<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stary Rucki, zobaczywszy się z synem Ludwikiem, zabrawszy resztki pozostałości po Kalikscie, napróżno kilka razy zastukawszy do drzwi starych znajomych, próżno téż kołacząc do tych, przez których się spodziewał coś dowiedzieć albo poradzić, został w Warszawie. Wziął pokoik skromny w hotelu Gerlacha... i — czekał.
Na co czekał i czego się spodziewał, trudno było odgadnąć. Zdaje się, że miał jakąś nadzieję wcisnąć się raz przecie poufaléj, bliżéj do którego z towarzyszów broni a przez niego po nici dotrzeć do kłębka, jeszcze raz do groźnego i strasznego Konstantego. Stary żołnierz gotów był powtóre stanąć przed nielitościwym i wstrętnym prześladowcą i wstawiać się za synem.
Jenerał Rautenstrauch (ryża peruczka) razem ze Stasiem Potockim i Rożnieckim należeli do sądu wyznaczonego na konspiratorów. Ten przyjął majora wprawdzie grzecznie, ale jak obcego i nieznajomego i przez cały czas narzekał tylko na zepsutą, wolnomyślną młodzież, nie dającą ani w. księciu ani im spoczynku swojemi nieustannemi spiskami. Ile razy go o Kaliksta chciał zagadnąć ojciec, opędzał się mówiąc ogólnikami, wyraźnie unikając dotykania przedmiotu.
Major stał milczący, na pozór zimny, ale że, gdy się w nim zagotowało z gniewu, miewał wybuchy niebezpieczne i do tego się znał — nie dokończywszy rozmowy, nagle ją urwał i wybiegł.
W kilka dni, gdy przemyślając nad tém, co miał czynić — jak sobie radzić — siedział z fajeczką w gębie w oknie swojego pokoiku — w progu zjawiła się niepoczesna figurka. Był to człowieczek nie wielkiego wzrostu, wygolony, z przestraszonym wzrokiem, ruchawy, oglądający się ciągle po kątach, nie młody już... wcale nie miłego pozoru i powierzchowności. Wszedłszy zdawał się wahać, jakby nie był pewnym, czy dobrze trafił, gdy major wstał i podszedł ku niemu...
— Wszak pan major Rucki! — nieśmiało spytał przybyły...
— Tak jest, z Morgowca...
— Ojciec pana Kaliksta Ruckiego, który służył w komisyi skarbu?
Na wspomnienie uwięzionego syna westchnął stary.
— Tak jest — ale z kimże mam honor?
— Moje nazwisko nicby pana nie nauczyło, rzekł patrząc na kapelusz swój spuszczonemi oczyma gość — który zdawał się mocno zakłopotany. Dosyć panu wiedzieć będzie, że miałem przyjemność znać syna pańskiego — mieszkaliśmy w jednym... domu...
Ostatnie słowa wymówione były tak cicho, iż major, który słuch miał przytępiony, zaledwie je pochwycił. Był to pierwszy człowiek, który się losem syna jego zdawał interesować.
Zwolna mówiący podniósł oczy...
— Domyślam się, ciągnął daléj zawsze głosem zniżonym, że pan — jako ojciec — chciałbyś zapewne wiedzieć o losie dziecka...
— A! tak — panie! tak — przerwał major, a dotąd, choć mam tu znajomości, choć służyłem z jenerałem Kr..., choć znałem dawniéj barona Chłopickiego.. nigdzie się dostać, nic się dowiedzieć nie mogę!
— Ja też panu dobrodziejowi nie wiele przynoszę, ale czasem i mała wskazówka przydać się może. Syn pański, jak się zdaje, należeć musiał do jakiegoś towarzystwa tajnego młodzieży, na które teraz pilne oko zwrócono... Złapano jakąś kartkę jego ręką pisaną... Pan Kalikst nic dotąd nie wyznał — trzymają go, aby na nim wymódz zeznanie. Wiem o tém jednak, że jeźli się nic nie znajdzie, coby położenie pogorszyło.. skończy się to na dłuższém więzieniu tylko... Nie trwoż się pan o los syna.
Jenerałowie Potocki, Rautenstrauch, Rożniecki zasiadają w sądzie, możnaby trafić do jednego z nich...
— U Rautenstraucha byłem — i nic nie wskórałem! westchnął major.
Przybyły, jakby już wyczerpał, co miał do powiedzenia, zakręcił się, chciał pożegnać i wychodzić, gdy major mu zastąpił drogę.
— Ale cóż mi radzisz, mój dobrodzieju... co mi radzisz?
Nieznajomy zakłopotany był widocznie — ruszył z lekka ramionami.
— Bądź co bądź — wybąknął — nie odjeżdżaj pan — jeżeli się co dowiem, znajdę środek... przyjdę i przyniosę panu wiadomość.
Major chciał tego dobrego człowieka zatrzymać, ugościć, wreszcie się więcéj o nim dowiedzieć, ale niespokojny jegomość, którym był nie kto inny jak Brenner, jakby niezmiernie się spiesząc — oglądając ciągle niespokojny, wyślisnął się co żywo z pokoju....
Długo chodził stary Rucki, medytował nad tém i myślał, jakby mógł tego nieznanego przyjaciela swojego syna złapać znowu.... Tak mu czas zszedł do dnia następnego, gdy z południa, właśnie w chwili, gdy się wybierał wyjść na obiad, w przedpokoju usłyszał dziwne glosy. Przywieziony ze wsi sługa Bartek zdawał się śmiać i płakać razem, witając się z kimś nadzwyczaj czule. Major otworzył drzwi i ujrzał nieznanego sobie żołnierza w mundurze czwartego pułku, który zwano Czwartakami....
Bartkowi śmiały się lice.... Na widok majora żołnierz wyprostowawszy się z wesołą miną stanął jak przed starszym i z pociesznym wyrazem począł mu się meldować.
— Z pułku czwartego liniowego piechoty melduje się jaśnie wielmożnemu majorowi... żołnierz Maciek Wicher na posyłki....
— Co u licha? krzyknął major uradowany — to ty — Maciek... co cię odemnie wzięli w rekruty?
— A tak, proszę pana majora, odparł żołnierz, po staroświecku idąc do pocałowania ręki. Chciałem téż jaśnie pana pozdrowić, przypadkiem dowiedziawszy się, że jaśnie pan tu, bom pana Bartka w ulicy zobaczył....
A cicho dodał:
— Mam co do powiedzenia....
Chrząknął głośno. Majorowi na widok żołnierza przypomniały się stare czasy... lice się rozweseliło. Z niezgrabnego Maćka zrobili w Warszawie nie do poznania wymustrowanego Czwartaka....
— No — jakże ci tam jest w tém waszém wojsku? zapytał major, zewsząd go oglądając.
— A cóż? proszę jaśnie pana — niczego, odparł dosyć wesoło Maciek. Już to prawda, służba ciężka — ale... z nią połatawszy....
Jak mnie tu wójt przywiózł, mówił żołnierz daléj, tak zaraz w komisyi pan jednerał zobaczywszy, że miarę przechodzę, zawołał: — Do czwartego liniowego będzie frontowo-skrzydłowy... tylko go wyuczyć na posyłki.
Jak mnie potém zaraz wzieni do koszar Sapieżyńskich a zaczęni strzydz a golić, a myć a pucować — zdało mi się, że ledwie z duszą wyjdę. Potém mnie staremu Diadi dali dopiéro, coby mi chwigurę zrobił — to były termedye... a! Jezu najmilejszy.... Jak mnie zaczęni powijać, cisnąć, piersi mi szmatami wypychać, halsztuch zapinać, że aż ślepia na wierzch lazły... a potém uczyć chodzić, coby naprzód człek stąpał na piętę, potém na jednéj nodze na palcach stać nachylonemu... myślałem, że nigdy nie potrafię — a no — przy pomocy Bożéj....
Już proszę jaśnie pana, nie było gorszego nic potém, jak to zwijanie płaszcza... a ściskanie go rzemykami o półtora cala od końców. Bo, uchowaj Boże, zamiast półtora cala, człek ćwierć cala chybił... na tyle świata widział.
Major się uśmiechnął.
— A druga bieda z kutasem na kaskiecie, żeby i ten pół cala miary nic chybnąwszy dyndał.
— A byłżeś już kiedy u w. księcia? spytał Rucki.
— Otóż com się, proszę jaśnie pana, chciał pochwalić, bo to mi się udało jak nie można lepiéj. We dwa tygodnie już komenderowali mnie na posyłki... A co mnie przody naszturgali, naciągali, napowtarzali, abym się nie zmylił! Kiedym stanął wyprostowawszy się jak struna, łytki mi, proszę jaśnie pana, drzały ze strachu, głosu niemal zabrakło. No — alem się przez omyłki zameldował.
Wielki książę, który mnie pierwszy raz w oczy widział — nuż oglądać, a potém jak wrzaśnie na naszego pułkownika, na Bogusławskiego: Co to za żołnierz? Ten odpowiada — Rekrut i dwa tygodnie temu wzięty... A! Jezu miłosierny, jak mnie wzion książę z wielkiéj radości drapać, szczypać a potém pułkownika całować, aż oślinił... jak począł obracać a kazał masierować a kręcić się... myślałem, że tchu nie stanie.
I tak się udało, że jeszcze, proszę jaśnie pana, dostałem kawy filiżankę i pięć dukatów.
Ludzie powiadają, — że to księciu się podobało, z przeproszeniem pana majora, że uda i piersi mam doskonałe.
Prychnął stary Rucki ze śmiechu i westchnął. — Maciek, któremu się gęba rozwiązała, a rad był się popisać, ile korzystał ze służby i na jakiego wyszedł rycerza... zaraz począł mówić daléj.
— E! to jeszcze z piechotą, proszę jaśnie pana, to tam nic... a no żeby pan zobaczył, co z kirysyerami za komedye się stroją. Przed każdą paradą naprzód buty kirysyerskie na drągach powieszane, szóstkami paradują, z Szulca do kaplicy saskiéj prześcieradłami pookrywane... jakby w procesyi. Każdą szóstkę niesie dwu niefrontowych. Za niemi z przeproszeniem jaśnie pana, skórzane spodnie, mocno wykredowane, jeszcze wilgotne a za niemi kilka worów otrębi pszennych, téż na drągach ale bez prześcieradeł.
Tu daléj dopiéro szwadron kirysyerów, niemal tak jak go Pan Bóg stworzył, bo idą się ubierać.
Od czwartéj godziny rano w kaplicy dawnéj poczyna się odziewanie, a najgorzéj z temi skórzanemi... w które trzeba wbijać żołnierza i wypychać otrębami, aby na nim było jak ulano. Póki się to skończy, nie jeden mało nie omdleje. Dopiéroż kaski na głowę, i żeby się kutas dyndał jak należy.
W drugim końcu saskiego dziedzińca taka sama historya, proszę jaśnie pana, z końmi, gdzie im kopyta szuwaksują. Dopiéro konie prowadzą przed kaplicę... ale żołnierzby nie siadł sam, więc dwu niefrontowych sadza go na konia — i trzymaj się — jak który spadnie, nie ma się schylać po co![1]
Śmiał się major — przypominając trochę innych Napoleońskich żołnierzy...
— No, więc ci dobrze? rad jesteś?
Maciek westchnął.
— Bodaj tak — mruknął — a no? co robić... człek sobie rady daje, jako może... Ale munsztry, proszę jaśnie pana, tom się nauczył, tak że na skrzydle... przy zawrocie i fechtunku karabinem na jotę nie chybię... Tornistr u mnie zawsze wygląda pełny... (tu się rozśmiał), bo go patykami się rozpina!!
Ale bywa różnie.
Westchnął Maciek.
— Raz, tom się okrutnego nabrał strachu...
— Jakże to tam było? spytał major.
— Z przyczyny tego rubla, co go nam po rewii dali — rzekł Maciek... Więc z drugimi poszło się truchu zakropić... no — i — co prawda — jakoś może nadto się wypiło... Kiedy wracam — ehe! słyszę turkot... A tu człek w piekle pozna, kiedy w. książę jedzie, bo to inaczéj turkocze niż wszystkie bryczki i powozy... Patrzę, gdzie się skryć... ani myszéj dziury a tu książę tuż, tuż... i słyszę... Stój...
„Co ty tu robisz?“ krzyczy książę...
Dobyłem pałasza na ramię i stoję.
„Co robisz? słyszysz?“
— Prowadzę pijanego żołnierza na odwach.. odpowiedziałem — no — i płazem mi uszło...
Cała ta paplanina przeciągnięta dosyć długo zaczynała po trosze nudzić majora — który dobywszy dukata, chciał się nim pozbyć dawniéj swojego Maćka — gdy ten szepnął z cisza...
— Nasz panicz siedzi u Karmelitów...
Major ruszył ramionami.
— Proszę jaśnie pana, aby tylko o tém Bartek nie wiedział, choć to człowiek uczciwy, ale — chowaj Boże — języczny...
Tu się pochylił do ucha staremu...
— Niech jaśnie pan tam napisze co do pana Kaliksta... a już ja...
Mrugnął nie kończąc i dodał:
— Jak nie my na warcie... to ja pewnego znajdę — choćby i Moskala..
Ten dowód przychylności poczciwego Maćka rozczulił starego żołnierza. Mało go nie uściskał, lecz Wicher w rękę go pocałował. — Lękał się Rucki korzystać z téj ofiary na razie, zostawił rzecz do namysłu... i Maćka tylko prosił, aby go jeszcze raz odwiedził...
Zostawiwszy Czwartaka z Bartkiem na rozmowie o wsi, w któréj nieboraczysko narzeczoną Jagnę zostawił, dawno już zamężną za innym...
Major wyszedł nieco weselszy naprzód na obiad a po nim umyślił pójść do domu, w którym stał syn, i tam szukać owego tajemniczego przyjaciela, by się z nim rozmówić obszerniéj.
Dzień, choć jesienny, był piękny jeszcze i ciepły; w popołudniowéj godzinie nad wieczór stary znalazł się w bramie, w któréj zwykle straż odprawiała pani majstrowa Noińska...
Po dawnym wojskowym i z oczów i z miny a wreszcie trochę z ubioru i wstążeczek u guzika poznać było łatwo — kim był. Majstrowa zdala już zmierzyła go dobrze oczyma i ciekawie patrzała, aż się przybliżył. Była sama jedna w bramie, major więc, chcąc się coś wprzódy dowiedzieć, skłonił się grzecznie, zbliżając się do niéj pozdrowił... i, trochę pomyślawszy zapytał:
— Nie mogłaby mi pani powiedzieć, kto tu w téj kamienicy mieszka?
Dobrze go zmierzywszy oczyma jejmość, mająca wielką do gawędki ochotę, uśmiechnęła się i znalazła najwłaściwszém dla przedłużenia rozmowy nie od razu do rzeczy przystąpić.
— A jakże, proszę pana — a któż tu lepiéj wiedzieć może, i kto mieszka i kto mieszkał w kamienicy i co się w niéj działo i dzieje — nad nas, proszę pana — to jest, mojego męża i mnie... bo my tu... już dziesięć lat mieszkamy... Choć, pożal się Boże, właściciel sknera, wszystkie piece dymią... reparacyi żadnéj...
Major widząc, że się na inwentarz kamienicy zanosi, przerwał...
— Jabym tylko chciał wiedzieć o lokatorach...
— Otóż to jest, proszę pana — podchwyciła szewcowa... Od lat dziesięciu co się tu ich przewinęło i na tyłach i na piętrze i na górce, mogę zliczyć na palcach... O. Jezu! dla czego nie... Człek jeszcze pamięci nie postradał.
Mówiąc to, nos utarłszy, poczęła się wdzięcznie uśmiechać, a że w téj chwili nadbiegł Frycek, zajęła się naprzód pozbyciem tego natręta...
— A nie pójdziesz ty mi do izby, ta do alementarza... ty jakiś... com ci mówiła... Żebyś mi jednéj minuty tu dłużéj nie postał... No — nogi za pas...
A potém zwracając się do majora dodała:
— Jezu miłosierny, nim się człek z dzieci pociechy doczeka — co się to namęczy!.. Ale trzeba ofiarować do Ran Chrystusowych...
Majorowi zaczynało się robić dziwnie nudno.
— Proszę wielmożnego pana — dorzuciła majstrowa... a gdyby łaska do nas... Mój mąż Noiński, majster od obuwia, nie chwaląc się, starszy cechowy... W izbieby było wygodniéj.
To mówiąc drzwi otworzyła. Major się zawahał, nie było sposobu być niegrzecznym...
Zobaczywszy obcego i sądząc, że idzie o interes i robotę, Noiński nakuliwając się zerwał ze stołka, ale żona go, śmiejąc się, odepchnęła.
— Już ty siedź, swoje rób... my tu z wielmożnym panem mamy do pomówienia, co do ciebie nie należy...
Noiński popatrzywszy, milcząc powrócił do naklepywania podeszwy.
Majstrowa prowadziła gościa swojego do alkierza, starła kanapkę, zrzuciła z niéj różne rupiecie, zaprosiła siedzieć i stanęła przed nim...
— Więc o co to idzie, proszę pana?
— Chciałem wiedzieć, kto mieszka w kamienicy? spytał major.
— Więc ja to zaraz panu... ale jakże honor?
— Major Rucki... szepnął cicho stary.
— Panu majorowi rozpowiem, detalicznie... jak się należy...
Tu odetchnęła nieboga, splunęła i zaczęła na nowo.
— Na tyłach, proszę pana majora... Dygas... stróż, Matusowa, przekupka z tym Józkiem, bodaj wisiał, bo tu z nim pokoju nie ma nigdy.. Z przeciwka Aramowicz, stolarz, niezły człek... czeladź... i te chłopcy jego, coby z Józkiem na gałęź godne były... Jak Boga kocham... A tu... Noińscy, my... To cały dół...
Zględem pierwszego piętra... no... pożal się Boże mówić... Brenner z córką, kucharka i Agatka, która na nic dobrego nie wyrośnie. Już się mizdrzy a piętnaście lat nie skończyła... ale — co to gadać.
— Cóż to za człowiek — Brenner!
Majstrowa zamilkła, twarz jéj przybrała wyraz jakiś tajemniczy, dziwny, frasobliwy... Głową zaczęła kręcić.
— Czém się zajmuje? spytał major.
Na to pytanie Noińska zamiast odpowiedzieć poczęła koniec i fręzle chustki, którą miała na sobie — wystrzępiać. Dawała do zrozumienia, że to była delikatna materya. Chrząknęła dwa razy, popatrzała za siebie.
— Żebym mogła powiedzieć, czém się zajmuje, to trudno. Różnie różni mówią. Człek tam się do cudzych spraw nie mięsza.
Tu urwawszy nagle spojrzała na majora i spytała od niechcenia.
— Pan major służył jużci nie w moskiewskiém, z pozwoleniem, wojsku?
— Nie, moja pani, w legionach i pod Napoleonem.
Machnęła ręką majstrowa żywo, zbliżyła mu się do ucha i szepnęła prędko.
— Mówią na Brennera, że w tajnéj policyi służy.
Major aż się porwał. Majstrowa w piersi się uderzyła. — Jak mego Boga kocham... No, żebym miała na to przekonanie, to nie powiem, ale... ludzie gadają. Jużci z palca nie wyssali. A o to — żeby już tak prawdę całą rzec — toć to i ta historya tego pana, co stał na górce, także téż coś znaczy.
Rucki zbladł i zawołał — Na miłość Boga, moja pani, masz przed sobą starego Polaka, żołnierza, możesz mówić śmiało. Powiedz mi, proszę, co mówią.
— A juścić — czemu nie! ozwała się majstrowa. Pan nie potrzebuje tego mówić, co ma na twarzy napisano. Dosyć na pana spoglądnąć. Jezu miły!
Historya trochę długa — a no, nikt jéj lepiéj wiedzieć nie może odemnie, bo nie tylko żem na nią własnemi oczyma patrzała, ale mam swoje stósunki. Hm!
Na górce mieszkał młody panicz, śliczny, spokojny, dobry — miły Boże, jak my tu jego wszyscy kochali — no!
Major ledwie się nie zdradził, bo mu się łzy w oczach zakręciły. Powiedział był wprawdzie swe nazwisko majstrowéj, ale ta znać na nie nie uważała. Ciągnęła tedy daléj.
— Druga młodzież w mieście, proszę pana, zwyczajnie młodość, to się bałamuci... to... różnie bywa, a to tak żył, że można powiedzieć jak duchowna osoba. A dla każdego grzeczny... a cichy.... Długi czas tedy z pierwszém piętrem żadnéj nie było znajomości... A trzeba panu wiedzieć, że Brenner ma córkę, śliczności i adukowana, jak nie można lepiéj — panna, choć na monarsze pokoje.... No — i co dziwnego. Ale ja bałamucę, bo nie mówię, jak to było. A to było tak, że się firanki na pierwszém piętrze zapaliły.... Narobili gwałtu.... Wpadł panicz i pożar zgasił — a no, pannę zobaczył i poznali się.
Ja sobie zaraz myślałam: — Jak nie będą romansować — tom już ostatnia.... Mówiłam nawet mężowi — może poświadczyć. Tak się stało.... Przepowiedziałam.... Wzieni zaraz romansować.... Ojciec się dowiedział, a ma pieniędzy dość — kto go wie, może ją za jenerała jakiego chciał swatać — zrobiła się awantura. Panna o mały włos nie umarła.... Ta on, zobaczywszy, co się święci — udał — dziéj się wola Boża.... Niby nic — panicza przyjmował — a kiedy oni w najlepsze romansują... ten, z pozwoleniem, szelma... dał znać o czémś policyi, aby się go pozbyć — i łap go zaraz — pod klucz....
Major ręce załamywał.
— Ale czyż może być? pewnoż to? on? — on wydał go?
— A któż? a po coby się to komu zdało, gubić młodego? Jak go wzieni, słyszę, do Karmelitów, tak tu zaraz rewizya.... Zeszła policya, strzęśli het — do nitki, do kłapcia, wszyściuteńko... a panna jak się o tém dowiedziała, tylko że nie umarła.... Jeszcze teraz jak cień chodzi....
Major, który wcale nie był przygotowany do znalezienia niespodzianie tak szczegółowych wiadomości o synu — zmięszał się, wzruszył — zaniemiał.... Dłonią tarł czoło — myślał, co miał począć — siedział jak przybity....
Majstrowa spostrzegła wrażenie, jakie to na nim robiło, tknęło ją coś i zatrzymała się nagle.
— Co bo panu jest? spytała.
— Nic mi — moja pani — odparł głosem drzącym stary — nic mi. Zrozumiesz mnie lepiéj — gdy jéj powiem — że jestem ojcem tego chłopaka, co stał na górce.
Noińska z całéj siły plasnęła w dłonie, ale tak, że szewc od stołka swego pochylił się, żeby zajrzeć, co tam znowu się dzieje.
Milczenie jakiś czas trwało....
— Jak mego pana Boga kocham — odezwała się wreszcie Noińska — bardzo pana przepraszam. Gdybym była wiedziała, z kim mam honor, możebym się tak nie wypaplała, aby panu serca nie krwawić.
— Nic się złego nie stało — owszem — rzekł Rucki — dobrze mi wiedzieć o wszystkiém....
Zamyślił się stary....
— Tak więc ludzie o nim sądzą — i o przyczynie aresztowania mojego syna — odezwał się pomilczawszy, ale jestże to pewna, że ten człowiek... takiém się zajmuje rzemiosłem?
— Pewna! pewniuteńka! podchwyciła Noińska — co to gadać... tylko że nie mogę wyjawić, zkąd to mam, ale niech pan wierzy, że — prawda... My tu na niego patrzym dawno... zawsze coś w nim było podejrzanego... Bo, co to gadać, uczciwy człowiek, choćby świniami handlował, przecie się kryć z tém nie będzie... a jego nigdy nikt nie podpatrzył, co robi...
Wyjdzie, bywało, — do dnia — jak w wodę wpadł, nie ma go cały Boży dzień... wróci nocą. Patrzcie, nazajutrz... już o świcie znikł...
A komisarze od policyi, który się z nim spotka — toć to niziuteńko przed nim czapki zdejmują...
— Ale czyżby mój syn — wiedząc o tém...
— Albo on tam wiedział?
— Kiedy wszyscy o tém mówią.
— Pan myśli, dawno? Toć my, co tu zestarzeli, a dopiérośmy po téj awanturze się dowiedzieli, co się święci...
I, co prawda — córka panna taka, że śliczniejszéj trudno, i wielka muzykantka... Patrząc na nią, nie domyśliłby się nikt, czyja córka... Co dziwnego, że się chłopiec zadurzył...
Mówiła majstrowa a major siedział zamyślony, wikłało mu się w głowie. Wyszedł był z zamiarem widzenia się z Brennerem — teraz — miał wstręt otrzeć się o człowieka napiętnowanego takiém ohydném znamieniem... Szukał w myśli powodu, dla czego on przyjść mógł sam, dobrowolnie do niego? Chyba spodziewając się, zaskarbiwszy sobie ufność ojca, dobyć coś z niego dla łatwiejszego potępienia syna...
Z drugiéj strony w głowie mu się pomieścić nie mogło, by taki Brenner dla córki mógł szukać lepszéj partyi nad syna obywatelskiego... Wszystko to razem chodziło mu po głowie, tak że Noińska patrząc nań, widząc go tak pognębionym... uczuła potrzebę pocieszania.
— Niechno pan tak — nie frasuje się, rzekła. Nie juści Boga nie ma, żeby takim, z pozwoleniem łajdakom dawał po świecie bruździć bezkarnie. Przyjdzie panie kréska na Matyska... A może i prędko... E! ludzie gadają... wojna z Francuzem... a już żeby ich nie pobili, to nie może być...
Major wstał nic nie mówiąc...
— Moja pani majstrowa — odezwał się — nie umiem pani nawet podziękować za jéj uprzejmość — ale, niech państwu Bóg płaci za dobre serce... Wielce jéj wdzięczny jestem... z duszy...
Noińska się kłaniała.
— Ale znowu nie ma za co! Bóg widzi. A — pan do nich na górę nie pójdzie przecie? spytała...
Major stanął.
— A jest on w domu?
Noińska się zlękła...
— O! mój dobrodzieju, chwytając go za rękę, odezwała się strwożona — tylko, zmiłujcież się, jeźlibyście chcieli do niego iść — nie mówcież nic, bo nas zgubicie!..
Major aż za rękę pochwycił Noińska.
— Pani moja! zawołał z zapałem — czyż możesz pomyśleć nawet coś podobnego?? Ja wam tak za waszą poczciwość się wypłacić! a tobym nie więcéj był wart od tego waszego Brennera...
Ochłonęła Noińska. Wtém wisus Frycek wpadł bardzo w porę dla majora wołając:
— Brenner poszedł na górę!!
Rucki korzystając z przybycia malca, chcąc się czémś matce wywdzięczyć, wcisnął mu złotówkę na obwarzanki. Kazano za to w rękę całować... Major się namyślił...
— Bądź pani spokojną — rzekł, nie chcę widzieć ani tego człowieka ani téj jego córki... Idzie mi tylko o to, jak się z domu wyśliznąć tak, aby mnie nie widziano...
Noińska wyjrzała przezedrzwi, poszła spojrzeć przed kamienicę i dała znak, iż nie ma nikogo, a major pożegnawszy ją prędko, wyśliznął się z tego nieszczęsnego domu...






  1. Ze współczesnego rękopismu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.