<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XI.


Ze spuszczoną głową nad stołem stojąc ks. Teodoryk przypatrywał się jak na gorącym wosku Pisarz Tylon ogromną pieczęć wyciskał.
Świeżo ona była wyrzezaną z porady Świnki Arcybiskupa, na większą zgryzotę innym polskim książętom, a stały na niej dokoła słowa:
Reddidit ipse solus victricia Signa Polonis·
(On sam przywrócił polakom zwycięzkie znamiona).
On i Tylon gładząc bródkę swą, krótko postrzyżoną, przyglądali się z uczuciami różnemi tej pieczęci majestatycznej, którą po raz pierwszy zawiesić miano u pargaminu na jedwabnym sznurze.
— A co! — odezwał się Tylon do zadumanego Teodoryka — a co? nie jest-że wspaniała? nie majestatyczna? nie pańska? nie królewska? Mają Ślązcy Czarnego Orła, my białego.. Już na naszej pieczęci nie lada jeździec na szkapie, co przystał książętom.. ale orzeł jakby Cesarski!! I napis piękny, nie chwaląc się jam go układał: Sigillum Praemislai Polonorum Regis et Ducis Pomeraniae.
Polonorum! położyłem nie bez myśli — zjedzą się ze złości!
Uśmiechnął się Tylon i dodał:
— Takiej pieczęci u nas nie bywało, ni u żadnego z panów naszych!
— A wy się tem cieszycie? — spytał Teodoryk.
— Jakże nie!!
— Ja zaś.. nie cieszę się — rzekł Lektor potrząsając głową. — Wiecie dla czego? Bo ja wolę moc i władzę, niż trąbę i chwalbę.. wolę czyn niż słowo...
Ale wyście, panie pisarzu, mężem słowa i w moc jego wierzycie...
— Pewnie! — zawołał Tylon. — Bóg nas nauczył, że słowo się staje ciałem, i że co ma być czynem, wprzódy myślą być musi!
Zamilkł i wracając do pierwszego wesołego nastroju — począł znowu.
— Niech się książątka wściekają! niech się złoszczą! niech gryzą nieprzyjaciele! Który z nich na tę pieczęć spojrzy, ciarki pójdą po nim! Polonorum na niej stoi... Sapienti sat! Arcybiskup mnie za to w głowę pocałował!
Ręką zamachnął do koła.
— Zagarniemy wszystko!
Teodoryk smutnie się jakoś uśmiechał.
— Daj to boże — odezwał się — ale mnieby się widziało nie trąbić z wieży dopóki się nie pokona, nie ostrzegać że się bić będzie aby się miano na pieczy, nie drażnić złego zwierza.
— Niech drżą! — krzyknął Tylon. — Victricia Signa nasze! a jakto ślicznie brzmi!
Reddidit ipse solu.s..[1]
— Mój ojcze, — odparł Teodoryk. — Nie koniecznie oni na placu boju walkę nam wypowiedzą, albo żeście nie słyszeli o truciźnie co we Wrocławiu sprzątnęła tych, którzy zawadzali! albo nie wiecie, co Białego spotkało!
Tylon oburzył się.
— Mamy dobrą pieczę nad panem! Oho! oho! nie bójcie się. Ludzie go jak oka we łbie strzegą!
Lektor zaciął usta i pomilczał.
— Tak — miejcież pieczę! i urwawszy dodał. Co to ja słyszę. — Król pono na zapusty do Rogoźna się wybiera?
— Na zapusty! Tak jest, — rzekł Tylon. — Słusznie mu należy aby się rozerwał i odetchnął, i on i dwór!
— A w Poznaniu nie może? wtrącił Teodoryk.
Tylon usta ściągnął pociesznie w ryjek, chudą ręką przebierał po powietrzu, palcami poruszał niby im coś mówić nakazując czego Teodoryk zrozumieć nie mógł.
Chrząknął potem a widząc, że ksiądz jaśniejszego oczekuje tłumaczenia, szybko mruczeć zaczął.
— Czyż wam, bracie Teodoryku — wam co słyszeliście jak trawa rośnie i co z sobą ptacy na gałęziach rozmawiają, wam co widzicie w ciemnościach, słyszycie w milczeniu. — Wam, ja! potrzebuję wykładać i rozjaśniać dla czego królowi lepiej będą smakować w Rogożnie??
Ks. Teodoryk milczeniem i wejrzeniem dał do zrozumienia, że bądź co bądź potrzebował tego tłumaczenia. Stary notarjusz oczki zmrużył.
— Ojcze kochany — rzekł cicho — niema większego wielbiciela królowa pani nasza nademnie. Niewiasta jest cnót wielkich i majestatu potężnego — ale — nie wesoła! Koło niej też smutno — cicho. Za nią wszędzie chodzi ten majestat jej, powaga — decorum! Rozśmiać się przy niej nie godzi bo się namarszczy, zaśpiewać wara, bo to jej godności ubliża... Widzieliście wy ją kiedy inaczej jak królową? Idzie do łoża nią, i wstaje w koronie... Niewiasty w niej mało. — Spojrzawszy na nią strach święty ogarnia! Otóż, widzicie, bracie Teodoryku, w końcu panu niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może — zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!!
Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.
Humanum est!
— Smutna to rzecz — westchnął ks. Teodoryk. — Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, — królowanie kapłaństwem jest! Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.
— Miejcież wy litość nad nim! — szepnął Tylon.
— Ja, ja mój ojcze — odparł Lektor — nie tylko litość dlań ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutno mi i biedno gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogożnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole... Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.
— Za surowi bo jesteście — mruknął Tylon. — Niechby to mówił Arcybiskup albo ks. Wincenty, ale wy co świat znacie?
— Mój ojcze — żywo wtrącił Teodoryk — mnie na ostatek nie o zabawę idzie, ale się — boję!
Notarjusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż Lektor zawstydzony się zmięszał.
— Boicie się o niego? Gdzie? tu? pod nosem? na naszej ziemi? w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?
— I gdzie najgorsi bo skryci wrogowie wcisnąć się mogą!
— No! no! — przerwał Tylon znowu z miłością wielką przypatrujący się swej pieczęci. — Słyszemy od lat wielu o tych Zarębach i Nałęczach, ale to gwar pusty! Porozłaziło się to po świecie, niema ich i znaku! Ci co w domu zostali, do łask się wpraszają. Strachów sobie z tego próżnych czynić nie trzeba!
— Niech i tak będzie — rzekł Teodoryk — zawsze wolałbym zapusty w Poznaniu niż w Rogoźnie.
— Na Wielki post powróci z nami śpiewać żale do Poznania.
Tylon zamknąwszy tem niemiłą mu rozmowę, dodał, pieczęć podnosząc.
— Patrzcie no, ojcze mój, jak rozumnym był ś. p. Bolesław Kaliski, dobrodziej nasz, gdy Judeom przywilej nadał, aby mieli u nas opiekę i bezpieczeństwo! A ktoby nam tu teraz taką pieczęć wyrzezał gdyby nie było Samuela, syna Judy... Kto nam pieniądze bije? Też Judeus! Kto klejnoty oprawia? kto grzywien pożycza? kto drogie bisiory przywozi? Ludzie rozumni są i do wszystkiego!!
Na te pochwały skrzywił się Lektor.
— Jednak — rzekł — ks. Pasterz nasz Gnieznieński rozumnie także uczynił gdy na Synodzie, jak po innych krajach się wodzi nakazał spiczaste głowy nakrycia i kółka czerwone nosić na piersiach.
Stary Tylon spuścił głowę, nie śmiejąc przeczyć, że ustawa Synodu dobrą być musiała.
Działo się to w pierwszych dniach Lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy w lasy pod Rogoźno, kilka dni zamierzając w miasteczku tem spędzić na spoczynku i zabawie.
Im ostrzejsze były posty ówczesne, tem Mięsopust szumniej obchodzono, jadłem i napojem, nieraz pieśniami i skokami, które nagle Popielec przerywał smutnem pieniem pobożnem o Męce Zbawiciela.
Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa nie bardzo dawała szaleć nawet w Zapusty. Pani była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej, rozpasanej wesołości nie lubiła nigdy. Dość było by na króla spojrzała, wnet Przemysław gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i chmurzył się. Nic też dla dworu królewskiego dziwnego w tem nie było, iż chciał z zamku zjechać nieco, i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć, pośmiać się, dobrej użyć myśli.
Królowa choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała. Obiecywał się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanym dworem i córeczką podrastającą. Szyła w krosnach, kazała sobie czytać kapelanowi, lub patrzała na dziecięce zabawy młodej Ryksy.
Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowa przypatrywała mu się nie widziana. Na twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było radość, jakby się z niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się by jej surowa Pani nie postrzegła. Bystre jej oko dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.
Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla, który na koń miał siadać, równie rozweselony i śmiejący się jak ci co go otaczali.
Domyśliła się, przeczuła co się w duszach tych ludzi i małżonka jej działo. Było im tu zaciasno — ani wykrzyknąć, ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się zbytnio nie było wolno. Tam mogli sobie cugle puścić swobodnie.
Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swem zapominał — widziany tak zdala całkiem innym był człowiekiem niż ten, którego ona zblizka znała. Wydał się jej niemal politowania godnym.
Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się i był — człowiekiem tylko. Na myśl jej przyszły: Mina, Lukierda i stare młodości dzieje — wszystko, co jej o nim opowiadano...
Westchnęła i zapuściła na okno zasłonę.
Z wesołymi choć tłumionymi uśmiechy wyciągali myśliwi, odzywały się trąbki, psy poszczekiwały radośnie, konie raźno biły kopytami o zamarzłą ziemię i prychały.
Z psiarni tylko, w której reszta sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim reszta uwięzionych poczęła przeraźliwie zawodzić i właśnie gdy król bramy pomijał, wycie ich rozległo się w podwórcach... A choć czeladź, psiarze i psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, a ich żałosne jęki echem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.
Cicho i pusto było dni następnych na grodzie.
Tydzień przeszło minął tak w jakiemś milczeniu złowrogiem, a król nie powracał jeszcze.
Ci, co od niego do Poznania przybywali, opowiadali, iż się zatrzymał w Rogoźnie na gródku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród miodów dawano, ziemianie z niewiastami swemi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się. Król też miał być wesół jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskami obsypywał.
Kto mógł znikał z Poznania i uchodził na Mięsopust do Rogoźna, aby się tam zabawić z drugiemi. Pod różnemi pozorami wymykali się tam ludzie.
— Jeszcześmy jak nastała nowa pani, nigdy takich zapust nie mieli! — chwalili się dworzanie.
Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoźnie.
Na drugi dzień po św. Dorocie, z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich.
Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ks. Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele na swej głowie dopominał się powrotu króla.
Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie, i rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do Biskupa.
Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do Kanclerza.
Ks. Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego. Stękanie jakieś usłyszawszy dopiero — zbliżył się do stojącego przy progu.
Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim — żywy obraz przerażenia i boleści.
Kanclerz ujrzawszy go, wykrzyknął:
— Człecze! co ci jest!
Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczy sobie zakrył i padł na kolana.
Strach ogarnął Kanclerza.
— Człecze! na Boga! Co ci jest? — powtórzył.
Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły.
W tem drzwi się rozwarły szeroko i ks. Teodoryk, który konia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, co z panem byli w Rogoźnie — wbiegł a klęczącego i zachodzącego się od płaczu postrzegłszy — wykrzyknął:
— Boże wielki! Mów co się stało! Tyś z Rogoźna!
Z ust nareście wyrwało się posłańcowi.
— Król zabit!
Jednym jękiem oba duchowni odpowiedzieli.
Długo potrzeba było rzeźwić i uspokajać człowieka, nim mógł zacząć opowiadać.
— O! nieszczęśliwa godzina! nieszczęśliwa godzina! Brandeburczyków dwu, Zarębowie i Nałęcze, gdy pan i wszyscy po długich godach spali snem twardym, nad rankiem na bezbronnych nas napadli.
Zrobiła się wrzawa okrutna.. jam posłyszawszy ją, zerwał się i biegł ku panu, na pół nagi, kord tylko pochwyciwszy. Ale za zgrają Sasów i tych łotrów już docisnąć się nie było można.
Króla wywlekli, ciągnęli, najgrawając się i bijąc. On z temi, co przy nim byli, jak lew się bronił. Padło łotrów dosyć trupem. Patrzałem jak Nałęcza Pawłka ciął w głowę — aż runął i wyzionął ducha.
Gdym mieczem torując sobie drogę przeciskał się do niego, zobaczyłem jak krwią opłynąwszy cały, zachwiał się i upadł na ziemię.
Sasy go zaraz wrzeszcząc pochwycili. Nie wiem już co się ze mną działo, ani jakom ja choć poraniony, mógł z duszą ujść od nich.
Wyciągnęli go już omdlałego wołając i ciesząc się w podwórko — w koszuli całej zbroczonej i pociętej. Nuż go na koń sadzać a wiązać, ale się biedny pan na nim już utrzymać nie mógł i padał z niego.
Co go wciągną, to jak trup się śliźnie i — leci. — Życie w nim było jeszcze przecie, jęki słyszałem.
Podnieśli go na wóz ladajaki, chcąc na nim uwieźć Brandeburczyki, ale i z wozu się obalił. Dopiero nakłuwszy jeszcze porzucili.
Jam się przedzierał chcąc tam paść gdzie i on, gdy patrzę, Michno Zaręba stoi nad nim, nogę mu na piersi postawił i chyli się doń.
— Jeszczebyś żył! — zaryczał mu nad uchem.
— Weźcie mnie! ratujcie! — odezwał się król głosu dobywając słabego... Nie wiedział snadź do kogo mówił. — Weźcie a na łoże zanieście.. życie powróci!
Posłyszawszy to Michno, nagle podniósł miecz w górę i oburącz go wraził w piersi, przybijając do ziemi, a nad uchem mu krzycząc:
— Lukierda!!


Kanclerz i ks. Teodoryk ręce załamali.
Stało się milczenie straszne, posłaniec na ziemi legł i wił się a płakał.
Tak skończył król ów siedmiomiesięczny, po którym płakali wszyscy. Lud widział w tym zgonie jego pomstę Bożą, za zgon niewinnej Lukierdy[2].



KONIEC.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – solus....
  2. Opowiada Długosz za innemi, że rody Zarębów i Nałęczów, za udział w tem zabójstwie, długo pozbawione były prawa noszenia sukni szkarłatnych, i stawania przy popisach rycerstwa w osobnych szykach. Zdaje się to jednak być później stworzoną legendą, lub stosuje do jakiejś gałęzi rodzin tych, gdyż wprędce potem Nałęczów widzimy na wysokich dostojeństwach, nawet w Wielkiej Polsce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.