Poznaj Żyda!/Żydzi w handlu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poznaj Żyda! |
Wydawca | Księgarnia „Kroniki Rodzinnej“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jest faktem niewątpliwym, stwierdzonym przez historyę, że Żydzi odegrali i odgrywają dotąd w handlu wszechświatowym rolę pierwszorzędną.
Pozbawieni twórczości w nauce, literaturze i sztuce, najjałowsi w tym kierunku w rodzinie rasy semickiej, wyzyskujący zawsze tylko do swoich celów, naśladujący cudze zdobycze, wynalazki kulturalne — w polityce naiwni, niezręczni, ślepi w swojej megalomanii „wybrańców“ — byli i są przebiegłymi kupcami. Głównie przebiegłymi. Dzisiejsze pojęcia kapitalistyczne są ich dziełem.
Wychowani w dobrej szkole Hetytów (w Syryi), znakomitych kupców z epoki przedchrześcijańskiej, trudnili się Żydzi z zamiłowaniem handlem już wówczas, kiedy posiadali jeszcze „własną świątynię“.
Kupczyli w Babilonii, Egipcie, Asyryi, Persyi, trzymali w swojej chciwej garści cały handel wzdłuż wybrzeży Azyi Mniejszej, zanieczyścili nawet jerozolimską świątynię operacyami handlarskiemi. Wiadomo, że Chrystus wypędził z niej szachrajów.
Właściwa jednak międzynarodowa działalność kupiecka Żydów zaczyna się dopiero po stłumieniu rewolucyi Bar Kosiby przez imperatora rzymskiego, Hadryana (133 — 134 po Chr.). Powtórnie pada Jerozolima, na jej miejscu wznosi się miasto rzymskie Aelia Capitolina — usuwa się po raz ostatni a stanowczy z pod stóp Judaitów własny grunt. Rozproszeni odtąd po całym świecie, rzucają się Żydzi gromadnie do handlu, zrozumiawszy, iż naród, pozbawiony własnego pana i domu, własnego rządu i swobody ruchu, jest tylko o tyle coś wart, o ile posiada niezależność materyalną.
Wszyscy Żydzi stają się odtąd kupcami z wyjątkiem nielicznej garstki „uczonych w piśmie“. A nawet i znaczna część owych „uczonych w piśmie“ mędrców talmudycznych, rabinów i t. d. nie gardzi w chwilach wolnych od pracy naukowej handlem, umie godzić uczoność z geszeftem.
Jak najwięcej mamony! — staje się teraz hasłem, ideałem Judy.
Szukając tej mamony, ciągnęli Żydzi wszędzie, gdzie się dało coś zarobić, a prędko, a łatwo, a dużo. Najzyskowniejszem przedsiębiorstwem w wiekach średnich był handel niewolnikami. Więc zagarnęli go, rozsyłając swoich agentów po całej Europie od południowych wybrzeży Hiszpanii, Włoch, ziem bizantyjskich począwszy, aż do północnych dzierżaw słowiańskich.
Handlowi niewolnikami pomagała bezwzględnie uprawiana lichwa.
Z tych dwóch źródeł płynęły ogromne fortuny Żydów średniowiecznych, głównie hiszpańskich i czeskich.
Przyszły czasy nowsze.
Skończył się handel niewolnikami. Trzeba było szukać innych źródeł obfitego zarobku. Znalazły się one. Bo oto odkryli i zdobyli żeglarze chrześcijańscy nowe ziemie, nowe bogate terytorya, nie wyssane jeszcze przez handel — odkryli Amerykę i drogę morską do Indyi Wschodnich. Za żeglarzami rzucili się Żydzi skwapliwie do nowych kopalń mamony, śmielsi nawet towarzyszyli im. Wiadomo, że na okręcie Kolumba jechało kilku Żydów i że pierwszym Europejczykiem, który dotknął stopą nowej ziemi, był Żyd, Ludwik de Torres.
Wypędzeni właśnie z Hiszpanii i Portugalii Żydzi popłynęli tłumnie do Ameryki. Tylu ich przeniosło się do „Nowego świata“, iż królowa Joanna musiała ukazem (1511 r.) powstrzymać ich rozpęd.
Wiedzieli, dokąd lecieć. Nowe, niewyzyskane jeszcze ziemie — nowe skarby dla kupca! Byli też pierwszymi kupcami Ameryki. Już w r. 1492 założyli Żydzi portugalscy na wyspie św. Tomasza liczne plantacye i fabryki cukru. To samo czynią później Żydzi holenderscy w Brazylii. Bogacili się tak szybko, iż po latach dziesięciu rozporządzali milionami.
Mniema się zwykle, że Ameryka Północna (Stany Zjednoczone) obyła się bez Żydów, że dała sobie sama radę. Dowcipny Mark Twain podrwiwał: nie potrzebujemy Żydów, bo my, Yankesi, umiemy tak samo okpiwać, jak oni.
Zapomniał, podrwiwając, że miliarderzy: Jan Gould, Mackay i Vanderbildowie pochodzą z krwi żydowskiej i że Żydzi mają za „wielkim stawem“ licznych przedstawicieli w grupie milionerów i wpływają bezpośrednio jako spekulanci i bankierzy na handel Stanów Zjednoczonych. Prezydent Grover Cleveland przyznawał, że: „nie wiele z pośród narodowości, składających się na ludność amerykańską, wywarło tak stanowczy wpływ na wytworzenie się amerykanizmu, jak Żydzi.“
Gugenheim, twórca trustu hutniczego, kierownicy trustów tytoniowych, telegraficznych, asfaltowych, najwięksi bankierzy amerykańscy, są — Żydami.
Od Żydów więc nauczyli się Yankesi sztuk i sztuczek nowoczesnego kapitalizmu.
A Żydzi płyną ciągle do Ameryki Północnej, do swojej nowej ziemi obiecanej. W samym Nowym-Yorku jest ich już blizko milion. Jeżeli Yankesi nie powstrzymają tego masowego najazdu kupców żydowskich, staną się za lat pięćdziesiąt, sto, jak przepowiada Werner Sombart, narzędziami sprytnych synów Judy. Miarkują już to patroszę Yankesi i dlatego powstrzymują coraz ostrzejszemi ustawami emigracyę, co odnosi się głównie do Żydów.
W Indyach Wschodnich i w Afryce południowej w koloniach angielskich umieli się Żydzi mocno usadowić. Tak samo w koloniach francuskich, na Martynice, Gwadelupie, San Domingo.
Od czasu, kiedy równouprawnienie polityczne zdjęło z nich „żółtą łatę“ bezdomnego włóczęgi (w w. XIX), kiedy otworzyło im na rozcież bramy narodów aryjskich (z wyjątkiem Rosyi), starają się żydzi zawładnąć całym handlem „Starego świata.“ Sztuka ta udawała im się dotąd w całej pełni tylko na Węgrzech, w Rumunii i w Polsce (z wyjątkiem Poznańskiego).
∗
∗ ∗ |
Zachodzi pytanie, jakimi środkami zdobywają Żydzi znacznie szybciej od chrześcijan duże fortuny, dlaczego rośnie w ich ręku pieniądz, jak ciasto na drożdżach?
Na pytanie to starał się odpowiedzieć Werner Sombart w swojem studyum, p. t. „Żydzi a gospodarka społeczna“ i zwrócił bardzo słusznie uwagę na różnicę chrześcijańskiej metody kupieckiej a żydowskiej. Różnica ta była „skutkiem dwóch zasadniczo różnych poglądów gospodarczych, wychodzących z dwóch zasadniczo przeciwnych sobie założeń.“
Przetłumaczywszy całą mądrą, uczoną argumentacyę Sombarta na język przystępny dla szerszych mas, będzie ta „różnica poglądów gospodarczych, wychodzących z dwóch zasadniczo przeciwnych sobie założeń“, wyglądała tak: przeciętny kupiec chrześcijański był przez całe wieki średnie i nowsze aż do progu dziewiętnastego nietylko kupcem, ale także chrześcijaninem, jako chrześcijanin zaś stosował się on do starej tomistycznej filozofii gospodarczej, która go uczyła: „jeżeli posiadasz towary, możesz starać się o zysk uczciwy, lecz tak, aby to było po chrześcijańsku, aby sumienie twoje szwanku nie poniosło i żebyś duszy swej nie ukrzywdził.“ Na tej podstawie etycznej oparte były wszystkie ustawy narodów chrześcijańskich, odnoszące się do przemysłu i handlu. Na tej podstawie etycznej, wzmocnionej ustawami, oparty przemysłowiec chrześcijański starał się wytwarzać jak najlepszy, najtrwalszy towar, a kupiec chrześcijański sprzedawać go po takiej cenie, żeby jemu przypadł uczciwy zarobek, a odbiorca (konsument) nie był pokrzywdzony, wyzyskany, oszukany.
Nie dość na tem.
Etyka chrześcijańska zabraniała przemysłowi i handlowi świadomą, rozmyślną konkurencyę ku szkodzie innych wytwórców i sprzedawców: „Reguły kupców, handlujących towarem“ różnych narodów przypominają bezustannie: „nie odbijaj nikomu klientów albo kupców ani słowem ani pismem i nie czyń drugiemu nic takiego, czegobyś nie chciał, aby tobie czyniono“ — „pod karą utraty zakupionego towaru nie wolno nikogo odciągać od kupna, albo przez podwyższenie cen podnosić ceny towaru; nie wolno wdzierać się nikomu do handlu drugiego lub też prowadzić swój handel tak gorliwie, że miałoby to doprowadzić innych obywateli do zguby“ — „żadnemu kramarzowi nie wolno przeciągać klientów od cudzych straganów czy kramów do swoich, ani też powstrzymywać ich od kupna za pomocą znaków oraz innych ruchów i giestów, a także przynęcać kupujących do straganów albo kramów swoich wspólników.“ Ustawy zabraniały nietylko podwyższania cen lecz także obniżania ich w celach konkurencyjnych.
Na wszystkie strony broniła etyka chrześcijańska człowieka: wytwórcę, sprzedawcę i spożywcę. Domagała się ona dobrego, stałego towaru i takiej ceny, żeby zadowoliła wszystkich trzech: wytwórcę, sprzedawcę i spożywcę, bez szkody dla jednego z nich.
Tego rodzaju metoda, wykluczająca wszelki chytry spryt, podstęp, bezwzględność, nieuczciwość, wytwarzała wprawdzie kupca ociężałego, nie mającego nic wspólnego z dzisiejszym ruchliwcem, lecz uczciwego.
Co Sombart nazywa poglądem feodalno-rzemieślniczym, jest poprostu etyką chrześcijańską, zastosowaną do przemysłu i handlu. Rozumie się, że nie wszyscy przemysłowcy zachowali ściśle „Regulamin kupców handlujących“. Ludzi złych, nieuczciwych, chciwych, przewrotnych wydaje każdy naród w każdej epoce. Ogół jednak przemysłowców i kupców chrześcijańskich nie wyłamywał się aż do XIX stulecia z pod pojęć, zwyczajów, obyczajów i ustaw długiego szeregu pokoleń i to jego stanowisko tradycyjne jest odpowiedzią na pytanie: jakimi środkami zdobywają Żydzi znacznie szybciej od chrześcijan duże fortuny, dlaczego rośnie w ich ręku pieniądz, jak ciasto na drożdżach?
Bo Żyd przewrócił od samego początku swojej działalności handlarskiej metodę kupiecką do góry nogami. Naiwnym wydał się jego chciwości pogląd gojów, że: „wytwórczość oraz handel istnieją po to, aby odpowiedzieć zapotrzebowaniu i to o ile możności jak najlepiej.“ Na miejsce tego „naiwnego“ poglądu postawił on swój, mianowicie, że: „jedynie wartość wymienna towaru jest dla przedsiębiorcy czynnikiem decydującym, a więc dla interesu kapitalistycznego obojętną jest jakość towaru,“ czyli: nie o dobroć towaru troszcz się, kupcze, lecz tylko o zysk, jaki z niego możesz osiągnąć, im większy, tem lepszy. Średniowieczne justum pretium było dla Żyda przesądem.
I dziecinnym wydał się jego sprytowi zakaz gojów, piętnujący świadomą, rozmyślną konkurencyę per fas et nefas. Przeciwnie, jego przebiegłość robiła wszystko, aby podkopać sąsiada, zabrać mu, wydrzeć klienta. Przed drzwiami swojego sklepu wystawał, zapraszał kupującego, wciągał go za poty, za kołnierz; przez agentów swoich, później za pomocą reklamy afiszowej i dziennikarskiej, roztrąbywał swój towar po całym świecie, zabiegał, latał, ruchliwy, pomysłowy w różnych sztukach i sztuczkach handlarskich, ceny podwyższał i obniżał, stosownie do okoliczności, stary towar przerabiał na nowy, zleżały odświeżał sztucznie, nie wstydził się nabywać towar ukradziony, przemycany, omijał, słowem, świadomie nietylko pojęcia, zwyczaje i obyczaje danego narodu, wpośród którego żył, lecz nawet jego ustawy.
Bał się ciągle tych surowych, w wiekach średnich okrutnych ustaw, trząsł się przed niemi ze strachu, dygotał, a robił swoje. Głód mamony był w nim silniejszy od jego trwogi.
Gdy się do tej metody kupca żydowskiego doda jego wyszlifowany na osełce doświadczenia długiego szeregu pokoleń spryt handlarski, jego ruchliwość, zabiegliwość i bardzo małe potrzeby życiowe, nie trudno odpowiedzieć, dlaczego w walce o mamonę bił, zwyciężał ociężałego goja, lubiącego dobrze i wygodnie żyć i skrępowanego etyką chrześcijańską.
I jeszcze należy dodać, o czem Sombart zapomniał, podwójną etykę talmudyczną, inną względem Żyda, a inną względem innowiercy. Talmud pozwalał Żydowi na wszystko, na każdy środek podkopujący, niszczący mienie goja, akuma, nuchry.
Z takim konkurentem było trudno chrześcijaninowi walczyć. Jego handel prowadziło sumienie chrześcijańskie, ruchów zaś Żyda w stosunku do innowiercy nie powstrzymywały, nie krępowały żadne hamulce etyczne. Jego honor, jego ambicya Aryjczyka nakazywały mu wytwarzać i sprzedawać towar dobry, solidny — Żyd zaś operował tandetą, byle czem, dbając tylko o szybki zysk, choćby mniejszy, ułatwiający mu ciągły obrót pieniędzmi. Wiadomo, że wytwory wieków średnich i nowszych aż do wielkiej rewolucyi francuskiej (różne tkaniny, jedwabie, makaty, koronki, papiery, zegarki, naczynia, farby i t. d.), o ile nie przepadły w burzach przewrotowych, trwają dotąd.
Inaczej wytwory i towary żydowskie.
Przez całe wieki średnie i później (wiek XVI, XVII, XVIII) wije się skarga: „wszystkim wiadomo, jako dobru pospólnemu Żydzi nic nie przynoszą krom zła a zgorszenia“. Skarżą się cechy na ich tandetę, gildye kupieckie na ich nieuczciwą konkurencyę i obniżkę cen, sądy na ich bezustanne oszustwa, „szwindle“, na rozmyślne omijanie ustaw — skarżą się na nich wszystkie narody. Paryski cech kupiecki nazywa ich (w XVIII stuleciu) „osami, wdzierającemi się do ulów, aby pozabijać pszczoły, a później z otwartych ich ciał wysysać miód.“
Wszyscy ich nie lubią, nienawidzą, a oni drwią z nienawiści gojów i robią swoje.
Rozgromieni w jednem mieście, w jednym kraju, przesuwają się do drugiego i zaczynają znów tę samą robotę, nie zrażeni, nienauczeni niczem.
I ostatecznie zwyciężyli. Pomógł im duch czasu, pomogły im nowe prądy, jakie zwirowały i rozbiły w pył stosowaną w życiu etykę chrześcijańską...
W Anglii, w ojczyźnie doktryny „walki o byt“ i różnej „praktycznej trzeźwości, pozbawionej wszelkich złudzeń“ w życiu i w polityce, w nauce i handlu, w narodzie najsamolubniejszym w Europie zaczęła kiełkować teorya „czystego kapitalizmu“ i „wolnego handlu“, zgadzająca się z metodą, uprawianą oddawna przez kupca żydowskiego. Przez cały wiek ośmnasty wrzała tam polemika pomiędzy zwolennikami ograniczonej wolności wytwórcy i kupca a ich pełną swobodą. Już Józef Child uczył: „jeżeli chcemy zdobyć światowe rynki, to musimy naśladować Holendrów, produkujących towary zarówno w dobrym, jak w złym gatunku, abyśmy mieli możność zaspokojenia wszystkich rynków i wszystkich gustów.“
Przyszła wielka rewolucya francuska, a z nią odchrześcijanianie narodów chrześcijańskich, powolne, stopniowe „przewartościowanie“ wszelkich dawnych wartości, rządy burżuazyi i ustroju kapitalistycznego, w końcu równouprawnienie Żyda, czyli zwycięstwo jego metody kupieckiej.
Był on od pierwszej chwili swojej działalności kupieckiej „czystym kapitalistą, przeciwnikiem celów gospodarki naturalnej, bezwzględnym w stosunku do interesów, uznającym tylko osobisty, jak największy zysk“ — był poprzednikiem, właściwym twórcą dzisiejszych pojęć handlowych, t. zw. wolnego handlu, nie krępującego się niczem, żadnymi względami wobec odbiorcy, spożywcy.
Oto wszystko, co wniósł Żyd do kultury narodów chrześcijańskich. „Zatrute drzewo nowoczesnej giełdy“ wniósł, zatruty handel, zatrute pojęcia kupieckie. Wyzwolony politycznie, postarał się przedewszystkiem o wyzwolenie handlu z pod czujnego oka prokuratora i z pod karzącej ręki prawa, postarał się o wolność handlu, a uzyskawszy, o co mu głównie chodziło, rzucił się z całym impetem w wir nieuczciwych spekulacyi, t. zw. „grynderstw.“
Wiadomo, że pierwsze giełdy powstały już w XVI wieku, mianowicie: w Antwerpii, Amsterdamie, Londynie i Hamburgu. Były to jednak tylko giełdy towarowe, ułatwiające kupno i sprzedaż rzeczywistych, istniejących faktycznie wartości. Zrazu sprzedawano tylko z ręki do ręki, niebawem jednak pośredniczyła giełda i w obstalunkach.
Przez dwieście lat był Hamburg jedynem miastem giełdowem w Niemczech. Później dopiero przybył: Frankfurt nad Menem i Lipsk. Jeszcze w początkach bieżącego stulecia nie straciła giełda swego charakteru czysto kupieckiego. Krajowe prawo pruskie z dnia 7 maja 1825 roku określa ją w ten sposób: giełda jest przez rząd potwierdzonem stowarzyszeniem kupców, maklerów i osób innych, należących do stanu handlowego.
Dopiero z założeniem banku „Crédit Mobilier“ we Francyi (w r. 1858), zaczyna się czynność właściwej giełdy w jej dzisiejszem znaczeniu.
Czemże jest ta dzisiejsza giełda, władczyni nowoczesnego hazardu?
A. Taling, redaktor berlińskiej „Börsen Zeitung“, mówi: „tak zwane interesy czasowe są prostą grą na loteryi, a nawet zwyczajnemi zakładami, bo giełda nie jest nawet w możności dostawić tyle efektów, ile ich spekulacya pochłania. Zakupna i sprzedaże na giełdzie są grą hazardowną, bo interesowany nie myśli nawet o rzeczywistem nabyciu efektów. Chodzi mu jedynie o to, aby płynął z bieżącym właśnie prądem „haussy“ i zdołał się wycofać przed „baissą.“ Przezorny spekulant zatrzymuje się w chwili dobrej i wtedy zyskuje na różnicy. Nierozważny biegnie dalej i traci naturalnie przy miesięcznych obrachunkach.“
Jakaż tu różnica między grą giełdową, a hazardem? Chyba ta, że przy zielonym stoliku obiegają co najwięcej tysiące, a w świątyni Merkurego miliony.
Inny teoretyk kupiecki, Otton Swoboda, pisze o interesach giełdowych następnie: operacye spekulacyjne są zupełnem przeciwieństwem rzetelnych obrotów handlowych. Giełdziarze bowiem nie mają najmniejszego zamiaru umieszczania swych kapitałów na giełdzie. Albo nie posiadają wcale nabywanych i sprzedawanych efektów, albo też nie myślą o rzeczywistem zakupnie. Najczęściej nie posiadają nawet pieniędzy, które markują na giełdzie. Grają więc poprostu w hazard ze szkodą właścicieli efektów, któremi miotają między haussą a baissą, jak piłką.
Do jak szalonych cyfr ta zabawka kupiecka dochodzi, można się przekonać np. na giełdzie wiedeńskiej. W jednym dniu, jak opowiada Neuwirth, historyk krachu z r. 1873, kupiono za 452 miliony florenów. akcyi.
Najlepszą ilustracyą do twierdzeń Swobody jest okoliczność, że bardzo często ogłaszają zwykli, ubodzy maklerzy, po zrobionych obrachunkach miesięcznych, swą „niewypłacalność.“ Zdarzają się wypadki, że taki makler zostawia po sobie „różnicy“ kilkakroć sto tysięcy marek, koron lub franków. To znaczy: jeżeli wygram, wezmę pieniądze, a jeśli przegram, nie pokażę się już więcej na giełdzie i na tem koniec. Bo cóż mi wezmą? Gdy ktoś gra w karty bez pieniędzy, licząc na nieszczęście innych, to bierze go się za kołnierz, policzkuje i wypycha za drzwi. Gdy ktoś ukradnie z głodu łokieć kiełbasy, bochenek chleba, to nazywa go się złodziejem i wsadza do kozy. Ale giełdziarz, nie wyrównawszy różnicy, jest tylko... niewypłacalnym. Wykołatawszy trochę pieniędzy, wraca spokojnie na giełdę, płaci i gra dalej, a jego towarzysze witają go, jak gdyby się nic nie było stało.
„Dżentelmenami“ giełdziarze nie są. Jak ci ludzie wyglądają przy robocie, wie każdy, kto widział jakąś większą giełdę. Np. wiedeńską.
Turysta, ciekawy tego widowiska, wspina się po schodach na galeryę, do której dostaje się przez muzeum handlowe. Zbliżając się do ostatnich drzwi, słyszy nagle jakiś niezwykły, nieludzki krzyk. Co to takiego? Czy się tam mordują, czy bankierzy mocują się z mieszkańcami lasów i puszcz afrykańskich? Takiego krzyku nie słyszało się nigdy i nigdzie. Jest w nim coś tak nieharmonijnego, tak dzikiego, że przeraża zdaleka.
Otwiera się drzwi, staje się na galeryi. Oko nie ma czasu ogarnąć ogromnej sali, nagiej, ponurej, brudnej, bo całą uwagę chwyta odrazu gromada ludzi, wrzeszczących na dole, wyglądających, jak kupa zwinnych robaków, które się nawzajem pożerają. Przez kilka minut niewiadomo, dokąd się weszło. Nie chce się wierzyć, aby to byli ludzie wykształceni, inteligentni. Patrzy się z uczuciem przestrachu na tę masę czarną, zwierającą się i odskakującą, na to mrowisko, z pośród którego wzbija się pod sufit przeraźliwy hałas.
— Ależ to licytacya — informuje woźny, z uśmiechem obytego z geszeftem giełdowym.
Prawda! Gdy pierwsze wrażenie minie i ucho przywyknie do wrzawy, spostrzega się pomiędzy mrowiskiem jakichś ludzi z książeczkami. Chwila ciszy... Jeden z nich coś mówi. Natychmiast zrywa się burza. Kilkaset rąk podnosi się w stronę wywołującego, kilkuset giełdziarzy wrzeszczy równocześnie, a tak głośno, że skóra cierpnie na słuchaczu, a za gardło ściska go, jakby tłumiony płacz. „Joberzy“ popychają się, chwytają się za ramiona, skaczą sobie do oczu. Ktoś niecierpliwszy podarł swoją książeczkę w drobne strzępy i rzucił ją wywołującemu w twarz. Ten otrząsnął się i krzyczy dalej.
Tak-że to wygląda taniec dokoła złotego cielca, tak służba w świątyni Mamony?
Wychodzi się z giełdy z uczuciem głębokiego smutku, z obrzydzeniem i z tem przeświadczeniem, że nieprawdą jest, aby „pod słońcem nie było nic nowego“, że są rzeczy, których najbujniejsza nie wyśni wyobraźnia, które trzeba własnemi widzieć oczami i własnemi słyszeć uszami, aby mieć o nich dokładne wyobrażenie.
Jest w licytacyi giełdowej wielka groza, kontur szeroki, ale groza obrzydliwa, odpychająca.
Cieszą się nowocześni ekonomiści ze swoich „nowych poglądów“, które wytworzyły „czysty kapitalizm“, a z nim: potworną, bezwzględną walkę o byt, powodzenie sprytu, przebiegłości, skrajnego samolubstwa, nieuczciwości, a poniewierkę, nędzę pracy i rzetelności; cieszą się, nie wiedząc, że nie wymyślili nic nowego, że twórcami „czystego kapitalizmu“ są oddawna Żydzi, że to, co się dziś dzieje w handlu, jest ich dziełem.
Handel nie posunął się naprzód, lecz przesiąkł odwieczną metodą żydowską — zżydział.