Prawda starowieku/Hołowy, gniazdo junackie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


HOŁOWY, GNIAZDO JUNACKIE

Na południowy wschód od Czarnohory, daleko na południe od osiedli nad Czarnym Czeremoszem wznosi się Baba Lodowa, najwyższy szczyt pasma, dzielącego oba Czeremosze. Stoki Baby Lodowej spadają łagodnie w długich zboczach ku Białemu Czeremoszowi, a ścięte są krótkim spadem w stronę Czarnej Rzeki. Połonina jest bardzo rozległa i szeroka jak jaki step. Zapominasz czasem, że w górach jesteś i na grzbiecie, konne gonitwy można by tam urządzać. Ale też i samotny to bardzo obszar, bo odcięty od całego świata zamieszkałych gór huculskich. Od strony południowej widok daleki się roztacza ku Torojadze, ku jeszcze wyższym szczytom Rodny. Ale od strony północno-zachodniej Czarnohora jak ciemna ściana zasłania widok. Od wschodu, od strony Białej Rzeki chyba tylko tu i ówdzie bardzo daleko widać z rzadka samotne chaty. Na samej połoninie wznoszą się porozrzucane głazy, jakby jakieś zwaliska i ruiny. Miało tam być kiedyś zamczysko, a raczej jakby całe miasto zamków, przed tysiącami lat. I dziś tam być mają piwnice, lochy ogromne, do których dostęp znalazł pono Dmytryk.
Jeden z tych głazów to właśnie skamieniała Popadia Eudokia, sama Baba Lodowa.[1] Głaz ten jest wystawiony na nieustanne wianie wichrów zachodnich. W zimnych porach roku wiatr oblepia go śniegiem, słoneczko topi śnieg, ale znów obmarza lodem Pałuba od mroźnego wiatru. Tak to lodowa powłoka, jakby warstwa kożuchów, osłania Babę, o której głosi legenda, że była to macocha bez serca. Porą zimową wypędziła swą pasierbicę po maliny na tę połoninę, ale sama, ścigana przez burze i wichry, za karę skamieniała i mimo wielu kożuchów, zamarzła i tak dotąd stoi.
Tam to właśnie, jak Andrijko przekazuje — lat temu ze sto trzydzieści — siedział, przesiadywał, siedem zimek przezimował, tylko z Babą Lodową pogwarkował, to tulił się do niej i zwierzać usiłował, to Babę wyśmiewał i w nos jej dmuchał — Dmytryczek jasny.
Było na Hołowach junaków dość i opryszków. I dzielni, godni chłopcy bywali między nimi. Puszkary i routy wojskowe piersi i nogi pozrywali, uganiając się za nimi po górach. A Hołowcy do szubienicy się nie spieszyli. Prędzej dziesięciu puszkarów wyszczerzyło zęby i poszło gryźć piasek, zanim jeden hołowski chłopiec dostał się im w ręce.
Ale nie było śmielszego, weselszego, a zarazem jaśniejszego i delikatniejszego junaczka na całe góry, nie było większego modara-wynalazcy, nie było śpiewaka sławniejszego — jak Dmytro. I nowych pieśni nikt lepiej odeń nie umiał ułożyć. Dotąd rozbrzmiewają jego pieśniami góry całe, a najwięcej te sławne, słoneczne Hołowy.


∗             ∗

Niechby, kto mądry rzekł, że Synycie to nie góry czarodziejskie! Nie tylko skarby są tam Doboszowe i Pełechowe w komorach wśród skał, a także w wywrotach i skrytkach. Może na wieki pogrzebane pod falą płyt i cykotów ruchomych, ciągle zsuwających się po stromej ścianie ku Czeremoszowi, zarastających gęstwiną młodych brzózek. Nie tylko tam dostęp tajemny do tamtego świata, lecz w dodatku podług Synyć nasze góry na dwa światy są rozdzielone.
Z tej strony, od północy, nad Czarną Rzeką, w Krzyworówni — pańskie gniazdo, zamknięte w sobie i obwarowane. Właśnie sto trzydzieści lat temu na nowo je odbudowano. Otoczono je grażdami z budynków, opasano kamiennymi wałami, strzeżonymi przez wieże drewniane, opatrzone w strzelnice i kryte ganeczki, po których ciągle krążyli hajduki. I postawiono tam w sadzie z wielkich kamieni więzienny loch dla opryszków, furdygę, co później także służyła za areszt pańszczyźniany. Ludzie, co przechodzili tamtędy obok dworu i furdygi dawną ścieżką cłową, czy też w późniejszych czasach drogą, odwracali się z obrzydzeniem lub nawet z przerażeniem. I o tym staruszka, Mariczka Czornysz, co to mimo dziewięćdziesięciu lat wędruje i jednego dzionka na miejscu nie może usiedzieć — widać, że młynarska dońka — jeszcze teraz wspomina:
— Trząsł się chrześcijanin, a cóż dopiero żydowin, gdy koło tej furdygi się cichcem przemykał. Ale prawda, jednego odchodziła ochota do bujności, a drugiego do praktyk przemądrych. To ci była furdyga! I siła też była w tych panach jakaś. Nikt by teraz nie uwierzył.
Później przyszły inne pokolenia i przemieniły pańszczyźnianą twierdzę. Wniosły tam światło i radość, a w góry przyjaźń i pomoc. Ale tego nie odziedziczyli nowi dziedzice. Przyszli i zmarnowali wszystko. Więc dziś rozwalone i spalone całe to pańskie siedlisko. Znikły, ulotniły się jak zaczarowane świętości i skarby. Przepadły pamiątki rycerskie, obrazy, stare rzadkie książki, rękopisy i zapiski z pomiarami. Nie słychać rżenia koni, ani też turkotu kolas po dziedzińcach. Nie słychać też muzyki, ani śpiewów. Dziedziców tam żadnych już nie ma. Tylko drzewa, jako prawi synkowie, niewidzialnie odziedziczyły życie tej osady. Ale wśród starych sadów, wśród potężnych modrzewi i dębów wyszczerzają się i teraz, jak powybijane zęby z czaszki potwora, głazy furdygi pańszczyźnianej.
Za Synyciami z drugiej, południowej strony wysoko ponad ponurymi jarami, wyżłobionymi przez burzliwe i niepewne Riczki, wysoko ponad osiedlem Diduszkowym, na siedmiu gruniach i nad siedmiu potokami rozsiadło się inne gniazdo — Hołowy, siedziba słobodnych, zasobnych i hardych gazdów, co nawet nie wiedzieli, jak panowie wyglądają, i na co potrzebni są na tym świecie. Kiedyś, może przed trzystu laty, a może nawet jeszcze dawniej, z południa, znad Białej Rzeki zaczęli się wciskać tędy w puszczę bukową pierwsi osadnicy-pasterze. Szukając skarbów i kopiąc gdzieś tam wysoko aż na dziale wód, znaleźli trzy głowy ludzkie, wypełnione złotem. I od tych głów nazwali to miejsce — Hołowy. Jeszcze do niedawna gmina miała w herbie trzy głowy. Z początku osadnicy może tam mieli tylko jakieś szałasy i koszery. Z konieczności utrzymywali zawsze nocami naokoło zagród tych co najmniej po cztery wielkie watry, z daleka widzialne, dla ochrony przed surowymi gośćmi leśnymi. Wkrótce też zatarasowali koliby naprzód głazami i wywrotami korzeni, a potem pobudowali grażdy z budynków, stawianych z ogromnych, doborowych kłód. Była tam bowiem zwierna okolica. Niedźwiedzie uwijały się dziesiątkami i marżynę trzeba było dobrze strzec na każdym kroku. Tam też każdy człowiek od dziecka już był strzelcem i myśliwcem.
Wydaje się także, iż wtedy tam człowiek tak bardzo był sobą, że strasznie myśleć o tym. Bo jeśli zdarzył się twardy albo ostry, jak włochata pszczoła leśna, czy też nawet zły i bez serca, to do ostateczności był srogi. Ba, nawet nazwisko niejedno jak gdyby świadczy, iż dzicy i straszni bywali tam ludzie: Bahàn znaczy po wołosku potwór, nazwisko Łupajło to wilczysko, Szkinda to oprawca. Wszakże jeszcze bies żywy i straszny chodził po świecie, zanim go zabił Hołowacz. Ale przeważnie byli tam ludzie dobrzy, a nawet tak serdeczni i życzliwi, jakich teraz nie można sobie wyobrazić. Bo może w dzisiejsze czasy samego człowieka zniszczyłaby i zgubiła dobroć taka. Niektórzy wyszukali ziele gwarowe i pili z niego sok czarowny na to, by znać i rozumieć mowę ptaków i gwarzeniu różnych istot się przysłuchiwać. A przez to pozwalali innym rozumieć mowę swego serca. Nie było jednak komu słuchać, ale też nie było komu źle użyć tajemnic, bo ich chroniły bukowinki i puszcze.
Dziś tam łagodne łąki, wysoko położone, ale soczyste carynki, dobre sianokosy i resztki owych słynnych bukowin — potężne buki, jakie trudno znaleźć na świecie, a także stare sady na miejscu dawnych puszcz rosnące. Wszystko to daje świadectwo o łaskawości słoneczka świętego dla Hołów. Przed stu trzydziestu laty jednak Riczki zawalone były łomami, a wspinający się nad przepaścistym brzegiem (nazwanym od niedawna Cygańską skałą), płaj, przesieczony przez puszczę i zwany stąd Prosicznyj, stanowił jedyne połączenie z Synyciami. Naokoło były bory i gęstwiny, łomowiska nieprzebyte. Jeszcze teraz basztowe jodły i porozkraczane buki, pnące się nad urwiskiem, wskazują, jaki las tam ongiś był. Dopiero na górze było równe, bezleśne miejsce, zwane Ihrowyszczem na pamiątkę wiosennego igrania i hulania junaków.
I dopiero za Prosicznym rozbudowały swe domostwa po górach i stokach, wśród potężnych bukowin stare rody: Szkindów, Palijów-Szekieryków, Tomanów-Sypriańczuków, Wasylukowych-Ponepaleków, Graków-Januszewskich, Bahanów, Purszegów i inne. Każde domostwo na osobnym gruniu, każde otoczone grażdą, obwarowane i ogrodzone, każde wśród swojej własnej bukowinki. I podsunęły się z czasem te osiedla na zachód, aż pod Riczkę czarną, aż pod wysokie połoniny pod pasmo Skupowej i dalej poza pasmo, nad Czarny Czeremosz, na Zełeny. Każdy z tych rodów nieomal był innego pochodzenia: ruskiego, rumuńskiego, polskiego, tureckiego i ormiańskiego. Lecz rody te do niedawna jeszcze żeniły się i kojarzyły tylko z równymi sobie. I pieśń starowieku o tym powiada:

— A ty rodu wełykoho, taj ja ne małoho,
Jak se budesz żenichaty, to ja ne wyd toho. —

Z Prosicznego widać te chaty hołowskie porozrzucane po gruniach, pozakrywane grażdami, jak zakryte przyłbicami jasne srebrnawe szłomy. A gdy się rzuci okiem wstecz ku wschodowi, widać tam głęboko w dole kopułę cerkwi i sioło, Diduszkową Riczkę, zwaną także Krasnojylą.
Diduszkowa Riczka wywodziła się z osadników i sług, osiedlonych tam i obdarzonych wianem przez starego Diduszkę.
Jak głoszą kroniki przechowane w plebanii, pierwsza cerkiew została zbudowana przy końcu wsi (przy ujściu Riczki do Czeremoszu) przez dziedziczkę Ludwikę Potocką, hetmanową wielką koronną i ks. Jana Gadzińskiego w r. 1757. Było to dwanaście lat po śmierci Dobosza. Rosła tam niegdyś nad Czeremoszem bardzo wielka jodła. Z niej to właśnie wtedy zbudowano tę cerkiewkę, a z grubego pnia-odziomka zrobiono ołtarz. Od tej też jodły nazwano parafię i osiedle Krasnojyla, co znaczy piękna jodła. Jeszcze przed stu trzydziestu laty stała ta cerkiewka u wylotu Riczki nad Czeremoszem. Później przeniesiono i parafię i cerkiew w górę Riczki Diduszkowej, bliżej ku Hołowom, na miejsce zwane Dubowem. Tam też zbudowano w roku 1821 nową dużą cerkiew, która i dotąd istnieje. Z przeniesieniem cerkwi nazwa Krasnojyla przeniosła się na całą Diduszkową Riczkę. Kto by zaś chciał zobaczyć stareńką cerkiewkę, zbudowaną przed dwoma wiekami, z pięknej jodły, cerkiewkę, do której chadzali junacy z Hołów, w której ochrzczony był Dmytro i cały ród Wasylukowych, ten musi udać się do Czehrynówki. Tam właśnie przy drodze z Kosowa do Kut stoi foremna, choć zmurszała, cerkiewka, o przekroju krzyża z krótkimi ramionami, z wieloma daszkami, przyczółkami i krytym gankiem. Nad tym gankiem widnieje napis pół po łacinie, pół w starocerkiewnym języku, że dla dobra społeczeństwa przeniesiono w roku 1821 tę cerkiew z Krasnojyli.
Przez to założenie parafii Riczka weszła w pewien stały związek z kościołem i ze światem. Lecz Hołowy nie były ściśle związane z tą parafią. Niektórzy chodzili do cerkwi w Krasnojyli, inni zaś aż do Foreskuły nad Białym Czeremoszem. Hołowy żyły swoim życiem. Przez długie lata rody hołowskie nie żeniły się nawet z najbliższymi Krasnojylcami. I tak przez wieki wsie, osiedla i rody żyły, każde dla siebie, na łonie puszcz i połonin, bez dziejów, bez innych zdarzeń jak urodziny, gazdowskie życie, śmierć, bez innych przygód jak walka z niedźwiedziem i burza z piorunami.
Od czasów napadów tatarskich osadnicy górscy oficjalnie i formalnie zależni byli od zamków podgórskich i od ich dowódców, kasztelanów. Takie castella były w Kołomyi, w Śniatynie, później i w Kosowie. Atamani, wybierani przez osiedla a zatwierdzani przez kasztelanów, utrzymywali luźną łączność z zamkami, zanosząc drobne, roczne daniny. Te zwyczaje i te zobowiązania pochodziły może jeszcze z czasów nadania osadnictwa. Ale nikt w góry się nie pokazywał, a tym bardziej na Hołowy.
Przed dwoma wiekami nawet ów jedyny trakt, wiodący w góry od Kut doliną Czeremoszu, był niezmiernie uciążliwy. Zaraz powyżej Kut Sokolska skała, wyrastająca niespodzianie, jak kręta zawora wielikańska, zamykała szczelnie i tę bramę do gór, jaką zdawał się gościnnie otwierać przełom Czeremoszu.
Gdy się tam teraz jedzie od strony Kut, przybywa się w ciągu pół godziny do stromego i urwistego wierchu Sokolskiego. Czeremosz, stanowiący granicę dwu krajów, uderza wartkim prądem o skały, zatrzymany przez nie, gwałtownie skręca i zmieniając kierunek biegu, zwraca się ku wschodowi.
W tym miejscu, u wylotu jaru — dawnymi czasy — uciążliwa ścieżka pięła się na wierch Sokolski i z trudem przedzierała się przez wertep leśny, zasypany głazami. Z biegiem lat uchodzono i utorowano tamtędy płaj, który teraz wije się ponad skałami grzbietem sokolskim, a w dalszym ciągu spada w dół za zakrętem Czeremoszu, ponad ujściem i wodospadem potoku, zwanego Sykawką. W nowszych już czasach wykuto na dole w skałach, tuż nad Czeremoszem obecną drogę, podmurowaną i silnie obwarowaną przed naporem fal.[2]
Przed dwustu laty ludzie ze świata docierali od strony Kut tylko do rubieży skały Sokolskiej i nie zapuszczali się dalej na urwiska, w puszcze i wertepy.
Opowiadają, że w owym czasie, w kilka lat po śmierci Dobosza (może w okresie budowania cerkwi nad ujściem Riczki Diduszkowej) ataman wsi Hołowy, Czokàn, wracał właśnie tamtędy z Kut do domu. Ale po powrocie był jakiś smutny i zadumany. A że to był człek zdrowy i mądry, pogodny i śmiały — dziwili się Hołowcy. Czokàn zwołał kilku poważnych gazdów do swej chaty. I rzekł im krótko:
— Bieda, ludzie dobrzy! Dziś na Sokolskim wykryłem ślad — buta! —
I więcej nic im nie powiedział stary ataman.
Wspominano jednak jego słowa dopiero wtedy, gdy nie wiadomo skąd jacyś pankowie i ich posiepaki zaczęli się pchać w góry i żądali naprzód pańszczyzny i poddaństwa, a potem zaczęli łapać młodzieńców w rekruty. Wtedy też dobrzy i źli w Hołowach stawili opór rozpaczliwy. Hołowy na długi czas stały się gniazdem, skąd wywodzili się opryszki. Z gazdowskich bujnych synków nie tylko najzuchwalsi, nie tylko najbardziej nieuchwytni, lecz przekorni i psotni kpiarze, niesamowicie nękający puszkarów i routy. Nic dziwnego, bo całe Hołowy stały za nimi.
Z czasem powietrze junackie, płynące z Hołów, ogarnęło i Krasnojylę. Stojące do dziś dnia nad Riczką domostwo rodziny Pankiewiczów, krewnych watażka Antosia, zwanego Rewizorczukiem, świadczy o tym, że nawet rodziny rewizorów, urzędników austriackich, przysłanych tu dla poskromienia bujności, nie mogły się oprzeć temu powietrzu i także wydawały opryszków. W tych bowiem czasach każdy młodzieniec, który nie był niezdarą lub kaleką, musiał należeć do towarzystwa junackiego. Pieśni śpiewano tylko o opryszkach. Dziewczęta nie chciały patrzeć na innych chłopców, tylko na junaków. I zdaje się, że gdyby sam syn cesarski tu przyjechał, a wpadłaby mu w oko jakaś czarnobrewa, musiałby stać się junakiem.
Kiedy tak rozhulały się Hołowy, kiedy straże puszkarskie i oddziały wojskowe ciągle osaczały i ścigały opryszków, szczyty, lasy i ustronia pełne były lasowych chłopców.
Teraz to łatwo przejść z wsi do wsi, chyba że Riczki rozszaleją się podczas ulewy, chyba, że czasem potoki i huki pokażą, jak groźne niespodzianki czają się jeszcze po górach. Ale przed stu laty dla obcego człowieka przejście z jednego obwarowanego obejścia do drugiego, a tym bardziej przejście ze wsi do wsi przez zarosłe czarną smereczyną, zatarasowane łomami ciemne, ponure jary i szczeliny skaliste, nie tylko trudne było ale i bardzo niebezpieczne. Wszędzie czyhali ludzie lasowi, jak wyhodowane przez puszcze tęgie wilczyska i mocarne niedźwiedzie. I mogli każdemu, kto nie był ich pobratymem, roztrzaskać głowę toporem, albo czasem jeszcze przypiekaniem boków zmusić do zeznania, gdzie ma ukryte pieniądze lub skarby. I cóż to mu była za pociecha, że potem ten sam opryszek odciętą głową zabitego naznaczył krwawy krzyż na tym miejscu, gdzie były pieniądze, nie wiadomo po co: dla zmazania grzechu, czy też dla oczyszczenia zagrabionego skarbu od piętna mordu.
Ale i to pewne, że przedtem, zanim przyszli w góry ci ludzie w butach z obcego świata, życie tu było spokojne i ciche jak dzisiaj, a nawet szczęśliwsze.
Wśród łagodnych stoków i gruniów rosną sobie jeszcze i teraz bukowinki. Każda ma inną nazwę od rodu, do którego należy osiedle: bukowinka Szkindowa, bukowinka Palijowa, bukowinka Semenkowa, bukowinka Wasylukowa. Olbrzymy-buki rosną w małych gromadach, częste są buki-bliźniaki. Każdy niemal buk z głównego, grubego pnia dość już nisko wysyła od razu wiele grubych konarów rosochatych, porozgałęzianych, powyginanych. Wszystkie mają postać wielkich półkulistych dachów, wszystkie dają schron od deszczu i słońca. I tam są stare chaty, mające nieraz po dwieście lat, stawiane z wyborowych, kolumnowych kłód smerekowych, chaty przestronne i obszerne. Na dole, w Diduszkowej Riczce jedna tylko taka chata się zachowała, zbudowana po spaleniu przez Dobosza dawnej zagrody. Teraz pokryta jest wewnątrz czarną, świecącą warstwą dymu, jak gdyby grubym lakierem. A na Hołowach wszystkie nieomal chaty dają świadectwo, że nie zawsze tak biednie się działo w naszych górach, jak teraz. A także świadczy każda niemal chata o rodowodzie gazdów, o dawnych swych gazdach, którzy żyli tu przed stu i przed stu pięćdziesięciu laty. Dzieje każdej chaty, dzieje każdego rodu dotąd znane są starym ludziom.
Wewnątrz tych chat są duże i przestronne izby i alkowy, a także wielkie klecie czyli komory. W kleciach tych dziś jeszcze znajdziesz dostatek niemały. Wielkie stosy ubrań, wszystkie we własnej chacie sporządzone. Zwoje płótna, koszule wyrabiane zeń, wyszywane wzorami prostymi lub bogatymi i pstrymi, lecz pełnymi umiaru. Tkaniny wełniane, całe zwały liżnyków, serdaki, zapaski, gugle i manty. Wszystko tkane w chacie, barwione różnokolorowo barwnikami, sporządzonymi z kory śliwkowej, olchowej, z kory jabłoni słodkiej i winnej. Tam też w niejednej kleci leżą na dnie starych, rzeźbionych skrzyń zapylone i nieużywane dziś starowieckie stroje: manty, opynki, peremitki. Na półkach stoją trójce, to jest rzeźbione, inkrustowane trójramienne świeczniki, a na ścianach i kołkach wiszą: bardki i laski, strzemiona i tarnice drewniane — nieoczekiwanie pięknie rzeźbione, drewniane i mosiężne krzyże, stare korale, paciorki i nawleczone na sznurki całe szeregi starych monet i krzyżyków, tak zwane — zgardy. W potężnych beczkach i berbenyciach znajdują się spore gospodarskie zapasy żywności, bryndzy, mąki kukurydzianej i huślanki czyli mleka składanego. A ze swołoków zwisają całe gałęzie czarnej wędzonej kiełbasy i połcie słoniny. W niejednej komorze i teraz przechowuje się (lub do niedawna jeszcze była) junacka broń: pistolety wykładane, rzeźbione krisy, topory bojowe, bałty, rohatyny, a także retizy, to jest mosiężne zdobne łańcuchy, w które stroili się opryszki. A już tylko wspomnienie pozostało, że w tych kleciach leżały niegdyś, w czystych białych berbenyciach schowane, czerwone dukaty. Mierzono je wówczas i czerpano miarą garści, a nawet kapelusza, nie licząc sztuk.
W izbach szerokie stoły i wiele wygodnych ław z oparciem. Wiele grubych, wełnistych liżnyków na ławach i na łóżkach. Wielkie hruby czyli piece i szerokie zapiecki do spania, także nieraz liżnykami zasłane. Piece te czasem wykładane są płytami glinianymi, wypalanymi i malowanymi. Malunki przedstawiają często świętego Mikołaja, to obrazy cerkwi lub polowania, tu i ówdzie walki opryszków z puszkarami, czasem zaś żartobliwie ujęte postacie i zdarzenia z życia gazdowskiego. Wszystko to praca mistrzów kosowskich, wędrownych garncarzy polskiego pochodzenia, którzy przyplątali się kiedyś aż tu na Hołowy, bawiąc i zadziwiając gazdów swym kunsztem, a potem unosząc sutą zapłatę. Wszędzie są stare rzeźby, tu i ówdzie obrazy na drzewie i na szkle malowane, przedstawiające patrona junackiego, Świątka gromowego Eliasza, jak toczy się po chmurach złotą kolasą, ciągnioną przez czwórkę rumaków gromowych.
I właśnie z Dmytrem Wasylukowym związana każda niemal chata, spokrewniony każdy ród, o nim świadczy niejeden znak, niejedna pamiątka i wspomnienie.
W dawnej chacie Palijowej, warownej i obronnej, a słynnej z tego, że w niej opryszki, właśnie Wasylukowi towarzysze, oblegani byli przez puszkarów i liczne routy, widzi się, kładzione z prastarych ciosanych belek, ściany gęsto postrzelane przez pistolety puszkarskie i z wyrąbanymi dziurami dla krisów opryszków, którzy bronili się od wewnątrz. W chacie tej, gdzie niegdyś było tak rojno i wesoło, a dzisiaj cicho i nawet pusto, mieszka teraz Bahańczuk, którego prapradziad Hrycio Bahan, pobratym i kum Dmytrowy, przez lat trzydzieści był opryszkiem.
Bliżej ku pasmu Skupowej jest Tomaniukowa chata. Mieszka w niej potomek groźnego opryszka Tomana, młody lecz stateczny gazda, o orlim wyrazie twarzy. Widać od razu, że prawnuk junaków. Nie zajmują go jednak ani dukaty kupców ormiańskich, ani karawany wołoskie, jak jego przodków. Z zajęciem rozprawia o nowoczesnym wytwarzaniu masła i rozwodzi się nad zaletami różnego rodzaju wirówek. Lecz innych Tomaniuków, współczesnych Wasylukowi junaków, zna pieśń starowieku, dotąd jeszcze po całych górach śpiewana:

A my chłopcy Tomaniuki
Nie strach nam pogoni,
Górskim ludziom niecierpliwie
Wrą toporce w dłoni.

Daleko na końcu wsi, pod Krzemienistem, w przestronnej chacie mieszka stary wójt Hołów, szlachcic polski w huculskim stroju, potomek starej rodziny szlacheckiej Graków-Januszewskich, także spokrewniony z Wasylukami.
Wysoko za Prosicznym, z widokiem w dół ku Riczce białej stoi chata Łupajła, ostatniego dziada-poczynacza i czarodzieja, który po Dmytrze Wasylukowym czary odziedziczył, a umarł dopiero przed trzydziestu laty. Najdziwniejsza to chata w całych Hołowach i tajemnicze, choć niedawne, podania z nią związane. Naokoło chaty bramy z daszkami, komórki, letniczki, schowki i drewutnie — każda z wygiętym daszkiem jak kapliczka, — pozakręcane ganeczki i skrytki, a poniżej grażdy w zaciszu słonecznym ukryte sady i ogrody. Tam, odwrócony od tego świata, dziad odmawiał zaklęcia, odpędzał złe prądy i napaście. Używał swej mocy na dobre sprawy, uwalniał ludzie od zaklęć, miotanych przez czarowników, radych szkodzie i zawziętych. I za to ci wypowiedzieli mu wojnę. Łupajłowe gazdostwo wcale nie było bogate. Wrogom zaś jego przewodził możny gazda na sąsiedniej bukowince — Szkinda. Przed wiekami przodek Szkindy zbuntował się przeciw samemu padyszachowi i uciekł aż tutaj. Lecz i czarnooki, kruczowłosy potomek nie ustępował przed nikim. A sprzymierzony ze złymi mocami, gotów był zniszczyć każdego, kto mu się oparł. Szkinda nie tylko miał cały rój sług, różnych zajdów z dołów, co mu pilnowali licznych stad chudoby. Miał także pochowane po dziupłach swej bukowinki czartowskie służki, biesowych gońców i pędków, czarcięta, popychadła i podlizajki diabelskie, co wciąż kłóciły się, hałasowały i piszczały po bukowinkach, a przycichały kornie i czekały nabożnie, gdy gazda ze wzgardliwym uśmiechem wchodził do bukowinki, by zawezwać któregoś czarcika przed swoje oblicze. Gazda Szkinda kroczył powoli i niósł przed sobą ogromne, ciężkie naczynie, wydrążone z pnia kiedrowego, pełne wody ze źródła, bijącego ze skały w pobliżu zagrody. Woda ta czyniła go niezwyciężonym, nawet dla ran — nieprzystępnym.
Teraz, gdy Łupajło oparł się mu i począł zwalniać ludzi z jego czarów, Szkinda postanowił go zniszczyć. Nieustannie słał gońców biesowych z rozkazami do innych, podległych mu czarowników. Łupajło przez lata toczył walkę z tymi wrogami, którzy nasyłali nań choroby, wielkim molfarskim kunsztem wbijali mu drzazgi do gardła i szerść do krtani, niszczyli mu chudobę, nasyłali nań leśne dziewczęta-biesice, by go kusiły i nękały czarami. Wtedy zaczął szukać jeszcze większej mocy przeciw nim. Co dnia przy zachodzie słońca czerpał wodę z dziewięciu źródeł, wychwytywał moc z każdego źródła i składał ją, spajał z mocą innych źródeł. Tak zmieszaną i wyczarowaną wodę wypijał co rana. Woda ta upajała go i rozszerzała mu piersi. Gotów był wszystkim siłom świata stawić czoło. Wykrzykiwał do słoneczka świętego, modlił się i śpiewał. Letnią zaś księżycową nocą leżał w sadzie wśród srebrnych cieni drzew, zawinięty w grube liżnyki i szeptał modlitwy tak ciche jak światło miesięczne. I sam wysyłał z serca jasne, prądy. Przed świętami pościł i suszył, aby zaklęcia miały większą moc. Stał się mocniejszy od wszystkich czarowników. Odrzucał z powrotem nasłane nań napaście z taką mocą, że niejednemu czarownikowi żyły pękły. Wytępił całe robactwo czartowskie, wichrem wymiótł z bukowinek cały ten wrzaskliwy i smrodliwy drobiazg szczeznyków i inkluzów. Bukowinki stały ciche. Lecz odtąd już Szkinda chodził po nich samotny, niemocny, ponury. Łupajło zaś uzdrawiał ludzi i bydło. Gospodarstwo jego rozkwitło, wszyscy pracowali w dwójnasób, wszystkiego przybywało. A nawet nad puszczą miał moc. Gdy wszedł do lasu, każda zwierka zmieniała swój bieg, wszystko szło prosto na niego, tak że mógł wybierać, co zechciał strzelać. Umarł spokojny, potężny. Umierając, prosił, aby natychmiast po jego śmierci wylano zmieszaną wodę z dziewięciu źródeł, aby ktoś źle jej nie użył, aby świat się nie rozpadł. Nad chatą zagospodarowaną w ciągu pokoleń, której klecie swym dostatkiem i teraz radują oczy gościa, unosi się błogosławieństwo dziada i spokój.
W tej to chacie dziada-poczynacza gazduje teraz, choć stara, bo blisko osiemdziesięcioletnia, jednak zdrowa i potężna, a nawet niemal groźnie wyglądająca, siwooka baba z rodu Palijów, bezdzietna wdowa. Nabrała sobie od ludzi kilkoro małych, jasnowłosych dziatek. Gdzie tylko stąpisz w chacie — siedzi dziecko. A surowa baba hoduje to wszystko, pieści i hołubi. I opowiada im o dawności, o przodkach, o gazdach bogatych, o junakach i wieszczunach potężnych.
W niedalekim sąsiedztwie, na drugim stoku grunia, wśród najpiękniejszej bukowinki Szkindowej, na górze nad Prosicznym, otoczone wielkimi, rosnącymi bliźniaczo bukami, przyrodzone zagłębienie, jakby twierdza, kryje w sobie owo źródło Szkindowe, bijące ze skały i w wielkiej wydrążonej smerece poidło dla bydła. Tam właśnie jest wielkie, jakby za wielkie dla obecnego gazdowania, dziś jakieś smutne i niczyje, Szkindowe obejście. I po podwórcach, wśród worini kręcą się blade, czarnookie dzieci, tureckiego rodu.
Z drugiej strony Riczki białej na wzgórzu jest Wasylukowe obejście. Tam urodził się Dmytro Wasyluk. Stamtąd wzięła rozpęd jego wędrówka, żywot śpiewaka i opryszka. Około tej chaty wciąż krąży opowieść Andrijkowa. Tam jeszcze przed trzydziestu laty żył i przebywał ostatni z Wasyluków, potomek bratanka Dmytrowego: jasnowłosy, łagodny, gościnny, lecz małomówny i nieprzenikniony, a spokojny jak największy pan — jak wszyscy z rodu Ponepaleków.

O rodach swoich panowie co możniejsi kazali pozapisywać dużo papieru. I to takich papierowych wieści całą mogiłę pozapisywali, których nikt nie pamięta, ani nikt nigdy nie przekazywał słowem żywym, co to jak krew bieży od pokolenia w pokolenie. Tylko siedział nocami jakiś połatany papiernik chudogęby, na głodno wymyślał i wypisywał po to, by mu grosz pański nie tak skąpo spływał, albo, aby go ci mocarze do furdygi nie posadzili. Ale o rodach górskich, to jasna rzecz, nikt nic nie mógł wymyśleć, gdyż nie tylko sam swoim rodem każdy się chełpił, lecz i drudzy to samo o nim powiastowali. Jednak nikogo dotąd nie skorciło to zapisać. Niech będzie! Wolą końskich rodów prowadzić metryki. Bo za konie z papierami jest grosz jaki taki. A za rodowego człowieka?
Tutaj jednak zmuszeni jesteśmy przynajmniej o rodzie Wasylukowym opowiedzieć. I to tylko najważniejszą rzecz; z czego się wziął, od kogo poszedł. Bo dlaczegóż powiadają, że to słonkowy, ognisty ród?
Był to najstarszy ród na całe Hołowy, a może i na góry całe.
Kiedyś, przed wiekami, przyszli tu Słowianie świętoruscy z daleka, od wschodu słońca. Uciekali przed Syrojidami, przed szarańczą tatarską, w ziemię zagórską, uhorską. Ratując słobodę świętą przed hańbą i niewolą, szła tak rodzina jakaś tym płajem, który i teraz uhorskim zowią. Wszyscy znużeni byli drogą, zbiedzeni uciekaniem i dolą tułaczą, ale śpieszyli się, radzi co prędzej przedrzeć się na bok zagórski. I wtedy córka tego rodu, młodziutka dzieweczka jasna, usnęła gdzieś przy płaju. Obudziwszy się w nocy, dzieweczka przeraziła się, a chcąc co prędzej podążyć za rodziną, zabłądziła w strasznych lasach, utonęła w puszczy bezdennej i bezbrzeżnej. Wołała, płakała, jęczała, rozrywała krtań od krzyku, aż zwierzyna leśna zlitowała się nad nią, żaden dziki zwierz jej nie tknął. Odjęło jej rozum, odjęło jej mowę, połknęło ją jak muszkę bezwolną czarne morze leśne. Pozbawiona sił — usnęła pośród bukowinek.
A gdy wypłynęło słoneczko od Pisanego Kamienia i wędrowało sobie swoim własnym płajem, tędy na Hołowy, ujrzało z góry, z wozu ognistego dziewczątko śpiące. Przeniknęło jej dolę. Uśmiechnęło się do niej łaskawie. Pocałunek zesłało swój, swe ziarno słonkowe. Cóż mu to? czy mu ubędzie? Ma tego nasienia złotego całe morze. I dalej popędziło swoje smokowe koniska, dalej pognało ucieszne i jasne.
Od kiedy zabrzemieniała dziewczyna słonkowym nasieniem, uleczona była od strachu i szału... Tu w bukowinkach osiadła, zbudowała sobie szałas, zwierzęta dzikie szły za nią, pomagały jej.
Z jasnowłosej dzieweczki i ze słoneczka poszedł ten ród.
Takie były Hołowy. Takie są.
Z takiej to osady gazdowskiej, z takiego rodu pochodził Dmytryk.





  1. W całej Wierchowinie jest wiele skał, do których przywiązane jest podanie o Popadii Eudokii (Odokii). Najbardziej może znana pod tą nazwą „Popadia“ jest skała niedaleko źródeł Czeremoszu.
    Pierwotne i właściwe nazwanie wyżej wymienionego grzbietu jest Baba Łuduwa, co znaczyć może z wołoska: bezkształtna, nieforemna, pałuba. — Por. także huculskie słowo „załuda“, oznacza coś nieruchawego, gnuśnego.
  2. Jednak w czasie większych powodzi woda sięga wysoko pod skały i droga pogrąża się w falach Czeremoszu. Natenczas ów stary górny płaj stanowi jedyne połączenie z Kutami. Jeszcze i dziś każda wielka powódź sprawia, że cały trakt ten jak gdyby przestaje istnieć na szereg lat.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.