<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.


Przemysław spieszył z powrotem i miał już do Gniezna jeden tylko dzień podróży, naprzód bowiem wyznaczono popasy i noclegi, na których go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi już na własnej ziemi, znalazł niespodzianie większą liczbę rycerstwa okolicznego, jakiego się tu nie spodziewał.
Przyjmowano go z radością wielką, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci właśnie co dlań Ołobok odzyskali, starzy towarzysze Bolesława Pobożnego i Przemysława ojca.
Nim zsiadł, niektórzy go już na koniu jadącego w kolana całowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali go księciem polskim i pomorskim. A że wioska do jednego z nich należała, starego Gozdawy, i on i ród i powinowaci i przyjaciele zastępywali drogę panu.
Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiązani.
I księciu serce się otworzyło na widok tych twarzy rozweselonych, rąk powyciąganych, ust uśmiechających się do niego.
Dla pana i dla dworu stały już gotowe stoły, beczki na krzyżowych nogach i czego dusza mogła zapragnąć. Osobny namiot rozbito dla księcia, pod który zaproszono go dla spoczynku. Tu oprócz Tyszka Gozdawy, całe grono starszych otoczyło go z miłością wielką.
Winszowano mu Pomorza, życzono żywota długiego, spodziewano się doczekać męzkiego potomka.
Wśród tych życzeń i powinszowań, łacno jednak poznać było, że im coś na sercu leżało, z czem się odkryć nie śmieli, pogladając po sobie — odkładając, wahając się.
Dopiero gdy już misy zdjęto, a kubki z miodem dolewano, który lepiej niż piwo głowy zawracał i męztwa dodawał, (dla czego ojciec Przemysława nigdy miodu nie pijał), wystąpił Tyszko, sam pijąc zdrowie państwa i długi żywot jego a szczęśliwe panowanie.
— Miłościwy panie nasz! — odezwał się wesoło — myśmy tu dzieci twoje drogę ci zastąpili, aby obliczem się twem pocieszyć, winszować ci, życzyć — ale jako dzieciom pozwól odezwać się szczerem słowem.
— Wolnoć to przecie było zawsze, każdemu, cóż dopiero Wam, stary mój! — rzekł Przemysław bijąc go po ramieniu.
— Ciężko mi się to z gardła dobędzie — odezwał się Gozdawa — ale kiedy trzeba to mus.
Wiemy to, miłościwy panie, że Was arcypasterz nasz do korony i królestwa prowadzi i że Wy jej godni jesteście — ale ludziom serca drżą obawą.
Korona Wam da wielkość, a ona nieprzyjaciół i zazdrosnych ściągnie. Panuj ty nam jakoś jest możnym księciem, my cię i tak za króla sobie mamy — a nie wyzywaj złych i zawistnych.
Przemysław słuchał z powagą wielką, lice mu się zachmurzyło.
Miał to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iż właśnie gotów był tego najgoręcej pragnąć, co wzbronionem było lub się trudnem okazywało. Tak pierwszy raz korony zażądał w więzieniu siedząc, a teraz gdy przed chwilą wahał się czy jej miał się dobijać — obawa drugich jemu dodawała męztwa.
Gozdawa osłodził jak mógł, to co wiedział iż gorzkiem się wyda.
— Kochany ojcze nasz — dodał. — Mybyśmy ci nie jedną a dziesięć koron przynieść radzi, ale wielkość nie zawsze daje szczęście i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Już niepoczciwi ci Zarębowie i Nałęcze po kraju biegają a noszą, że ty nam nie ojcem chcesz być, ale panem surowym i że korona dla ciebie, dla nas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale płochy lud a warchoły się burzą.
Mała to rzecz, bo nas więcej cośmy tobie wierni i złych zmożemy, ale Brandeburgi, Ślązaki a wreście i ów Łoktek co się z Czechem rozbija, niespokojny mały człeczek silnej dłoni i ducha — wszystko to się korony przelęknie. My się o Was, miłościwy nasz, trwożemy, bo cię kochamy.
— A! — przerwał wesoło Przemysław, zwracając się do Tyszka — ja nie mam trwogi! Ojciec nasz Świnka chce korony tej dla spokoju i dla mocy jednej — ja jej nie sobie pragnę ale ziemiom tym rozerwanym i bolejącym.
Wierzcie, że korona nie zmieni mnie. Jakim byłem takim zostanę, a bez Rady, Comesów moich i Baronów przyczynienia się nie będę stanowił nic. Dla ziemian ojcem będę zawsze...
Że wrogowie poczują trwogę dobrze jest!! Przyjdzie z niemi wojować — tego chcę! na to miecz i pas rycerski noszę! Złego mi się nie stanie nic, bez woli Bożej, a co wola Boża tego nie ujdzie nikt!
Gozdawa zamilkł, wysunął się Antek Poraita niemłody toż, bo wnuki miał dorosłe.
— Spomniał brat Tyszko o Zarębach, miłościwy panie — odezwał się — my ich znamy, ludzie są źli a możni. Macie li ich co na dworze, albo i Nałęczów, każcie im precz iść.
Nie zważał pewnie na to Poraj, że Nałęcz którego Krzyżem zwano, bo miał z wojny na licu bliznę czerwoną, gdyby krzyż, stał tuż. Ten zerwał się oburzony.
— Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie? Jam ci też Nałęczowego zawołania i z tych, co krwawą chustę na szczycie mają nie białą — alem panu wierny i nie dopuszczę, aby nam w oczy plwano!
Zaczęto się burzyć bo pod namiotem Nałęczów i Zarębów nawet było dosyć, a wszyscy się jęli za swoją cześć ujmować, aż książe musiał milczenie nakazać i rzekł.
— Ja wierność waszą znam i niepodejrzewam — ale i tym co koło mojego bezpieczeństwa stoją za złe ich troski wziąć nie mogę.
Milczcie więc, gdy ja nie obwiniam.
Lecz nie łatwo było uspokoić rozdrażnionych, a Poraj dołożył jeszcze.
— Tak ci to Ludek Pakosławowy syn przysięgał, że za ojca się mścić nie będzie, przecież Henryka na męki zdał...
I zakończył głośno:
— Za złe nam nie miejcie, miłościwy, że my się korony obawiamy aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniową nie była. Tyś nam w książęcej czapce królem.
Drudzy poczęli wołać, aby zdrów był i panował im łaskawie, na co książe kłaniając się, kubkiem w koło wodząc i przepijając odpowiadał rad bardzo.
Wszczął się rozhowor poufalszy a weselszy, bo ludzie się z sobą wprędce jednać zaczęli, a w duszy Przemysława stało się to czego pewno ani on ani się nikt nie spodział — wstąpiło w nią męztwo, wielka ochota do korony, gotowość ważenia się na wszystko aby jej dostać.
Gwarzono tak, gdy około namiotu w którym siedział książe, zamięszanie się jakieś wszczęło i gwar... W dali gromadny tentent koni słychać było.
Popas ten przy dobrej myśli przeciągnął się nad miarę, wieczór nadchodził a do noclegu ciągnąć daleko było i już tu myślano pozostać, choćby się opóźnić do Gniezna.
Wyjrzeli siedzący w namiocie co tam zaszumiało i spostrzegli w dali jeszcze na gościńcu spory oddział jazdy, który ku obozowi pospieszał.
Stawała ta gromadka, rozpytywała po drodze i zbliżała się do namiotu. Nikt nie mógł zgadnąć jeszcze, swoi to byli czy cudzy. Obawy żadnej mieć nie było o co, bo kupka nie wielka szła — niewiadomo tylko z kim i poco.
Gdy się tak od namiotu rozpytywano, rękami od zorzy zachodniej zasłaniając, a dobadać się nie mogąc — jezdni zbliżyli się tuż. Część ich została w tyle, a jeden na koniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.
Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiego takiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepki jednak i silny, koniem władający jakby olbrzymem był, człeczek ten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał jak dwa węgliki rozpalone.
Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm, wcale były niepoczesne, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i mały pan miał zuchwałą postawę.
Sama twarz za człowieka i za wzrost stała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choć nie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy nie zapomniał tego oblicza.
Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większym uczynić niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo — ale za to ręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze. Pod nim szkapa była nie zbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkiemi, tak żwawa jak i pan co na niej siedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podroży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życie i męztwo tryskało.
W koło zaraz wszyscy powtarzać zaczęli.
— Łoktek! Łoktek!
Tak przezywano Kujawskiego księcia, który pod ten czas właśnie z Wacławem Czeskim bił się do upadłego, pożyć mu się nie dając. Znali się oni z Przemysławem, jako powinowaci blizcy, a Łokietek za żonę miał Jadwigę, Bolesława Pobożnego córkę, którą Przemysław jako rodzoną siostrę miał i kochał.
Dawnej i oni miłowali się wielce — ale teraz? Przemysław ruchawego Łoktka lękał się, aby mu do korony nie mącił.
Nie widzieli się dawno i nie spotykali, bo Łoktek prawie od dziecka wojował i dobijał się władzy, a jak mały był, tak niezmordowany i niepokonany.
Zkąd się tu teraz wziął — domyśleć się trudno było. Zdumiał się książe zobaczywszy go, wiedząc, że pokoju z Czechem nie miał. To go gnał, to przed nim uchodził — nie ustając na chwilę.
Spojrzeli na się, uśmiechnął się jakoś dziwnie Łoktek. Skoczył potem z konia, a gdy na ziemi stanął, aż śmieszno było tak się maleńkim, wśród tego rycerstwa wydawał.
Podali sobie ręce dobrze patrząc w oczy.
— Gościem mi jesteś nie czekanym! — odezwał się Przemysław.
— Nie z dobrej woli — jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują.. poganie przeklęci. Włóczę się zbierając ludzi! Zasłyszałem, że od Pomorza ciągniecie, zbiegłem aby się pożalić z dolą moją. Mało mi było Czechów, Bóg zesłał Mongołów.. tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy.
Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał.
Łoktek jak był z drogi spragniony nie pytając pierwszy kubek nalany schwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począł ocierać. Przemysław patrzał nań posępnie.
Ten już w namiocie jak u siebie w domu gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepił się na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił.
Książe skinął, aby strawę jaką przyniesiono.
— Srogoż tam pustoszą Tatarowie? — spytał.
— Wedle obyczaju swego! palą i niszczą a młodzież gnają kupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli.. ale.. nie! Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za niemi nie będzie!
O! Sandomierz! Sandomierz biedne miasto — tego nigdy nie miną! A co wsi poszło w perzynę!
Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.
— Płakać bym powinien — dodał — ale tego nie umiem! Zły jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien będę! Powoli popłacę moje długi.
Popatrzał na chłodno milczącego Przemysława jakby go badał, ten wzajem ściganemu przez Czechów i Tatarów rycerzowi małemu, który w niedoli męztwo całe zachował — przyglądał się nieco zdumiony.
Po małym przestanku — Łoktek dorzucił.
— Wiecież po com ja gnał za wami?
— Zkądże mam wiedzieć? — sucho odparł książe...
— Pomyślałem sobie — rzekł Łoktek — że ty pokój masz, ludzi wiele karmisz darmo, mógłbyś mi pomóc niemi? Po Tatarach żołnierza mi będzie trudno dostać, a Czechów pobiwszy dobijać trzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedł.
Przemysław potrząsł głową — widać było, że prośbie nie myśli za dość uczynić.
— Mówicie, że ja pokój mam? — odparł powoli. — Właśnie taki jak i ty, a większego kraju bronić muszę. Brandeburczyki czekają tylko, aby mnie słabszym zobaczyli.., ze Ślązkiemi mam rachunki, w Pomorzu i od Rańskiego księcia i od Krzyżaków muszę się mieć na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dał, przyjąłbym ją!
Łoktek zdał się słuchać dosyć obojętnie.
— U ciebie wojny nie ma jeszcze — odparł — a jam swoją począł, no i nie skończę jej, aż wszystkich pokonam! Plotło się różnie ze mną, co mi Bóg gotuje, nie wiem — ale zmódz się nie dam nikomu, ani nastraszyć! Małym mnie Pan Bóg stworzył, muszę się wielkim stać sam!
Rozśmiał się. — „Muszę“, to wyrzekł z taką siłą, iż Przemysławowi mimowoli podniosły się ramiona. Zuchwalstwo to budziło w nim zazdrość.
— Trudno z Bogiem wojować! — szepnął trochę szydersko.
— Ja też nie z nim a z ludźmi się ucieram — rzekł Łoktek. — Za dużo u nas obcych! za dużo! Rozpostarli się i zagarniają coraz więcej. Mazowieccy nasi bracia, sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na własną krew prosili w goście!
Rozsiadają się Brandeburgi, wparł się Czech bezprawnie — na wsze strony opędzać się trzeba.
Pomilczał trochę zamyślony i w stół uderzył.
— Nie damy się! Bóg łaskaw!
Mówiąc to jadł żywo i żarłocznie jak głodny, nie dbający o to, czem się posili.
Widać w nim było zaprzątnięcie myślami wielkiemi, a lekceważenie reszty. Obok Przemysława uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oręża ledwie się prostym ciurą zdawał. Na szyszaku nie miał nic, zbroję prostą, poczerniałą, na której ślady razów od mieczów i kopij widać było, suknię z grubej tkaniny, płaszcz barwy ciemnej, miecz w żelazo oprawny. Wszystko to trwałe było, mocne a jak on nie bijące w oczy.
Przemysław ze swym wzrostem, postawą książęcą, suknią oszywaną, pasem złoconym, zbroją rysowaną i szmelcowaną — gasił go pozornie, Łoktek mały, niepoczesny, miał życia więcej.
W czasie rozmowy, Gozdawa i inni ziemianie za namiot się wysunęli, zostawując ich samych.
Łoktek wprędce głód zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarł, przeżegnał się i zwrócił ku Przemysławowi.
Błysnęły mu oczy dziwnie.
— Co prawią ludzie — rzekł — prawda-li to, że wam Świnka chce koronę dać?
Trochę ironji było w głosie jego.
Przemysław odprostował się dumnie.
— Czemużby nie? — odparł powoli. — Część wielką dawnego państwa Chrobrego mam pod sobą... a resztę — —
— Cóż my naówczas poczniemy? — rzekł mały książe.
Zamienili spojrzenie.
— Włożyć koronę — dodał — nie tak ci to trudno — zamruczał — ale nosić!
Przemysław czoło uniósł ku górze, nie chciał odpowiadać już.
— Postarajcie się o następcę — dodał mały — a jakby go nie stało wam, przekażcie mnie...
Rozśmiał się. — Przemysław coraz więcej chmurzył.
— Tak — rzekł. — Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna... Od lat siedmiu nie mam potomstwa...
Na tem przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli, sparty na ręku Łoktek dumał.
— Próżnom więc za wami gonił — rzekł jakby sam do siebie. — Wiem już, że ludzi mi nie dacie.
Pójdę ich zbierać po jednemu!
Ciężkie to życie, alem ja jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko byle na swem postawić. Mnie gdyby z miękkiem łożem w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewką zamknięto, na dłużej jak na dobę, pzez[1] dach bym się wydarł, takby mi próżnica prędko zmierzła!
I śmiał się swawolnie.
— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą choćby jak Mszczujowa z klasztoru wziętą — a na długo przy kądzieli nawet i podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!
Na wspomnienie to swawolne, Przemysław się namarszczył. — Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastę spojrzeć się nie ważył. Rozmowa w tem przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek, chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.
— Tyś się widzę — dorzucił poczekawszy — cnotliwym bardzo stał i Pudyka chcesz naśladować — czemu nie? i jabym takim rad być, ale poczekawszy...
Rozśmiał się znowu, z ławy zeskoczył, chodzić począł jakby wcale jazda go nie utrudziła. Po namiocie się kręcił coraz coś chwytając i przypatrując się wytwornej broni i zbroi.
Noc nadeszła, musieli oba pod jednym ją przebyć namiotem.
Łoktek oznajmił, że dla ludzi i koni noc musi dać na spoczynek, ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robić zaciągi, gdy mu nikt w pomoc przyjść nie chce.
Z wesołą myślą i daleko swobodniejszy od Przemysława, który ani pobitym był, ani mu kraju Tatarowie nie pustoszyli — legł Łoktek spać opończą się owinąwszy, i nakazując zbudzić się o brzasku.
Przemysław też ze dniem wyruszyć miał w dalszą drogę.
Gdy się z rana obudził, towarzysza swojego nie znalazł już w namiocie, ślad tylko kędy spoczywał. Opowiadano, że o świcie spać już nie mogąc, czekać nie chcąc, wymknął się do swoich i puścił ku lasom.
Żegnany przez ziemian okrzykami, książe ze słońcem dopiero ruszył ku Gnieznu.
Podróż tę jednak rozmaite przeszkody, jakby umyślnie opóźniały.
Towarzyszący mu wojewoda poznański, który panu o tym nic nie mówiąc zasadzki się obawiał, gdy dnia tego las zwany Czarnym, gęsty a niebezpieczny do przebycia, przejeżdżać mieli, przodem wysłał ludzi, aby drogę opatrzyli. Zbytnia ta ostrożność, z której się śmielsi naśmiewali, okazała się jednak potrzebną.
Wysłani przodem powrócili z wiadomością, iż u brodu i trzęsawic w lesie zaczajoną była kupa zbrojna. O ile poznać mogli, zdawała się złożoną z Brandeburskich Sasów, Zarębów i Nałęczów, w znacznej liczbie przy nich będących.
Zatrzymano się radząc co czynić. Sił tej zasadzki w gęstym lesie obliczyć nie było można ale hełmów i kopij sterczyło dosyć w zaroślach. Chciał Przemysław iść, uderzyć na nich, albo z boku ich zająć, lecz trzęsawisko i moczary nie dopuszczały przystępu.
W lesie, gdzie i drzewa mogły być poobalane i zasieki przygotowane, rozpoczynać walkę ściśniętym, nie zdało się bezpieczna. Wojewoda radził zasadzkę obejść dłuższą drogę, a później, jeśli by nie uszła, osaczyć ją z większą siłą.
Przemysław chciał przebojem iść, wstydząc się tej ucieczki, nie bardzo nawet wierzył w doniesienie.. Rycerstwo skłoniło go, że poszedł za radą Wojewody.
Po długich targach ruszono dobrze w lewo kołując i nakładając drogi, brzegiem jezior i piaskami. Przemysław w ten sposób zamiast o pół dniu, zaledwie na noc mógł stanąć w Gnieźnie, gdzie nań niespokojnie oczekiwano.
Świnka wyszedł naprzeciw niego do przedsieni, stała Ryksa z córeczką, którą umyślnie do ojca wyprowadziła. Była ta jedynaczka tym samym losu trafem, który matce jej dał rysy zmarłej Lukierdy, jeszcze większe do męczennicy mająca podobieństwo, jej nawet naturę trwożliwą, milczącą i smutną.
Z twarzą, którą starał się uczynić wesołą, Arcybiskup o zasadzce już uwiadomiony, wprowadził do komnat księcia. Nie mówił on sam nic o niej, gdyż w drodze rozmyślając, przyszedł do przekonania, iż u stracha wielkie oczy, i dwór jego więcej widział niż było.
Kupka jakaś zbłąkanych włóczęgów mogła być za nieprzyjaciół wziętą. Okazało się jednak, iż było inaczej. Wojewoda zabrawszy ludzi, nocą pobiegł na to miejsce, w którem widziano zasadzkę. Z nienacka napadnięci Brandeburczycy, posądzając Zarębów o zdradę, poszli zaraz w rozsypkę.
Wojewodzie, który się głównie na Zarębów i Nałęczów kusił, udało się ich dwu pochwycić, i tych na koniach twarzami do ogonów poprzywiązywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna.
Krótkim sądem pochwyconych na gorącym uczynku zdrady i posiłkowania nieprzyjacielowi, Przemysław ściąć kazał.
Zaledwie się to stało, gdy reszta Zarębów i Nałęczów, która przy boku pana była jeszcze — ci właśnie, co na popasie w Woli wierność poprzysięgali — następnej nocy zeszła precz, tak że z tego rodu nikt nie pozostał.
Powstało ztąd zamieszanie chwilowe i niepokój między ludźmi, lecz wojewoda powagą swą go przytłumił. Arcybiskup i książe cieszyli się owszem, że podejrzanych się pozbyto.
Świnka tym czasem ziemian okolicznych zwoławszy, starszyznę z Kalisza i Poznania, duchowieństwo, na którego czele stanął, do stanowczego zniewolił kroku.
Ryksa wiedziała o tych przygotowaniach, domyślał się ich zapewne książe.
Wielka izba na zamku dnia tego była natłoczoną, komnaty sąsiednie i ganki ziemian pełne, których wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscy urzędnicy ziemscy, dworscy, Arcybiskup i biskup poznański, kapituły, duchowieństwo oczekiwały na Przemysława.
Na przedzie w szatach uroczystych Świnka z krzyżem w ręku witał wchodzącego pana. Wskazał na poważne zgromadzenie i — ozwał się.
— Miłościwy książe, oto cały lud twój i ja jako Ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnemi głosy prosić cię i wezwać, abyś dłużej nie zwlekał z przyjęciem królewskiej korony, która ci z prawa należy.
Wdziej ją na skronie twe i niech ci ona da nową siłę, abyś nam w pokoju panował i rządził. Przypasz miecz przodkowi twemu przyniesiony przez anioła, abyś nim zwycięzko nieprzyjacioły wojował.
Tu, na dany znak przez Arcybiskupa, ozwały się okrzyki wielkie i wywoływania. Podnoszono ręce, rzucano czapki, uniesienie ogarniało tych nawet, co chłodni lub wahający się przyszli. Poruszyły się serca, otwarły usta, jakaś nadzieja wielka wstąpiła w nie, jakby korona ta z grobów i mroków dobyta, potęgę z sobą przynieść miała.
Stał książę milczący, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesoło spoglądająca.
Poczęła się cisnąć starszyzna, otaczając pana, a on też zagrzany miłością, którą mu okazywano, podniósł raźniej czoło.
— Stanie się więc po woli ojca naszego Jakóba i was wszystkich. Nie czuję się ja godniejszym korony tej od pobożnej pamięci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili — ale palec w tem widzę Boży...
Uścisnął go Arcybiskup, okrzyki się podniosły znowu po izbach, dalej w podwórcach, w których dużo ludu zgromadzonego było. — Ten wnijść wszystek nie mogąc, szeroko się tu rozkładał. Postawieni już wprzód trębacze i fleciści zaczęli wygrywać wesoło.
Stała się radość jakaś wielka, jakiej ludzie nie pamiętali, a oczów wiele zaszło łzami.
W tem Arcybiskup Bogu na podziękowanie do kościoła już wiódł, gdzie duchowieństwo zanuciło hymn i tak owo królem okrzyknięcie uroczystym aktem kościelnym się skończyło.

Gdy wszyscy do katedry ciągnęli, na wałach, w tem miejscu, gdzie dwu zdrajców świeżo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami blademi, smutni, przypatrując się zdaleka.
Michnie usta złem szyderstwem drgały, Pawłek był grożno namarszczony.
— Przysięgam ci! przysięgam, — mruczał Zaręba — krótka to będzie radość, a skończy się kąpielą krwawą.. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczoną zostanie!
Chwycił ręką garść mokrej ziemi i ścisnął ją, jakby z niej krew, co ją zbroczyła chciał wydobyć, łzami zaszły mu powieki.
— Cieszcie się i tryumfujcie. — wołał — Pomsta Boża nie śpi! Szyję dam, cześć dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi będą zemszczeni!
Z kościoła rozchodziła się pieśń głośna, wesoła, a Zaręba jak nieprzytomny z szału powtarzał ciągle.
— Będą pomszczeni!
Przecisnęli się potem niepostrzeżeni przez tłumy, wyszli za wrota, dosiedli koni w małej szopce zostawionych i manowcami pociągnęli ku lasom.
Tegoż dnia postanowiono, że w dzień Świętych Jana i Pawła, obrzęd koronacyjny odbyć się miał w Gnieźnie, dokąd biskupi z całej Polski zjechać mieli.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przez.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.