było, że chciał, bez namysłu, losy przyjaciela podzielać.
Zaręba ani go pytał ni strzymywał... Nie mówiąc do siebie poczęli chwytać co mieli najdroższego ze ścian i skrzyń, nie mając czasu wszystkiego zabierać.
Co śpieszniej trzeba było z zamku uchodzić.
Zarębie już konia wiedziono i pod oknami tentent kopyt słychać było, gdy Nałęcz do stajni pobiegł po swojego. Zarzucił nań pierwsze lepsze siądzenie po ciemku, dosiadł go i z szopy wyjechał. Zaręba czekał nań nie ruszając się z miejsca.
Kłusem podążyli ku wrotom już zamkniętym, ale Zaręba otwierać je kazał, i zaledwie wymknąwszy się za nie, oba wczwał puścili się jedną drogą.
Książe stał jeszcze rozmyślając co pocznie, gdy tentent w podwórcu posłyszał. Gniew, który na czas krótki przytomność mu odjął, wybuchnął. Wypadł sam wołając komorników, podkomorzego aby zuchwalca Zarębę, który śmiał go słowy niepoczciwemi tknąć, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono.
Nim rozkazy te niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli się, szukać poczęli winowajcy — oni już oba z Nałęczem byli za miastem daleko.
W izbie, do której wpadła czeladź, znalazła wszystko porozrzucane, ślad tylko, że jej mieszkańcy nagle ztąd uchodzili.
W szopie koni nie było.
Natychmiast czeladź na koń posiadała, aby gonić za niemi, Podkomorzy dał księciu znać, że Zaręba wraz z druhem pośpieszyli z zamku się wykraść, i pogoń za niemi wysłano.
Nie było tajemnicą dla części dworu książęcego co zaszło między panem a sługą. W czasie krzykliwej z Zarębą rozprawy, kilku u drzwi słuchało. — Pomiędzy niemi byli przyjaciele Miny i Bertochy.
Gdy wrzawa na zamku powstała, pobiegli zaraz z doniesieniem, że Zaręba ważył się panu za księżnę czynić wymówki, że mu groził nawet.
Mina posłyszawszy w ręce plasnęła z radości.
— Ten mi pomógł jak należy! — zawołała. — Juści kiedy tak za nią gardłował, kochankiem jej był — to jawna rzecz... Sam się zdradził. A książe ma cierpieć wiarołomną przy sobie, która na śmierć zasłużyła?
Obie z Bertochą żwawo się naradzać zaczęły.
Przez całą noc niemal na zamku snu nie było, biegano, słano, a pogonie zmęczone napróżno powracały.
Zbiegów pochwycić nie mogły.
Gdy księciu o tem dano znać, obojętnie skinął ręką, jakby już do tego wielkiej nie przywiązywał wagi. Rad był może, iż mu winowajca uszedł.
Lecz gniew w nim nie ustał jeszcze.
Następnego dnia gotując się z tego korzystać czekała nań Mina, ale nie przyszedł.
Nie był też u Lukierdy.
Księdzu Teodorykowi żywoty jakieś czytać sobie kazał i sam pozostał w izbach zamknięty.
Parę razy Bertocha próbowała dostać się do niego — nie pozwolił jej puszczać do siebie.
Do późnej nocy Mina czatowała w podwórcu czy się nie pokaże, aby mu zajść drogę — ale nie przestąpił progu.
Z szeptów namiętnych około siebie Lukierda domyślała się, że coś zaszło, lecz obojętna pytać nie chciała.
Żadna groźba dotknąć już jej nie mogła.
Umysł jej na poły obłąkany tem zerwaniem z rzeczywistością — w przeszłości i wspomnieniach szukał pociechy. Mieszkała w nich i z niemi, wyobrażała sobie, iż to co się z nią działo, marzeniem było, a sny jej prawdą.
Mina i Bertocha stawały zdumione, gdy czasem przy nich, oczy zamknąwszy nucić zaczęła, płakać i jakby z niewidzialnemi rozmawiać duchami.
— Czarownica jest jak Orcha! — mówiła Bertocha.
— Nie, tylko rozum straciła — odpowiedziała Mina. — Schnie to stworzenie, szaleje a zdechnąć nie może.
I po za nią stojąc pięści podnosiła do góry, jakby dobić ją chciała.
Śmiechy i groźby niewiast, już na niej żadnego nie czyniły wrażenia. — Nie widziała i nie słyszała ich — patrząc w te światy swoje, w których cała była.
Po upływie dni kilku, Przemko, który teraz zarówno obu, żony i kochanki unikał — ciekawością może wiedziony, wszedł do Lukierdy, właśnie w jednej z tych chwil widzeń i marzeń, co ją odrywały od ziemi.
Wejście męża przebudziło ją — wstała.
Spojrzała nań milcząc, oczyma przeszywającemi, obłąkanemi i zachwiawszy się na nogach, musiała upaść na siedzenie.
W Przemysławie widok jej zamiast litości, gniew wywoływał.
— Tęsknisz pewnie za straconym kochankiem! zamruczał szydersko.
Lukierda nie zdawała się rozumieć.
— Kochankiem? — odezwała się po namyśle. — A któż takiego trupa jak ja kochać może?
Wyciągnąwszy ręce wychudłe, odsłoniła twarz bladą i spojrzała z pogardą na męża.
— Czyż mnie jeszcze zwalać trzeba — odezwała się — aby mieć za co dobić? Wszak i tak mnie zamęczą! Dajcie mi czystą umierać! albo.. albo.. (podniosła się składając ręce) a! dajcie mi pieszo, boso iść ztąd precz! Nic nie wezmę, nawet sukni, którą z sobą przyniosłam.. nic — pójdę o żebranym chlebie! Przyjmą mnie swoi, albo dobrzy ludzie! Są dobrzy na świecie. Nie męczcie mnie, puśćcie...
Płacz miała w głosie, Przemko, słuchając uśmiechnął się gniewny.
— Któż cię tu męczy? — mruknął.
— A! wszyscy! Ściany, ludzie.. powietrze, woda.. wszystko — zawołała nie patrząc na niego, jakby sama do siebie. — A! i piastunkę starą, co mnie broniła.. zabili!
Książę się burzyć zaczynał.
Zatrząsł się, słuchać już nie chciał, wybiegł uderzywszy drzwiami.
Bertocha z Miną, drogę mu zabiegły.
— Ona szalona jest! — poczęła Mina widząc zagniewanego pana. — Zawodzi ciągle żale, aby ludzie słuchali i litowali się jej, a księcia nienawidzili!
— Życie nam z nią obrzydło — dodała Bertocha. — Dnia ni nocy spokojnej niema.. Głowy tracimy, bo jej nie dogodzić niczem!
Krzyków niewieścich nie mogąc znieść Przemysław, dał znak ręką, aby zamilkły i odszedł zagniewany.
Ks. Teodoryk, który zdala wszystko śledził, chcąc zbadać usposobienie księcia — bo się dorozumiewał z podróży kanclerza, iż o rozwód iść mogło — naprowadził wieczorną rozmowę na Lukierdę.
— Zdrowie miłościwej pani naszej — rzekł — w opłakanym stanie... Mówią wiele o sławnym lekarzu, który księżnie Gryfinie miał potomstwo obiecać, czyby go nie wezwać z Krakowa, aby radził księżnie naszej?
— Księżnie?? — odparł roztargniony Przemko, — księżnie?
— W oczach nam niknie i dogorywa — dodał ks. Teodoryk. — Wasza Miłość potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tu żadnej niema nadziei.
Na takie nieszczęśliwe związki monarchów w Rzymie względy mają.
Rzucił to słówko ks. Teodoryk, sądząc, że niem może dobędzie coś z księcia, którego, zdało mu się, że odgadnął. Przemysław jakby nie posłyszawszy nawet, czy nie chcąc rozumieć, odparł:
— We wszystkiem godzić się potrzeba z wolą Bożą...
Zbył go tem, co niemówiło nic, a nawet nie dozwalało odgadnąć co myślał.
Badanie nie powiodło się ks. Teodorykowi, ale nie wybiło mu z myśli tego, iż ks. Wincenty musiał dla rozwodu posłany być do Rzymu. Książe rad był może, iż go tak fałszywie posądzano.
Sprobował jeszcze ojciec duchowny litościwem słowem odezwać się o księżnie, sławiąc jej dobroć i pobożność, ale na to żadnej nie otrzymał odpowiedzi.
Mina krzątała się niespokojna, przypisując zawsze obojętność księcia politowaniu nad żoną. Uczucie to rosło tem więcej, im dłużej Przemysław unikał jej. Nigdy jeszcze nie trafiło się, aby na długo tak ją zaniedbał, tak widocznie ostygał dla niej. Oburzyła się na niego, odgrażała, zowiąc niewdzięcznym.
Stawała na czatach w miejscach, przez które zwykł był przechodzić, chcąc go gwałtem zaciągnąć do siebie, ale długo pochwycić nigdzie nie mogła.
Nareście wieczora jednego udało jej się zastąpić mu drogę.
— Cóż to — zawołała — mam już na pośmiewisko ludziom pozostać opuszczoną?
Przemko nie odpowiedział.
— Wy mnie znacie, że ja dobrą i złą być umiem! Ja się nie dam tak na śmiecisko wyrzucić.
Książe ręką starał się ją usunąć na stronę, lecz nie ruszyła z miejsca.
— Potrzebuję rozmówić się z wami! — dodała.
— A ja niechcę mówić z tobą! — zawołał Przemko. — Słyszysz!
Niemka z bólu i gniewu zdrętwiała.
— Tamta ci już milsza! — krzyknęła — ten trup blady! Wolisz teraz swoją księżnę panią, niż prostą dziewkę, którą można wygnać precz choć z niewoli, a może od śmierci ocaliła!
Wołała tak niezważając na to, iż w podwórzu ludzie przechodzili, książe stał dumny coraz groźniej się marszcząc i widoczniej niecierpliwiąc. Oziębłość ta i pogarda wzmagały gniew Miny.
— Tak! teraz znać mnie niechcesz! — wołała głośno, nieruszając się z miejsca. — Wstydzisz się mnie. A gdyby nie ja, Łysy by cię był zgnoił lub ubił w lochu...
Przemko nie mogąc się jej pozbyć, zawrócił się i wszedł do pierwszej izby, jaka mu się nastręczyła. Mina pognała za nim, — było to jej nowe mieszkanie...
Niemka miała czas na zamku zagospodarować się jak pani. Wiele sprzętu pozabieranego bez wiadomości Lukierdy przystrajało jej izby i stoły. Suknie nawet, których księżna prawie nigdy niekładła, ani pytała o nie, poprzechodziły do niej.
Bertocha i Mina nie bały się rabować Lukierdę, bo ta, oprócz kilku skromnych pamiątek przywiezionych z domu, do niczego nie przywiązywała ceny. Niemka przepychem lubiąc się chwalić przed ludźmi, zagarniała co mogła. Uderzyło księcia porównanie ubóstwa i zaniedbania żony ze zbytkiem w jaki ta opływała.. Nie powiedział nic, ale powlókł wzrokiem do koła, i ta myśl, że jakaś służebna roiła sobie może, iż zasiądzie obok niego, dumę jego obraziła. Patrzał stojąc zadumany. Mina czekała na słowo jakieś, coby dawną miłość przypomniało — napróżno.
Siadł potem znużony, opierając się na ręku.., twarz miał zasępioną.
Mina z załamanemi rękami, stała wciąż przed nim.
Zaczęła próbować uśmiechu, lecz spojrzenie które rzucił na nią, zwarzyło go.
— Ani dobrego słowa! — zawołała.
Przemysław zmierzył ją oczyma, nie powiedział nic, poruszył się tylko niecierpliwie i odwrócił od niej.
Niemka naprzeciw niego usiadła, założyła ręce na piersiach, nie spuszczała go z oka.
— Widzę, — rzekła, — żeście choć późno pokochali się w żonie!
I tem jeszcze nie wywołała odpowiedzi.
— Jej dni policzone! — dodała — ledwie dysze...
Rzucił się książe, lecz ta oznaka nowa niecierpliwości ust jej nie zamknęła.
— Jak nie ją i nie mnie — to przecie sobie inną może znaleźliście do kochania? — odezwała się niemka.
Książe się rozśmiał pogardliwie.
— Wam ino to bzdurstwo w głowie! — zamruczał.
— Bez niego i wy też nie wyżyjecie — ciągnęła dalej Mina. Wszyscyście jednacy, książęta i chłopi! Gdy się wam stare twarze uprzykrzą, myślicie że już kochania koniec, a wam nowego się chce tylko!
I na to książe nie rzekł nic.
Mina widząc, że go słowy nie rozchmurzy, poruszyła się przyjmować winem i łakociami.
Książe przyjął kubek, twarz mu się nieco rozpogodziła.
Zręczna niemka żarcikiem swawolnym i śmiechem starała się go zabawić. Poskutkowało to i książe zdawał się zapominać o trosce, z którą tu przyszedł.
Uśmiechnął się nawet, choć dosyć chłodno, ale i to był znak dobry. Mina pochwyciła go za rękę...
— Darmo! — zawołała — nikt was tak jak ja kochać nie będzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamtą chorą litość mieć możesz.. ale serca dla niej nigdy!
Chciała go wyciągnąć na słowo, lecz Przemysław słuchał roztargniony. Myślami był gdzieindziej, szczebiotanie to i przypominanie żony, męczyło go.
— Tamta — mówiła Mina — to widmo już tylko straszne, co się niewiedzieć na co włóczy po świecie, a nam wszystkim życie zatruwa.
Rozum postradała, sama nie wie, co się z nią dzieje.., to płacze, to śpiewa, to narzeka na cały świat i na was — na was, żeście jej życie zatruli i zgubili.
Przemysław w końcu rzucił się i wybuchnął ręką bijąc o stół.
— I od was i od niej radbym, żeby mnie kto uwolnił.. Dosyć już mam i tego trupa i tego narzekania!
Póty!
Wskazał na gardło. Dopił kubka, cisnął nim i wyszedł z izby.
Miny oczy zaświeciły.
— Powiedział — powiedział! — żeby go od tego trupa uwolnić!
Uśmiechnęła się spoglądając na drzwi.
— Mam słowo!! Uwolnim cię od niego!!
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ludzi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ziemi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – błędne.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – waszej.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Przemko.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zawołać.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Śmiej.
- ↑ 8,0 8,1 Błąd w druku; winno być — Świnka.
- ↑ Przydomek Rogatka nosił Bolesław Łysy, nie Henryk Łysy.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – został.
- ↑ Błąd w druku; powinien być - (,) przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – który.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rozpowiadali.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Pobożny.