Prokurator Alicja Horn/Rozdział 24

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom drugi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 24

Julka odłożyła pióro, zakleiła kopertę i wytarła chustką zapłakane oczy. Od wczorajszego wyjazdu pana Janka nie mogła pozbyć się jakiegoś złego przeczucia. Nie wiedziała wprawdzie dokąd pojechał, powiedział jej tylko, że ma pewną przykrą wyprawę, z której nie może się wykręcić, gdyż chodzi o dotrzymanie obietnicy danej przyjacielowi.
Julka była pewna, że jest to połączone z jakiemś niebezpieczeństwem i dosłownie nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu, w tym domu, który był dla niej czemś gorszem i bardziej przerażającem niż więzienie.
Wprost nie mogła doczekać się chwili, gdy otrzyma tę posadę. Zamieszka wówczas u pani Birmanowej, ciotki jednej z koleżanek szkolnych, prowadzącej pensjonat, na Kolonji Staszyca, w takim pięknym domku z kwiatowym ogródkiem... Teraz, kiedy wyjedzie Józefowa, będzie tu wręcz nie do wytrzymania...
A Józefowa właśnie stanęła we drzwiach, ubrana już do drogi.
Miała łzy w oczach, gdy żegnała się z Julką i taki wyraz twarzy, jakby się cieszyła, że oto wyzwala się z tego domu i współczuje tym, którzy tu muszą zostać. Na pożegnanie upomniała jeszcze Julkę, by zawsze zamykała drzwi na łańcuch i wyszła zgarbiona pod swoim tobołkiem.
Julka zasunęła łańcuch i oparłszy się o ścianę wybuchnęła głośnym płaczem. Jak strasznie, jak okrutnie jest być na świecie tak zupełnie samą... Gdyby i pan Janek nie zechciał jej więcej widywać, pozostałoby jej tylko samobójstwo...
Ostro, niecierpliwie rozległ się dzwonek telefonu.
Napewno dzwoni Alicja z zapytaniem, czy Józefowa już wyjechała... Julka podniosła słuchawkę:
— Proszę?
Odezwał się obcy kobiecy głos, jakby zaniepokojony:
— Czy mogę mówić z panną Julją Horn?
— Jestem — zdziwiła się Julka — kto pyta?
— Ja w imieniu jednego pana, on kazał... Jest ciężko ranny...
— Jezus, Marja — krzyknęła Julka — jaki pan?
— Cicho, niech panienka nie krzyczy i nikomu nic nie mówi, tak on nakazał, żeby tajemnica, bo go zabiją. Niech pani zaraz przyjedzie. On czeka. Pańska 118 mieszkania 64...
— Ale, jaki pan? — chwytała się nadziei Julka — jak się nazywa?...
— Winkler, pan...
Julka zachwiała się na nogach i omal nie upadła.
— Więc co, przyjedzie pani?
— Już jadę, już, w tej chwili, proszę tylko powtórzyć adres?
— Pańska 118 mieszkania 64, to w drugim podwórzu, prawa oficyna, czwarte piętro. Będzie pani pamiętała.
— Tak, tak... już jadę...
— A proszę nikogo w podwórzu nie wypytywać, żeby nikt nie wiedział, bo jego śmierć. I prędko!
Julka, drżąc na całem ciele w nieprzytomnym pośpiechu nałożyła kapelusz, chwyciła torebkę i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, wybiegła na ulicę. Na rogu Filtrowej wpadła do taksówki i rzuciła szoferowi adres.
Więc nie omyliło jej złe przeczucie... Ranny... Ciężko ranny... Boże, on nie umrze, on nie może umrzeć... Co to było pojedynek, czy napad, a może katastrofa?... Pan Janek zawsze tak strasznie szybko jeździ...
W domu nikogo niema, mogą zakraść się złodzieje... A niech tam, teraz jej wszystko jedno...
Roztrzęsiona taksówka gwałtownie podskakiwała na wyboistym bruku. Wokół wznosiły się brudne, obdrapane kamienice. Julka nigdy nie była w tej dzielnicy, zamieszkałej przez uboższą ludność miasta i wygląd otoczenia jeszcze bardziej podkreślał w jej wyobraźni rozpaczliwe położenie pana Janka.
Samochód zatrzymał się przed ogromną niechlujną kamienicą. Zapłaciła i weszła do bramy, skąd wionął ku niej zaduch rozprażonego w słońcu śmietniska. Na pierwszem podwórzu bawiło się kilkanaścioro obdartych dzieci, w drugiem, wąskiem, jak studnia, panował wilgotny chłód i cisza.
Brudne, trzeszczące drewniane schody zwijały się wgórę stromą serpentyną. Biegła zdyszana, potykając się o wydeptane stopnie i licząc piętra.
Wreszcie stanęła przed wąskiemi niegdyś czerwonemi drzwiami, nad któremi przybita była tabliczka z numerem 64-ym.
Serce waliło jej jak młotem. Przez kilka minut szukała dzwonka, zanim zorjentowała się, że go wogóle niema. Zapukała lekko.
Za chwile zobaczy go leżącego w pokrwawionych bandażach... Boże, Boże... On musi żyć, on nie umrze, może wogóle ta kobieta, co telefonowała, przesadziła, kobity tak często przesadzają, może rana nie jest tak groźna?... Będzie go pielęgnowała dniami i nocami... Teraz nawet Alicja nie zdoła odepchnąć jej od niego... Czy aby tylko lekarza już wezwali...
Zastukała drugi raz, teraz mocniej i dłużej, przecie to każda chwila jest droga, a oni nie otwierają...
Za drzwiami rozległo się człapanie i usłyszała skrzeczący głos, ten sam, co przez telefon:
— A kto tam?
— To ja, co do mnie pani dzwoniła, proszę otworzyć.
Drzwi odchyliły się i ujrzała w nich chudą, siwiejącą kobietę w zatłuszczonym, popielatym szlafroku.
— Proszę.
— Gdzie on jest? — chwyciła ją za rękę Julka — czy był doktór?...
Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, poczem schowała go w kieszeni szlafroka.
— Gdzie on jest? — niepokoiła się Julka.
— O jej, zaraz, czego się panienka tak śpieszy, pociąg nie odchodzi. Proszę tu zaczekać.
Znikła w głębi sąsiedniego ciemnego pokoju.
Julka rozejrzała się: znajdowała się w dość obszernej kuchni. Płyta zastawiona była okopconymi garnkami, stół nakryty starą zieloną ceratą, kilka taboretów z niemalowanego drzewa i żelazne, koszlawe łóżko w kącie, oto wszystko, na czem zatrzymywało się oko w tej dawno nie mytej i dawno nie bielonej izbie, przepełnionej gęstem, ciężkiem powietrzem, w którem mieszał się odór stęchlizny z wonią fermentujących resztek strawy i z ostrym zapachem karbolu.
Okno o prawie nieprzezroczystych szybach wychodziło na ślepy mur sąsiedniej kamienicy. Na parapecie stało kilkadziesiąt butelek po wódce i leżały brudne, pokrwawione szmaty.
W sąsiednim ciemnym pokoju, oddzielonym płachtą z jaskrawego zielonego perkalu, panowała zupełna cisza. Mieszkanie jednak musiało mieć jeszcze dalszą izbę i stamtąd dochodził przytłumiony odgłos, jakby sprzeczki. Niski głos męski odzywał się na zmianę ze skrzeczącym sopranem, lecz Julka nie mogła rozróżnić poszczególnych słów.
— Tam pewno leży pan Janek — myślała — a to głos lekarza i tej baby.
Nagle w ciemnej alkowie rozległ się przejmujący jęk kobiecy i wołanie:
— A bodajby cię, stara wiedźmo, skonam, jak amen w pacierzu, od tych boleści... Pewno mnie tam wszystkie wnętrzności pociachałaś... Oj... oj... ojej...
W tej chwili dalsze drzwi otworzyły się z hałasem i do alkowy wpadła właścicielka mieszkania:
— Cicho, do ciężkiej cholery — wrzasnęła — co mordę rozpuszczasz! Za twoje parszywe trzydzieści złotych mam ci może jeszcze na harmonji walca wygrywać!?
— Kiedy boli...
Julka z przerażeniem wysłuchała tej rozmowy, instynktownie cofając się aż do wyjścia. Wprost pojąć nie mogła, gdzie się znajduje i dlaczego tu sprowadzono rannego pana Janka.
Tymczasem do kuchni weszła kobieta w szlafroku i, obrzuciwszy Julkę badawczym wzrokiem, zapytała:
— Cóż to panienka na stojąco? Proszę siadać.
— Ja... ja chciałabym zobaczyć pana Winklera. Czy jeszcze nie można?...
— Ma panienka czas. Jego jeszcze niema.
— Jakto niema?
— O jej, jaka panienka ciekawa. Niema, ale niedługo przyjdzie. Niechże panienka siada.
Potrąciła niedbale stołek w stronę Julki.
— Ja nie chcę. Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pan Winkler — zaczęła niepokoić się Julka.
— Toż mówię, że przyjdzie — prawie krzyknęła na nią baba.
— Więc może chodzić? Nie jest ciężko ranny?...
Stara chciała coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili z za perkalowej zasłony wyszedł mały, dość chuderlawy mężczyzna o łysej głowie i kaczkowatym nosie.
— No, co jest? Idziesz szwagierka, czy nie? — zawarczał, jednocześnie przyglądając się Julce.
— Idę już, tylko mówię szwagrowi: uważaj!
— Wal, wal, nie gadaj.
Splunął przez zęby i, zbliżywszy się do Julki, powiedział tonem perswazji:
— A panna chodź ze mną.
— Ja nie chcę — cofnęła się Julka do drzwi — proszę mnie wypuścić, to jakaś pomyłka... Pani mnie wypuści!
— Zaraz, wolnego — zachichotał łysy — bez pośpiechu. No, idziesz, szwagierka?
— To jest podstęp! — krzyknęła Julka i rzuciła się do drzwi, te jednak były zamknięte. Zaczęła z całych sił targać klamką i bić pięścią w drzewo, gdy mężczyzna chwycił ją za ramiona i bez wysiłku odciągnął na środek izby.
— Sza, panienko, czego się panienka ciska!
— Ratunku, ratunku, rat... — zaczęła krzyczeć, lecz w tej chwili uczuła mocny chwyt na karku i brutalny ucisk na szyi.
To baba w ten sposób przywoływała ją do zachowania spokoju.
— Nie wyć mi tutaj — zasyczała tuż nad uchem Julki — bo tak zamaluję, że facjata spuchnie. No, marsz!
Pomagając sobie kuksańcami przepchnęła dziewczynę przez ciemną alkowę i, kopnąwszy nogą niskie drzwiczki, potrąciła ją naprzód:
— A siedzieć tu cicho — pogroziła pięścią — bo jak wrócę, to no!...
Drzwiczki zamknęły się z trzaskiem, zakończonym zgrzytnięciem zasuwy i Julka znalazła się sama. Nasłuchiwała chwilę. Obejrzała się.
Mały pokoik miał tylko miniaturowe okienko prawie pod sufitem, lecz zamiast szyb, wprawione w nie były grube, nieprzezroczyste tafle szklanne. W kącie stała kozetka obciągnięta poszarpaną ceratą, a obok, na podłodze, blaszany kubeł, od którego cuchnęło, i mały dzbanek z wodą.
Julka teraz już wiedziała, że wpadła w ręce handlarzy żywym towarem. W jednej chwili przypomniała sobie wstrząsające opisy porywania młodych dziewcząt, jakie znała z książek, z gazet. Porywają je przemocą, lub podstępem, tak, jak teraz ją, biją, by zmusić do uległości, a później gwałcą...
Uprzytomniła sobie obecność tuż w kuchni tego łysego opryszka o wstrętnej, ohydnej twarzy o wzdrygnęła się...
A później sprzedają do domów publicznych Południowej Ameryki — albo do Chin — jak widziała w jednym filmie.
— Nie, nie, raczej śmierć!...
Znajdzie sposób odebrania sobie życia, bodaj porwie sukienkę na paski i ukręci z nich sznur, albo zagłodzi się na śmierć... W każdym razie będzie bronić się z całych sił... Och, pan Janek... Żeby mogła jakoś dać mu znać, napewno odszukałby ją i uratował... Albo... Alicja... Ona wprawdzie nienawidzi swej wychowanki, ale teraz to prokuratorka może zrobić wszystko, a jest taka mądra, że niewątpliwie domyśli się zaraz, co się stało...
Jednak pewniejsza była, że pan Janek pierwszy ją odnajdzie. Jakie to szczęście, że nic mu nie jest. Bo oczywiście, wszystko zostało zmyślone przez tych zbrodniarzy dla wciągnięcia jej w zasadzkę... Musieli ją oddawna śledzić, skoro wiedzieli o tem, czem ją najłatwiej zwabić i to wtedy, gdy on wyjechał... Ale on wróci z pewnością na czas i, dowiedziawszy się o jej zniknięciu w porę zjawi się na ratunek.
I tę kobietę uratuje, która pewno miała urodzić dziecko, a oni jej nie pozwolili i zmusili do poronienia... O, pan Janek... Gdyby on wiedział, gdyby mógł wiedzieć, ale może nigdy się nie dowie, a trupa Julki zakopią gdzieś w piwnicy...
Siadła na kozetce i płakała.
Roztrzęsione nerwy zdawały się drżeć każdem włóknem, nadzieja i rozpacz naprzemian szarpały myślami. Ramiona podrywane łkaniem coraz więcej kuliły się przy głowie, z której zsunął się kapelusz...
Nagle zerwała się. Wyraźnie usłyszała zgrzyt odsuwanej zasuwy.
Do pokoju wszedł ten łysy bandyta. W reku miał kopcącą naftową lampkę, w której żółtem świetle jego obleśna twarz wydawała się jeszcze bardziej wstrętna.
Postawił lampę na podłodze, otarł ręce o spodnie i zaśmiał się:
— Taka ładna panna, a płacze, che, che, jak dzieciak... Co?
Zrobił ku niej kilka kroków, lecz ona odskoczyła w kąt pokoju i krzyknęła:
— Proszę się do mnie nie zbliżać!
— Bo co? że niby taka świętoszka?... — powiedział szyderczo i bez ceremonji wyciągnął rękę, by wziąć ją pod brodę..
— Precz, precz — odepchnęła go z całych sił.
— O rany, jaka harda — zachichotał — ja tam nie amator na takie, może się panna nie bać... Tak z dobrego serca chciałem pożałować...
Usiadł na kanapce i, wyciągając z niej pakuły, zaczął mówić:
— Nawet mi panienki szkoda, młodziutkie to jeszcze, a przypadunek każdej może się zdarzyć, miłość nie pyta, ktoby tam przy kochaniu zważał na te rzeczy... A panienka to ma taką zgrabną figurkę, że, jak pragnę zbawienia, nic nie znać, a ten drań to najbardziej na takie łasy, żeby w pierwszym, w drugim, a nie później niż w piątym... Świnia jest, a niby wielki pan i z wykształceniem. Tak... A panienka to na mnie, jak na wilka, a mnie[1] panienki szkoda, gdyby nie szwagierka to ja puściłbym panienkę i już... Współczucie takie mam...
Julka nareszcie zrozumiała, że ten człowiek wcale nie jest taki zły, na jakiego wygląda i że teraz, kiedy tej strasznej kobiety niema, on ją może uratować...
— Panie, panie, — zawołała szeptem — niech pan mnie wypuści, niech pan mnie ratuje...
— A widzi pani?... Trzeba było odrazu tak do mnie, a panienka to na mnie, jak szpic na garbatego, ani przystępuj bez kija...
— Panie, — rzuciła się przed nim na kolana — błagam pana, niech mnie pan wypuści! Ja panu zapłacę, dużo pieniędzy zapłacę...
— Ma panienka forsę? — zainteresował się — dużo?
— Ja nie mam, ale za mnie zapłacą, ja mam tylko kilka złotych...
Gorączkowo otworzyła torebkę i, wysypawszy na dłoń kilka monet, podała mu je, jakby dla zapewnienia go o swojej gotowości dotrzymania dalszych zobowiązań.
Wziął pieniądze, przeliczył i gładkim ruchem wsypał je sobie do kieszeni, poczem kiwnął głową:
— Tak, szkoda mi panienki, ale cóż, jak szwagierka wróci, a panienki nie zastanie, to kiepski mój los... Chyba... Żeby chociaż wiedzieć, za co mam ryzykować, żeby to panienka była mój swat, czy brat, a tak co? Dla pięknych oczu?
— Mój znajomy da panu dużo pieniędzy...
— Co tam mi pieniądze... Ja nie interesowny... Żeby panienka była jaka moja krewna, albo, dajmy na to kochanka... To niech sobie, zaryzykowałbym... Żeby panienka ładnie poprosiła...
— Błagam pana, błagam, niech pan zlituje się nademną! — wyciągnęła do niego złożone ręce.
— Poco panienka klęczy, czy to jaki święty? Ot, proszę usiąść tu przy mnie i pogadamy. No!
Posadził ją na kanapie obok siebie.
— O wszystkiem można pogadać — poklepał ją po plecach — a już szczególniej z taką ładną kobitą, che... che...
Jego ręka zsunęła się niżej i objęła ją w pasie. Jednocześnie druga sięgnęła do piersi. Julkę ogarnął wstręt nie do przezwyciężenia. Szarpnęła się z całej siły, lecz jej nie puścił i zawołał:
— To tak, panienka?... Ja trzymać nie będę, ale z ratowaniem szlus.
Opamiętała się i zaczęła znowu płakać:
— Niech pan mnie wypuści... Ona zaraz może wrócić, a wówczas będzie zapóźno... Niech pan...
— Sza, — przerwał i, pochylając się jej do ucha, powiedział — Ja panience radzę po dobremu, zrobim kwit na kwit. Ja pomogę panience uciec, a panenka mi za to po dobrej woli nie będzie się sprzeciwiać, tylko prędko, bo szwagierka przyjdzie... No, już, już... Jego ręce zaczęły łapczywie ją miętosić, błyszcząca od potu i tłuszczu twarz przysunęła się do jej twarzy, owiał ją zgniły ohydny oddech.
Nadspodziewanie silnym rzutem uderzyła obu pięściami w jego twarz i wyrwała się, przyczem jej sukienka rozdarła się w kilku naraz miejscach.
Julka skoczyła do drzwi, jak szalona przebiegła alkowę i dopadła zbawczych, jak sądziła, drzwi, prowadzących na schody.
Te jednak były zamknięte na klucz i to widocznie z zewnątrz, gdyż przez dziurkę od klucza wpadała smuga światła ze schodów, a napastnik, który powoli przyszedł tu za Julką, nietylko nie zdradzał niepokoju, lecz śmiał się pocichu. Natomiast, gdy skoczyła do okna, chcąc wołać o ratunek, złapał ją wpół:
— Sza. cholero, widzisz ją, jaka mądra. Jazda! No! Nie rzucaj się, bo tak cię zamaluję, że czorta z rogami zobaczysz.
— Precz odemnie, precz — wołała zdyszana, z wysiłku — proszę mnie nie dotykać!
Wepchnął ją do ostatniego pokoiku i sam zasapany, zaśmiał się:
— Ja ci tu zaraz pokażę niedotykanie, ty ździro, tak cię... że ci się przyśni. No, kładź się, psia mać, już, w trymiga!
Julka w rozpaczy, drżąc na całem ciele, porwała dzbanek z wodą, tak trząsł się w jej ręku, że woda pluskała dokoła. Będzie bronić się do ostatniego tchu przed tym łotrem, musi obronić się...
— Postaw to — ryknął napastnik i ruszył ku niej.
— Ratunku, ratunku... — krzyknęła i jednocześnie z całej siły uderzyła go dzbankiem w pochyloną łysinę.
Nagle w drzwiach ujrzała kobietę w krótkiej koszuli, z pod której widać było grube czerwone nogi, szła ku nim, a jej twarz miała jakiś niesamowity wyraz bólu i złości. W tejże chwili napastnik odskoczył wbok i coś mignęło w powietrzu, a kobieta zachwiała się i omal nie upadła.
Teraz dopiero Julka zobaczyła w jej reku długi kuchenny nóż. Nie mówiąc ani słowa, podała nóż Julce. Sama widocznie straciła siły, gdyż kucnęła na podłodze i zaczęła jęczeć.
Tymczasem drab flegmatycznie otrząsł ubranie z wody, wycierał twarz i łysinę chustką i coś mruczał pod nosem.
— No dźgaj go, s... na co czekasz — odezwała się wśród jęków kobieta.
Drab zaklął i chciał się wycofać, gdy do ich uszu dobiegł odgłos otwierania drzwi wejściowych. W kilka sekund później do pokoju wpadła gospodyni.
Jednym rzutem oka ogarnęła sytuację i zawołała:
— Co tu się dzieje?
— Chciała uciekać — bąknął łysy.
— Łże drań — wrzasnęła chora i, nie żałując najokropniejszych wyrazów, opowiedziała wszystko. Nie skończyła jeszcze mówić, gdy baba rzuciła się na winowajcę i zaczęła okładać go pięściami, akompanjując sobie ordynarnemi wyzwiskami.
Łysy wprawdzie zasłaniał się od ciosów, lecz nawet nie próbował obrony.
W pięć minut potem musiał pomóc swej oprawczyni przenieść chorą zpowrotem na łóżko.
Julka z przerażeniem szeroko otwartemi oczyma przyglądała się tym scenom. Gdy na chwilę została sama, czemprędzej ukryła nóż pod porwaną ceratą kozetki.
Z tego, co wykrzykiwała gospodyni, bijąc tego łotra, Julka wywnioskowała, że stanowi dla tej wiedźmy cenny obiekt, i że nie wolno drabowi jej ruszać, gdyż inaczej jakiś ktoś za nią grosza nie da, a jakaś „tamta“ się dowie. to kryminał murowany... Jedno z tego było całkiem jasne: zostanie sprzedana, lecz tu jej nic nie grozi, zwłaszcza w obecności gospodyni.
Właśnie weszła i rzuciła na kanapkę rudy zniszczony koc.
— Niech się panienka nie boi — powiedziała uspakajająco — już tu panienki nikt nie ruszy, a zaraz przyniosę kolację.
Istotnie, przyniosła kawał chleba, posmarowany topionym smalcem i kubek mętnej herbaty.
Proszę zjeść i kłaść się spać, a nie zapomnieć zgasić światło. Dobranoc.
Wyszła i zamknęła drzwi na zasuwę. Julka oczywiście nie tknęła jedzenia. Pociągnąwszy pod siebie nogi nieruchomo siedziała w kacie kozetki, Wpatrzona w ciszę, przerywaną tylko chrapliwym oddechem chorej w sąsiedniej alkowie.
Tysiące myśli przesuwało się jej przez głowę. Doskonale zdawała sobie sprawę z beznadziejności swego położenia, wiedziała, że nic jej stąd wybawić nie zdoła, a jednak wszystko wydało się jej jakieś nierealne, jakieś urojone, własnowolnie wyobrażone, nieprawdopodobne, pomimo to, że czuła pod ręką zimny dotyk ceraty, a wprost przed jej oczyma dogasała naftowa lampka...
Na szczęście, gdy ostatni raz pyknęło w niebieską resztkę płomyka, na dworze zaczął się już świt i przez grube tafle ślepego okienka zaczęło sączyć się światło.
Julka, jak tylko mogła najciszej, wstała, i wyprostowała zdrętwiałe mięśnie. Ostrożnie dotknęła klamki, lecz drzwi były wciąż zamknięte.
— Mój Boże — pomyślała — gdyby pan Janek wpadł na mój ślad, przecież sam opowiadał, jak w Tonkinie odnalazł uprowadzonego przez Annamitów kasjera z Hanoi... A tu przecież nie dziki kraj lecz środek Europy... Napewno już jej szukają... O, czemuż nie zostawiła w domu kartki z tym adresem, byłaby już wolna, a ci zbrodniarze znaleźliby się w więzieniu...
W mieszkaniu tymczasem zaczął się ruch. Widocznie obudziła się chora, bo zaczęła stękać. Wkrótce odsunął się rygiel i weszła gospodyni.
Zburczała dość łagodnie Julkę za to, że nic nie jadła i przypięła kubek gorącej kawy, której Julka również nie tknęła.
Znowu została sama. Godziny wlokły się tak wolno, że raz po raz nakręcała zegarek, myśląc, że się zatrzymuje. O pierwszej baba zjawia się z miską zupy, lecz Julka oświadczyła, że nie jest głodna, spróbowała natomiast namówić tę straszną kobietę, by wypuściła, a dostanie dużo pieniędzy, więcej niż jej mogą znęcić handlarze żywymi towarem.
Stara tylko wzruszyła ramionami i wyszła.
Pod wieczór Julka zaczęła odczuwać dotkliwy głód i pragnienie. To też o godzinie ósmej, gdy gospodyni przyniosła wielki kubek herbaty i suchą tym razem kromkę chleba, nie mogła powstrzymać się od skosztowania jednego i drugiego. Chleb był smaczny, a herbata, chociaż miała jakiś nieprzyjemny zapach, przypominający roztarte liście łopianu i smak gorzkawy, jednak zaspokoiła pragnienie.
Nie minęło wiele czasu, kiedy Julka poczuła nie senność, lecz jakieś dziwne uczucie zmęczenia. Jednocześnie zauważyła, że w pokoiku jest bardzo duszno. Z coraz większym trudem łapała oddech, ręce i nogi stały się nieznośnie zimne, serce biło niemal głośno, urywanym nierównym rytmem... Po czole ściekały krople potu. Chciała podnieść rękę, by obetrzeć pot i ręce były bezwładne...
— Aha — pomyślała — jestem otruta, w herbacie musiała być trucizna...
Spostrzeżenie to zrobiła z takim spokojem i obojętnością, jakby nie o nią chodziło, lecz o kogoś obcego. Tymczasem przykre uczucie duszenia ustępowało, natomiast w uszach zaczął się szum, jakby wielkich fal wody, czy lasu... Tak szumiał las wokół ich polanki w Tucholskiej puszczy... W odgłos ten wplatał się teraz jakiś odległy dźwięk. Otworzyła oczy i ujrzała mętny i rozpływałaby się kształt kobiecej postaci z migotliwem światełkiem w reku. Mówiono coś do niej, lecz nie mogła odróżnić słów, a przytem było to dla niej najzupełniej obojętne.
Nie straciła przytomności, tylko owładnęła ją pogodna, błoga apatja. Wciąż rozumiała, że została otruta i że umiera, a śmierć wcale nie jest straszna, przeciwnie, przyjemna... Wszystko wydaje się małe i nic nie znaczące, zamglone, stuszowane i obojętne. I czas przestał istnieć. Wszystkie jej myśli, odczucia, wrażenia, wspomnienia, wszystkie dawne i najdawniejsze obrazy znalazły się w jednoczesnej obecności spłaszczone, wgniecione jedne w drugie, lecz barwne i interesujące...
Do pokoju musiało wejść kilka osób, niewyraźny gwar głosów dobiegł jej uszu, ktoś wziął jej rękę w przegubie, miły dotyk tej dłoni trwał długo... Potem, a może jednocześnie uniesiono jej bezwładne ciało i owijano w coś szorstkiego... Pewno kładą do trumny, więc już nie żyje... A jednak czuje każdy dotyk i każdy sprawia jej taką przyjemność...
Teraz niesiono ją bardzo wysoko w górę, czy też bardzo głęboko wdół, ułożono na miękkich poduszkach, wstrząsanych czemś łagodnie... Karawan — przeniknęło jej przez myśl — wiozą mnie na Powązki... Próbowała otworzyć oczy, lecz powieki stały się nieprawdopodobnie ciężkie.
I znowu wzięto ją na ręce, tak miło i ostrożnie... Rozbierano ją, wyraźnie czuła jak odpinano pasek od podwiązek, jak ściągano pończochy... I nagle otoczyło ją takie przemiłe ciepło i usłyszała bardzo odległy plusk wody... Ach tak, myto ją... na skórze uczuwała dotyk szybko poruszających się rąk, a w nozdrzach zapach mydła...
Ułożono ją znowu w czemś gładkiem i miękkiem, otworzono jakimś twardym przedmiotem usta i wlano cierpki płyn o ostrym zapachu... Czuła, jak gorącą smugą spływał jej do żołądka, lecz, jakby po wierzchu, po skórze, i straciła przytomność.




  1. Brak części tekstu. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych. Warszawa 1996.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.