Prokurator Alicja Horn/Rozdział 9

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 9.

Profesor Karol Brunicki z mniejszą niż zwykle uwagą słuchał sprawozdania doktora Kunoki. Podziękował mu i zamknął się w swoim gabinecie.
Długo szukał w oddawna nietkniętych szufladach biurka, długo wertował stare kalendarze i notatniki, konfrontował daty różnych zdarzeń, aż wreszcie zapisał na kartce:
„Od 25-go sierpnia do 3-go września“.
Kazał podać samochód i pojechał do bibljoteki uniwersyteckiej.
Pomocnik bibljotekarza zdziwił się bardzo, gdy profesor Brunicki poprosił o wyszukanie dlań kompletów sensacyjnego dziennika brukowego z przed lat piętnastu.
— Pan profesor każe „Głos Ulicy“?
— Tak. „Głos Ulicy“ z sierpnia i września.
Po kilku minutach woźny położył przed nim na stole dwa świeżo obtarte z kurzu komplety o pożółkłym papierze.
Profesor szukał dość długo, zanim znalazł. Tytuł brzmiał:
„Zbrodnia zwyrodniałego osobnika“.
A niżej:
„Dokonał gwałtu na czternastoletniej pensjonarce i zbiegł“.
Profesor zaczął czytać:
„Wczoraj o godzinie 8-ej wieczorem uczenica klasy 6-ej gimnazjum pani Wrzecionowskiej, Marja Alicja Żer...a zauważyła, iż śledzi ją jakiś osobnik w palcie koloru żółtawego i w kapeluszu „Panama“, znajdujący się w nietrzeźwym stanie.
Osobnik ten szedł za nią od Krakowskiego Przedmieścia, aż do domu przy ulicy Smolnej 17, gdzie mieszka panna Ż. przy swym ojcu, z zawodu urzędniku miejskim. Nie podejrzewając nic złego, dziewczę weszło na klatkę schodową i otworzyło posiadanym kluczem drzwi mieszkania. W tejże chwili wspomniany prześladowca pchnął ją do środka i, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, dokonał na bezbronnej ohydnego gwałtu.
Krzyki nieszczęsnej ofiary oraz donośny hałas mebli, wywracanych przez broniącą swej czci nieszczęsną dziewczynkę, zwróciły uwagę sąsiadów, którzy zaczęli się do drzwi dobijać. Gdy wreszcie drzwi wyważono, zastano ofiarę w podartych sukienkach pogrążoną w łzach rozpaczy. Otwarte okno wskazywało drogę ucieczki zwyrodniałego zbrodniarza, który wyskoczył z narażeniem życia ze znacznej wysokości pierwszego piętra na bruk i wyszedł widocznie bez szwanku, gdyż korzystając z ciemności zbiegł.
Wezwana natychmiast policja znalazła widocznie w zamieszaniu walki zgubione przez zbrodniarza dowody osobiste, listy i t. p., które ustalają niezbicie, iż; sprawcą potwornego gwałtu jest (rzecz nie do uwierzenia!) młody inżynier marynarki handlowej i słuchacz akademji morskiej Bohdan Drucki...
Profesor Brunicki przetarł czoło i czytał dalej:
„...syn znanej i szanownej rodziny ziemiańskiej z Podola. Policja natychmiast udała się do jego mieszkania, lecz okazało się, że przestępca już zdołał się ulotnić. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Drucki zbiegł zagranicę. Wysłano za nim listy gończe.
Nieszczęsny ojciec ofiary, p. Z. Żerański, dowiedziawszy się o strasznym wypadku córeczki, omdlał. W szerokich kołach najlepszego towarzystwa, gdzie częstym gościem bywał Bohdan Drucki, zapanowało zrozumiałe oburzenie“.
Profesor zamknął księgę i wyszedł.
Teraz już nie miał żadnych wątpliwości. Męczyło go pytanie:
— Czy też oni, lub które z nich zdaje sobie sprawę z faktów, które ich wówczas powiązały?
Dlatego pojechał wprost do „Bristolu“, lecz tu Druckiego nie zastał i dowiedział się, że napewno „przed świtem dyrektor Winkler nie będzie w domu“.
Profesor wrócił wobec tego do domu, przebrał się w smoking i pojechał do „Argentyny“.
Druckiego zastał w świetnym jak zawsze humorze. Na czole nad skronią miał szeroką bliznę zaklejoną angielskim plasterkiem.
— Cóż to — zapytał, wskazując na nią profesor — znowu ci przybyła jedna dziura w skórze?
— A tak — zaśmiał się Drucki — znowu miałem małą awanturkę. Musi w tem tkwić jakaś tajemnica mego przeznaczenia. Dwóch rzeczy szukać nie potrzebuję: awantur i kobiet.
Spostrzegł się, że powiedział to niepotrzebnie i spodziewał się wyrazu przykrości na twarzy Brunickiego, lecz ten powiedział, wzruszając ramionami:
— Cóż chcesz. Lubisz i jedno i drugie.
— Może i lubię. Kontentuję się tem, co los mi przeznaczył.
Brunicki tym razem zajął lożę i poprosił Druckiego:
— Wiesz co? Mógłbyś mi przecie jeden wieczór poświęcić i posiedzieć tu ze mną.
— Dokuczyła ci monna Fiametta? — wybuchnął śmiechem Drucki.
— Chyba nie dziwisz się temu? Zresztą gada wciąż o tobie. Temat ten widocznie jej bardzo odpowiada. Ja jednak wolę już mówić z tobą niż o tobie.
— Z dwojga złego?
— Z dwojga złego — potwierdził profesor.
— No więc dobrze. Załatwię jeszcze kilka spraw i wrócę do ciebie. Czy... czy może dziś masz mi nareszcie wyjaśnić, czego odemnie żądasz?
— Może... Czekam.
— Za dziesięć minut będę.
Zbiegł na dół, wydał kilka dysnozycyj, jeszcze raz przejrzał listę gości, zamawiających stoliki i zaklął.
— Do djabła! Cóż ten Łęczycki wściekł się?!
Od pięciu dni Alicja nie zaglądała do „Argentyny“. Początkowo brał to za kokieterję, później zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście nie należało poważnie traktować zapowiedzi tej dziwnej kobiety, że więcej się tu nie pokaże, wreszcie zatelefonował do Łęczyckiego, zapytał o zdrowie i wywiedział się, że mecenas sam usiłował namówić panią Horn do spędzenia wieczoru w „Argentynie“, lecz napróżno.
— Udawała tylko, że się mną interesuje — pomyślał Drucki — lecz jeżeli przypuszcza, że umrę z rozpaczy, myli się bardzo. W każdym razie dziwne.
Chociaż obiecał sobie machnąć na nią ręką, jednak wyczekiwał jej codziennie i zły był ilekroć sam siebie na tem przyłapywał. Wiedział doskonale, że nie kocha się w niej, lecz wiedział również dobrze, że ciągnie go coś do niej mocniej niż do innych kobiet. Myślał, że i z nią jest tosamo, lecz — jak się okazało — omylił się.
— Służę ci — powiedział, wchodząc do loży Brunickiego — i prawdę powiedziawszy, jestem rad, że przez jeden wieczór odpocznę i pogawędzę z tobą.
— Powiedzże mi — zapytał nalewając Brunickiemu wina — czy powtórne badanie krwi mojej i twojego syna dało takież wyniki, jak i poprzednie?
— Tak. Ty masz krew typu „C“, on zaś typu „A“.
— No widzisz — odetchnął Drucki — byłem tego pewien. Jakieś przekleństwo zawisło nad naszą przyjaźnią, ale jestem przekonany, że w końcu twoje badania przekreślą wszystkie wątpliwości i wszystkie podejrzenia, które — już mniejsza o mnie — tak krzywdzą świętej pamięci żonę twoją...
Twarz profesora ściągnęła się i powiedział głucho:
— A jednak ona ciebie kochała...
— Pijmy — przerwał Drucki.
Brunicki wypił kieliszek do dna i potrząsnął głową:
— Tak, ty masz nieprawdopodobne szczęście do kobiet... Ale a propos — zniżył głos — nie próbowałeś się dowiedzieć co się stało z tą... no z tą dziewczynką...
— Z jaką dziewczynką?
— Z tą pensjonarką, po historji, za którą musiałeś uciekać zagranicę.
Profesor obserwował go z ukosa, lecz twarz Druckiego była spokojna.
— Owszem — skinął głową — starałem się zebrać informacje. Otóż ta mała, do dziś dnia nie mogę sobie przebaczyć mego szaleństwa, ta mała zaraz została wywieziona przez ojca na wieś. Jej ojciec porzucił posadę w Warszawie i wziął w dzierżawę mały folwark na Polesiu. Dziewczyna odesłana została do gimnazjum do Łodzi, lecz tam wkrótce dotarły wiadomości o skandalu i trzeba było ją przenieść gdzieindziej. Dokąd — niewiadomo. Od tej chwili ślad po niej zaginął. Wiem tylko, że ojciec jej umarł, kiedy jeszcze była w Łodzi.
— I nic więcej?
— Nic.
— Czy zwracałeś się do jakiegoś biura detektywów?
— Boże broń — roześmiał się Drucki — nie posądzasz mnie chyba o tak daleko posuniętą naiwność.
— Więc?
— Wypadkiem natkną się tutaj na niejakiego Cierżawskiego. Trochę łobuz, trochę alfons a głównie pieczeniarz. Otóż ten niebieski ptaszek był kiedyś ekonomem czy rządcą w majątku sąsiadującym z folwarkiem ojca tej małej. Mogłem go bez obawy o wsypę wypytać, bo chociaż spryciarz, jest dość głupawy, gdy się za niego zapłaci kolację i pozwoli się mu opowiadać stare zwietrzałe anegdoty, gada jak najęty. Udawałem bardzo zaciekawianego i wydobyłem od niego jeszcze i to, że w jednej ze swoich podróży po kraju — on, uważasz, wynajmuje się na czas wyborów, jako agitator wiecowy — spotkał gdzieś w kutnowskiem, czy w płockiem dalszą jej rodzinę, też Żerańskich, czy Żerawskich, bo już nie pamiętam. Ci wręcz wypierali się pokrewieństwa.
Stuknął się kilka razy palcem w czoło i zakończył:
— Straszną krzywdę im wszystkim zrobiłem. Warjat, osioł!
Profesor bębnił palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że Bohdan pojęcia nie miał kim jest podprokuratorka Alicja Horn.
— I wiesz — ciągnął Drucki — że popełniałem w życiu szaleństwo za szaleństwem, że zrobiłem moc głupstw i niczego nie żałuję, niczego nie pragnąłbym odrobić, cofnąć... A to jedno gnębi mnie, jak zmora... Ach, żebym nie był wówczas pijany. Wszystko przez ten alkohol! Pijmy!
Pili. Brunicki czuł już trochę wina w głowie i dlatego postanowił odłożyć rewelację na inny raz, lub też wogóle zataić swe odkrycie.
Dancing tymczasem huczał zabawą. Gwar rozmów, śmiechy i brzęk szkła na tle nieprzestającej grać orkiestry wytwarzały nastrój, który zdawało się przyrósł już do tych ścian.
Drucki rozglądał się i kilka razy zapytywał kelnera, czy nie przyszedł mecenas Łęczycki.
Wkońcu kelner przyszedł sam z wiadomością:
— Niema pana Łęczyckiego, panie dyrektorze, ani tej pani, co z nim bywa, ale przyszedł ten pan doktór, taki łysawy w okularach, co z nimi chodził.
— Sam? — zerwał się Drucki.
— Tak jest, panie dyrektorze, samiuteńki.
— Gdzież on jest? — wyjrzał na salę.
— Tu, panie dyrektorze, akurat pod tą lożą.
Wówczas Druckiemu przyszło na myśl, że może doktór Czuchnowski ma jakąś misję od Alicji.
Nawet napewno, bo pocóżby przychodził?
Drucki przeprosił profesora i, nie zauważywszy nawet jego ironicznego uśmiechu, zszedł na salę.
Czuchnowski siedział sam przy małym okrągłym stoliku i pił koniak. Twarz jego stała się jeszcze bardziej blada, oczy podsiniały, a policzki zapadły.
— Dobry wieczór, doktorze, — przywitał go Drucki.
Krew buchnęła do twarzy Czuchnowskiego, a jego oczy zaiskrzyły się z za szkieł. Wstał jednak i podał rękę Druckiemu.
— Czy można zapytać — swobodnie zaczął Drucki — dlaczego doktór jest w ostatnich czasach tak rzadkim u mnie gościem? Może coś ze zdrowiem, nie daj Boże?
Czuchnowski spojrzał nań podejrzliwie i wzruszył ramionami:
— Nie, zdrów jestem, dziękuję.
— Tak jakoś i pan i pańskie towarzystwo zapomnieliście o „Argentynie“.
— Co pan mówi? — zdziwił się Czuchnowski — to i... pani Horn nie bywa?
— A nie. Ani pani Horn, ani mecenas Łęczycki. Cieszę się, że chociaż pana widzę, doktorze.
— Wcale nie bywają? — dopytywał się Czuchnowski, jakby nie wierząc własnym uszom.
— Wcale. Nawet zdziwiłem się.
— I ja się dziwię — chmurnie pochwycił doktór.
— Dlaczego? — z udawaną obojętnością rzucił Drucki.
Czuchnowski znowu poczerwieniał:
— Dlatego... dlatego, że sądziłem... że zdawało mi się... No, myślałem, że pani Horn zależało na bywaniu tu.
— Ach — dodał Drucki — i ja miałem wrażenie, że pani Horn nie nudzi się w „Argentynie“.
Połapał się już, że Czuchnowski przyszedł, bo chciał spotkać Alicję.
— Biedna fujara — pomyślał.
Poprostu w głowie nie mieściło się Druckiemu, by człowiek inteligentny, który, jeżeli nie z własnych obserwacyj, to w każdym razie z literatury, musiał orjentować się o tyle o ile w psychice kobiecej, tak bezradnych chwytał się środków. Wiedział, że Czuchnowski jest jego rywalem, lecz nie czuł w nim rywala do tego stopnia, że gotów był chociażby zaraz uderzyć go po kolanie i huknąć:
— Przyjacielu! Do djabła ciężkiego, nie tak zdobywa się kobiety! Rób coś! Ruszaj się, nie jęcz i nie chlipaj do stu piorunów!
Drucki wstał:
— Zatem życzę doktorowi przyjemnej zabawy... A przy sposobności najżyczliwsze ukłony dla pani Horn i dla pana Łęczyckiego.
— Chwileczkę — zatrzymał jego rękę Czuchnowski — sekundę...
— Słucham pana!
Doktór gryzł dolną wargę:
— Nie, właściwie nic... Bardzo przepraszam... Może innym razem...
Drucki rozłościł się. Dość miał tego! Tak ścisnął dłoń doktora, aż ten syknął z bólu i klapnął na fotel:
— Słuchaj pan — wyrzucił z pasją — albo pan jesteś mężczyzną, albo miękką fujarą bez kości. Co pan ze sobą wyprawiasz, do stu par beczek! Albo pluń pan za siebie i postaw pan krzyżyk, albo weź się pan w kupę! Nie będziemy obwijali w bawełnę, bo i niema poco! Czego pan kwęczysz do pioruna! Ma pan dwa życia, czy co, że to jedno tak pan sobie zatruwa?!
Czuchnowski bezwładnie opuścił głowę na piersi.
— Bądźmy szczerzy — ciągnął Drucki podniecony beznadziejną miną słuchacza — patrzysz pan na mnie, jak na wroga bo myślisz, że ja ci ją zabrałem. Tak?
Czuchnowski milczał.
— Tak, czy nie? — nalegał Drucki.
— Tak.
— Otóż nie zabrałem, bo nie dostałem.
Twarz doktora rozjaśniła się, gotów był uściskać Druckiego, co tego doprowadziło omal do wściekłości:
— I czego pan się cieszy, do djabła! Czego? że ja nie zabrałem?... Powiem panu: jeżeli nie ja to zabierze ją każdy, rozumiesz pan, każdy tylko nie pan. Nie ja, to inny, ale nie pan ze swoim płaczliwym stosunkiem do życia. Panie, na miły Bóg, czy pan tego nie widzi?
— Widzę... widzę — pokiwał głową doktór.
— I cóż pan zrobi?
— A cóż ja mogę zrobić?... — rozpaczliwie rozłożył ręce.
Drucki wstał:
— Powiesić się, panie drogi, powiesić się. Jabym się na pańskim miejscu powiesił.
Był tak wzburzony, że wytłukłby tego cymbała tu zaraz na miejscu.
Wpakował ręce w kieszenie i nie pożegnawszy się, poszedł na górę.
Przy Brunickim siedziała Kazia i mizdrzyła się do profesora na potęgę. Biedny Karol wyglądał bardzo tem strapiony. To wprawiło Druckiego w taką wesołość, że odrazu zapomniał o Czuchnowskim.
— A, przepraszam — cofnął się, udając dyskrecję — zdaje mi się, że państwu przeszkadzam?
— Nie, nie — zawołał skwapliwie profesor — bynajmniej, chodźże tu!
— Może jednak?... — certował się Drucki.
— No chodźże! — prosił Brunicki tym razem, jakby wołał: Ratunku!
— Prosimy, panie dyrektorze — rzuciła mu gorące spojrzenie Kazia.
Gdy tylko usiadł, stopniowo zaczęła się przysuwać do niego.
— Wiesz co, — po kilku minutach zdecydował się profesor — o naszych sprawach pomówimy innym razem. Dziś i zapóźno i zadużo było wina. Zatelefonuję do ciebie.
Drucki go nie zatrzymywał.
Nie zamierzał wykręcać się od zobowiązań wobec niego powziętych, lecz również nie spieszno mu było do ich realizacji, tembardziej, że pojęcia nie miał jakiego to poświęcenia Karol od niego zażąda.
Gdy po odprowadzeniu profesora wrócił na salę, Czuchnowskiego już nie było.
Usiadł na chwilę przy jednym stoliku, przy drugim, trzecim, później porozmawiał z barmanem zajrzał do piwnicy i do kuchni.
Tu znalazł go kasjer:
— Panie dyrektorze, awantura!
— Na sali?
— Nie, tylko w gabinecie u pana dyrektora. Ten huncwot Kazia...
Drucki wiedział już, co to ma znaczyć. Oczywiście awantura z Tecią.
— No! Już ja im pokażę — mruczał do siebie, pędząc wielkiemi krokami.
Nie omylił się.
Gabinecik wyglądał, jak pobojowisko. Aparat telefoniczny, maszyna do pisania i moc papierów leżały na ziemi. Krzesła były wywrócone.
Panna Tecia z rozwianemi włosami siedziała w kącie na podłodze i zalewała się łzami.
Monna Fiametta stała nad nią w sukni podartej i krzyczała, wygrażając piąstkami.
— Cicho! — huknął Drucki.
Kazia opamiętała się i ciężko dysząc zwróciła się do niego:
— Panie dyrektorze...
— Milczeć! Panno Teciu, proszę wstać!
Chlipiąc podniosła się i zakryła oczy rękami, znowu zanosząc się łkaniem.
Za Druckim i kasjerem do gabinetu wcisnęło się jeszcze kilka osób z personelu restauracyjnego i z zespołu „artystów“.
— Czego tu? — syknął na nich Drucki.
Przepychając się pośpiesznie wynieśli się na korytarz.
Drucki rozpoczął śledztwo.
Okazało się, że Kazia przyszła do gabinetu, gdyż chciała poprosić dyrektora o zwolnienie na jutrzejszy dzień i chciała na niego tu czekać. Tecia niezbyt grzecznie wypraszała ją za drzwi. Słowa przeszły w rękoczyny, przyczem niepodobna już było ustalić, która z przeciwniczek dała początek walce czynnej. Drucki jednak, znając usposobienie i jednej i drugiej, nie miał żadnej wątpliwości, że napastniczką była pełna temperamentu signorita Fiametta, a nie słodka i nieśmiała panna Tecia.
Pod koniec tych dochodzeń chciało mu się już śmiać, powstrzymywał się jednak i nie zmieniał groźnej miny. Przedewszystkiem należało utrzymać porządek i dyscyplinę. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że awantura wynikła na tle zazdrości o niego. Dlatego też nie sprawdziły się przepowiednie, jakiemi dzielono się teraz w kuchni, szatni, w barze, a brzmiące jednogłośnie:
— Dyrektor wyleje obie na zbity łeb.
Nie wylał. Kazał Teci ubrać się i iść do domu, a jutro stawić się do pracy. Zapowiedział też, że wobec tego co zaszło, nie wypłaci jej gratyfikacji.
Kazię zatrzymał.
Gdy tylko zostali sami dziewczyna rozpłakała się, zaczęła go przepraszać, próbowała rozrzewnić, potem wybuchła przekleństwami pod adresem rywalki, nie żałując najsoczystszych słów.
— Dość tego — zawołał Drucki — wiesz, co ciebie czeka, bo cię ostrzegałem. Kasjer wypłaci ci należną gażę i dowidzenia.
— Daruj! Daruj! Niech pan dyrektor daruje! Przysięgam, że już nigdy, nigdy!...
Rzuciła się przed biurkiem, ona którem siedział, na kolana.
— Wstań, bo mnie nie rozczulisz, a kolana cię zabolą. Powiedziałem i rzecz skończona.
— Ten jeden raz — szlochała — ostatni raz... Boże, Boże! i to przez takie ścierwo, przez taką małpę!... Ja przysięgam!....
— Przysięgasz, a wymyślasz dalej, nic ci nie wierzę...
— Już nie będę, przysięgam, że nie będę, daruj, przebacz, ja tak strasznie ciebie kocham... Już tej bezczelnej małpy palcem nie tknę...
Drucki zerwał się i podszedł do okna. Musiał ukryć twarz, gdyż śmiech go poprostu dusił.
Wreszcie zdołał się opanować i powiedział:
— No dobrze może ci i daruję, ale pod warunkiem... Czekaj że!
Dziewczyna rzuciła się nań i zaczęła go całować:
— O, jakiś ty dobry, jaki kochany, jaki jedyny...
— Dajże spokój — odsunął ją lekko, lecz stanowczo — wysłuchaj najpierw co ci powiem. Może wówczas będziesz wolała odejść.
— Napewno nie — potrząsnęła głową.
— Więc słuchaj. Zostawię cię pod następującemi warunkami: popierwsze zaraz jutro podejdziesz do panny Teci i przeprosisz ją, a to...
— Niech tam, dobrze...
— Czekaj. Przeprosisz w ten sposób, że ją pocałujesz w rękę.
— Ja? Tę cholerę?
— Ty ją.
Dziewczyna spojrzała ponuro w podłogę i odpowiedziała:
— Niech tam.
— Ale to nie wszystko. Zrobisz to tak, żebym ja był zadowolony. Rozumiesz? Nie byle jak, tylko jak się należy.
— Niech tam.
— Pozatem codziennie będziesz się jej pierwsza kłaniać i to uprzejmie!
— Niech tam.
— Nie żadne, „niech tam” — krzyknął Drucki — tylko uważaj. Bo teraz, jeżeli tylko coś będzie, to nie tylko pożegnamy się, ale jeszcze na pożegnanie spódniczkę do góry i wlepię ci po ojcowsku takie „Paternoster“, że przez tydzień nie będziesz miała na czem siedzieć.
Kazia kiwnęła głową, pomilczała chwilę i spytała:
— To już dobrze?
— Jeżeli dotrzymasz obietnicy, to dobrze.
— Dotrzymam... O, ty jesteś bardzo srogi, ale ja i tak ciebie kocham.
Przytuliła się do niego.
— Możesz mnie nawet wybić, a i tak ciebie kochać nie przestanę... A dzisiaj... dzisiaj przyjdziesz do mnie?... Prawda, że przyjdziesz, mój kochany, mój jedyny!
Drucki roześmiał się. I rób tu coś z babami. Spłynęło po niej wszystko i ona teraz uważa, że on nie znajdzie nic lepszego do zrobienia po całej awanturze, jak właśnie pójść do niej.
Wygląda tak apetycznie, że omal nie dał się skusić, jednak ze względów pedagogicznych ostro odmówił, nie wierząc zresztą, by zrozumiała sens tej odmowy. Będzie się w duchu dziwić, o co jemu jeszcze chodzi, skoro już wszystko w porządku.
— Wszystko ma swoje dobre strony — myślał w duchu Drucki, jadąc do hotelu — przynajmniej raz dobrze się wyśpię.
— Uszanowanie panu dyrektorowi — przywitał go nocny portjer — u pana dyrektora czeka jedna pani.
Druckiemu serce zabiło mocniej.
— Alicja! — przebiegło mu przez głowę.
Ogromnemi krokami pędził po schodach i otworzył drzwi.
Na łóżku w kapeluszu w futerku i w botach siedziała skulona — Tecia.
— Szalenie trudno wyspać się — westchnął Drucki i zaczął się rozbierać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.