Przed burzą (Kraszewski, 1876)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tego dnia wieczorem, gdy policya po cichu weszła do kamienicy przy ulicy S. Krzyzkiéj.. do klasztoru Karmelitów dwóch ichmościów w płaszczach, w czapkach na oczy spuszczonych, przyprowadzili młodego człowieka, który szedł milczący, dumnie i obojętnie prawie spoglądając do koła.
Straże przepuściły ich do wnętrza... Mrok był już na kurytarzach. Zjawił się natychmiast jakiś wojskowéj miny, w płaszczu żołnierskim, stary człowiek z kluczami, poszeptano coś z nim — i przyprowadzonego więźnia, otwarłszy mu celę, natychmiast w niéj zamknięto...
Ci, co go przyprowadzili, mieli się oddalić, gdy jednego z nich spytał pan Kalikst, on to był bowiem — czy nie mógłby wiedzieć, za co został aresztowanym...
Ten, do którego się zwrócił z pytaniem, szydersko, złośliwie się uśmiechnął, spojrzał na drugiego i odparł urągając się.
— Porachuj się pan z sumieniem... Niechno pan sobie wypocznie, pomyśli, późniéj się wszystko znajdzie. Dobréj nocy.. cha! cha!
I oba wyszli drwiąc.
Pan Kalikst stał jeszcze osłupiały w środku celi, gdy za nimi się już rygle zamykały, a on sam jeden w mrocznéj izdebce się ujrzał, któréj powietrze ciężkie, duszne, zatęchłe, młodéj piersi nie starczyło...
Od niejakiego czasu życie jego jak gorączkowe jakieś marzenie toczyło się, unosząc go z sobą... niemal bezwiednie. Czuł się chwyconym, ciągniętym i w chwili, gdy był u szczytu szczęścia... znalazł się nagle pod zamkiem u Karmelitów...
Za co?? Wprawdzie rachując się z sumieniem, Kalikst musiał przyznać, że to było usprawiedliwioném, należał bowiem do niedawno utworzonego związku cywilno-wojskowego, złożył przysięgę, był czynnym, ale zarazem tak ostrożnym, iż sądził, że się niczém nie mógł zdradzić. Brat jego z nim razem brał udział w spisku, przez niego nawet został inicyowanym.. Pierwszą więc myślą przerażającą dlań było, że wszystko się wydać, wszystko musiało być odkrytém, brat zapewne uwięzionym... i ich obu czekały męki, pytki, badania, na które męztwem się trzeba było uzbroić zawczasu... Mimowolnie Brenner na myśl mu przyszedł — Brenner, który mógł się przyczynić do wykrycia sprzysiężenia, i może w ten sposób chcąc się go pozbyć — wskazał nań. Zimny pot wystąpił mu na czoło...
Przed Julią wprawdzie nie wydał się z niczém, ale nie krył z uczuciami swemi i gorącym patryotyzmem, rozpacz ścisnęła mu serce na przypuszczenie, że ona...
Ale sam się wnet oburzył na siebie — za tak niecne podejrzenie... Szukał tego w myśli, co go zdradzić mogło, i znaleźć nie umiał. Był ostrożnym... raz tylko przed kilku dniami kilka słów bez adresu wysłał był, jak mu się zdawało, przez bardzo pewnego posłańca... nie do osoby, ale do miejsca oznaczonego, w którém kartka miała być złożoną. — Posłaniec ten mógł go zdradzić... W takim razie kartka jego tylko narażała, nikogo więcéj — ale z jéj treści... trudno się było wytłumaczyć...
Musiał się więc przygotować na surowe badanie, a wiadomo, że naówczas ono się niekiedy odbywało za pomocą środków, które najsilniejszy charakter trwogą napełniały... W obawie tych męczarni niedawno wprzód hr. Marcin Tarnowski poderznął był sobie gardło, a nie mogąc znieść postrachu samego, książę Antoni J... wypowiedział wszystko... i miał długie życie potém — dźwigać sromotę téj chwili słabości — Karmienie śledziami niemoczonemi i odmawianie napoju, bezsenność, bicie, urągowisko, głód, wszystko wedle powszechnego mniemania używaném było do wyciśnienia zeznań z obwinionych....
Kalikst czuł się dosyć silnym, aby wytrwać męczarnie ducha i ciała, lecz niemniéj, widząc się wystawionym na nie, drzał i chwilowo zabolał. — Innéj winy nie przewidywał oprócz nieostrożnie wysłanéj kartki, w któréj były wskazówki pewne, dające się spisku domyślać... Jeżeli ona została schwycona — co miał począć?
Musiał się jéj wyprzeć zupełnie, stanowczo, a choćby ręka go zdradziła, nie przyznać się do niéj w żadnym razie, nie znać posłańca, jeśliby mu go na oczy stawiono — słowem — nie rozumieć, nie wiedzieć, — wyprzysiądz — i w tém wytrwać do końca.
Nie mając jeszcze czasu rozpatrzeć się w celi, w któréj został nagle zamkniętym, przebiegł to wszystko myślą, umocnił się w postanowieniu i dopiéro zwrócił się, aby obejrzeć się, gdzie się znajdował.
Cela była maleńka, brudna, widocznie już przez wielu wprzódy zajmowana. Jedno okno, do pół zamurowane, rodzaj skrzyni od dołu osłaniał, wpuszczając tylko trochę światła z góry... W wieczornym mroku wchodziło ono teraz tak mało, iż Kalikst potrzebował dłuższego czasu, nim oczy oswoił z ciemnością i coś mógł dojrzeć około siebie. Mały stoliczek, tapczan z siennikiem słomą wypchanym — piec rozbity — dzbanek w kącie, składały cały sprzęt więzienny.
Kalikst jeszcze się tak rozglądał, gdy ten sam stary żołnierz otworzył drzwi i wniósł świecę milcząc... Nie zdawał się na więźnia zwracać uwagi, pochodził po celi, kąty jéj opatrzył — i dopiéro podniósłszy głowę, małe oczki głęboko osadzone w czaszce skierował na Kaliksta. Nie mówił nic, zdawał się naprzód, wedle pewnych danych, ważność i stanowisko przyprowadzonego oceniać. Obejrzał go od stóp do głów, coś zamruczał — pomacał siennik wyleżany, zajrzał do suchego dzbanka — i wyszedł.
Świecy kawałek zostało na stoliku. Kalikstowi posłużyła ona do rzucenia okiem po kątach.
Ściany zabrukane celi pełne były wyskrobywanych napisów, ale ręka stróżów te zgraffity więzienne starannie pozacierała... Gdzieniegdzie tylko litera jaka lub niedostrzeżone słowo ocalało...
W gmachu panowała cisza, przerywana chodzeniem szyldwachów, brzękiem broni — i dalekim szumem miasta...
Kalikst siadł na tapczanie, sparł się na ręku i zamyślił. — Wczoraj o téj godzinie był najszczęśliwszym z ludzi — dziś — uderzył piorun i rozbił wszystko. W myśli wystawiał sobie Julią, jéj cierpienia i bolał może więcéj nad nią niż nad sobą.
Więzienie! Któż wie, jak długo się ono mogło pociągnąć? Kto mógł naówczas zgadnąć, co z niego wyniknąć mogło? Proste sołdaty, forteca, — zsyłka... wszystko było możliwe, nawet bez sądu — a sądy ówczesne tak wyrokowały, jak im kazano.
Jeszcze marzył i przed rozognioną wyobraźnią stawały mu wszystkie wizerunki losów, o których się nasłuchał tyle, gdy milczący stróż powrócił, niosąc coś nakształt pościeli, zrzucił ją na tapczan i niewyraźnie zapowiedział, że jedzenia już dziś dostarczyć nie może... Bynajmniéj się téż nie chciało jeść Kalikstowi, prosił o wodę, téj mu dostarczono, — świecę zabrano i musiał się rzucić na barłóg przygotowany.
Rzadko kto pierwszéj nocy w takiém więzieniu zasnąć może — dopiéro nad ranem, gdy gorączka się przesili, gdy ciało złamane ulegnie potrzebie spoczynku, sen kamienny przychodzi... Porządek więzienny téż jest taki, że zdaje się umyślnie nie dawać zasnąć ni spocząć.
Po kilkakroć odbywa się przegląd nocą, rewizye placmajorów, plackomendantów, zdawanie i obliczanie więźniów przy zmianie straży... Właśnie w chwili, gdy sen skleja powieki, daje się słyszeć szczęk, brzęk, chód, odryglowywanie drzwi — ukazuje się światło... wchodzą postacie, które noc i rozmarzenie czyni straśliwemi, i po spojrzeniu na nieszczęśliwego, który się przerażony zrywa ze snu, znikają. Często po trzy i cztery razy powtarza się to nocy jednéj.
Niekiedy litościwsi i mniéj okrutni goście wchodzą, starając się swe odwiedziny uczynić jak najmniéj dokuczliwemi — częściéj urągowisko, złość, służalstwo niecne stara się przykrość spotęgować i męczarnią powiększyć.
Naówczas nie pozostaje więźniowi nic nad cierpliwość chłodną i panowanie nad sobą, aby nie okazać, że boli, temu, co chce boleść sprawić.
Kalikst budzony kilkakroć w nocy usnął nad ranem... Noc pierwsza trwała długo, wspomnienia dnia wczorajszego zajęły ją całą... Gdy się zbudził i usłyszał ruch w kurytarzach, wszedł nie rychło posługacz i przyniósł mu śniadanie, rodzaj napoju, który się miał kawą nazywać, porozlewanego, rozbełtanego i kawałek bułki przemokłéj. Głód uczynił to znośném. Drzwi się zamknęły...
Około południa przyniesiono gorsze jeszcze i obrzydliwsze jedzenie... z którego mało mógł korzystać... Stróż wchodził i wychodził, nie mówiąc nic... Nikt téż się więcéj nie pokazał...
Kalikstowi zdawało się pierwszego dnia, iż natychmiast wzięty będzie na spytki, lecz często bardzo umyślnie opóźniano badanie, aby więźnia wprawić w ten stan rozdrażnienia i niepokoju, który go słabszym czyni...
Nazajutrz dzień cały spłynął podobnie... nie pytano go jeszcze...
Kalikst własnemi myślami, domysłami, przewidywaniami się palił i dręczył. Wzmagały się one co chwila, duch zrazu mocen, zaczynał tracić swą siłę i wątpić o sobie... wpływ zamknięcia, powietrza, jadła, milczenia, strachu — oddziaływał na ciało i duszę...
Trzeciego dnia około południa otwarły się drzwi znowu, dwóch żołnierzy w nich stało, kazano mu iść...
Kurytarzami, których drzwi pozamykane strzegły milczące szyldwachy, przejściami, izbami, doprowadzono go do rodzaju gabinetu. Otwarto drzwi, kazano mu stanąć u progu... W pewném oddaleniu przy biurze zarzuconém papierami siedział wojskowy w mundurze, okularach, z piórem w ręku... Z boku za stołem, zgarbiony z ohydną twarzą koloru piernika, wykrzywiony, cynicznie patrzący, rozpierał się jakiś pisarzyna, oczywiście przygotowany do prowadzenia protokułu...
Jenerał przy biurze zajęty, tyłem do okna, cały w cieniu, zaledwie był widzialnym, szerokie tylko ramiona, krótko ostrzyżoną głowę i jakieś rysy starte a niewyraźne dostrzegł obwiniony...
Dobrą chwilę trwało milczenie...
Nareszcie jenerał, rozpatrzywszy papiery, spojrzał ostro na więźnia i począł głosem suchym zadawać mu pytania, naprzód tyczące się przeszłości, urodzenia, wychowania, zajęcia... Wszystko to zdaje się już mu było dokładnie wiadomém...
Zwolna odbywało się badanie, tak aby znużyło jak najmocniéj.
Gdy się te preliminarya skończyły, jenerał popatrzał długo i odezwał się głosem groźniejszym...
— Waćpan należysz do spisku... wszystko nam jest wiadomém... towarzysze jego i współwinowajcy zostali ujęci, zeznania ich wymieniają waćpana jako jednego z najczynniejszych... Powtarzam, że wiemy wszystko... idzie o przyznanie się szczere do winy, które karę zmniejszyć i złagodzić może...
Kalikst stał długo niemy.
— O żadnym spisku nie wiem — rzekł.
— Ha! ha! facecye! rozśmiał się złośliwie jenerał, tak pan śpiewasz... Proszę się dobrze namyśleć! Pan! pan o niczém nie wiesz? Pan...
Zaczynał się oburzać i gniewać...
Tymczasem protokulista miotając się, jakby nim choroba jaka rzucała, smarował coś nadzwyczaj szybko po papierze...
Chwilę trwało milczenie... Jenerał przewracał papiery, patrzał na więźnia, prychał, parę razy tabaki zażył...
— Jaki był cel spisku? — zawołał.
— O żadnym spisku nie wiem i do niczego nie należałem — odparł Kalikst.
Ah! c’est comme cela!krzyknął zrywając się jenerał — bon! odprowadź tego jegomości do celi... niech się namyśli... Nam nie pilno!
Kalikst się już odwracał, sądząc, że go wyprowadzą, gdy jenerał od biura poskoczył i z impetem wielkim, w ręku niosąc kartkę ową nieszczęśliwą, przypadł do Kaliksta.
— A to — kto pisał? hę? — zawołał śmiejąc się i wlepiając weń oczy iskrzące.
Nie zmięszany wcale Rucki zażądał przypatrzeć się kartce i dosyć dobrze udał, że mu ją nawet trudno odczytać — ruszył ramionami i rzekł.
— Nie wiem, kto to mógł pisać!
Na te słowa jenerał skoczył, jakby się chciał porwać do więźnia z pięściami, ale postawa śmiała i nieustraszona, ruch, który mimowolnie zrobił Rucki, wstrzymały ten zapęd.. Zaczął się śmiać szydersko, poskoczył do biura, wziął z niego drugi kawałek papieru, z mieszkania Ruckiego zabrany i oba zestawiając z sobą podetchnął je prawie pod samą twarz obwinionemu. — Ten jednak przytomności nie stracił.
— To jest moje pisanie — odezwał się — nie przeczę, ale to... nie. Może być do mojego podobném ale mojém nie jest...
— Proszę! do tego raczysz się pan przyznawać — a do tego, które kazałeś zanieść przez człowieka, co panu do oczów stanie... tego się zapierasz... Cóż będzie, gdy ten człowiek poświadczy?
— Kartka nie jest moją i ja o niéj nie wiem nic — powtórzył Kalikst.
Śmiechem dziwnym, złym i gniewnym jenerał zaczął prychać, patrzał na obwinionego i widocznie chciał go onieśmielić. Protokulista pisał coraz wściekléj a miał taki jakiś sposób pisania, że skakał prawie po stole i po papierze. Głowa jego z kolei to się pochylała w lewo, to zginała na prawo, to kładła na ramieniu, to przylegała do papieru... Coś komedyanckiego było w tym biednym skrybie, który zdawał się na jenerała nie wiele zwracać uwagi i nie krępował się wcale jego przytomnością.
Kalikst wytrwał milcząc przypuszczoną napaść. — Jenerał przekonawszy się, że z niego nie dobędzie nic tym sposobem, powrócił do biurka, przestał nań patrzeć, coś napisał i zadzwonił... Wszedł żołnierz, skinął, aby więźnia odprowadzono.
Kalikst powrócił do izdebki. Ta pierwsza próba oczywiście była tylko niejako zbadaniem usposobień i charakteru — początkiem.
Kalikst mógł się po niéj spodziewać ostrzejszego z sobą postępowania. Wejrzenie, które nań rzucił jenerał, gdy wychodził, uśmiechy i miny konwulsyjnego protokulisty wróżyły na przyszłość... coś strasznego.... Uzbroił się w męztwo młodzieniec....
Był w owych czasach, kto go pamięta — ten duch heroiczny, który zgasł w drugiéj wieku naszego połowie — pragnienie bohaterstwa, chluba z charakteru wielkiego, podnosząca człowieka.
Taki skromny bodaj męczennik przekonań, umiejący wytrwać stale, czuł się w duchu mężem godnym tych wzorów, na jakich był wykarmiony dziejami przeszłości, składającemi się przeważnie z rysów jasnych i postaci wzniosłych. Naówczas jeszcze w historyi panowali Brutusy, Scewole, Spartakusy, Katony. Dobrze to było czy źle, że ich za wzory stawiono, razem z tym młodzieńcem lacedemońskim, co sobie dał kąsać pierś a nie wydał się z boleścią? — nie wiem, lecz faktem jest, że myśmy w zapatrywaniu się na czyny ludzkie zmienili stanowisko.... Dzieje lubują się w słabościach ludzkich i obrazach upadku, co także jest wielce nauczającém — a ogół woli dobry byt — nad wszystko.
Że jeszcze w r. 1830 pojęcia charakteru, heroizmu i obowiązku były cale inne, nikt nie zaprzeczy, kto czasy te pamięta. Kaliksta ożywiał ten duch właśnie — niemal był dumnym, że cierpiał okrutnie, a myślał tylko, aby cierpienie znosić z godnością i nie okazać się niegodnym próby....
To uczucie podniecało go.
Najprzykrzejszém dlań było, że będzie musiał w oczy zadać kłam człowiekowi i nie przyznać — prawdy.
Jakkolwiek nikczemnym był denuncyant — zawsze prawda dlań była świętą.... Ale, zdradzając siebie, byłby Kalikst drugich z sobą pociągnął.
Następnego dnia, przebywszy noc w obawie i niepewności... tego, co nań czekało... aż do wieczora chodził po izdebce, przygotowując się do obrony... do wytrwania.... Liczył godziny niespokojnie, lecz zmierzchać zaczęło i noc zapadła — nikt nie przyszedł.... O zwykłéj godzinie stróż zabrał światło.... Kalikst położył się do snu — dla tego, że pociemku chodzić dłużéj nie mógł....
Godzina była spóźniona bardzo, gdy zabrzęczało w kurytarzu, drzwi się otworzyły i dwaj żołnierze kazali mu wstawać i iść za sobą.
Te nocne badania powtarzały się często i były także środkiem strwożenia więźniów. — Wkrótce znalazł się obwiniony w tym samym gabinecie, który mu już był znanym, przed tym samym panem jenerałem i tymże rzucającym się tak wściekle z miną urągającą protokulistą. Oprócz nich znajdował się jeszcze jeden wyższy wojskowy urzędnik, który się zachował zrazu neutralnie, jak świadek tylko.
Gdy Kalikst nieco ekscytowany i z gorączką, którą na rozpieczonych policzkach jego znać i widać było, stanął u drzwi, jenerał spojrzał nań parę razy, zapewne, aby wprawném okiem rozpoznać stan jego ducha. Inkwizytorom tego rodzaju doświadczenie daje możność dzielenia ludzi na pewne kategorye; wiedzą oni, jak się mają obchodzić z tymi, co bledną i co się czerwienią, z tymi, co całą energią szafują w pierwszém spotkaniu i wyczerpani słabną wkrótce, — jak przystępować do milczących, jak podchodzić gadatliwych, kiedy użyć łagodności, a gdzie grozy...
Spojrzenie na delikwenta nie było bez celu; patrzali nań pierwszy jenerał, co go już raz próbował, drugi, co mu przybył w pomoc, a na ostatek ów protokulista, z którego miny widać było, że się miał za bieglejszego od nich obu. Gryzł on pióro, rzucał głową, posuwał kałamarz, pięścią walił po papierze i drwiąco w oczy zaglądał Kalikstowi.
Jakiś czas panowało milczenie...
Dwaj starsi panowie wymieniali z sobą szept jakiś urywany i niedosłyszany, pierwszy zwrócił się ku obwinionemu.
— Namyśliłeś się waćpan? zapytał.
— Nie miałem potrzeby myśleć — panie jenerale — rzekł Kalikst — to, co mówiłem raz, muszę powtórzyć dzisiaj.
— Chcesz więc waćpan ściągnąć na siebie najgroźniejsze następstwa?
Wyrazy te były wymówione nadzwyczaj surowo i krzykliwie. Wtém drugi, milczący wojskowy odezwał się słodko, łagodnie i spokojnie, tonem ojcowskim niemal i jakby oliwą posmarowanym.
— Zastanów się pan dobrze... Nikt tu waćpanu źle nie życzy... ale są okoliczności, w których władza zmuszoną jest do surowości. Masz waćpan ojca, rodzinę — jesteś młody.. nie gub się, mów prawdę...
Wyrazy te płynęły jak z kazalnicy, pełne były namaszczenia.
Kalikst poczuł się wzruszony nieco niemi, ale wnet z tego zmiękczenia ochłonął.
Milczano...
Protokulista nogami pod stołem, nie czyniąc hałasu, formalne jakieś ćwiczenia gimnastyczne odbywał, podnosił je, krzyżował, rozszerzał... tańcował... Twarz jego jak marszczka jakaś wykrzywiała się najdziwaczniéj. Skrobał się za uchem, tarł krótko postrzyżoną czuprynę, pokazywał zęby, zdawał się kusić do śmiechu... Wyglądał wśród tego trybunału jak ów szatan tradycyonalny, co w kościele wiernych pragnie przywieść na pokuszenie, aby zaraz grzech zapisać na ich rejestrze.
— Mów pan, my tu nie mamy czasu ani czekać, ani ceremonii robić... Do kogo pan pisałeś tę karteczkę?
— Nie pisałem jéj — rzekł Kalikst spokojnie.
Jenerał wczorajszy zwrócił się do dzisiejszego.
— No — cóż pan chcesz dobrocią poradzić z takimi ichmościami, którym się zdaje, że ze wszystkiego wykłamać się mogą.
Drugi jenerał rzekł słodko...
— Życzę panu mówić prawdę, jest to w jego własnym interesie... Mógłeś się pan jako młody i niedoświadczony dać wciągnąć — możesz być niewinnym, obałamuconym... Wyznanie szczere naprawi wszystko...
— Nie mam co wyznawać — odezwał się Kalikst. Zwierzchność moja w Izbie skarbowéj poświadczyć może, iż pilno spełniałem obowiązki — na żadne spiski czasu ani ochoty do nich nie miałem...
Jenerałowie poszeptali coś z sobą. Wyglądało to, jakby łagodny hamował surowego, jakby go prosił za delinkwentem — jakby się sprzeczali... Przystępowali i odstępowali od siebie, szeptali.. a łagodny odezwał się do Kaliksta.
— Panie Rucki — jeszcze raz pana skłaniam do szczerych wyznań...
Kalikst zmilczał.
Po chwili surowy zadzwonił mocno i niecierpliwie, Kalikstowi serce zabiło, zbliżała się chwila ciężka do przebycia...
Weszło jakieś stworzenie w opiętym ciasno surducie, noszące na sobie piętno zatęchnienia w kancelaryi.. blade — wystygłe — obojętne.
Jenerał coś mu poszeptał...
Groźne milczenie panowało w gabinecie, tylko protokulista zabawiał się po swojemu. Wielka widać wprawa w to szamotanie się ciche sprawiała, że biedaczysko umiał dokazywać, zakryty będąc wysokiém biurem, tak iż hałasu najmniejszego nie czynił... W swoim rodzaju było to w istocie coś osobliwego...
W przedpokoju dał się słyszeć chód, otwarto drzwi i Kalikst ujrzał odartego chłopaka, któremu był powierzył kartkę.... Nie on jeden używał go do posyłek. Chłopiec był pijak, rozłajdaczony, ale okazywał zawsze pewien punkt honoru... Gotów był ukraść a nie zawiódłby, gdy dał słowo. Kradzież maleńka wydawała mu się, ot tak sobie farsą — ale gatunek honoru jakiegoś specyficznego, łobuzowskiego trzymał się tam na jakimś strzępku...
Widząc go wchodzącego, z miną wystraszoną, zawstydzoną, znękaną, nim się zaczęło badanie, Kalikst go zmierzył oczyma groźnemi i pełnemi gniewu....
Chłopak, zwano go Szymek Łysy, bo, choć młody, miał już włosy wypełzłe — chłopak, nie mogąc wytrzymać tego wejrzenia, oczy spuścił w ziemię. W obu rękach trzymał czapczynę podartą i miął ją z desperacyi, jakby chciał w kawałki rozerwać....
Jenerał patrzał na Kaliksta, który, cofnąwszy się, stał nieruchomy.
Protokulista już pisał.... Kto był Szymek Łysy, gdzie i jak się urodził i ile razy siedział w prochowni za różne sprawki....
— Powiedzże w oczy temu panu, że tę oto kartkę ci oddał... słyszysz?
Szymek głowę powoli zaczął dźwigać, gębę otworzył, poskrobał się i rzekł:
— Albo ja tam wiem...
Jenerał rzucił się z gniewem.
— Łajdaku jakiś! w kajdany cię na całe życie zakuć każę i pędzać przez rózgi... jak śmiesz...
Szymek słuchał, ale to był groch na ścianę, łajano go w życiu tyle razy, że groźby nań nie bardzo działy.
— Ten pan ci oddał kartkę?
— Proszę jaśnie pana — począł jakby skruszony Szymek — świadkiem policyant, co mi kartkę wyrwał, że byłem po wódce, — oczy mi zaszły blachmalem... Co ja mogę wiedzieć, czy ten, czy inny podobny. Proszę jaśnie jenerała, jak taki Szymek, co ma jedną kurtkę oberwaną, po któréj go poznać można o milę — jak taki Szymek co zrobi — to już pewno nie mylnie on, a surduty, proszę jaśnie pana, to ich sto takich na świecie. — Czy ja wiem? Rucki — Drucki.
Pięścią stuknąwszy w biuro, — jenerał się porwał — skoczył i ogromny policzek dał Szymkowi...
— Będziesz ty mi tu mądrował, łotrze jakiś.
Szymek pochwycił się za gębę, splunął krwią, nie okazując najmniejszego wzruszenia, zerknął na pana Kaliksta — i ze spuszczoną głową stał. Protokulista gębę sobie zatulił i śmiał się a nogami pod stołem zygzaki wypisywał coraz żywsze.
— Prowadzić go precz! jutro coś mi będzie śpiewał inaczéj! zaryczał jenerał — won!!
Porwano Szymka Łysego, który jeszcze odchodząc, spojrzał na Kaliksta z tym wyrazem, jakby go chciał przebłagać i uspokoić.
Po wyjściu świadka dwaj wojskowi się naradzali.
— Nie ma najmniejszéj wątpliwości, że to pan pisałeś — rzekł łagodny... podnosząc do góry kartkę i inny papier znaleziony u Kaliksta... Co do pańskich usposobień téż o tych jego książki i rękopisma dostatecznie objaśniają. Wszystkie piosnki, wiersze zakazane, wszystkie patryotyczne głupstwa i śmiecia zbierałeś pan jak najstaranniéj. Moralną pewność mamy zupełną, żeś waćpan zagorzały i obałamucony... lecz chcemy go ratować...
Jeszcze raz wzywam pana...
— Ale co to? przewał drugi — z tymi ichmościami dobrocią się nic nie robi... Z całą surowością należy postąpić...
Będziesz waćpan mówił?
— Nie mam nic do powiedzenia — odezwał się Kalikst.
— Zmiłuj się pan, wtrącił łagodny ręce załamując, jakby go wielka litość przejęła nad losem nieszczęśliwego młodzieńca — zmiłuj się pan nad sobą...
— Ale co to! ale co to! darmo... kto się sam gubi — niech ginie!
Wszystko to wymierzoném było na przerażenie obwinionego, ale ten pozostał niewzruszonym.
Protokulista smarował już coś głowę położywszy na stole...
Zadzwoniono... żołnierze weszli i wyprowadzili delinkwenta...
Jenerał coś im szepnął na ucho...
W końcu września ktoby był zajrzał do wesołéj niegdyś kamieniczki na Św. Krzyżkiéj ulicy, — domyśliłby się łatwo, że przez nią przeszła jakaś klęska.... Na pierwszém piętrze zamilkły dźwięki wesołe i rozgłośne fortepianu, okno jedno ciągle było zapuszczone firankami, — górka stała pustką, choć z niéj przybyły ojciec Kaliksta właśnie tylko co był zabrał rzeczy syna — i Dygas wywiesił tabliczkę, że mieszkanie było do wynajęcia. — Nikt się ani nie spytał, — właściciel ogłosił w Kuryerku napróżno.
Na dole Noińska chodziła smutna, bo z kucharką nie było o czém mówić, chyba o chorobie panny Julii.. Panna Julia ciągle chorą była. — Zresztą co się działo na piętrze, z trudnością się teraz mogła dowiedzieć... Kucharka na gawędy mało miała czasu — Brenner, nie mogąc ciągle siedzieć w domu, po kilka razy na dzień zabiegał. — Doktor rano i wieczór przychodził. — Ruch był ciągły, ale milczenie jakieś i smutek dziwny, przejmujący.
Na chwilę przybycie majora Ruckiego, owego starego napoleońskiego żołnierza, któremu o losie syna znać dano, nieco ożywiło i zaciekawiło mieszkańców z dołu... Lecz wąsaty, z podgolonemi bokobrodami i chustką wysoko zawiązaną, krzepki, ze skórą na twarzy jakby wyprawną w garbarni, staruszek na nikogo nie patrzał, do nikogo nie zagadał, ze służącym, także wojskowo wyglądającym zapakował manatki syna, — zabrał je do bryczki i pojechał. Ciocia Małuska próbowała z kondolencyą do niego wyjść i zaczepić — i ta nic nie wskórała — zbył ją mruczeniem i jakim takim półukłonem. Zmiarkowano z jego powierzchowności, że człowiek był twardy, nie do ukąszenia mruk, a zmartwienie widać czyniło go jeszcze zatwardzialszym i dzikszym. — Politowania ani wywoływał ani znosił. — Hartowny starzec nie zdawał się wcale złamany.
Spróbował naprzód wstawiać się za synem i użyć wpływu znanego sobie jenerała Kr..., który mu odpowiedział, iż się w tego rodzaju sprawy nie mięsza; prosił potém o audyencyą u w. księcia i poszedł do niego w wysłużonym mundurze, z krzyżem legii honorowéj i innemi ozdobami, jakie sobie zdobył, co ks. Konstantego w najgorszy humor wprawiło. Kazano mu naprzód czekać długo, potém książę wybiegł zły, z oczyma krwawemi; za pierwszém słowem uniósł się, począł grozić, na młodzież wyrzekać, zapowiedział, że nikomu nie daruje... oznajmił, że Kalikst był zatwardziały, że on go złamać musi i nauczyć rozumu i t. p., a nareszcie odprawił nie tylko nie dawszy żadnéj nadziei, ale ojcu nagroziwszy... że jego to duch odbił się zapewne w dziecku.
Major Rucki wysłuchał cierpliwie krzykliwéj i pryskającéj mowy, a właśnie, gdy książę, jak zwykle, widząc go niezmięszanym i niezlęknionym, miał zmięknąć i stać się grzecznym, — Rucki, nie mówiąc ani słowa więcéj, skłonił się po wojskowemu i ustąpił.
Z synem uwięzionym mimo wstawiania się osób wpływowych widzieć mu się nawet w przytomności jenerała — nie dozwolono. Stary, uczyniwszy ze swéj strony, co mógł, pozostał w mieście.
Policyi książę polecił mieć go na oku i niemal co dzień dowiadywał się, czy nie wyjeżdża. Niepokoiło go to siedzenie. Rucki jednak, choć go przestrzegano, został w mieście.
Sprawa pana Kaliksta pogorszoną była tém, że egzaltując się coraz mocniéj więzieniem, samotnością — cierpieniem, odpowiadał zuchwale prawie i drwiąco od czasu, jak Szymek Łysy, dostawszy nawet plagi, wydać go nie chciał.... Zaciął się łobuz, wstyd mu było — i gotów był iść już do taczek.
Z drugiéj strony kartka i papiery obwiniały Kaliksta, a że właśnie o tym czasie spisku szukano i miano jego poczucie, że ujęto Szwejcera a za innymi w ślad chodzono — Ruckiego nie myślano wcale wypuścić dopóty, dopókiby go więzienie długie i znękanie do zeznań nie skłoniło.... Co dzień téż prawie cele klasztoru się zapełniały... nowi aresztowani przybywali, ale to bynajmniéj nie zmniejszało ruchu, nie osłabiało działania, nie onieśmielało sprzysiężonych.
Policya była tak nadzwyczajnie czynną, jak nigdy, a tak bezsilną, jak zawsze; krzątała się, łapała niewinnych lub mniéj znaczących, czuła woń spisku a nie umiała nań trafić. Trafiwszy nawet na nić, widziała ją wnet zrywającą się w ręku. Duch, który miał słabnąć od grozy, rósł coraz silniéj... ująć go było niepodobieństwem. Był jak te duchy dantejskie, co chcą się wzajem pochwycić, rzucają na siebie ręce i chwytają powietrze tylko....
Najsmutniejszym był stan biednéj Julii i jéj ojca...
Zaraz po wzięciu Kaliksta objawiła się silna gorączka nerwowa, którą tylko młodość, oględna kuracya dr. Borzęckiego i starania ojca zwyciężyć potrafiły.... Brenner, klęcząc u łóżka córki, poprzysiągł jéj na krzyż, że zamiast służyć policyi — od któréj był płatny — znajdzie środki owszem skutecznego przestrzegania i doradzania patryotom.... Pośrednikiem do tego miał być O. Porfiry.
Brenner, który teraz podwójnie latać musiał i cierpieć za to, że albo fałszywe lub nic nieznaczące przynosił wiadomości, sam rzadko zaglądając do domu — wprowadził do niego stryjecznego brata, zwierzywszy mu się całkiem ze swego położenia....
Wesoły Bernardyn, który do towarzystwa poważnéj panny Julii wcale nie przystał, podobał się jéj jednak swą rubaszną prostotą i niekłamanym patryotyzmem staroświeckim.... Małuska go bardzo pokochała.
Choć z innego świata człowiek, pojęć innych wcale, miał oko trafne i w swoim języku umiał przecie to mówić, co pocieszało i uspokajało.
Przynosił im anegdotki wesołe o Belwederze, wojsku i figlach, jakie w. księciu płatano, a tak był pełen najlepszych nadziei, że swą wiarą umiał natchnąć i drugich. Nie rozumował on, nie zapuszczał się w głębokie polityczne kombinacye, ale wychodził ze swego bernardyńskiego założenia:
— Pan Bóg sprawiedliwy i Polskę musi przywrócić — kto w niego wierzy, musi i w nią wierzyć.... Albo to pierwszyzna, choćby stuletnia i dwóchsetletnia niewola narodu? Albo to dla tego o miłosierdziu Bożém rozpaczać!!
I śmiał się. Twarz miał zawsze wesołą i zawsze spotniałą, ile razy przyszedł, jadł i pił, co mu dano, wszystko mu było dobre, przynosił z sobą pociechę, zostawiał po sobie uspokojenie....
Panna Julia zwolna przychodzić zaczęła do siebie, ale to nie był już ten kwiatek świeży, którego nie tknął ostry powiew wiatru, — była to niewiasta na ciężką wystawiona próbę, dźwigająca się do życia. — Gorączkowo śledziła wszystkie ruchy zwiastujące jakąś zmianę, wszystkie symptomata objawiające się w młodzieży, wielce znaczącą trwogę Belwederu — i w nich pokładała zmiany nadzieję.
Coś jéj mówiło, że straszne przesilenie było blizko. — To, co czasem ojciec szepnął, potwierdzało domysły...
Z mocném postanowieniem dochowania wiary Kalikstowi i poświęcenia się dla niego, jak tylko wyzdrowiała, poczęła myśleć nad środkami, któremiby mu przedłużone więzienie mogła osłodzić. Zdawało się jéj i nie myliła się wcale, że kilka słów nakreślonych jéj ręką doda mu otuchy i wleje odwagę a wytrwanie. — Raz tę myśl powziąwszy, nagotowała maleńką karteczkę, na któréj starała się zmieścić jak mogła najwięcéj, szukała tylko środków przesłania jéj jakimkolwiek sposobem do karmelitów.
O. Porfiry zdał się jéj, choć nie właściwym, ale jedynym posłem, którego użyć mogła. Jednego ranka, gdy poczciwy Bernach przywlókł się tu ze swym śmiechem i wesołą twarzą — Julia pocałowała go w rękę i szepnęła, że ma do niego prośbę.
Małuska oddaliła się na chwilę z pokoju, aby kazać coś do jedzenia przyrządzić, Julia zarumieniona zbliżyła się do stryja.
— Ojcze mój — rzekła — chcesz mnie uzdrowić, nie prawdaż... Uczyń, o co będę prosiła. Mój narzeczony siedzi uwięziony u karmelitów — ja muszę mu słów kilka przesłać — ty mi to ułatwisz!
Złożyła ręce.
— W imię Ojca i Syna! a to trzeba zakochanéj dziewczyny, żeby Bernardynowi kazała nosić listy romansowe do kozy... Panno Julio — a téż to — monstrualnéj rzeczy wymagasz odemnie!
A to — doskonałe!
— Niech to sobie będzie, jakie chce — mój ojcze — a dla mnie to uczynisz....
Ojciec Porfiry śmiać się zaczął, aż mu się brzuch trząsł.
— Oszalała dziewczyna....
— Ale to narzeczony....
— Chociażby... a potém.... myślisz asindzka kartkę do Karmelitów przeszwarcować to tak — jak kawałek chleba z masłem połknąć... Wiesz, czém to pachnie....
— Ale, mój ojcze... wy to potraficie....
— Jakim sposobem?...
— Znajdziecie środki, gdy zechcecie.
O. Porfiry śmiał się znowu....
Panna Julia karteczkę zwiniętą, tak że nie była większą jak ziarno fasoli, cisnęła mu w rękę.... Ojciec się bronił... mruczał... stękał... ale nareszcie wziął....
— I odpowiedź! odpowiedź! ojcze!
— Aha! na czém! czém, jak, myślisz, że mają papier i atrament... że im wolno....
Julia słuchać nie chciała.
— Znajdzie sposób... jam pewna....
Nadeszła Małuska, podano śniadanie, O. Porfiry siadł jeść a mógł koncerta grać na półmiskach — jadł, nie smakując, z potrzeby i nałogu, co napadł, ogromnie — o każdéj porze dnia... bez wyboru.... Ale był to człowiek i żołądek poczciwy, prawdziwie bernardyński. Gdy przyszedł post, suszył i suszył tak bezprzykładnie, że niemal chlebem i wodą żył sześć tygodni, a od wielkiego czwartku do rezurekcyi nic w usta nie brał....
Za to przy Święconém w niedzielę cudów dokazywał.... Sam się z siebie śmiał, pasa popuszczał i karmił, jak mówił, grzeszne ciało. — Przy śniadaniu pani Małuskiéj był téż w humorze najlepszym i nie dał poznać po sobie, żeby mu poselstwo panny Julii ciężyło.
Pobaraszkowawszy potém chwilę — wyszedł.
Nie było go dni kilka....
Nigdy panna Julia z taką go niecierpliwością nie oczekiwała....
Tą razą dłużéj go nie było jak zwykle....
U Karmelitów pan Kalikst pozostawał jakby zapomnianym. Nie wzywano go już do badania.. Raz czy dwa do celi jego zaszedł ów pan jenerał, co go po raz pierwszy egzaminował, zapytując, czy nie ma mu co do powiedzenia...
Kalikst oświadczył, iż nie wie, coby mógł wyznać, bo się nie poczuwa do niczego.
— Chcesz waćpan zgnić w kozie albo się przespacerować na Sybir, gdy się nam cierpliwości przebierze, co mu wolno..
Z tém wychodził...
Przeciągało się to niezmiernie długo.. Osamotnienie było zupełne. Parę razy w kurytarzach Kalikst się spotkał z prowadzonymi więźniami, wymieniali wejrzenia... mówić nie było wolno... Były to osoby zupełnie mu nie znane, po większéj części młodzież jak on.. Szło mu najwięcéj o los brata a o los samego sprzysiężenia najgłówniéj. Jenerał zapowiedział był, że wszystko zostało odkryte, że spólników pochwytano — okazywało się to jednak fałszem, bo — w takim razie nie z Szymkiem Łysymby go stawiono na oczy...
To go nieco uspokajało...
Próbował się coś od stróża dowiedzieć i ująć go sobie trochą pieniędzy, jakie miał przechowane..
Milczący żołnierz wprawdzie brał, co mu dano, ale mówić się wzdragał. Nie był on złym, nie chciał dokuczyć więźniowi ale widocznie się lękał... Raz, gdy Kalikst siedział w myślach pogrążony i smutny... o niezwykłéj godzinie otworzył stróż drzwi... poszedł do dzbanka... zajrzał czegoś na stolik, pod stół, zakręcił się i wyszedł — spojrzawszy znacząco na Kaliksta. Po wyjściu jego oglądając się i odgadując, co go mogło sprowadzić, Kalikst ujrzał przed sobą maluśki zwitek papieru...
W więzieniu tak się zna najmniejszą pruszynkę w niém się znajdującą — iż papierek od razu zwrócił oczy Kaliksta... Chwycił go, można sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością.
Ręce mu drzały — przeczuł od razu, co to być mogło, wiedział, że to Julia pisała, że ona jedna mogła cudem znaleźć drogę do niego...
W téj chwili był tak szczęśliwym, iż zapomniał, gdzie się znajdował i co mu groziło...
Jak oszalały rozwinął papier, a że było dosyć ciemno, musiał się wdrapać na stolik, aby módz drobne pismo przeczytać... Łzy mu płynęły z radości... List Julii był pełen nadziei, dodający ducha, zapewniający go, że mu będzie wierną do śmierci... Z wyrazów jego domyślał się, że, choć policya gorliwie latała za spiskującą młodzieżą — nie trafiła na żaden trop jeszcze... W końcu karteczki żądano odpowiedzi tąż samą drogą.
W gorączce, drząc zeskoczył ze stolika Kalikst... Jak tu było napisać odpowiedź? czém? na czém? — jak?.. Gdy go brano, zrewidowano mu wszystkie kieszenie, wzięto papiery do najmniejszego świstka...
Przyszło mu na myśl, że biały, krochmalony kołnierz od koszuli dałby się użyć może... Oddarł go więc natychmiast... Krew najnaturalniéj służyć musiała zamiast atramentu... Z siennika słoma piórem być mogła. — Natychmiast Kalikst wziął się do tego listu... Drewienko z podłogi ostre dobyło kroplę krwi, a choć słomiane pióro źle i nieposłusznie pisało... zmusił je wreszcie do kreślenia liter, które się na kołnierzyku jako tako rysowały... List musiał być na wszelki wypadek tak ułożonym, aby, chociażby go przejęto, nic nie powiedział... W niewielu słowach tęsknota, miłość, wdzięczność wyraziły się, nie wysilając na słowa — a przecież list był piękny, poetyczny... i rzewny...
Gdy pismo zaschło — Kalikst zwinął je w trąbkę, związał niteczką, dobył ostatnią pięciozłotówkę, jaką miał, i czekał na stróża... który wkrótce powinien był nadejść ze świecą...
Zwitek leżał na stole razem z nagrodą, na jaką się więzień mógł zdobyć...
Chwila oczekiwania wydała mu się niesłychanie długą — ale nareszcie klucz zakręcił się w zamku, — stróż wszedł, nie patrząc na więźnia. Oko jego padło na biały zwitek i ręka chwyciła go z pięciozłotówką tak zręcznie, iż Kalikst się nie postrzegł, jak zniknął.
Nie przemówili do siebie ani słóweczka.
Kartkę Julii sto razy przeczytawszy, na pamięć się jéj wyuczywszy Kalikst, dnia tego raz pierwszy usnął snami najrozkoszniejszemi kołysany. Nie mogąc ukryć swojego skarbu inaczéj, rozpruł surdut i zwinąwszy papierek, wsunął go między dwa sukna.
Julia czekała na odpowiedź z rosnącą niecierpliwością. Przez cały tydzień nie przyszedł O. Porfiry. — Zdawało się jéj, że może nie pokaże się już więcéj, gdy w niedzielę po obiedzie ujrzała go ocierającego pot z czoła w bramie i wolnym krokiem zbliżającego się po wschodach, — wybiegła powitać.
Dobrym znakiem było, że Bernardyn śmiać się zaczął...
— Niech będzie pochwalony — zawołał. Jeżeli asińdźka myślisz, iż ja to powitanie wezmę na własny rachunek, to się mylisz... Ale — nie mam nic! nie mam nic!
Julia załamała ręce, twarz jej pobladła, a Bernardyn zlitowawszy się co prędzéj z rękawa dobył zwitek, który chwyciwszy znikła. Małuska czekała na gościa w progu.
— A godzi się to tak o nas zapominać! — wołała...
— Bóg widzi — nie śmiałem tu oczów pokazać. Już mię asińdźka nie egzaminuj dla czego... A co słychać?
Ciocia naturalnie skarżyła się na siostrzenicę, stękała. — Bernardyn pocieszał po swojemu. — Nie prędko pokazała się rozpromieniona panna Julia. Trochę domyślniejszą będąc Małuska, byłaby odgadła, że coś musiało ukochaną jéj siostrzenicę niepomiernie uradować, — ale w prostocie ducha wzięła wesołość tę za skutek przybycia stryjaszka, — któremu wszyscy byli radzi....
Jakoś tego dnia nadszedł i Brenner... Ten jednak miał twarz tak wykrzywioną i chmurną, był tak zamyślony ponuro, że i drudzy, patrząc nań, posmutnieli. — Nie mówił jednak nic. Siadł, posłuchał rozmowy obojętnéj, nie odezwał się ani słowa, spojrzał na zegarek, córkę uściskał i wyszedł znowu, tłumacząc się, że ma pilne interesa.
Na dole już, nie wiadomo z jakiego źródła, Noińska pierwsza, która dotąd miała Brennera za lichwiarza, za spekulanta, coś się dowiedziała — jakoby z tajną policyą miał stósunki.... Zalterowało ją to niepospolicie... Rozumując i trutykując, doszła z tych do wniosku, że nie kto inny musiał Kaliksta wskazać, tylko ten zdrajca. Dla zakrycia swéj sprawy naprzód go niby sam zaprosił do córki, a że sobie go za zięcia nie życzył — tym sposobem się pozbył.
Zbudowawszy taką historyą pani majstrowa, najświęciéj w nią uwierzyła. — Obmierzło jéj to tak wszystkich mieszkańców pierwszego piętra, iż nawet na kucharkę, z którą żyła dawniéj w poufałości i przyjaźni, patrzeć zaczęła wielce podejrzliwém okiem. Ostygły stósunki znacznie. Majstrowa nie zrywała ich, aby się nie narażać, ale nie miała już najmniejszéj ufności w dawnéj swéj powiernicy.
Że język jéj utrzymać nadzwyczaj było trudno, — wiadomości o Brennerze naprzód udzieliła na ucho Aramowiczowi. Znała jego tchórzostwo i wiedziała, że jéj nie zdradzi...
Stolarz zadrzał... nie powiedział zrazu nic, ale w końcu szepnął.
— Ja się tego zawsze domyślałem — ale niech pani majstrowa tego nie mówi nikomu... nawet mojéj żonie, bo i to — papla... a, chowaj Boże czego, wszystkich nas pobiorą.
Noińska zaklęła się, że za nic, nikomu w świecie tego sekretu nie wyda... Jednakże faktem jest, że tegoż wieczora poszła do Matusowéj i szeptała jéj coś długo na ucho, a przekupka, aż się wstrząsłszy i ręce załamawszy, powiedziała jéj tylko — Jak Bóg żywy — będzie wisiał!
Ponieważ Dygasa posądzano od dawna, że i on mógł być w pewnych stósunkach z osobami podejrzanemi, bo do niego chodziły czasem stojące kołnierze — jemu więc nie powiedziano nic...
Matusowa tegoż wieczora zapowiedziała Józkowi, że jeśli go raz jeszcze zobaczy z Agatką, to go w niwecz zmarnuje... bo już i nieszczęśliwą Agatkę, Bogu ducha winną, miano w podejrzeniu.
Téj surowości powodem także było przekonanie, że na górze wszyscy, jak mówiła Matusowa, „na jeden grosz targowali.“
Stało się jakoś, że nagle od tego pierwszego piętra, jak od zapowietrzonych, odsunęli się wszyscy. Tylko przebiegły Aramowicz, który przedtém nigdy czapki przed Brennerem nie zdejmował, teraz zachodził mu drogę i kłaniał się bardzo grzecznie.
Najnieznośniejszym ostracyzm ten stał się kucharce, która i tak wiele teraz miała frasunku na głowie. Bywało z Noińską mogła się przynajmniéj wygadać i uskarzyć — teraz szewcowa, ledwie ją pozdrowiwszy, cofała się natychmiast.
Było to w końcu nie do zniesienia, i kucharka postanowiła się rozmówić. Jednego poobiedzia nie zastawszy szewcowéj w bramie, gdzie Frycek jéj tylko dokazywał, dopytawszy się, że jest w domu, dotarła aż do alkierza...
Noińska była samą — przyjęła ją zimno...
— Moja pani majstrowo — odezwała się pokrzywdzona — ja, tak mi Panie Boże dopomóż i grzesznéj duszy mojéj — niech tu padnę na miejscu, jeśli w sobie przeciw pani czuję jaką winę... a oto widzę, że pani majstrowa na mnie gniewna.
— Chowaj Boże, a czegożbym miała być...
— Ale co mi pani mówi, toć to nie po dawnemu... bywało — co to gadać... odezwała się kucharka — co to gadać — nie taka ja jestem głupia.. Powiedz mi jejmość całą prawdę...
— Kiedy nie ma nic...
Sprzeczały się tak długo, nareszcie się kucharka, świadcząc Bogiem i Trójcą Przenajświętszą, rozpłakała. Noińska znowu miała takie serce, że na łzy patrzeć nie mogła. Zaklęła ją na „Rany Pańskie“ i powiedziała, co wiedziała...
Zmięszało to niepospolicie biedną kobietę — stała długo jak osłupiała...
— Co ja wiem! — rzekła w końcu — a może to być! Mruk... nikt nie wie, co on robi! Może to być... A no co ja, proszę pani majstrowéj — mam być temu winna?
Uściskały się tedy. — Kucharka westchnąwszy zapowiedziała, że chyba się od Godów odprawi... bo się nie godziło służyć w takim domu. — Przeciwko informacyi Noińskiéj to jedno miała stara sługa, że Bernardyn bywał w domu i że księdza posądzić nie podobna było, aby tą samą chodził drogą.
W istocie argument silnym był, bo w duchowieństwie, zwłaszcza zakonném i niższém, przykładu nie pamiętano sprzeniewierzenia się patryotyzmowi... Pomawiano o to prałatów, nigdy nie poszlakowano żadnego Bernardyna. Lecz Noińska przypuszczała, że on mógł wcale nie wiedzieć o niczém...
Po tém zwierzeniu się kucharka pilniejsze zwróciła oko na swojego pana, jego zajęcia, pokój, papiery, chody wszelkie, nocne wycieczki, na osoby, które, choć rzadko, zjawiały się do niego z jakiemiś interesami — i znalazła w tém potwierdzające znaki nader wielkiéj wagi.
W głowie się jéj wszakże pomieścić nie mogło, aby panna Julia, którą kochała, albo Małuska, dobra kobiecina — mogły uczestniczyć w paskudném rzemiośle — lub nie widzieć i nie wiedzieć, co się działo. — Struło to życie staréj słudze i po rozmyśle trwała w mocném postanowieniu zmienienia służby na Gody... Nie mogła jéj tego odradzać majstrowa, choć dobréj przyjaciółki żal jéj było...
W domu posmutniało znacznie... wszyscy się niemal jedni drugich obawiać i podejrzliwie na siebie patrzeć zaczęli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.