Przechadzki po Europie/II. List z Wiednia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przechadzki po Europie |
Podtytuł | II. List z Wiednia |
Pochodzenie | „Tydzień polityczny, naukowy, literacki i artystyczny” |
Wydawca | Józef Ignacy Kraszewski |
Data wyd. | 1871 |
Miejsce wyd. | Drezno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chciałaś dalszego ciągu tych przechadzek samotnych wśród społeczeństwa Europy i naszego wieku, kochana Cecyljo; uzupełniam więc jeszcze kilką rysami list pierwszy — rad, że choć z tak daleka pisany, nie uszedł twej uwadze — nie dziw — zawsze jesteś tą samą — na pozór lubiącą świat i gwar jego, który przygłusza nie jedno niepotrzebne uczucie, w rzeczy jednak, zawsze tak samo wyrozumiała, zatém wszystko rozumiejąca, i zawsze schylająca głowę przed ideałem, jak polna róża łzami nocy zroszona, którą tchnienie poranku z lekka kołysze o wschodzie słońca... piękniejszą nad inne, bo o własnej woni niewiedzącą.
Obecnie stolica tutejsza bardziej niż kiedy szaleje i wiruje ostatkami karnawału — trzysta balów w tygodniu, to nic. — Dwie rzeczy sobie podobne: duża i mała, krążą arterjami ulic — omnibus i katarynka. - Otwórz jedno i drugie, wysyp figury duże i figurki małe, jedne i drugie złapią się i po smyczku Straussa walcować będą do końca, i poznasz w nich chętnego, wesołego Wiedeńczyka, który cię zbłąkanego wyprowadzi do końca ulicy i jeszcze podziękuje, Wiedeńczyka z hasłem znanem — leben und leben lassen![1] — Wiecie, czém jest odwieczny a zawsze młody, feniksowaty typ Strausoskiego walca. Wielkiego wdzięku jego melodjom, osobnej poetyczności jego polotowi chyba i zawistny młodości pedant odmówi — wyszydzali walc ci, co walcować nie mogli z żalu ile się zdaje (Byron). Ma on nieskończoności powabów sobie właściwe, jeśli dwie istot sobie podobnych, jedno prawie myślących, poleci jego wirem — czując jednako, i lecąc bez myśli kędy się zaleci. Tak myślałem - ale niestety strony mniej kwieciste ludzkości nawinęły się nieproszone, i widząc gerlandę nieskończoną par kołujących, doznałem pewnej wizij przejrzystości, przez ciała i kwiaty, wizji szkieletów wijących się tanem szalonym, w upojeniu lecących na pochyłości otchłani, by całą kaskadą białych kości, chaosem szału runąć w otchłań czasu — zkąd nie ma powrotu; wspomnienia tylko, te jaskółki przeszłości, wracają stamtąd z ironją nie wiosnę wróżąc — — ale czém są wspomnienia? orszakiem melancholij — od niej smętniejszym, choć tak pięknym, w tak cudne fałdy żałobne okwefionym, uroczym... nieocenionym, gościem, którego nie wiedzieć czemu, choć nas zasmuca, nigdy się nie odpędza, bo taki słodki smutek nam przynosi, a jednak — wspomnienia — to gadziny, które się kładą w gniazdo orła opustoszałe i orła udają — a serce wspominające, wmawia w siebie, że to orlę, choć wie dobrze, że na zawsze orzeł odleciał... więc precz z wspomnieniami.
Cechą też wybitną w życiu Wiednia są teatra drugorzędne — żywioł ich jednak nadto plaski, byśmy się nad nim zastanawiali — jest ich mnóstwo, a wszystkie na jedno kopyto, dowcip, zawsze charakterystyczny, jeśli nie jest rzemiosłem. Milej nam wspomnieć o jednym niedostrzeżonym teatrzyku, miniaturze teatru: To szkoła dramatyczna wiedeńska, nie dawno prywatnémi środkami założona, niekiedy publiczności otwarta. Dla kogoś, co zna nieco ludzi i badał człowieka, arcy zajmujące to i rzewnego wrażenia, widzieć te stopniami kiełkujące talenta przyszłości, (i naturalnie bez skalpelu krytyki) patrzeć na dzieci prawie, grające dzieła, jak: Lear, Makbet, Faust —, one co nie mogły czuć jeszcze tego, co oddają a jednak już intuicją artystyczną wznieść się zdolne do swego zadania, jak wieszcz opisujący nieznaną sobie a przemiłą krainę — najwyższe zadanie artystyczne. — Dziecinna lady Makbet i bezwąsy Lear, to ma także swoją cechę i znaczenie. Exempli gratia[2], widzieliśmy tam Hamleta, który nas głęboko wzruszył i zdaje nam się, że w tej roli występujący młody człowiek (Meixner) ma przyszłość niepospolitą, jeśli takiemi kroki naprzód iść będzie. Od śmierci Józefa Wagnera nie wierzyliśmy w drugiego Hamleta — dziś kto wie? cóż powiecie? dwoma pierwszémi aktami wyszliśmy więcej wzruszeni jak — z Burgu. Tylko w chwili, gdy ma zabić tyrana nie pojął swej roli, która jest nie mściwością wyrafinowaną, ale udawaném, drapowaném przed sobą samem wahaniem się. Taka szkółka dramatyczna może przynieść owoce. Przejdźmy raptem do wielkiej szkoły — oto czarny całun i wieńce laurowe. — Lew uśpiony — na zawsze — wspanialszy niż lew Kanowy — to Wielki Loewe, tragik z Burgu — nowa — niepowetowana strata dla Niemiec artystycznych. W mowie pogrzebowej, głęboko poczutej, rzekł p. Dingelstedt, że młodzieńcem grał starców, mężem oblubieńców, starcem bohaterów — i zmarłemu Romeo przekazał świeży jeszcze grób jego Julietty (pani Rettich). Do jakiego stopnia przejmował się rolą, dowodzi wymieniony fakt, że raz grając Franca Moora w Wejmarze, strzałem z pistoletu, o którym nie wiedział, że nabity strzaskał sobie dwa palce — jednak do końca aktu dograł rolę tak, że nikt się nie dopatrzył, — a palce kazał sobie spoić na zawsze krzywo, by sztywnie przy złożeniu ręki w rolach nie wyglądały, kto go pamięta a ma atom artyzmu, zasmucić się musi, i dla tych tylko to piszemy. Druga strata, ciężka dla malarstwa Niemiec, to — Maurycy Schwind, malarz-liryk, Wiedeńczyk, który dla braku chleba powszedniego opuścić musiał miasto dziś się szczycące autorem Melusiny, Siedmiu kruków, dekoratorem swej wspaniałej opery, której jego ręka dodała ostateczną ozdobę. Od tej bolesnej straty przejdźmy do nowej, okrzyczanej zdobyczy, — tą są obrazy Makarta, jest ich dwa, nabytych w gmachu stowarzyszenia artystów, tak nazwane Abundanzia. — Pierwszy przedstawia dary ziemi, drugi dary morza. Bez wątpienia Makart zajął wielkie stanowisko w nowoczesnej szkoło niemieckiego malarstwa. — Już walka wzbudzona jego dziełami świadczy o ich niepospolitości. — Zastanowimy się nad nim głównie, jako nad malarzem charakteryzującym swój czas i wiek — w formie nec plus ultra, charakteryzującym materjalizm, doczesność w całej jej istocie i tryumfie (doczesnym) bez żadnej żądzy ni tęsknoty za innym lepszym światem — nie uśmiech to pogody helleńskiej, mającej swe filozoficzno znaczenie, ale uśmiech zmysłowy, pochwa przepyszna, bez miecza.
Dary ziemi, pierwszy obraz przedstawia ziemię, siedzącą w pośrodku grup ją otaczających — dziecię pełne życia i zdrowia na jej łonie, drugie starsze plecami do jej kolan przyparte, kilka innych w koło — bliżej i opodal symboliczne postacie użycia w młodzieńczych i niewieścich kształtach — życie, materja, której Makart wielkim śpiewakiem tryska zewsząd jak z rogu obfitości, użycie uśmiecha się i wabi — gerlandy kwiatów i owoców, mistrzowsko oddane, — otaczają to wszystko i błyszczą właściwą ponętą. — Ziemia uśmiechnięta lubieżnie raczej niż po macierzyńsku, Aspazij raczej niż Cererze lub Izydzie podobna, powiada: Chodźcie i używajcie póki czas. Dary morza z podobną symboliką ujęte i grupowane. Najpiękniejsza z nich postać kobiety, Afrodyty jak się zdaje. Ta plecami tylko zwrócona i połową tylko oblicza dostrzedz się dająca, oddana z mistrzostwem nieporównanem, światło karnacij, jej miękkość i plastyka dochodzą do szczytu, jakiego dosiądz może technika malarza. Równie plastyczne geniusze wodne, trytony, nimfy i Syreny w grupach gracją o lepsze współzawodniczących rozsiane. Filozoficzną treścią są dary materjalne ziemi i morza — dzisiaj — jutra niema — tu cel, tu koniec. Pracą, siłą, przebiegłością dobijcie się wszystkiego, czego kto może, i używajcie samolubnie na laurach waszych trudów. — Co do artyzmu, Makart jest despotą formy, opanował ją jak niewolnicę, każe jej się wić, płaszczyć, błyszczeć, rość, topnieć i twardnieć za swojem skinieniem — przetapia ją i wskrzesza — włada nią jak Słowacki językiem, jak machinalni wirtuozi gammami. Obraz jego zdaje nam się jak gmach okazały, który przy kombinacji najmisterniejszej wszystkich architektur i systemów ornamentystyki, przy znajomości wszystkich arcydzieł budownictwa, które łączy, ma wszystko — prócz własnego typu! i tak, użył najprzód złotego tła bizanckiego — rzecz oryginalna, nadająca się do zbytkownego uwydatnienia jego plastyki, o pulchnych, mięsistych, błyszczących kształtach. Koloryt jego podobno dziś nie ma równego sobie, purpura jego z konchy tkana, błękit turkusa, i fiolet i słoneczne złoto z natury — zbliżony świadomością cery do Velasquesa, ciepłem weneckiej szkoły do Tycjana, karnacje Rubensoskie, choć delikatniejsze, przypominają niekiedy słoneczny puszek Correggia — idealność szkół włoskich, i realizm flamandzkich, wszystko to pożyte, przyswojone, i zażyłe ze świadomością siebie. Na rysunku nie dość się znamy, przeto nie śmiemy sądzić, ale rezultatem wszystkiego pogaństwo, o jakiém nie śniło się żadnemu z filozofów epikurejskich — uśmiech zadowolnienia — o smętności chrześcijańskiego świata, o życiu jakiémkolwiek przyszłém, ani słychu, ani jego potrzeby, ani znaku zapytania — przesyciwszy się formą i złotémi owocami, z których żaden nie jest zakazanym, — odeszliśmy od obrazu: z przerażeniem! — Gdzieś ty o naiwny Giotto, Danta przyjacielu! i ty na biblij i Dancie wzrosły Buonarotti!...
Są podobne twory w świecie sztuki — n. p. w poezji, liryka wschodnia lub Don Juan Byrona — ale pierwsza mniej materjalna, a ostatni na pozór cyniczny, ciągle pełen łez, goryczy i tęsknoty — za utraconym światem, który odzyska, a który stracił, bo poczuł, że ludzi opromienił tylko aureolą swego ideału, swej szlachetności, że bez niej są... Tej tęsknoty za ideałem w Makarcie na lekarstwo, bo ideał — już tu, na ziemi osiągnięty, przyniosła go cywilizacja, na cóż innego? Tajne zapewne byłby przed témi obrazami w większém zadowoleniu jak przed Rafaelem i Apollinem. Drugi obraz, który głębokie sprawił wrażenie, to anatom Maxa (z Monachium), wprost przeciwny w zasadzie Makartowi. Pamiętają wszyscy z wystawy paryzkiej po dziś dzień płótno oryginalne, tyle podziwiane, które mogłoby ujść za pracę polskiego natchnienia, za poród boleści narodu dziś wydrwiwanych nikczemnie. Obraz ten zwany Świętą Julią, przedstawia męczennicę niewieścią, na krzyżu wielkim rozpiętą, u stóp jej przypadły do ziemi klęczy młodzieniec żalu pełen, trzymający wieniec laurowy. Tym obrazem artysta od razu zajął stanowisko w Europie. — Jakżeż inne pojęcie świętej męczennicy od utopionej Delarocha, a jednak jaka boska łączy je analogia co do natchnienia i pomysłu. Tą razą Max przysłał do Wiednia swego anatoma. — Z dzieła tego widać głębokie wpatrzenie się w najgłębsze zagadnienia serca i ducha ludzkiego — tu sporność z obrazami Makarta świadcząca, że jeszcze nie koniec wszystkiemu, tu właśnie ta tęsknota za ideałem, to doławianie się tonów arf anielskich, innego świata, to śledzenie drżące, bolesne, wątpiące ale wierzące w samém zwątpieniu, w którem śledzi w zgasłém ciele — pierwiastku ducha — który uleciał.
Co do formy, zwłaszcza kolorytu, nie dostoi ten obraz Makartowi, ale pomysłem, pojęciem i traktowaniem rzeczy jest wznioślejszy o całe niebo. W skromnej, samotnej pracowni siedzi mąż przedwcześnie zestarzały — jednak młody, o łagodném i myślącém obliczu — przed nim na ławie drewnianej — ciało dziewicy — obnażone — zimne, w biały całun do połowy otulone — jak dziecko — lub mumia, to dziecko śmierci nowo narodzone — rysy jej niegdyś cudne... noszą już pierwsze ślady rozkładu... uśmiech zwiędły jeszcze świadczy o życiu, oczy przygasłe — o wdzięku — anatom w nią wpatrzony, jakby mu niegdyś była znaną, znaną blizko... jak człowiek przerażony, który nie przeczuwał, że ją tak — obaczy — że to ciało będzie sekcjonował... skalpel jeszcze drży w jednej ręce, a drugą przesłonięte oczy zdają się zapłakane... w piersi dziewicy blizna, i w głowie blizna — snąć jak ów anatom z „świat i poety“ badał serce — i badał mózg, w jednym i drugim śledząc pierwiastku ducha, którego nie znalazł, zdaje się dumać gdzie duch ten uleciał?... oto treść obrazu — głównie uderzyło nas skostnienie przerażające, jakie z mistrzostwem oddał malarz. Zimno już grobowo — śmierć, sztywność, i stężenie, które już nie dałoby się przegiąć podjętej kibici, przerażają do żywego... mniej zachwyca żywość kolorytu w tym obrazie, który tak ogólne wzbudził zajęcie i tak różnie był krytykowany. — Rysunek, koloryt, grupowanie i traktowanie to wielkie i pierwotną podwalinę stanowiące rzeczy, nie zbywa na nich temu obrazowi, ale to co najwyżej stawiamy, idea jego pomysł psychiczny, odznacza przede wszystkiem artystę, i dzieło, jak gładka poezja, nie stanowi jeszcze poezji bez pomysłu, jak kompozycja z eleganckich przejść i fiorytur złożona mimo wykwintności tonów stanowi jeszcze przepaść między muzykiem istotnym a wirtuozem, tylko tęcza natchnienia, po której duch stąpa, stanowi most łączący brzegi tej otchłani.
Osierocony teatr w Burgu, który znowu w dawnym gmachu, odnowionym pozostanie, nie wiele przyniósł nowego. Głównie odznaczył się dramat Kruzego p. t. „Hrabina“ dany z powodzeniem, a polemika świadczy za nim. W operze "Judith" Dopplera przyjęto sympatycznie, co zawistna jak zwykle krytyka skonstatowała jako succès d’estime. Judith (podług Hebla) nie stanowi epoki oryginalnością pomysłu, ale jako dzieło o poważnym stylu i nieskazitelnej formie świadczy o ciągłym postępie kompozytora Wandy i Ilki, niezłamanego poniesioną właśnie stratą syna jedynaka, a już znakomitego artysty!... Najwybitniejszym faktem w rocznikach opery, to gwałtowny tryumf „Błędnego Holendra“ p. Wagnera (Fliegender Holländer) Wszystko co mistrzowska orkiestra p. d. Herbeka, i przepyszne dekoracje zdołają, złożyło się na to przedstawienie. Opera ta, z Wagnerowskich, następuje po Rienzim, w niej autor Lohengrina a Tristana nie jest jeszcze sobą, jednak utwór ten, którego sam z tego powodu nie lubi, niepospolite sprawia wrażenie. Sam bohater, rodzaj wiecznego żyda tułacza na morzu, symbolizujący myth każdego istotnego artysty, oddany był z posągowym i demonicznym spokojem przez p. Becka, równie pani Dustman, jako Senta, mniej odznaczył się Gunz w gościnnej roli jej ojca. Chór prządek był po mistrzowsku złożony, oddanie morza bajecznie łudzące (do którego falowania użyto aż kilkudziesięciu parowych kominów) błyskawic, burzy i okrętów, to wszystko z muzyką połączone porwało publiczność i szturmem zdobyło sobie stanowisko, przyniósłszy wielkie summy, (a tém tutaj mierzą). Co dzień jaśniej się widzi, że Wagner wielkim reformatorem muzycznym, nie sądzimy, by utworzył specjalną szkołę, owszém, byłoby śmieszném i niedołężném małpiarstwem, gdyby wszyscy na Wagnerowski kaliber komponować zaczęli, (już kilku padło ofiarą tego „Zauberlehrlinga“) ale sądzimy, że Wagner zdziała więcej, niż gdyby szkołę utworzył oto: on zreformuje wszystkie szkoły nowémi postępowémi pierwiastkami, jakich przysporzył, i w tém jego stała zasługa w przyszłości.
Godzi się też wspomnieć o mistrzowskiém oddaniu Figara Mozarta; dawano też „Flet czarodziejski,“ „Lucię“ i „Fausta,“ w których śpiewała panna Sessi z Cowent garden i Wł. opery paryzkiej. — Jako kolorystka nie zniesie porównania z panią Artot, a w Lucji pamięta Wiedeń Adelinę Pati i Murską. Z tego powodu nie zbyt świetne były jej występy, i dla tego zdaje się pani Sax z Paryża zachowała w Wiedniu ścisłe incognito. Kilka razy też świetnie powtarzano Hugenotów! to arcydzieło, w którém Majerbeer stanął u szczytu, jakiego później już nie dosięgnął. W „Robercie“ i „Proroku“ jeszcze wytęża potężne skrzydła, zadziwia środkami, którémi rozporządza, ale lot geniuszu już nie dopisuje. Czém jednak tak celują Hugenoty? prócz efektów wokalnych i instrumentalnych, prócz kolorów bogatych, jakiémi tony farbuje, co głównie podniosło i trzyma ich znaczenie? oto oryginalność rytmu! w rytmizowaniu tej opery nikt go dotąd nie przeszedł. Cały olbrzymi akt IV. i duet Raula z Valentyną, ten najświetniejszy z duetów dobrze były oddane przez p. Waltera i panią Wilt — ale dobrze i temu kto Rogera i pani Viardot nie słyszał.... Równie orkestra do najdrobniejszych odcieni była wierną swemu zadaniu. Piosenka Starego Marcella w 1. akcie, z fletem i odległym bębnem przerażająco była oddana, pan Scaria w Dreźnie jednak jeszcze potężniej ją śpiewa. — Jak demoniczne może być wrażenie fletu w orkestrze, jak bogate jego użycie, dowodzi prosta paralela między śpiewką Marcelin z Hugenotów, a toastem Gaspara z Freyschütza! — Panna Elm nie bez szczęścia podjęła roli Elizy w Tannhauzerze. W antraktach ostatniej Lucji zachwycił grą na arfie pan Zamara, członek orkestry wiedeńskiej — opanował on arfę tak bajecznie, takie brylantowe wysnuł z niej tony, że nawet Berlioz, co do arfy tak wymyślny, bez wątpienia byłby go zrównał z panem Parisch Alwars, pierwszym arfistą. — Ostatni koncert filharmonijny nie świetnym odznaczył się programem Ouwertura Mehula Chasse du jeune Henri, — symfonia Mozarta (bez Menuetu) i symfonia nowa Förstera — nie bywszy, konstatujemy tylko wyjątkowym obyczajem sprawozdawców, którzy najlepiej zdają sprawę o koncertach na których nie byli. — Niedawno wykonano Magnificat Bacha w opracowaniu Roberta Franza przyniosło chlubę stowarzyszeniu śpiewaków. — Ciekawych artystów, nie mogących słyszeć tego utworu odsyłamy do broszury o tém dziele, którego niebiańska polifonia zdaje się być przepełniona chórami aniołów Wita Stwosza, i Świętémi Durera!
Z koncertów prywatnych odznaczyły się panny Regan śpiewaczki, pana Epstein, pana Rudolfa Sieber, pianisty (ucznia Rubinsteina), panny Fichtner, pianistki, która też z wielkiém powodzeniem w polskiém towarzystwie dała się słyszeć na wieczorze u państwa S. Koła polskie także dość ożywione były w czasie karnawału. Najmilej bawiono się w domu hrabstwa Re..., po staropolsku gościnnym, małe ściany salonów rozszerzały się jak w pieśni o ziemi naszej, i pod wpływem serdecznego przyjęcia było się żywcem przeniesionym do kraju. Z prac polskich na polu literatury donosimy, cośmy zasłyszeć mogli. I tak Anna Oświęcimówna, p. Antoniewicza, słynnego tłumacza Uriela Akosty, ma wyjść w nowém, zmienioném wydaniu, zbogacona ilustracjami Artura Grottgera, które tenże jeszcze w Wiedniu autorowi ofiarował. Kółka młodzieży zawsze te same, odznaczają się w tym roku szczególniej cichą i skrzętną pracą. Śród nich szczególniej p. Maur. Str., dr fil., pracujący wytrwale na polu filozoficzném, głównie pod egidą profesora uniwersytetu Zymmermana, nad dziełkiem o ekonomiście Smith, słynnym twórcy systemu podziału pracy. — Pan Str. ocenia w tej pracy Smitha ze strony czysto filozoficznej, strona nowo podjęta i oryginalna, na polu u nas zupełnie odłogiem leżącém. Oby ta praca utorowała mu drogę, na której pragnie być użytecznym krajowi. — Korespondentka do Biblioteki Warszawskiej z Wiednia podaje kilka nowych rysów z najbliższego życia Mickiewicza p. t. Ewunia, postać Ewuni i epoka włoska z życia Mickiewicza skreślone bardzo wdzięcznie i z talentem tylko jej niepospolitemu pióru właściwém. Istotna zasługa, i niestety odwagi cywilnéj nawet wymagająca dziś wyświecać żywoty wieszczów naszych, kiedy chwilowo (przeklętą) modą stało się naszczekiwać na wszystko drogie nam i wielkie, co się czciło wczoraj i jutro czcić będzie... więc szydzić i plwać na najświętsze wysiłki narodu w największej z jego walk o życie, którą dowiódł krwawo, że żyw nieśmiertelniejszy jak wielu co łudzą pozorami życia, dla czego nie! w czasach gdzie bezkarnie wolno Adama i Zygmunta zwać łudzicielami narodu, gdzie zanieczyszczono miejsce przeznaczone na posąg Słowackiego...! ale gdzie byłby dziś naród i czém bylibyśmy gdyby nie oni?... co nas wychowali i wykarmili, co nas wypieścili osieroconych z pieszczot macierzyńskich nim przyszła kolej na kolce żywota? Czy bylibyśmy byli Polakami dotąd, gdyby poezja siedząca u grobu Polski świętości zwłok jej nie strzegła, i nie mówiła o niej i jej krzyżu jej dzieciom, przed któreéi ją na wsze strony spotwarzają? gdyby ich nie wiodła do boju, do pracy, a dała zatyć w dobrobycie cywilizacji materjalnej z uśmiechem zadowolnienia i wsteczności!? Stan ten literatury naszej podobien wielkiemu piątkowi, kiedy na odartych ołtarzach powywracane lichtarze, dzwony milczą, a wszystko czarnym całunem pokryte — przy grobie zaś stoją na straży żołdaki w spiczastych czapkach i ze wszystkich sił swoich pozują — na niepozujących. Kiedy dzwon na alleluja uderzy, taki i siaki to samo krzyczeć będzie, nam się zdaje, że siaki i taki dziś mówić winien co czuje, jeśli prawdę kocha, — choćby z zaszczytem narażenia się na najjadowitsze obelgi.
Ale odeszliśmy od przedmiotu — wśród prac polskich w Wiedniu głównie wspomnieć pragnęliśmy o dramacie „Marta z Nowogrodu.“ J. K. Brodzica (pseudonim). Wyznajemy, że polskiego dramatu na tej wyżynie tak formy jak treści nie znamy, przeto życzyć mu prędkiego na świat wyjścia i pojawienia się na scenie ojczystéj. Tém kończę list mój może zbyt chaotyczny i żegnam Cię Cecyljo; jak widzisz nigdy nie byłem dobrym korespondentem — pozdrów Raula, i powiedz niech przestanie być płochliwą sarną a idzie swoją drogą spokojnie, a przypominaj mu, że tylko wszechstronnie wykształcony artysta do jego celu zajść może. Nie dziw się bardzo pretensjom Telimeny, są istoty przypominające mi krzywą wieżę w Pizie, gdyby była prostą nikt by o niej nie mówił — a tak...
Do widzenia, może się ozwę z Sycylji, niech Cię strzeże twoja patronka...