Pokwitowanie o północy/Prolog/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Stary Mac-Diarmid posiadał folwark siedmiu akrów obszaru, położony nad brzegiem jeziora Corrib o kilka mil od Galwoy. Dom jego znajdował się na wysokości czterechset do pięciuset stóp nad powierzchnią wód w jeziorze i stał na stoku ostatniej góry z łańcucha Manitkurs, rozciągającego się na zachodniej granicy prowincyi Connanght w Irlandyi.
Wesołe kępy drzew, które go otaczały zielonym wieńcem, nadawały mu cechę dobrobytu i szczęścia.
Był on większym od zwykłych siedzib irlandzkich, zwłaszcza w tej biednej prowincyi Connanght, w której ludzie rodzą się i umierają w chałupach, zaledwie zdatnych do pomieszczenia bydła.
Dom Mac-Diarmida składał się z głównego korpusu, który zapewne kiedyś stanowił sam w sobie oddzielne mieszkanie i z dwóch skrzydeł dodanych następnie.
Dla dania odrazu czytelnikom wyobrażenia o rzeczywistym stanie tego budynku, powiemy, iż był on mniej wart od obory pierwszego lepszego folwarku angielskiego. W hrabstwie Connanght uchodził niemal za wspaniałą siedzibę, lecz w jakimkolwiek innym kraju, każden poczytywałby go za ruderę.
Działo się to w listopadzie, około siódmej wieczorem. Nastała ciemna noc. W głównej izbie mieszkania Mac-Diarmida, na stole oświeconym dwiema świecami, ustawiono kilka dymiących się misek. Do tej, więcej niż skromnej uczty, zasiadł stary gospodarz z swymi ośmioma synami i z młodą dziewczyną. Przy szarym końcu stołu, siedzieli parobek, mała dzieweczka i jakiś obdartus w łachmanach, który formalnie pożerał.
W izbie choć dużej, nie było innych mebli prócz krzeseł otaczających stół. Krzesła te były dwojakiego rodzaju, proste pieńki dla synów i stół, a dla starca i młodej dziewczyny drewniane fotele z oparciem. Po lewej stronie starca stał trzeci podobny fotel nie zajęty. Na ścianie wisiała półka prawie całkiem opróżniona, a nad zadymionym kominem dwie fuzye założone na krzyż.
Po prawej stronie stołu, który nie stał w samym środku izby, wyciągnięty był sznur od jednej ściany do drugiej. Za tym sznurem, towarzystwo innego rodzaju zajęte było spożyciem wieczornej strawy. Najprzód piękna krowa, która zdawała się bardzo delikatnie obchodzić z oszczędnie wymierzoną jej trawą, a od czasu do czasu rzucała na biesiadującą rodzinę przyjacielskie spojrzenia. Następnie trzech baranów z długą wełną spało spokojnie w kącie. Wreszcie duży czarny wieprzek wpychał łakomie swój ryj w mieszaninę z konopich liści i obierzyn z kartofli.
Zwierzęta te znajdowały się w zwykłej swej kwaterze i nie próbowały przechodzić po za wyznaczoną im granicę.
Pod stołem, dwa tęgie psy, jako uprzywilejowani słudzy i przyjaciele domu, brali udział w wieczerzy.
Misy były napełnione gotowanemi kartoflami, których mączyste mięso wyglądało między szczelinami popękanej skórki. Przed każdym z biesiadników stał drewniany kubek, a tu i owdzie kilka dzbanków cylindrycznej formy, napełnionych ulubionym Irlandczyków napojem, mocnym i palącym poteen. Starzec i młoda dziewczyna mieli kubki mosiężne. Przed tą ostatnią stał dzban z czystą wodą.
Brak mebli zastępowała znaczna ilość ozdób różnego rodzaju porozwieszanych na ścianach. Przy słabem świetle trzcinowych świec, można było dojrzeć, że dwanaście obrazów świętych pańskich, a obok nich blade twarze kilku ofiar politycznych, którym pobożna pamięć współobywateli, wytworzyła historyę i legendę.
Obszerna ta sala, mimo owych pospolitych rycin rozwieszonych na ścianach, mimo owej ubogiej wieczornej biesiady i obecności domowych zwierząt, które połowę jej zamieniały w oborę, miała jednak charakter ponurej wielkości, który nadawały jej najprzód niezwykłe rozmiary, a przedewszystkiem szlachetna postawa biesiadników zebranych na około stołu.
Stary Miles Mac-Diarmid był wyniosłego wzrostu, twarz miał poważną, czoło łyse i szerokie, nad skroniami tylko zostały mu duże kępy białych włosów. Wzrok jego był słodki i rozkazujący zarazem. Na jego fizyognomii, którą starość nie wieloma poryła zmarszczkami, jaśniała jakby aureola patryarchalnej potęgi. Gdy przemawiał, wszyscy milczeli, każden wyraz wychodzący z ust jego, miał dla rodziny znaczenie słów wyroczni. We wzroku jego synów, gdy spoglądali na niego, wyczytać można było tylko miłość i uszanowanie, a gdy Ellen Mac-Diarmid podnosiła ku niemu swoje wielkie czarne oczy ze złotym odblaskiem, oczy pełne zawsze smutnej zadumy, uśmiech zarysowywał się na jej ustach.
Ellen miała lat dwadzieścia. Była słusznego wzrostu. Niespokojność dręcząca tęskną jej duszę, odźwierciadlała się jak w przejrzystym strumieniu na jej jasnem czole, otoczonem wieńcem przecudownych włosów. Rysy jej zachowały zupełnie charakter rasy celtyckiej. W dziecinnych latach musiała być wesołą, umiała się jeszcze uśmiechać, a uśmiech jej był bardzo słodki, lecz na wyniosłej pięknej twarzy, nie trudno było odszukać śladów znużenia i boleści.
Serce to dręczone było widocznie jakiemś ukrtem marzeniem i utraciła już spokój dziewiczy. Z tych wielkich pięknych oczów, nieraz już łzy zapewne płynęły.
By zaś zapłakać, musiała wiele cierpieć, gdyż była silną, gdyż dusza jej z męzką energią umiała się oprzeć boleści.
Kostyum jej, aczkolwiek nie podobny do ubrania wielkich pań, wyróżniał się jednak od odzieży innych biesiadników. Wszyscy Mac-Diarmidowie, tak stary jak i jego synowie byli ubrani jak irlandzcy wieśniacy, w okrągłą kurtkę wełnianą ciemnego koloru; krótkie spodnie żółto popielate, niebieskie pończochy i trzewiki skórzane z niewyprawionej skóry.
Ubranie podobne noszą tylko wieśniacy zamożni. Największa bowiem liczba mieszkańców wsi jako jedyną odzież posiadała brudne łachmany. Rodzina Mac-Diarmid mogła się poczytywać za bogatą w kraju, w którym ubóstwo jest udziałem niemal ogółu.
Ellen miała na sobie kaftanik wełniany, elegancko skrojony i dobrze zarysowujący zgrabną jej kibić. Spódnica jej z tej samej ciemnej wełnianej materyi, fałdowała się z wdziękiem, mogącym wzbudzić zazdrość u nie jednej z pięknych pań hołdujących modzie. Na około szyi zawiązała batystową chusteczkę. Za nią, na poręczy krzesła, zawieszony był czerwony burnus, jeszcze wilgotny po wieczornej przechadzce.
Z ośmiu synów Mac-Diarmida, czterech już doczekało się męzkiego wieku, a młodsi mieli od ośmnastu do dwudziestu pięciu lat. Wszyscy niemal byli podobni do ojca w zadziwiający sposób, a na ich twarzach malowała się, choć w różnym stopniu, porywczość i ognista krew Irlandczyków. A nawet u starca, mimo jego patryarchalnej powagi, można było dostrzedz tę narodową cechę. Gdy jakie niespodziewane wzruszenie, przerywało zwykły spokój, niebieskie oko błyskało ogniem pod białemi rzęsami, słowa wyrywały się szybko z ust, a gwałtowne ruchy,, zdawały się chcieć iść na wyścigi z słowami.
Najstarszy z synów siedział przy stole najbliżej Ellen. Był jednak oddalony od niej pewną przestrzenią, jak gdyby etykieta rodzinna pozwalała tylko starcowi zasiąść obok młodej dziewczyny. Młodzieniec ten mógł mieć około trzydziestu dwóch lat, twarz miał surową i namiętną, gęstą czuprynę i wydawał się bardzo silnym. Na imię mu było Michey, bracia mówili do niego z pewnem uszanowaniem, jako do przyszłej głowy rodziny.
Drugi, którego zwano Morris, wszędzie mógłby uchodzi za dorodnego młodziana. Pod prostaczą swoją odzieżą miał jednak postawę wyniosłą i wspaniałą, godną lepszego okrycia. Podobne postacie nie są bynajmniej rzadkie w Irlandyi, stronniczość angielska wysila pióro i pendzel na karykaturyzowanie biednych Irlandczyków, lecz mimo to John Bull nie potrafił zrobić siebie piękniejszym od sąsiada, a czerwona jego fizyognomia wyglądałaby dużo mniej korzystniej od irlandzkiej twarzy, gdyby go pozbawiono rozbifu i piwa i przez sześć wieków żywiono chlebem wyrabianym z owsa. Morris miał duże myślące czoło. Wzrok jego był żywy i głęboki, a uśmiech dystyngowany. Może posiadał mniej fizycznej siły od starszego brata, lecz na twarzy malowała mu się niezwykła inteligencya i niezłomna siła woli.
Młodsi jego bracia byli wszyscy dziarskie chłopaki, żywi i weseli, cięci w słowie, tędzy w pięści i obdarzeni znakomitym apetytem, którego dowody składali, zmiatając pospiesznie kartofle z miski. Zwali się: Natty, Sam, Owen, Dan i Larry. Na kiermaszach i odpustach słynne były ich shillelos sękate laski, któremi każden z nich przynajmniej raz w życiu nabił guza pięciu lub sześciu anglikańskim czaszkom, bodajby tylko dla satysfakcyi własnego sumienia.
Najmłodszy z rodziny Mac-Diarmid mający dopiero lat ośmnaście, zwał się Jermyn. Był równie dorodnym jak bracia, ale postawy łagodnej i nieśmiałej. Długie blond włosy spadały mu w puklach na ramiona, a duże niebieskie rozmarzone oczy, szukały spojrzenia pięknej Ellen, która na niego nie zwracała uwagi. Mówił nie wiele, a milczenie jego stanowiło kontrast z żywą paplaniną braci, którzy z wyjątkiem zamyślonego Morrisa, sprzeczali się pomiędzy sobą.
Wszyscy synowie starego Mac-Diarmida, bez względu na zachodzące pomiędzy niemi różnice, przedstawiali zbliżony do siebie typ siły i piękności. Energia błyszczała w ich śmiałem spojrzeniu, męztwo malowało się na ich czołach. Drgało w nich życie, kryły się skarby młodości i odwagi.
Przy Jerminie było miejsce nie zajęte, tak jak pomiędzy krzesłem Ellen i pieńkiem na którym siedział Michey.
Dalej przy stole zasiadła Peggy, czternastoletnia dzieweczka, która przy Ellen odgrywała rolę napół sługi napół przyjaciółki. Obok dzieweczki zasiadł Joyce parobek, a za nim Pat, człowiek w łachmanach.
Pat miał twarz wychudzoną, wśród której błyszczały oczy sprytne i nadzwyczaj żywe. Jego konopiaste włosy sterczały nad spiczastą czaszką. Był mały i drobny a zajadał chciwie.
W każdym innym kraju Pat uchodziłby za żebraka. W Irlandyi mógł być najemnikiem, a nawet i dzierżawcą niewielkiego kawałka ziemi. Chociaż te dwa ostatnie zajęcia nie wyłączają bynajmniej poprzedniego i w nieszczęśliwem hrabstwe Connanght najemnicy i dzierżawcy gruntów, są nieraz zmuszeni prosić o jałmużnę.
Pat dopełniał wieńca biesiadników otaczających stół i dotykał prawie próżnego siedzenia pozostawionego obok starego Mac-Diarmida.
Miski z kartoflami były już niemal wypróżnione, głód był zaspokojony a dzbanki z poteen stawały się coraz lżejszemi. Rozmawiano, śmiano się i gdyby nie obecność ojca, niebawem wśród gwaru, jeden by drugiego nie słyszał. Lecz zwykła powaga staruszka, miała w dniu tym jakiś pozór smutku.
Zaledwie raz zbliżył swój mosiężny kubek do ust, a kartofle, które wziął na talerz, pozostały prawie nietknięte.
Ta melancholia naczelnika rodziny, którą podzielali Ellen i młody Jermin, oddziaływała na ogólną wesołość. 2mżądano by Pat śpiewał, ale się źle wywiązał z zadania. Biesiadnicy przypomnieli już sobie wszystkie słynniejsze razy rozdane innym lub te, które im spadły na plecy, wciągu ubiegłego miesiąca, rozprawiano o wypadkach ostatniego meetingu i wzniesiono toast na cześć Daniela O’Conella, „wielkiego owobodziciela”, tak, że towarzystwo nie miało już nic więcej sobie do powiedzenia.
— Ojcze, — rzekł Morris, po chwili milczenia, — wiem co ci leży na sercu. Dzisiaj mieliśmy otrzymać wiadomości, ale była burza na morzu, tak, że je dopiero jutro otrzymamy.
Stary Melis rzucił ukradkiem spojrzenie na puste przy nim miejsce, poczem spuścił oczy.
— Daj Boże! — wyszeptał. — Zapewne postąpiłeś dobrze, mój synu, ocalając honor naszej Jessy. Lecz kto wie, czy nie ściągnąłeś nieszczęście na jej głowę.
Zapanowała chwila milczenia. Na twarzy Morrisa malowało się silne wzruszenie, które usiłował zwalczać żelazną swą wolą.
— Było to koniecznem, — wyszeptał z cicha.
Miejsce pozostawione wolne przy starcu, należało niegdyś do Jessy. Jessy Obrini była sierotą, córką rodzonej siostry Mac-Diarmida, który ją pokochał jak najdroższe swe dziecko. Cioteczni bracia uważali ją za siostrę z wyjątkiem Morrisa, którego była kiedyś narzeczoną.
— Tak jest, — rzekł starzec, — stało się to koniecznością. Ale biedna Jessy była jedyną naszą pociechą. Teraz zamiast prostaczej odzieży naszych dziewcząt, nosi bogate suknie i drogie kamienie.... Jest żoną lorda Jerzego Montrath... dumnego pana! Jak tylko list od niej się spóźnia, zdaje mi się, iż ją Bóg wypuścił z swej opieki i że miara jej nieszczęść się przebrała.
— Nie mów tego ojcze, — zawołał Michey, uderzając silną pięścią o stół.
— Lord Jerzy nie odważyłby się, — dodał Owen.
„Wszelkie ślady wesołości zniknęły wśród nich. Wszyscy młodzi zmarszczyli brwi. Wzrok ich stał się ponurym, jak gdyby te dwa imiona Jessy i lorda Jerzego wymówione niespodzianie, wzbudziły we wszystkich sercach jednakowe uczucia gniewu.
— Milord by nie śmiał, — powtórzyli jednym głosem.
— A gdyby się odważył!... — dodał Morris, podczas gdy w wzroku jego można było wyczytać straszną groźbę.
Nie dokończył, lecz wszyscy go zrozumieli, Ellen schwyciła rękę starca.
— Jessy jest szczęśliwą, — rzekła — i myśli o nas. Biedna siostra! Tyle przecierpiała, iż Bóg jej winien trochę szczęścia.
Czoła ośmiu braci rozpromieniły się. Jermin zarumienił się i spuścił oczy. Serce mu w piersi silniej zabiło, na dźwięk tego ukochanego głosu.
— Szlachetna moja kuzynko, — rzekł starzec spoglądając na nią wzrokiem, w którym przebijało wielkie przywiązanie połączone z uszanowaniem, — kochałaś Jessy jak siostrę. Dziękuję ci, żeś zachowała dla niej serdeczne wspomnienie. Gdy ty Ellen, mówisz o nadziei, nadzieja posłuszna wraca nam do duszy.
Schylił się i podniósłszy rękę młodej dziewczyny, dotknął jej ustami.
Czyn ten mógłby się zdawać bardzo dziwnym, każdemu który zna poufałość w obejściu Irlandczyków, ale tłómaczył się ich religijną czcią dla tradycyi i osób, których nazwiska zapisane zostały na kartach ich przeszłości.
Ellen przyjęła ten znak uszanowania, jako dań należną sobie. Wzięła rękę starego krewnego, i uściskała ją w swych dłoniach.
— Wszystko, co tylko tyczy rodziny Mac-Diarmid jest mi drogiem, — rzekła, — wszakże w waszej chacie znalazłam zacnego ojca i braci, którzy mnie kochają.
Słowa te wywołały szmer zadowolenia. Na wszystkich twarzach odmalował się zapał i poświęcenie bez granic. Jermin jeden nie ośmielił się podnieść oczów i łza zadrżała na długich jego rzęsach.
— No! moi kochani, — zawołał Owen, wesoły chłopak, niezadowolony z melancholijnego nastroju biesiadników. — Uderzmy w szklanice na cześć tej szlachetnej pani, która nas nazwała swymi braćmi. Na mój honor, wartoby było dać się zabić dla niej.
Jermin położył rękę na sercu.
— Byłoby to równie zaszczytnem jak przyjemnem, — dodał Michey. — Ojcze! za takie zdrowie musisz wychylić kubek.
Starzec wzniósł szklanicę w górę i wszyscy powstali aby wznieść toast na cześć Ellen, ostatniego potomka wielkiego rodu.
— Morris, — rzekł Miles siadając, — byłeś w Galwaj, co za wiadomości przywozisz.
Młodzi ludzie zamienili raptowne spojrzenie i Morris odpowiedział
— Nic nie dowiedziałem się ojcze.
— Zatem Morris! — zawołał starzec, — ja wiem więcej od ciebie. Żyjemy w nikczemnych czasach moje dzieci. Oranżyści znowu podnoszą głowy i rozpoczynają swoje przeklęte hece.
— Rozbójnicy! — rzekł Michey.
— Nędznicy! — dodał Owen.
— Łajdaki! zbrodniarze!
Rzekłbyś, iż iskra elektryczna obiegła na około stołu. Wszystkie twarze zarumieniły się, oczy zabłysły, ręce drżały; nawet szlachetne rysy Ellen przybrały dziwny wyraz.
Jermin, który jej się się ukradkiem przyglądał, nie podzielał ogólnego oburzenia. Uśmiech zarysował się na jego ustach, gdy ujrzał oburzenie malujące się na twarzy kuzynki.
— Nie kocha go! — wyszeptał.
— Facth! — mruknął biedny Pat. — Szatany te chciałyby nas wszystkich wydusić. Ale moi kochani, żadna głowa protestancka nie jest tak twardą jak nasze kije.
To powiedziawszy Pat, połknął olbrzymi kartofel, nie obdarłszy go nawet ze skóry.
— Tak jest dzieci, — mówił starzec, — protestanci nasi wieczni wrogowie powstają znowu przeciwko nam, lecz co innego więcej mnie jeszcze boli i wydaje mi się nikczemniejszem.
— Cóż takiego? — spytali na raz wszyscy młodzieńcy.
Miles podniósł okazałą swą postać, a ruchliwa twarz jego przyjęła wyraz niewypowiedzianej pogardy.
Był on jednym z najstarszych i najsilniejszych filarów irlandzkiego stowarzyszenia Repeal. O’Connell był je go bóstwem. Pragnął on zwycięztwa swego stronnictwa, lecz tylko w walce legalnej i agitacyę pokojową, uważał jako jedyny ratunek Irlandyi. Synów wychowywał w tej wierze. Nauczał ich pałać jednakową nienawiścią dla saskich tyranów (t. j. Arylchów) jak i dla tych zbłąkanych rodaków, którzy słabi wobec męczeństwa, uciekali się do gwałtów. Sam nie mógłby powiedzieć kim bardziej pogardzał, czy Oranżystami czy też członkami tajnych stowarzyszeń, zwanymi riblonman. Miles był pewien, iż wszyscy synowie podzielają jego zapatrywania.
— Bracia nasi, — mówił dalej, — raz jeszcze przychodzę z pomocą Oranżystom i stają się naszymi najgorszymi przeciwnikami, a bandy zdrajców bez czci i wiary, na nową rozpoczynają zbrodnie członków stowarzyszeń Whitibrys lub Czarnych nóg. Ludzie pochodzący nie wiadomo zkąd i ukrywający się pod nazwą Mollies, bałamucą słabych i szalonych i zaciągają ich w szeregi podpalaczy.
— Słyszałem coś o nich, — rzekł obojętnie Michey.
— Ci których nazywają Molly-Maguires, — dodał Morris, tonem pełnym uszanowania, lecz stanowczym, — są Irlandczykami i katolikami, mój ojcze.
— Czy to Diarmid w ten sposób przemawia, — zawołał starzec, odzyskując naraz całą gwałtowność właściwą charakterowi jego narodu.
— Milcz Morris! Zbójcy hańbiący Irlandyę nie są Irlandczykami. I gdybyś pamiętał na słowa naszego ojca O’Conella....
— Pamiętam je, — rzekł Morris — i znajduję, iż są zbyt surowe.
Milles aż zbladł z oburzenia.
— Milcz! — rzekł cichym głosem, — lub będę musiał się wstydzić, iż jestem twoim ojcem.
Na pięknej twarzy młodszego Mac-Diarmida malował się wciąż ten sam wyraz niezłomnego uszanowania. Nie wyrzekł ani słowa. Bracia jego schylili głowy i zdawali się ubolewać nad tem zajściem.
Wzrok Ellen błądził z jednego na drugiego przenikliwy i niespokojny. Rzekłbyś, iż na tych wszystkich czołach umie ona czytać jak w książce i że usiłuje zgłębić tajniki ich serc.
Pat przybrał postawę pokorną i potulną, ukrywając szyderczy uśmiech. Mruczał tylko pod nosem:
Och! arrah! faith! ma buchal! musha! i tysiące innych wykrzykników, których gadatliwi Irlandczycy tak nadużywają. A tymczasem połykał nieskończoną ilość kartofli.
Stary Milles nie zauważył ponurej postawy synów, a uczuł się rozbrojonym pokornem milczeniem, jakie zapanowało po ożywionej dyskusji. Podał rękę Morrisowi.
— Mój dziarski chłopcze, — rzekł łagodnym głosem, — jesteś za młodym by módz rozważnie o tych rzeczach rozprawiać. Wiem, że umysły młodzieńcze nie zawsze są zdolne zrozumieć rozwagę starców. Na to też liczą te łajdaki Mollies i ich stronnicy. Wychyl szklanicę, mój synu i nie gniewaj się na ojca.
Morris uścisnął ze czcią rękę starca, a piękna twarz jego rozpromieniła się pod wpływem doznanego wzruszenia i synowskiego przywiązania.
— Dzięki ci ojcze, — rzekł.
A jak gdyby łaska ojcowska spływała i na innych synów starca, wszyscy powtórzyli:
— Dzięki ci ojcze.
— Och! — wyszeptał Pat, ocierając oczy, które bynajmniej nie płakały, — serce się raduje na widok takich zacnych chrześcian! Niech wam Bóg zacni ludzie błogosławi.
— Co się zaś tyczy tych łotrów Mollies, — mówił dalej Milles, — nic nowego oni nie wymyślili. Ja, który widziałem, Białych dzieci, Serca dębowe, Serca stalowe, Dzieci lady Clase, Psów ielkiego Feniana, Synów matki Terry, Białe nogi, Czarne nogi i wiele innych łajdackich band, z nazwami wymyślonemi przez dyabła, znam od lat pięćdziesięciu ich sposoby działania; podpalają, rabują....
— Podpalają, — przerwał Morris, — lecz nie rabują.
— Powiadam ci, iż rabują! — zawołał stary Milles. — Ty nie masz jeszcze trzydziestu lat, jakże chcesz więcej wiedzieć odemnie, który kończę siedemdziesiąty drugi rok. Czy ich znasz, że chcesz ich bronić? Zaledwie trzy miesiące upływa, jakeśmy po raz pierwszy usłyszeli nazwę Molly-Maguires. Byli to z początku nędzni bandyci, przybyli z południa poprzebierani za kobiety... wiecznie ta sama historya! Biedni ludziska z hrabstwa Connanght dali się im uwieść nadzieją zemsty i mimo świętych rozkazów oswobodziciela, znowu pozapalali kagańce. W skutek tego Londyn nasyła znowu do nas swoich czerwonych siepaczy a konie angielskich dragonów tratują nasze drogi w górach.
Zatrzymał się chwilę i potarłszy ręką czoło, mówił dalej:
— Smutny to czas nadszedł, kiedy synowie Diarmida stają w obronie nieprzyjaciół O’Conella.
Sam, Owen, Dan i Larry spojrzeli się na Morrisa z obawą, czy nie odpowie ojcu zbyt ostro. Lecz Morris siedział spokojnie, a w oczach jego zwróconych na ojca malowała się tylko miłość połączona z uszanowaniem.
— Niech Bóg strzeże Daniela O’Conella! — odpowiedział — to największy z Irlandczyków.
Posypały się życzenia i hymny pochwalne na cześć oswobodziciela, Pat tylko jeden nie mógł się do nich przyłączyć, gdyż miał pełne usta kartofli.
— Tak to rozumiem! — rzekł Milles Diarmid, z rozpromienionym wzrokiem. — Bądźcie pewni, iż on przyjedzie za kilka miesięcy na wybory z Galway i skryją się pod ziemię przed nimi, wszystkie te sługi szatana, jaką by nie była ich nazwa. Ale tymczasem, jak wam mówiłem nie zmienili oni systemu działania od lat pięćdziesięciu. Widziałem dzisiaj na ulicach w Galway takie same plakaty jakie rozlepiali dawniej Czarne ręce, Serca stalowe i inni bandyci z przeszłych czasów. Są one pisane krwią i opatrzone pieczęcią z trumną!
Mała Peggy zadrżała. Ellen podniosła swoje piękne czarne oczy, których przezroczyste źrenice zabłysły złotym odblaskiem.
— Niech się Pan Jezus nad nami zlituje, — mruknął Pat. — Ale trumna taka dobra pieczęć jak i inna.
— A co zawierają te plakaty? — spytał Michey.
— Skazują na śmierć człowieka, — odpowiedział Milles.
Powieki Ellen zadrżały zlekka.
— Oraz zapowiadają pożar wielkiego folwarku Lukassa Neale.
Owen zadrżał i spuścił oczy. Morris ścisnął mu rękę ukradkiem. Inni odezwali się wszyscy naraz.
— Lichwiarz niemiłosierny! — krzyknął Larry.
— Pijawka nienasycona!
— Zacięty Oranżysta!
— Morderca!
— Szatan! — zawołał stary Milles, — to prawda! Lecz dla ukarania nędznika, czyż mamy sprowadzać nowe nieszczęście na kraj? Pamiętajcie na słowa oswobodziciela.
— Oswobodziciel jest człowiekiem, — rzekł półgłosem Morris, — a Bóg tylko jest nieomylny.
Starzec nie dosłyszał tej uwagi.
— A przytem, — dodał, — to taki piękny folwark.
— Musha! znam ja go dobrze, gdyż w nim na chleb zarabiam, — poświadczył Pat żałosnym głosem, — najpiękniejszy to folwark w całem hrabstwie, cacko jak równego w raju nie ma. Folwark to tak piękny, można powiedzieć, iż w porównaniu z nim nawet pałac Diarmid....
— Ciszej Pat! — rzekł starzec ze smutkiem, — nie tu miejsce wspominać o pałacu Diarmid.
Nastało na około stołu milczenie. Morris zmarszczył swoje czarne brwi, a Ellen znowu spuściła powieki.
— Przyjdzie czas, — rzekł Jermin półgłosem, — iż będzie można mówić swobodnie o pałacu Diarmid w obecności naszej szlachetnej kuzynki,.
Oko młodzieniaszka zabłysło ogniem nieopisanego zapału, podczas gdy czoło mu się zarumieniło jak gdyby się wstydził własnej śmiałości.
— A człowiek? — spytała Ellen cicho, zwracając się do starca.
— Jaki człowiek? — zapytał tenże.
— Człowiek, którego mają zamordować.
— O to mąż z twardem sercem, — odpowiedział stary Milles zwolna.
— Zrobił on wiele złego naszym zbłąkanym braciom. Chcą się zemścić, może źle robią, ale stare prawo irlandzkie, wymaga krwi za krew. Niech się Bóg nad nim zlituje.
— Powiedz mi jego nazwisko ojcze, — wyszeptała z cicha.
— Moja szlachetna córko, — odpowiedział starze, — znasz go. To major Percy Mortimer.
Zamilkła. Twarz jej nie drgnęła, a obojętne oko nie dojrzało by na niej śladów wzruszenia. A jednak Jermyn, który jej się uważnie przyglądał, zbladł bardziej jeszcze i zmarszczył brwi.
— Kocha go! — pomyślał. — Widzę dobrze, iż go kocha.
Usłyszawszy nazwisko majora, Morris zamyślił się. Pat zaś wychylał drobnemi łykami duży kubek poteen.
— Piękny folwark i piękny żołnierz, — mruknął między zębami, — a mogą ich uprzątnąć jednym zamachem, daję słowo, ponieważ major jest obecnie w folwarku Lukassa Neale.
— Lecz za długo już o tych sprawach gadamy, — rzekł naraz stary Milles.
Wstał i mówił dalej z uśmiechem.
— Nie ma tutaj ani członków stowarzyszenia Molly-Maguires, ani Oranżystów. Jesteśmy wszyscy dobrymi Irlandczykami, stronnikami O’Conella i możemy śmiało modlić się do Boga, gdyż sumienia nasze są czyste. Na kolana dzieci, szlachetna nasza krewna, odczyta nam modlitwy wieczorne.
Biesiadnicy wstali i poszli jeden za drugim do ordynaryjnego fajansowego krzyża wiszącego na ścianie ponad kropielnicą, w której umaczawszy końce palców, przeżegnali się pobożnie.
Ellen powstała także. Jej piękna twarz była pokryta bladością, oczy spuściła ku ziemi, a usta jej drżały wskutek wysileń jakie czyniła, dla zachowania spokojnej fizyognomii. Idąc chwiała się, zdołała jednak dojść do kropielnicy nie zwróciwszy na siebie uwagi i przeżegnała się z równą pobożnością jak inni.
Wszyscy uklękli, każden wybierając sobie obraz tego świętego, do którego czuł szczególniejsze nabożeństwo. Wśród głębokiego milczenia, które zapanowało w całej sali, słychać było tylko drżący głos Ellen, powtarzający łacińskie słowa katolickiej modlitwy.
W miarę jak się modliła, głos jej się wzmacniał i uspakajał, ale za późno, gdyż Jermin zamiast się modlić, powtarzał tylko w duchu:
— Ona go kocha, o mój Boże! widzę dobrze, iż go kocha.
Tymczasem głos modlitwy brzmiał dalej. Stary Mac-Diarmid i jego synowie odpowiadali jednocześnie na słowa litanii. Modlono się długo za Daniela O’Conella oswobodziciela Irlandyi, modlono się na intencyę Jessy ukochanej córki i siostry, której groziło nieszczęście zdala od rodziny, modlono się za biednych prześladowanych Irlandczyków i za protestantów prześladowców ich.
Gdy echo ostatnich słów modlitwy przebrzmiało, wszyscy pozostali jakiś czas klęczący, wznosząc myśl do Boga. Nadeszła godzina spoczynku.
Ellen wzięła jedną ze świec trzcinowych i wyszła drzwiami znajdującemi się w głębi sali i prowadzącem i do przybudówki, dodanej do głównej budowli i służącej za sypialnią dla młodej dziewicy i jej towarzyszki Peggy.
Drzwi równolegle umieszone od tamtych prowadziły do drugiej przybudówki, którą zajmował starzec. Ośmiu młodych Mac-Diarmid, Joyce i goście szukający schronienia pod dachem starego Milles, spali w głównej sali.
W chwili gdy starzec żegnał się z synami, Pat, który się zdrzemnął podczas modlitwy, zbliżył się cichutko do Jermina i uśmiechając się, szepnął mu kilka słów na ucho. Młodzieniec zadrżał od stóp do głowy i oparł się o ścianę by nie upaść. Pat uśmiechnął się jeszcze i dotknął ramienia Owena, wyszeptawszy mu także kilka słów do ucha.
Owen zadrżał tak jak i brat jego.
Pat zbliżył się tak niepostrzeżony do pozostałych sześciu braci, którym także powtórzył jakieś tajemnicze wezwanie.
Morris, którego uprzedził na ostatku, nie zdradził żadnego wzruszenia na swej dumnej twarzy; tylko poważny smutek przygasił blask jego wzroku.
— Dobrze, — odpowiedział.
— Ma bouchal, — mruknął Pat, — pewno że to dobre! musha! Bądźcie zdrowi moi kochani. Mam jeszcze kawał drogi przed sobą. I kto wie czy się położę spać tej nocy.
Wyszedł, pożegnawszy ich niezliczoną ilością życzeń i błogosławieństw.
Zwierzęta po drugiej stronie sznura nakarmiwszy się, legły spać. Wielkie psy górskie położyły się pod stołem. Bracia uścisnęli sobie ręce nie wyrzekłszy ani słowa. Milczenie i ciemność zapanowały w siedzibie Diarmida.
Minęło już dosyć czasu od chwili jak stary Milles schronił się do swej sypialni. Ellen i Peggy spały w małym domku dobudowanym przy głównej chacie. Pogaszono trzcinowe świece; ludzie i zwierzęta spały. W głównej sali słychać było sapanie bydląt i chrapanie parobka, które przygłuszały oddech ośmiu braci.
Wybiła już dziesiąta i upłynęła przeszło godzina od chwili ukończenia modlitwy, która zwiastowała czas odpoczynku. Gdy mruczenie zwierząt w oborze, wzmocnione chrapaniem Joyce’a ustawało przypadkiem, można było słyszeć cichy szmer w tym końcu sali, w którym położyli się synowie Darmida.
Ale ciemność panowała tak wielka, iż niczego rozpoznać nie było można, ani domyśleć się zkąd szmer pochodził.
Po kilku minutach ten sam niewyraźny szmer dał się słyszeć w innem miejscu a mianowicie w środku sali. Jeden z psów zawył głucho pod stołem.
— Ciszej Wolf! — szepnął ktoś przytłumionym głosem.
Pies chciał jeszcze raz zawyć, lecz zamilkł nagle jak gdyby znajoma ręka zamknęła mu paszczę. Drzwi wychodzące na dwór zaskrzypiały. Czarna postać wysunęła się na zewnątrz. Przy słabem świetle księżyca, można było rozpoznać wyniosłą postać Morrisa Mac-Diarmid.
Szybko zbiegł wzdłóż ścieżki prowadzącej w dolinę, wśród której rozpościerała się wieś Knochdery. W dali świeciła się powierzchnia wód jeziora Corrib, ponad którem unosiła się lekka mgła. Reszta pejzażu ginęła niewyraźnie wśród gęstego mroku, przerywanego od czasu do czasu bladem światłem księżyca występującego z po za chmur.
Morris jeszcze nie przebył połowy drogi prowadzącej do jeziora, gdy wydało mu, iż słyszy kroki po za sobą. Zatrzymał się i słuchał. Milczenie panowało na około.
Szedł dalej. Lecz zaledwie postąpił parę kroków, znowu wydało mu się, iż jakieś niewyraźne dźwięki dochodzą jego uszów. Lecz Morrisowi pilno było widocznie, gdyż nie zatrzymując się rzekł tylko:
— To zapewne echo.
Niebawem znalazł się wśród biednych chat wioski, wspartej na stoku góry i noszącej nazwę sąsiedniego jeziora. Wszyscy spali, żadne światełko nie migotało w oknach nędznych lepianek.
Ostatnie domy były oddzielone od jeziora, tylko wązkim pasem uprawnej ziemi. Morris szybko przebiegł przez te pola i stanął na brzegu, wzdłóż którego leżały małe czółenka należące do wieśniaków. Począł wybierać pomiędzy niemi czy nie znajdzie jednego mniej lub więcej w dobrym stanie.
Gdy tak szukał wśród sitowia, próbując nogą słabe czółenka, usłyszał szczekanie psów we wsi, jak gdyby szmer kroków po żwirowatym piasku, zbudził ich ze snu. Morris począł się przysłuchiwać.
Wrócił się kilka kroków wstecz, usiłując cośkolwiek dojrzeć lub dosłyszeć. Ale chociaż księżyc był tylko osłonięty lekką mgłą, niczego nie mógł zobaczyć prócz kominów chat i wielkiej góry wznoszącej swój szczyt ku niebu. Odwiązał jedno z czółen i popłynął na drugi brzeg jeziora.
Powietrze było ciężkie, żaden powiew wiatru nie poruszał mgłą wznoszącą się ponad powierzchnią wody. Morris dostawszy się w ten tuman, stracił z oczów brzeg i musiał płynąć bez żadnego innego przewodnika, prócz własnego instynktu i dokładnej znajomości jeziora. Mgła rozpościerała nad nim i na około niego szare sklepienie. Wzrok napotykał na kilka łokci przed sobą tę okrągłą ścianę, której przeniknąć nie mógł, a która wszystko zasłaniała.
Lecz Morris wiosłował odważnie i kierował czółnem bez wahania. Od czasu do czasu wśród rozstępującej się mgły, ciemna jakaś powierzchnia przedstawiała się jego oczom. Była to jedna z licznych niezamieszkałych wysp, rozsianych wśród jeziora Corrib, na największej z nich, przechowują się dotychczas, otoczone zielonym wieńcem, wspaniałe ruiny starego opactwa Ballylocyh.
Morris już od kwadransa krążył wśród otaczającej go mgły i poraz trzeci wydało mu się, iż dolatują go jakieś niezwykłe dźwięki. Przysiągłby, iż słyszy po za sobą, szmer wioseł prujących wody jeziora.
Przestał wiosłować, a głosy stały się wyraźniejsze i zbliżały się coraz bardziej, rozchodząc się na wszystkie strony, tak że po kilku minutach oczekiwania, Morris usłyszał wyraźnie ruchy wioseł tak po za sobą, jako też po prawej i po lewej stronie.
Nie widział nic. Tajemnicze łodzie musiały płynąć blizko niego, lecz mgła coraz gęstszą pokrywała go zasłoną.
Lecz nocni ci żeglarze, nie mogli zatrzymać lub zatrwożyć takiego człowieka jak Morris, spuścił też wiosła do wody i począł płynąć dalej w milczeniu.
Aczkolwiek znał dobrze wody jeziora, gęsty tuman mylił go niejednokrotnie i ujrzawszy niespodziewanie jakąś wysepkę zmienił kierunek jazdy. Lecz dziwna rzecz, w jakąkolwiek zwrócił się stronę, słyszał zawsze z pewnej odległości, ów niepojęty ruch wioseł.
Rzekłbyś, iż wszystkie czółna ze wsi, krążą tej nocy po jeziorze.
Godzina cała upłynęła zanim dotarł do drugiego brzegu jeziora. W miarę jak się do takowego zbliżał, zdawało mu się, iż czółna fantastycznych towarzyszy oddalają się i rozchodzą w różne strony.
Gdy wreszcie wylądował i mgła rozdarła swą gęstą zasłonę, począł pilnie śledzić oczyma wzdłuż brzegu. Nie dojrzał nic, tylko gdzieś w dali, tak iż własnym oczom dowierzać nie mógł, jakąś ciemną postać, która niebawem zniknęła wśród zarośli.
To go utwierdziło w przekonaniu, iż głosy, które słyszał na jeziorze, nie zrodziły się wyłącznie w jego wyobraźni.
Lecz Morris Mac-Diarmid był w tej chwili zajęty waźnemi myślami i nie mógł tracić czasu na rozwiązywanie zagadek. Uwiązał swoje czółno wśród trzciny i puścił się szybkim krokiem wzdłuż pól oddzielających jezioro Corrib od wielkich bagien Galway.
Przechodząc przez te żyzne role, które rozumnie opracowane mogłyby z łatwością wydać plon obfity, Morris nie szedł prosto w jednym kierunku, lecz raz na prawo, drugi raz na lewo, jak gdyby szukał czegoś wśród nocy. Niebawem też i znalazł. Na skręcie drogi, nad brzegiem jednej z tych pięknych zielonych łąk tak pospolitych w Irlandyi, stado kucyków leżało na trawie.
Morris wskoczył na grzbiet jednego z tych karłowatych koników, który się ugiął pod niezwykłym ciężarem, lecz niebawem wstrząsnął tylko grzywą, wytężył silne muskuły i dowiódł, iż jest wstanie unieść nawet takiego jeźdźca, którego nogi wisiały, dotykając niemal ziemi. Morris pogłaskał go po szyi, wyszeptał kilka słów i konik pobiegł w cwał, zostawiając śpiących towarzyszy.
W kilku minutach przebiegł przez rolne pola pędząc jak wicher. Mimo nieproporcyonalności zachodzącej pomiędzy jeźdźcem i koniem, ten ostatni podnosił dumnie głowę jak rasowy wierzchowiec i nie zatrzymał się przed żadną przeszkodą.
Wśród bagien rozpościerających się pomiędzy Headford i Carndulla, miał dopiero sposobność rozwinąć swój nadzwyczajny instynkt. Bagna te zwane Bogs, są raczej olbrzymieni torfowiskami, z których mieszkańcy wydobywają torf, jedyny opał znany w Irlandyi. Spotyka się wśród nich na przemian stały grunt, ruchome błoto i stojącą wodę. Co krok można ugrzęznąć w trzęsawisku, a nawet miejscowi mieszkańcy nie zawsze potrafią w biały dzień przebyć te trzęsawiska, nie naraziwszy się na niebezpieczeństwo.
Nocą podobna przeprawa staje się stokroć groźniejszą. Długie kije nie wystarczają do sądowania głębokości i zabezpieczenia się od upadku. Podróżny rad nie rad musi się zatrzymać lub zdać duszę Bogu, jeżeli nie chce ślepo ryzykować życia i stawiać je na kartę w grze, w której ma prawie wszystkie szanse przeciw sobie.
Ale ten biegł pewnym i śmiałym kłusem, wśród tych wszystkich niebezpieczeństw. Nadzwyczajnym swym instynktem odgadywał gdzie idzie wązki pas stałej ziemi wijący się wężykiem wśród błotnistych przepaści. Omijał kałuże i zdradne murawy pokrywające bezdenne błota i śmiało puszczał się pomiędzy gęstwiny trzciny i bagnistych sosen. Dreptał tak wciąż naprzód nie zwalniając kroku ani na chwilę.
Morris ujechał już cztery do pięciu mil angielskich granicy pól ornych. W odległości jednej mili przed nim, płynęła mała rzeczka Moyna.
— Naprzód! ma bruchal! — szeptał wiejskim dyalektem. — Naprzód mój koniku! Arrach! Arrach!
Naraz zamilkł i podniósł głowę. Jeszcze raz usłyszał wśród ciemności jakieś zalatujące go głosy. I rzecz dziwna, czyniły one na nim znowu wrażenie echa. Gdy opuściwszy folwark schodził z góry, słyszał po za sobą jakby powtórzenie własnych kroków; psy we wsi Corrib wyły po dwakroć, wśród mgły jeziora, jakieś tajemnicze wiosła pruły za nim wodę, wtórując jego własnym wiosłom, a teraz wśród bagien, jak gdyby echo powtarzało kroki jego wierzchowca i mokra ziemia zdawała się dźwięczyć pod kopytami licznych kuców.
Nie mylił się; słyszał rzeczywiście stąpanie koni. Było ich kilka, było ich nawet sporo.
Wśród ciemnej nocy Morris niczego nie mógł dojrzeć, lecz nieznajomi jego towarzysze przybliżali się coraz bardziej jak gdyby wszyscy dążyli do jednego celu. Niebawem będą musieli jechać ślad w ślad za Morrisem, a wtedy niechybnie się spotkają, gdyż pomiędzy górą Corbally i rzeką Moyne bagnisko kończy się wązkim jedynie możliwym do przebycia pasem.
Morris odpiął swój karrik, rodzaj płaszcza używanego przez wszystkich wieśniaków w Irlandyi, wyjął z kieszeni kwadratowy kawał czarnego płótna i przyczepił go do kapelusza, tak że spadające fałdy zakryły mu całkiem twarz. Jedną ręką podnosił tę zasłonę dla odkrycia oczów, drugą głaskał po szyi kuca, który z podwojonym zapałem, pędził jak strzała.
Księżyc począł wychylać się z poza czarnych chmur, których brzeg oświecił srebrzystym pasem, rzucając niepewne i blade promienie na bagnisko.
Morris, korzystając z tej chwili, wytężył wzrok. Ujrzał jakąś ciemną postać posuwającą się konno jak i on, za nią ukazała się druga, potem trzecia. Tajemniczy jeźdźcy wysuwali się z mroku nocy jak widma. Morris naliczył ich siedmiu, pędzących galopem wśród bagien wężykowym szlakiem.
Wśród światła księżyca płonącego teraz na jasnym błękicie pomiędzy dwiema chmurami, przedmioty przedstawiały się wyraźnie. Morris rozróżniał dokładnie jeźdźców, którzy wszyscy zdawali się mieć tę samą co i on postać. Byli słusznego wzrostu, ubrani w ciemne opończe, mieli czarne zasłony przyczepione do kapeluszy i jechali na małych konikach.
Przybyli prawie jednocześnie nad ciasny pas bagna między rzeką Moyńe i górą Corbally.
Morris, który jechał pierwszy, słyszał tuż za sobą kroki małego kuca. Ścisnął kolanami swojego wierzchowca i zniknął niebawem między wierzbami rosnącemi wzdłuż rzeki.
Drugi jeździec zatrzymał się nagle, toż samo uczynił trzeci.
— Kto idzie? — zapytali jednocześnie nie podnosząc zasłon.
— Midnight Payes. (Płatnicy o północy) — odpowiedział trzeci przybysz.
— Owen!
Michey!
— Sam!
Trzech innych jeźdźców nadjechało jednocześnie.
— Natty! Dan! Larry!
Sześciu braci stanęło razem i podali sobie ręce.
— Niech Bóg strzeże Irlandyę! — rzekł Michey. — To tu jest miejsce schadzki. Któż nam wskaże drogę?
Nikt nie odpowiedział.
— Trzeba szukać, — rzekł Michey, — nasz przewodnik zjawi się gdy nadejdzie godzina.
Biedny Pat spał tymczasem w małej budzie przyczepionej do murowanego parkanu ogradzającego folwark Lukassa Neale. Z drugiej strony muru płynęła rzeka Moyna, odgraniczająca od północy posiadłość tego zamożnego middleman’a, to jest dzierżawcy pośredniego między wielkimi właścicielami a drobnymi dzierżawcami. Pat pełnił w tym folwarku jednocześnie obowiązki parobka i stróża i miał strzec wrót od strony wody.
Wśród pierwszego swego snu, został biedny chłopak zbudzony lekkiem stukaniem do bramy.
— Pat — wołał ktoś przygłuszonym głosem.
Parobek odwrócił się na słomie, łudząc się, iż to tylko sen. Nie mało się nabiegał tego wieczora i padał ze znużenia. Ale głos odezwał się znowu:
— Pat! serce moje! pilno mi.
Pat przetarł oczy z westchnieniem i zerwał się na nogi.
— Czego chcesz i kto jesteś? — zapytał, chociaż się domyślał kto to przychodzi budzić go wśród nocy.
— Synu mój, — odezwał się ten sam głos, — jestem siostrzeńcem naszej cioci. Czy masz ochotę bym ci łeb rozbił?
— Arrach! — mruknął biedny Pat. — Niech Bóg się nad nami zlituje. Ależ to jeszcze nie północ, proszę Waszej Wielmożności. Czyżby ciocia Molly już przyszła z całą swoją bandą?
Za drzwiami ktoś tupnął nogą i rzekł:
— Jestem sam. Otwieraj lub nie ponosisz długo całych kości przyjacielu Pat.
Parobek wsadził klucz w zamek i otworzył furtkę. Mężczyzna w ciemnym karrik u przeszedł szybko przez próg. Za furtką stała wychudła postać Pata, któremu rozczochrane włosy, prawie całkiem zasłaniały twarz.
— Dobry wieczór Pat, mój chłopcze! — rzekł mężczyzna w opończy. — Nie spodziewałeś się mnie tak wcześnie. Mamy jeszcze przed sobą godzinę czasu, musisz mnie natychmiast zaprowadzić do pokoju majora angielskiego.
— O mój dobry paniczu, — odpowiedział Pat, drżąc ze strachu i z zimna, — czyżbyś chciał go zabić? Ma hruchal! szkoda fatygi, Anglik i bez tego ledwie dyszy i nie potrzebuje niczyjej pomocy by się wynieść na tamten świat. Niech mu Bóg grzechy odpuści!
— Powiadam ci, — odrzekł przybysz z niecierpliwością, — iż masz mnie natychmiast do niego zaprowadzić.
Pat wahał się i drżał ze strachu.
— O mój paniczu, mój dobry panie, — rzekł, — czyż ja się dzisiaj nie dosyć już napracowałem. Daleka to droga do folwarku Maniturks, a przebiegłem ją dwa razy. Posłuchaj mnie zacny panie. Miej litość nademną i nad sobą samym. Nikt dzisiaj nie śpi w folwarku Lukassa Neale i dostaniemy obydwaj kulami w głowy zanim dojdziemy do pokoju Anglika. To niezawodne, wierzaj mi Wasza Wielmożność, niechybne drogi paniczku!
Mężczyzna w karriku schwycił go za kołnierz od koszuli. Pat jęknął tylko i wsadził brudne palce między rozczochrane włosy.
— Ruszaj! — rzekł nowo przybyły.
— Idę już, kiedy sobie pan mój tego życzy, idę złotko moje, — rzekł Pat, — ale niech ci Bóg moją śmierć wybaczy.
Zrozumiał, iż byłoby niebezpiecznie opierać się dłużej rozkazom przybysza i wszedł do budy dla wdziania starych swych łachmanów, poczem poszedł wzdłuż parkanu.
Pat przez cały wieczór, biegał za interesami nie mającymi nic wspólnego z dobrem jego pana, a teraz otwierał wrota nieprzyjacielowi. Zły był z niego dozorca.
Mężczyzna w karriku i on skradali się po za owocowemi drzewami i starali się stąpać jak najciszej idąc po murawie. Tak doszli aż do głównego domu nie natrafiwszy na żadną przeszkodę. Weszli.
Ciemno było na korytarzach i na schodach. Obaj towarzysze usłyszeli jakieś głosy przytłumione i niespokojne. Pat powiedział prawdę, mało kto spał tej nocy w folwarku Lukassa Neale, a plakaty porozlepiane na ulicach w Galway wystarczyły do wzbudzenia trwogi i czujności. Właśnie wskutek tych rozmów, nie dosłyszano cichego stąpania przechodniów skradających się wśród ciemnego korytarza. Tak, że szczęśliwie doszli oni do celu wyprawy.
— Oto jest pokój Anglika, — rzekł Pat na pół umarły. — Czy mogę już odejść.
— Nie, — odrzekł tamten, — czekaj na mnie tutaj, będziesz mi jeszcze potrzebny.
Otworzył drzwi i wszedł. Pat na pół omdlały pozostał na korytarzu. Niebezpieczna to gra służyć jednocześnie dwóm panom, jak to Pat czynił, a zbytnią odwagą poszczycić się nie mógł. Przytulił się też do muru, stłumił oddech, lękając się, iż go w każdej chwili żylasta ręka dzierżawcy folwarku schwyci za czuprynę.
Pokój Anglika, był oświecony tylko trzcinową świecą umieszczoną w kącie. Na łóżku leżał wyciągnięty mężczyzna. Przy nim na krześle siedziała młoda i piękna dziewczyna z głową w tył przechyloną i z zamkniętemi oczami. Zapewne miała czuwać nad rannym, ale sen ją zmorzył i zasnęła.
Spiąć uśmiechała się, przyjemny sen rozweselał ją widocznie a czysta jej dziewicza dusza malowała się na jasnem czole.
Ranny miał oczy otwarte. Rysy jego słabo oświecone oddalonem światłem, były regularne i szlachetne, ale wzrok jego był sztywny, ponury, jak gdyby zasypiał snem wiecznym. Piersi zostawił nie osłonięte kołdrą, a z pod koszuli, na prawym boku wyglądały skrwawione bandaże. Ręce miał trupio białe, twarz bladą i nieruchomą, tylko słaby oddech wydobywający się przez na pół otwarte usta, nadawał jej pozory życia.
Nowo przybyły miał rysy zasłonięte czarnym woalem. Podszedł cichutko do łóżka. Ranny nie ruszył się i młoda dziewczyna nie zbudziła się. Nieznajomy zbliżywszy się do majora podniósł zasłonę zakrywającą mu twarz i pochylił się nad łóżkiem.
— Percy-Mortimer, — rzekł, — czy poznajesz mnie.
— Jesteś jednym z płatników o północy, — rzekł ranny niewyraźnym głosem. — Bronić się nie mogę. Oszczędź tę młodą dziewczynę i zabij mnie.
Nieznajomy wziął trzcinową świecę i oświecił nią twarz swoją.
— Percy-Mortimer, — rzekł jeszcze, — czy poznajesz mnie?
— Nie, — odpowiedział major.
— Widzieliśmy się już jednak dwa razy, — rzekł tamten głosem wolnym i poważnym, — raz w Ryszmondzie pod Londynem, gdzieś szpadą swoją oddalił od mej piersi sztylet morderczy.
— Nie pamiętam, — odrzekł major.
— Drugi raz spotkaliśmy się wśród bagien Clare-Galway, gdzie ci spłaciłem część mojego długu.
Major przyjrzał mu się uważniej.
— Prawda, — rzekł, — ocaliłeś mi pan życie. Czegóż sobie tedy życzysz?
— Syn mojego ojca, — odpowiedział nieznajomy, podnosząc dumnie głowę, — oddaje trzy cięcia za jedno i trzy dobrodziejstwa za jedną usługę. Ocalę ci dzisiaj życie majorze Parcy-Mortimer i spłacę tym sposobem tylko dwie trzecie mojego długu.
Katti Neal, młoda dziewczyna śpiąca, poruszyła się zlekka, jak gdyby się miała obudzić. Nieznajomy pospiesznie zasłonił twarz i wziąwszy jedwabną chusteczkę leżącą na łóżku majora, zakneblował nią usta dziewczęcia, zanim mogła jęknąć lub słówko wymówić.
— Katti, siostrzyczko moja, — wyszeptał, — przyszedłem by i ciebie też ocalić.
Strach, który się malował w oczach młodej dziewczyny, tak znienacka obudzonej, ustąpił miejsca zdziwieniu. Spojrzała bystro na nieznajomego, jak gdyby chciała przeszyć wzrokiem maskę zasłaniającą twarz jego, gdyż ostatnie te słowa wymówił tonem łagodnym i czułym. Naraz odezwał się głosem ostrym i groźnym.
— Katti Neal i ty panie majorze, musicie mi towarzyszyć i milczeć jeżeli wam życie miłe.
Zgasił trzcinową świece i przywołał Pata stojącego przy drzwiach.
— Pomóż mi wziąć Anglika na plecy, poczem weźmiesz twoją młodą panią za rękę i pójdziesz z nią za mną.
— Arrah! niech się Bóg nad nami zlituje, — mruknął biedny parobek.
Nie śmiał się jednak sprzeciwić. Majora otulonego kołdrami wziął na plecy zamaskowany mężczyzna, a Pat szedł trzymając za rękę Katti na pół umarłą ze strachu. Poszli znowu korytarzem. Tym razem trudno było przejść bez zwrócenia uwagi mieszkańców folwarku.
— Kto się tam włóczy? — krzyknął zdaleka Lukass Neale.
— Odpowiadaj, alboś przepadł. — rzekł zamaskowany mężczyzna do parobka.
— To ja, proszę Waszej Wielmożności, — zawołał Pat, dusząc się ze strachu, — to ja chodzę oglądać, czy wszystko w porządku. Bogu dzięki, nie ma nic złego. Dobrej nocy życzę Waszej Wielmożności.
Nieznajomy wraz z swoim ciężarem, znajdował się już na dole.
— Otwórz drzwi od stajni, — rzekł do parobka, gdy tenże nadszedł, — i zaprzęgnij konia do bryczki.
— Ależ drogi paniczu usłyszą nas, — zauważył Pat żałosnym tonem.
Mężczyzna w karriku, jedną ręką podtrzymując majora, wyciągnął drugą w kierunku parobka, który uczuł przy skroni lufę pistoletu.
— Niech się Bóg nad nami zlituje, — wyszeptał Pat z rozpaczą. — Arrah! Arrah!
I otworzył drzwi od stajni. Na podwórzu nie było nikogo, a uwaga mieszkańców folwarku była głównie zwróconą na zewnątrz. Gdy koń został zaprzągnięty do bryczki, zamaskowany mężczyzna usadowił w niej majora obok Katti Neale, którą pocałował w rękę. Pat siadł na kozioł, zaciął konia i pojechał.
Dzierżawca usłyszał zgrzyt otwierającej się bramy i turkot bryczki, lecz nikt mu nie umiał objaśnić, kto to z folwarku wyjechał. Podczas tej nocy pełnej trwogi, nie miano zbyt wiele czasu, na rozwiązywanie zagadek.
Nieznajomy zaś zeszedł do ogrodu, wyszedł przez bramę od strony rzeki, wsiadł na kuca, którego był przywiązał do płota i puścił się w cwał.
Wszystko to nie trwało dłużej jak kilka minut.
Tymczasem synowie Diarmida czekali wciąż na wązkiej drożynie między Corbally i rzeką Moyną. Na raz usłyszeli tentent pomiędzy wierzbami i w bladem świetle księżycowem ukazał się jeździec. Był to ten sam mężczyzna, który przed chwilą porwał Katti Neale i majora Percy-Mortimer.
— Kto idzie? — zapytał Michey.
— Płatnik o północy.
Synowie Mac-Diarmida rozstąpili się i nowo przybyły podniósłszy, czarną zasłonę, ukazaał im szlachetną twarz Morrisa. Stanąwszy w środku pomiędzy braćmi, okiem policzył otaczających go.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę! — rzekł cichym głosem. — Jermin pozostał przynajmniej naszemu ojcu.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę, — powtórzyli wszyscy Mac-Diarmidowie.
Promienie księżyca padały prosto na ich piękne i energiczne twarze, otoczone puklami zwilżonych włosów. Było to sześciu tęgich młodzieńców, sześć dzielnych serc, kierowanych tylko jedną wolą. Można było powiedzieć „biada temu“, kogo poczytywali za nieprzyjaciela.
— Bracia, — odezwał się Morris głosem pewnym lecz smutnym zarazem, — przywdzialiśmy czarne zasłony w tajemnicy jedni przed drugimi, powodowani siłą wyższą od naszej własnej woli. Daj Boże, by to wyszło na pożytek naszej ojczyzny.
— Postaramy się o to, — rzekł Michey.
— I zwyciężymy! — zawołali młodzi.
Morris wzniósł oczy w niebo i wyszeptał głosem tak cichym, iż słowa jego zaledwie dochodziły do uszów braci:
— Ci których szanujemy i kochamy, pogardzają nami. Zwyciężymy może, ale umrzeć zawsze potrafimy.
Pochylił głowę na chwilę i podniósłszy ją znowu, rzekł głośno:
— Zostaliśmy wybrani, spełnijmy zatem obowiązek.
Owen, który do tej pory milczał, zbliżył się do niego.
— Bracie, — rzekł cichym głosem, — Katti Neale, mojej narzeczonej śmierć grozi, pozwól mi ją ocalić.
— Katti jest mojej siostrą, kiedy ją mój brat kocha, — odpowiedział Morris, — powracam z folwarku Lukassa Neale.
Owen wziął rękę brata i przycisnął ją namiętnie do serca.
— Czas leci, a ten który miał nas poprowadzić nie przybywa, — rzekł Michey.
— Ten, który ma was poprowadzić już przybył, odpowiedział Morris. — Idźcie za mną.
W chwili gdy mieli odjechać, ósmy jeździec ukazał się na przesmyku, pędząc co koń wyskoczy. Wszyscy bracia pospiesznie nałożyli zasłony.
— Kto idzie? — zapytał Morris.
— Płatnik o północy, — odpowiedział z pod zasłony słodki niemal dziecięcy głosik.
— Jermin! — odezwali się jednocześnie wszyscy bracia.
A Morris dodał smutnie:
— Starzec nie ma już synów według swego serca. Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Zbliżała się północ. Bracia puścili się galopem.
Pomiędzy Corbally i Men-Longh, o milę od koryta rzeki, księżyc oświecał jakąś wielką ciemną masę, której kontury odbijały się na jasnem tle nieba. Kawalkada skierowała się w tę stronę.
W miarę jak się zbliżali, mogli już rozróżniać mury, a w nich gotyckie otwory, idące szeregiem i ginące wśród cienia. Były to ruiny Opactwa Glanmore, — jednej z tych cudownych katolickich pamiątek, których szczątki trwają przez wieki.
Wszyscy synowie Diarmida, wjechali konno do klasztoru, w którym przez otwarte sklepienie widać było niebo. Zsiedli z koni dopiero we wnętrzu budynku, w wielkiej sali doskonale przechowanej, w rogu której umieszczone były schody, prowadzące do podziemi. Synowie Diarmida zeszli temi schodami. Kuce puszczone na wolność rozbiegły się po klasztorze, szukając miejscowości porośniętych trawą.
Naraz rozległ się dziwny hałas. Był to jakby tajemniczy grzmot wydobywający się z pod ziemi. Podłoga w starożytnych salach zadrżała i tysiączne echa rozeszły się wśród opuszczonych od wieków przestrzeni.
Światło zajaśniało w otworze schodów, któremi zeszli Diarmidowie. W kilka chwil później tłum w maskach zapełnił sale i przeszedł w milczeniu przez ruiny klasztoru.
Na czele tłumu szedł mężczyzna niemal olbrzymiego wzrostu, ubrany w burnus czerwony z kapturem, służący za zwykłe okrycie kobietom w hrabstwie Connanght. Trzymał on nad głową zapaloną ogromną gałąź bagnistej żywicznej sosny. Tłum opuściwszy ruiny szedł szybkim krokiem w milczeniu. Olbrzym potrząsał kagańcem i pozostawiał po za sobą długie pasmo iskier.
Czerwony burnus powiewał za nim jasno oświecony, a z swoim olbrzymim kagańcem o długim ognistym warkoczu, czynił on, pędząc przez pola, wrażenie nadprzyrodzonego zjawiska.
Ten człowiek, który się podjął roli Molly-Maguire fantastycznej królowej towarzyszów ribboumen, był dobrze znany w okolicy pod nazwiskiem Mahony, podpalacza. O milę od Opactwa Glanmore, nad brzegiem rzeki Moyny, wznosił się nowy dom folwarku, otoczony szopami i oborami. Był to folwark jakich mało w Irlandyi a zwłaszcza w hrabstwie Connanght.
Zamożność jego, stanowiła jaskrawą sprzeczność z sąsiedniemi nędznemi siedzibami.
W oknach nie było świateł, rzekłbyś, iż wszyscy śpią w domu. Pozorny to był jednak spokój i kto by Się zbliżył do ścian domostwa, ujrzałby kilka luf błyszczących po za okiennicami na pół odemkniętemi.
Folwark ten należał do Lukassa Neale, jednego z oficyalistów lorda Jerzego Montrath, posiadacza całej zachodniej części okręgu Galway.
Gdy ujrzano z daleka krwawy blask kagańca, zrobił się ruch po za okiennicami, wykrzykniki zgrozy i obawy krzyżowały się między sobą, połączone z jękami kobiet.
Kaganiec zbliżał się prędko, tuż za olbrzymem można było rozpoznać ośmiu tęgich mężczyzn, w ciemnych opończach, lecz nie uzbrojonych, po za nimi błyszczały wśród tłum u lufy palnych broni.
— Kto idzie? — zawołał ktoś z wnętrza domu.
— Mushe! — mruknął olbrzym Mahony. — Czekają na nas zacne łajdaki.
Poważny głos odezwał się wśród tłumu:
— Jesteśmy płatnikami o północy Lukassu Neale, wyrzuciłeś z dzierżawy starą Meggy, my ciebie wyrzucimy z tego domu, taki jest rozkaz towarzyszy Molly-Maguire. Taki jest rozkaz poczciwej Cioci Molly, — powtórzył drwiącym głosem olbrzym przebrany za kobietę.
Jednocześnie wstrząsnął kagańcem ponad zakapturzoną głową i iskry posypały się na wszystkie strony.
— Ani kroku naprzód, w imię Boga! — zawołano z wnętrza domu.
Tłum nie usłuchał przestrogi. Usłyszano kilka strzałów, dwóch ludzi padło pomiędzy płatnikami o północy.
— Ognia towarzysze, — ryknął Mahony, podpalacz wstrząsając kagańcem.
Wszyscy uzbrojeni w fuzye wystrzelili razem, w dom Lukassa Neale rozległy się jęki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny później straszny pożar, którego żadna siła ludzka ugasić nie była w stanie, pochłonął folwark cały.
Ogień oświecał szereg czarnych postaci otaczających nieruchomie i w milczeniu budynki przeznaczone na pastwę, przyglądających się dziełu zniszczenia.
Były to szyldwachy zemsty irlandzkiej. Strzegły pożaru przed obcą pomocą.
Nazajutrz pozostały tylko dopalające się zgliszcza.
W środku okopconych szczątków zatknięty był drąg z tablicą, na której pod nazwiskiem Molly-Maguire, czytano półstopowemi literai nakreślony napis: