Powszechne braterstwo/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
Osobiste życie Stefana.

P. Stone i Tym, wychodząc, minęli znów wysokiego, bladego wyrostka. Cisnął zrobionego ręcznie papierosa, uważając, że jest za słaby, i nie można się nim zaciągać, i palił papierosa innego, odpowiedniejszego do siły swoich płuc. Na przechodzących skierował to samo zagasłe, drwiące spojrzenie.
Nie wiedząc widocznie dokąd idzie, p. Stone szedł z oczyma w przestrzeń utkwionemi. Głowa jego drgała od czasu do czasu, jak uschły kwiat drga pod, powiewem wiatru. Przestraszona tym ruchem głowy, Tym wzięła go pod rękę. Dotknięcie młodego, miękkiego ramienia, które się do niego tuliło, przywróciło starcowi mowę.
— W owych domach... — zaczął, — na owych ulicach!... Ja już nie ujrzę kwitnącego aloesu... nie ujrzę żyjącego pokoju! „Jak psy, każdy skulony przy swojej kości, tak żyli wówczas ludzie“!
I znów zapadł w milczenie.
Tym, patrząc nań z boku bacznym wzrokiem, przytuliła się silniej do niego, jakgdyby chcąc go rozgrzać i przywołać z powrotem do życia rzeczywistego.
„Ach“! mówiły jej wzburzone myśli. „Żeby dziadek już powiedział coś zrozumiałego. Żeby już nie patrzył przed siebie takim strasznym, usłupiałym wzrokiem“!
Jakby w odpowiedzi na myśli wnuczki, p. Stone oderwał się:
— Miałem widzenie powszechnego braterstwa. Nagie zbocze wzgórza w blasku słonecznym, a na niem człowiek z kamienia, mówiący do wiatru. Słyszałem krzyk sowy we dnie i zew kukułki w nocy.
— Dziadziu, dziadziu!
Na to błagalne wezwanie, p. Stone odparł:
— Tak, co się stało?
Ale Tym, tak zagadnięta, nie wiedziała co odpowiedzieć, bo zawołała nań jedynie pod wpływem strachu.
— Gdyby to biedne dziecko żyło, — wyjąkała, — wyrosłoby... Dobrze się tak stało, nieprawda?
— To co się już stanie, wychodzi zawsze na dobre, — odparł p. Stone. — „W owych dniach ludzie, opanowani pojęciami o życiu osobistem, rozpaczali nad śmiercią, nie troszcząc się o wielką prawdę, że świat jest jedną niekończącą się pieśnią“.
Tym pomyślała: »Nie widziałam go jeszcze w takim rozpaczliwym stanie!“ — i przyśpieszyła kroku, pociągając starca za sobą. Naraz ujrzała ojca z kluczem w ręku, skręcającego na Old Square.
Stefan szedł żwawym, sprężystym krokiem, jakkolwiek wracał pieszo z sądu do domu, i przesłał im powitanie kapeluszem. Był to kapelusz wysoki i czarny i bardzo lśniący, ani zupełnie owalny, ani też wyraźnie okrągły, i miał niewielki miękki brzeg. W tym kapeluszu i w czarnym, długim żakiecie wyglądał najlepiej. Ubranie to uwydatniało najkorzystniej jego wąską twarz, przeciętą dwiema krótkiemi, równoległemi linjami, które biegły od oczu i nozdrzy na każdym policzku; jego zręczną smukłą postać i wąskie kąciki ust. Stała posada, jaką zajmował w sądownictwie, wyłączyła z jego życia (wraz z całą niepewnością dochodów) konieczność wkładania peruki i pozbycia się wąsów; wszelako wołał być wygolony.
— Skądżeście się tu wzięli? — zapytał, wpuszczając ich do przedsionka.
P. Stone nie odpowiedział, lecz przeszedł do bawialni i usiadł na brzegu pierwszego krzesła, jakie spotkał, pochylony naprzód, z dłońmi wsuniętemi między kolana.
Stefan, rzuciwszy nań krótkie spojrzenie, zwrócił się do córki.
— Moje dziecko, — rzekł półgłosem — poco przyprowadziłaś tu naszego staruszka? Jeżeli przypadkiem będziemy mieli na obiad jakie zwierzę ssące wyższego gatunku, twoja matka zemdleje.
Tym odpowiedziała:
— Nie żartuj, ojcze!
Stefan, który kochał ją bardzo tkliwie, poznał, że z jakiegoś niewiadomego mu powodu, jest inna, jak zwykle. Popatrzył na nią bacznie, z niezwykłą powagą. Tym odwróciła się, a Stefan usłyszał z przerażeniem, stłumione łkanie.
— Moje kochanie! — rzekł.
Wstydząc się swej uczuciowej słabości, Tym opanowała się gwałtownym wysiłkiem.
— Widziałam umarłe dziecko, — krzyknęła szybko twardym głosem i wybiegła z pokoju.
Stefan miał chorobliwą niemal odrazę do wszelkich objawów wzruszenia. Trudno byłoby powiedzieć kiedy po raz ostatni okazał wzruszenie jakiekolwiek; może nie ujawnił go od czasu narodzin Tymjany, a i wtedy nie zdradził się przed nikim tylko przed samym sobą; zamknął się na klucz i chodził po pokoju, wcisnąwszy zęby w munsztuk ulubionej fajki. Nie był też przyzwyczajony patrzeć na taki wybuch słabości u innych. Jego spojrzenie i mowa nieświadomie nie dopuszczały wcale do tego, tak, że, gdyby Cecylja miała w tym kierunku jakie skłonności, byłaby już oddawna wyleczona.
Na szczęście jednak była od nich daleka, albowiem tak mało ufała własnym uczuciom, że nigdy nie ulegała im całkowicie. A Tym, ten ich wspólny zdrowy twór, jednocześnie młodsza na swój wiek i starsza niż oni kiedykolwiek byli, niezdolna do popełniania niedorzeczności, zamiłowana w świeżem powietrzu i w faktach rzeczywistych — ta świeża rozwijająca się roślina, taka silna i zdrowa — nie przyczyniła im nigdy jednej chwili niepokoju.
Serce ścisnęło się Stefanowi. Ciosy, jakie los mu zadał i jeszcze zadać zamierzał, znosił mężnie, i mógł znosić, dopóki nic w jego własnem obejściu, ani też w obejściu innych nie ujawniało mu, że to są ciosy.
Złożył szybko na wieszadle kapelusz i pobiegł do Cecylji. Zachował dotąd zwyczaj pukania do jej drzwi, zanim wchodził, jakkolwiek ona nigdy dotąd nie odpowiedziała: „Niemożna!“, bo znała jego pukanie. Ten zwyczaj był miarą jego idealizmu. Czego się obawiał istotnie, albo zdawało się mu się, że się obawia, po dziewiętnastu latach wchodzenia do pokoju żony bez protestu, — trudno byłoby stwierdzić; ale ten wykwit ceremonjalności i pedantyzmu, a także nieśmiałej powściągliwości, istniał w jego duszy niezaprzeczenie.
Tym razem jednak nie zapukał i zastał Cecylję zawieszającą suknię; wyglądała bardzo ładnie i spojrzała na męża wzrokiem nieco zdziwionym.
— Co to za umarłe dziecko, Cis? — spytał. — Tym jest bardzo tem wzburzona; a twój ojciec siedzi w bawialni!
Pod wpływem bystrego instynktu, który kierował całem łagodnem postępowaniem tej kobiety, myśli Cecylji — nie mogłaby sama powiedzieć dlaczego — pobiegły przedewszystkiem do małej modelki a potem do pani Hughs.
— Umarło? — rzekła. — Ach, biedna kobieta.
— Jaka kobieta? — spytał Stefan.
— To niezawodnie pani Hughs.
Przez głową Stefana przebiegła niejasna myśl: „Już znów ci ludzie! I co teraz?“ — Nie wyraził jej jednak głośno, nie będąc ani brutalnym ani nietaktownym.
Nastąpiło krótkie milczenie, poczem Cecylja rzekła nagle:
— Mówiłeś, że ojciec jest w bawialni? A mamy na obiad polędwicę, Stefanie!
Stefan odwrócił się.
— Idź do Tymjany, — rzekł.
Przededrzwami córki Cecylja zatrzymała się, i nie słysząc wewnątrz żadnego odgłosu, zapukała zlekka. Nie otrzymawszy na pukanie odpowiedzi, wsunęła się cicho. W białym pokoju na łóżku leżała jej ukochana córeczka z twarzą wciśniętą w poduszkę. Cecylja stanęła przerażona. Tłumione łkania wstrząsały całą postacią Tymjany.
— Moje najdroższe kochanie! — zawołała Cecylja, — co się stało?
Niewyraźne dźwięki były odpowiedzią Tymjany.
Cecylja usiadła na łóżku i czekała, przesuwając palce przez włosy młodej dziewczyny, które rozpuściły się i opadły na poduszkę; i ogarnęło ją z całą mocą bolesne uczucie, jakiego doznajemy, patrząc na wzruszenie kogoś bardzo bliskiego i drogiego i nieznając przyczyny jego smutku. Uczucie to przykre i osobliwe — jakdyby nas obdzierano ze skóry.
„To okropne“, pomyślała. Co tu począć?“
Widzieć własne dziecko płaczące, to już źle — ale widzieć płacz tego dziecka, które przez tyle lat uważało za punkt honoru wyłączać ze swego życia tę ulgę, jako niegodną kobiety — to stokroć gorzej.
Tymjana podniosła się na łokciu, odwracając starannie twarz.
— Nie wiem co się ze mną stało, — rzekła, szlochaąc. — To... to jakieś gfłupie zdenerwowanie, czysto fizyczne.
— Tak, moje kochanie, — szepnęła Cecylja. — Ja wiem.
— Och, mamo! — zawołała Tym nagle, — jakie ono było maleńkie!
— Tak, tak, mój skarbie.
Tym obróciła się ku matce; w pociemniałych, zaczerwienionych od łez oczach, w całej zaróżowionej, wilgotnej twarzy gorzała jakaś namiętność.
— Dlaczego zostało tak nielitościwie zdławione? To... takie brutalne!
Cecylja objęła ją ramieniem.
— Jestem zrozpaczona, żeś widziała to biedne dziecko, — rzekła.
— A dziadek był taki... — długie, drżące łkanie przerwało jej mowę.
— Tak, tak, — rzekła Cecylja, — wyobrażam sobie.
Składając dłonie na kolanach Tym szepnęła:
— Nazwał go „małym braciszkiem“.
Łza potoczyła się po licach Cecylji i spadła na rękę jej córki. Czując, że to nie jej łza własna, Tym zerwała się.
— To słabość i śmieszność, — rzekła, — Nie chcę! Mamo, odejdź, proszę. Ja tylko i ciebie rozdrażniam. Idź lepiej do dziadka.
Cecylja widziała, że Tym już płakać nie będzie, a ponieważ tylko widok łez ją tak przeraził, pogłaskała jeszcze córkę i odeszła. „Jakie to straszne i wstrząsające“; — myślała, — „a w dodatku jeszcze ojciec jest w bawialni“! — I pośpieszyła do p. Stone’a.
Starzec siedział bez ruchu tam, gdzie zrazu zajął miejsce. Cecylję uderzyło, że jest bardzo blady i wygląda, jakgdyby był niezwykle osłabiony. W przyćmionem świetle pokoju wydawało się niemal, że to duch siedzi w popielatem ubraniu — srebrzysty od głowy do stóp. Sumienie odezwało się w Cecylji. Bieg życia wypisał sędziwym starcom, że w długiej swojej podróży wyjdą z krainy porozumienia z młodymi, że w końcu wzajemną naturalna miłość zgaszą pełzające mgły, takie same, jakie o zachodzie słońca rozwłóczą się na moczarach.
Cecylja uczuła ból w sercu za każdy raz ilekroć pomyślała: „Gdybyż ojciec nie był taki“; — — za każdy raz, kiedy unikała zaproszenia go do siebie, bo jest taki —; za każde milczenie, jakie, wraz ze Stefanem, zachowała po przemowie ojca; za wszystkie uśmiechy, jakimi się uśmiechała na jego słowa. Zapragnęła gorąco ucałować jego czoło i dać mu odczuć, te jest pełna skruchy. Ale nie śmiała, wydawał się znów taki oderwany od życia, ośmieszyłaby się tylko.
Wszedłszy do pokoju, zbliżyła się do kominka, oparła hałaśliwie drobną stopę o żelazne zakratowanie, tak, żeby starzec, mógł ją zobaczyć i usłyszeć, i zwróciła zaniepokojoną twarz ku niemu:.
— Ojcze!
P. Stone podniósł oczy a widząc kogoś, kto zdawał się być jego starszą córką, odparł:
— Co, moja droga?
— Czy uspokoiłeś się? Tym mówiła mi, że widok tego biednego dziecka bardzo cię zabolał.
P. Stone pomacał się ręką.
— Nie czuję żadnego bólu, — rzekł.
— W takim razie zostaniesz na obiedzie, dobrze?
Czoło p. Stone’a zmarszczyło się, jakgdyby usiłował przypomnieć sobie ostatnie zajścia.
— Nie piłem herbaty, — rzekł. — Poczem, rzucając nagłe zaniepokojone spojrzenie na córkę, dodał: — Ta mała dziewczyna nie przyszła do mnie. Brak mi jej. Gdzie ona jest?
Serce Cecylji ścisnęło się boleśnie.
— To już dwa dni, — mówił dalej; — i wyprowadziła się ze swego pokoju w tym domu... na tej ulicy.
Cecylja, nie wiedząc co począć, spytała:
— Brak ci jej, naprawdę ojcze?
— Tak, — odparł p. Stone. — Ona jest jak... — Oczy jego rozglądały się po pokoju, jakby szukając czegoś coby mu dopomogło do wypowiedzenia myśli. Utkwiły wreszcie w przeciwległej ścianie. Cecylja, śledząc te oczy, spostrzegła małą, samotną smugę słoneczną, która tam migotała i drgała. Wymknęła się z poza drzew i domów, wpełzła w jakąś szparę i zakradła się na ścianę. — Ona jest tak to, — rzekł p. Stone wskazując palcem. — A teraz zgasło!
Starzec opuścił palec; z piersi jego uleciało głębokie westchnienie.
„Jakie to straszne!“ pomyślała Cecylja. „Nie spodziewałam się nigdy, że ojciec tak głęboko to odczuje; a jednak nic tu poradzić nie mogę!“
Głośno zaś spytała:
— Czy nie chciałbyś, żeby Tym przychodziła do ciebie pisać? Jestem pewna, że robiłaby to z wielką przyjemnością.
— Tym jest moją wnuczką, — odparł p. Stone spokojnie, — To nie to samo!
Cecylja, nie wiedząc co powiedzieć, spytała:
— Czy nie zechciałbyś umyć rąk, mój ojcze?
— Owszem, — odparł p, Stone.
— A dokąd chcesz pójść, do garderoby Stefana, gdzie jest gorąca woda, czy do umywalni?
— Do umywalni. Tam będę swobodniejszy.
Gdy wyszedł, Cecylja pomyślała: „Ach Boże, jak minie ten wieczór? Biedny ojciec, tak już zdziwaczał!“
Na dźwięk gongu, wzywającego na obiad, przybyli wszyscy — Tym z zaróżowionemi jeszcze oczyma i licami, ze swej sypialni, p. Stone ze „swobody“ w umywalni, Stefan z utajonem pytaniem w spojrzeniu — i zasiedli do stołu; gałązki białego bzu zasłaniały zlekka ich oblicza. Wodząc wzrokiem dokoła stołu, Cecylja doznawała uczucia człowieka, który śledzi bacznie zwilżoną rosą pajęczynę — rzecz najwątlejszą na świecie, — której grozi język pasącej się krowy.
Spożyli jednak zupę i rybę w najzupełniejszem milczeniu. Wreszcie Stefan, po dobrym łyku mocnego „sherry“, przerwał ciszę.
— Jakże postępuje książka? — spytał.
Cecylja usłyszała to pytanie z niejaką trwogą. Było takie śmiałe; albowiem, jakkolwiek niepożądane, mogło być dla wszystkich, że pisanie książki tak zupełnie pochłonęło p. Stone’a, niemniej poczucie delikatności mówiło Cecylji, że ta książka jest dla ojca cenniejsza od życia. Ku jej uspokojeniu wszakże p. Stone jadł gorliwie szpinak.
— Przypuszczam, że już zbliża się do końca, — ciągnął dalej Stefan.
Cecylja wtrąciła skwapliwie:
— Jaki ten biały bez śliczny, nieprawda, ojczulku?
P. Stone podniósł wzrok.
— Nie jest biały lecz faktycznie różowy. Łatwo dowieść. — Zamilkł, wpatrzony w bez.
„Ach!“ pomyślała Cecylja, „gdybym teraz mogła zatrzymać go przy naukach przyrodniczych... tak zajmująco mówił o nich zwykle.“
— Wszystkie kwiaty są jednakowe! — rzekł p, Stone, zmienionym nagle głosem.
„Ach“ pomyślała Cecylja „już odbiegł od nas!“
— Mają tylko jedną jedyną duszę. W owych dniach ludzie dzielili je na klasy wyższe i niższe, niepomni, że jeden bezbarwny duch jest podstawą tych kształtów, pozornie odrębnych.
Wzrok Cecylji przebiegł szybko od lokaja do Stefana.
Widziała, że jedno oko Stefana podnosi się widocznie w górę. Stefan nie znosił wszelkiego pomieszania pojęć.
— Ależ panie, — usłyszała jego głos, — nie zechce pan chyba w nas wmówić, że w lwim zębie i w róży tkwi jeden i ten sam bezbarwny duch!
P. Stone spojrzał na Stefana badawczo.
— Czy ja to powiedziałem? — rzekł — nie miałem zamiaru wygłaszać dogmatu.
— Nie, nie, bynajmniej, — mruknął Stefan.
Tym, przechylając się ku matce, szepnęła:
— Mamo, nie dopuść, żeby dziadek mówił dziwactwa; ja tego dziś nie zniosę!
Cecylja, nie wiedząc, o czem mówić, spytała znienacka:
— Ojczulku, nie powiedziałbyś nam przypadkiem, co myślisz o charakterze tej małej dziewczyny, która do ciebie przychodzi?
P. Stone przerwał picie wody; słowa córki zajęły widocznie jego uwagę; wszelako nie odezwał się. Cecylja zaś, widząc, że lokaj, przez przewrotność, którą stwierdziła u całej swojej służby, zamierzał podać p. Stone’owi polędwicę, rzekła cicho, z rozpaczliwym ruchem ust:
— Nie, Karolu, nie tam, nie tam!
Lokaj, zaciskając usta, poszedł dalej. P. Stone odezwał się:
— Nie zastanowiłem się jeszcze nad tem. Ona ma typ raczej celtcyki niż anglosaksoński; kości policzkowe są wystające; szczęka słaba; głowa szeroka... jeżeli nie zapomnę, zdejmę z niej pomiary; oczy mają szczególny kolor niebieski, podobny do kwiatów cykorji; usta...
P. Stone umilkł.
Cecylja pomyślała: „Jakie szczęśliwe odkrycie! Teraz może oprzytomnieje“!
— Nie wiem, — zaczął znów p. Stone, mówiąc głosem, jakby zdali dochodzącym, — czy ona będzie cnotliwa.
Cecylja słyszała, że Stefan pije sherry. Tym również coś piła; ona sama nie piła nic i, zaróżowiona wprawdzie, lecz spokojna, bo była kobietą dobrze wychowaną, rzekła:
— Nie wziąłeś młodych kartofli, ojcze. Karolu, podajcie panu Stone’owi młode kartofle.
Z mściwego niemal wyrazu twarzy Stefana poznała, że jej porażka zniewoliła go do ujęcia znów w rękę steru rozmowy.
— Wracając do książki o braterstwie, — rzekł suchym tonem, — czy pan posunąłby się tak daleko, żeby twierdzić, że młody kartofel jest bratem strączka?
Twarz p. Stone’a, przed którym na talerzu spoczywały te dwie jarzyny, przybrała wyraz przykrego zmieszania.
— Nie dostrzegam, — wyjąkał, — żadnej między nimi różnicy.
— To prawda, — rzekł Stefan; — możnaby z obu wyłuskać ten sam bezbarwny duch.
P. Stone spojrzał na zięcia.
— Drwisz ze mnie, — rzekł. — Nie mogę temu przeszkodzić; ale nie powinieneś drwić z życia... to bluźnierstwo.
Wobec przenikającej powagi tego niespodziewanego spojrzenia, Stefan zawstydził się. Cecylja dostrzegła, że zagryzł dolną wargę.
— Zadużo mówimy, — rzekł; — twój ojciec nie może wcale jeść spokojnie!
I reszta obiadu minęła śród milczenia.
Gdy p. Stone, nie chcąc pozwolić, by go ktokolwiek odprowadził, odszedł, a Tym położyła się spać, Stefan zamknął się w swoim gabinecie.
Pokój ten, zupełnie innego charakteru jak reszta mieszkania, stanowił sanktuarjum jego życia osobistego. Tutaj, w specjalnie urządzonych przedziałach, przechowywał swoje kije do golfa, fajki i papiery. Niewolno było ruszyć tu nic nikomu tylko jemu samemu, a dwa razy na tydzień specjalnej pokojówce. Tutaj nie było popiersia Sokratesa ani książek oprawnych w skórę dzika, lecz szafa pełna traktatów prawodawczych, Ksiąg Błękitnych, czasopism i powieści sir Waltera Scotta; dwie małe szafki, czarne dębowe z licznemi szufladkami, stały obok siebie przy ścianie. Gdy szafki były otwarte a szufladki wysunięte unosiła się z nich woń polerowanego metalu. A gdy zielone bajowe zasłony w szufladkach były podniesione, ukazywały się, starannie ułożone i zaopatrzone w karteczki, monety — podobnie jak rośliny, rosnące rzędami, z przywiązaną do każdej na tabliczce nazwą.
Do tych starannie uszeregowanych rzędów lśniących krążków metalowych zwracał się Stefan w chwilach znużenia umysłowego. Powiększanie ich zbioru, dotykanie ich, czytanie ich nazw, przejmowało go tem miłem, utajonem uczuciem, jakiego doznaje, człowiek gdy zaciera ręce. Jak pijak nałogowy, Stefan pił małemi dawkami — uczucie, jakie budziły w nim te monety. Były one jego dziełem twórczem, jego historją świata. Im oddawał tę część swojej istoty, która nie mogła znaleźć zadowolenia w pracach sądowych, w grze w golfa lub czytaniu czasopism; tę część człowieka, który pragnie gorąco, nie wiedząc dlaczego, zbudować coś, zanim umrze. W tych szufladkach spoczywały monety od Ramzesa do Jerzego IV-go — ogniwa długiego, nieprzerwanego łańcucha władzy.
Stefan włożył starą czarną aksamitną kurtkę, przygotowaną i przewieszona przez poręcz krzesła, zapalił fajkę, której nie palił nigdy w ubraniu, w jakiem zasiadał do stołu — nie mógł się przezwyciężyć — zbliżył się do szafki po prawej ręce i otworzył ją. Uśmiechnięty wyjmował jedną monetę po drugiej. W tej szufladce właśnie spoczywały najlepsze okazy z czasów dynastji bizantyjskiej, bardzo rzadkie.
Nie spostrzegł, że Cecylja wsunęła się i stała, przypatrując mu się w milczeniu. W oczach jej odmalowała się w tej chwili jakby wątpliwość czy kocha tego, co teraz stoi, pogrążony w uwielbieniu dla tej drugiej kochanki, z którą spędza takie liczne wieczorne godziny. Zielona bajowa zasłona opadła. Cecylja odezwała się znienacka:
— Stefanie, mam wrażenie, że powinnam powiedzieć ojcu, gdzie jest ta dziewczyna!
Stefan odwrócił się.
— Moje drogie dziecko, — odparł tym swoim odrębnym głosem, który, podobnie jak szampan, jest sztucznie ostry — nie chcesz chyba zacząć tej całej historji nanowo?
— Ale kiedy widzę, że go to naprawdę gnębi; taki jest strasznie blady i chudy.
— Powinien zaprzestać tych kąpieli w Serpentynie. W jego wieku to potworne. Napewno każda inna dziewczyna będzie robiła to samo równie dobrze.
— Kiedy ojciec widocznie przywiązuje specjalną wagę do tego, żeby to ona pisała.
Stefan wzruszył ramionami. Zdarzyło się raz, że był obecny, gdy p. Stone odczytywał kilka stronic swego rękopisu. Nie mógł zapomnieć nieprzyjemnego wrażenia, jakiego wówczas doznał. „Ta zwarjowana historją,“ jak wyraził się następnie w rozmowie z Cecylją, zaciążyła na jego pamięci, jak wilgotna, zimna kataplazma z lnianego siemienia. Ojciec jego żony jest dziwakiem, troszeczkę „narwanym“ temu ona, biedaczka, poradzić nie może; ale wszelka wzmianka o jego dziwacznem dziele, sprawiała Stefanowi przykrość. Nie zapomniał też zajścia podczas obiadu.
— Zdaje się, że ją bardzo polubił, — szepnęła Cecylja, — Ale przecież to idjotyczne w jego wieku!
— Może tembardziej odczuwa jej nieobecność: starzy ludzie odczuwają brak wielu rzeczy.
Stefan zasunął szufladkę. W ruchu tym przebijała trzeźwa stanowczość.
— Moja droga, posłuchajmy głosu zdrowego rozsądku; w tej całej wstrętnej sprawie zagłuszało go uczucie. Człowiek chce być dobry, oczywiście; ale trzeba zachować granicę.
— A! — rzekła Cecylja; — gdzież jednak jest ta granica?
— Cała ta historja była pomyłką od początku do końca. Wszystko uchodzi do pewnego punktu, ale potem zaczyna burzyć człowiekowi spokój. Nie powinnaś dopuszczać tych ludzi do osobistego stykania się z tobą. Są odpowiednie sposoby do załatwiania takich spraw.
Cecylja miała oczy spuszczone, jakgdyby w obawie, żeby nie odczytał jej myśli.
— To takie okropne, — rzekła — a ojciec nie jest taki jak inni ludzie.
— Nie, oczywiście, — odparł Stefan sucho, — mieliśmy niezły tego przykład dzisiaj wieczorem. Ale Hilary i twoja siostra są ludźmi jak inni. Oburza mnie też, że Tym chodzi po tych brudnych kątach. Widziałaś do czego ją to doprowadziło dzisiaj popołudniu. Świadomość, że dziecko umarło skutkiem maltretowania matki przez ojca, co znów wynikło z powodu wyprowadzenia się dziewczyny, jest poprostu wstrętna!
Cecylja odpowiedziała na te słowa dźwiękiem, zbliżonym do łkania.
— Nie przyszło mi to wcale do głowy. W takim razie jesteśmy za to odpowiedzialni; my bowiem poradziliśmy Hilaremu, żeby ją nakłonił do zmiany mieszkania.
Stefan, osłupiał; żałował w tej chwili szczerze, iż, przyzwyczajony do wysnuwania prawnych wniosków, tak jasno wyłożył jej całą sprawę.
— Nie mogę zrozumieć, — rzekł niemal z uniesieniem — co was wszystkich opętało! My... odpowiedzialni! Boże wielki! Dlatego, że daliśmy Hilaremu zdrową radę! No, i co —więcej?
Cecylja zwróciła się do pustego kominka.
— Tym mówiła mi o tem małem biedactwie. To takie straszne i nie mogę się pozbyć uczucia, że my... wszyscy jesteśmy w to wmieszani!
— Wmieszani w co?
— Nie wiem; mam takie uczucie jakgdyby... jakgdyby snuło się za mną widmo!
Stefan, z całym spokojem, wziął ją za rękę.
— Moja droga, stara, — rzekł — nie miałem pojęcia, że jesteś do tego stopnia rozstrojona. Jutro czwartek, mogę zatem być wolny o trzeciej. Popłyniemy motorówką do Richmondu i zagramy z jedną albo dwie partje!
Drżenie wstrząsnęło postacią Cecylji; przez chwilę zdawało się, że wybuchnie płaczem. Stefan głaskał bez przerwy jej ramię. Cecylja odczuła widocznie jego trwogę, walczyła bowiem mężnie ze wzruszeniem.
— Będzie bardzo przyjemnie, — rzekła w końcu.
Stefan odetchną! głęboko.
— Nie martw się, najdroższa, o ojca, — uspokajał ją; — za dzień lub dwa zapomni o tem wszystkiem; za bardzo jest pochłonięty przez tę swoją książkę. A teraz, marsz do łóżka; przyjdę za chwilę.
Przed wyjściem Cecylja spojrzała na męża. Osobliwe było to spojrzenie, którego Stefan nie widział — może umyślnie. Drwiące niemal, nienawistne a jednak wdzięczne za to, że nie dopuścił, żeby się rozrzewniła i poddała ten raz jeden ogarniającemu ją uczuciu, mówiące też, że dobrze widzi jego męskie pokonywanie uczucia własnego i że go za to niemal podziwia — to wszystko malowało się w jej spojrzeniu i więcej jeszcze. Poczem wyszła.
Stefan rzucił wzrokiem na drzwi i, wydymając usta, nachmurzył się. Otworzył szybko okno i wdychał chciwie nocne powietrze.
„Jeżeli nie będę jej pilnował“, myślał — „to mi się w tę awanturę wplącze. Osioł jestem, żem mówił o tem z moim starym Hilarym. Trzeba było udawać, że o niczem nie wiem. To nauka, żeby się nie wtrącać do ludzi ztamtąd. Da Bóg, że Cecylja jutro odzyska zupełnie równowagę“.
Śród ciemnych, czarnych zarośli na skwerze, pod wąskim sierpem księżyca, dwa koty uganiały się za szczęściem: ich dzikie, namiętne wrzaski rozbrzmiewały w przesyconej wonią kwiatów powietrzu, jak krzyk ponurej ludzkości w bagnie ciemnych ulic. Stefan z dreszczem odrazy, — gdyż nerwy odmawiały mu już posłuszeństwa — zatrzasnął okno.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.