Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XLIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLIX
O TEM, CO SIĘ PRZYDARZYŁO SANCZO PANSY, GDY SPRAWIAŁ RONT NA WYSPIE

Zostawiliśmy naszego wielkiego rządcę, Sanczę, urażonego i pełnego kolery na franta kmiecia-żartownisia, który nauczony od marszałka dworu, według rozkazu księcia, drwił sobie z Sanczy. Aliści on chocia prostak, dobrych manjer i edukacji pozbawiony, wszystkim umiał odpór dawać i nie mieszał się zatrudnieniami.
Obracając się tedy do przytomnych i do doktora Rezia, który, ukończywszy czytanie sekretnego listu księcia, powrócił do sali, rzekł: — Teraz, zaprawdę, rozumiem przez eksperjencję, że sędziowie i gubernatorzy są lub muszą być z bronzu, aby nie czuć uprzykrzonych nalegań tych, co o każdej godzinie i porze chcą być wysłuchani i zaspokojeni, zważając tylko na swoją sprawę, cokolwiekby się stać miało. Jeśli biedny sędzia ich nie wysłucha i nie załatwi sprawy odrazu, gdyż albo to nie leży w jego mocy, albo nie jest to odpowiednia do posłuchań pora, przeklinają go, szemrają nań, dogryzają, aż do kości i złorzeczą całemu jego pokoleniu. Natrętniku głupi, pieniaczu naprzykrzony, nie pospieszaj się tak nagle, czekaj na czas i porę stosowną, aby sprawę swoją wyłożyć, nie przychodź w godzinie posiłku lub odpoczynku, gdyż sędziowie są ludźmi z krwi i kości i muszą oddawać należytą daninę przyrodzeniu, której ono od nich wymaga, krom mnie, który swej naturze nic nie dawam z łaski doktora Pedro Rezio Wynochastąd, który chce mnie głodem zamorzyć, przysięgając, że ta śmierć jest życiem. Niech Bóg takiego życia udzieli mu i całej jego czeredzie, mam tu na myśli złych medyków, gdyż dobrzy zasługują na palmę i laur.
Wszyscy, co znali Sanczę, byli zadziwieni; słysząc go tak udatnie przemawiającego, nie wiedzieli czemu to przypisać, jeżeli nie temu, że czasem wielkie urzędy i godności jednym umysły oświecają, drugim zaś przytępiają. Wreszcie doktór Pedro Rezio Aguero Wynochastąd obiecał zezwolić mu wieczorem na kolację, choćby i miał postąpić przeciw wszystkim aphorizmom Hippokrata.
Ta obietnica ukontentowała Sanczę, który z wielką niecierpliwością jął oczekiwać zbliżenia się wieczora i godziny wieczerzy. Zdało mu się, że czas nie rusza się krokiem z miejsca; mimo to nadeszła upragniona chwila. Dano mu na kolację potrawkę z krowiego mięsa w sosie, przyprawionym cebulą i nogi wołowe. Rzucił się na jadło i jął pożerać wszystko z większym smakiem, niźliby to były jarząbki z Medjolanu, bażanty z Rzymu, woły z Sorrento,[1] przepiórki z Maron lub gęsi z Lavajes.
Jedząc, obrócił się do doktora i rzekł: — Odtąd, panie doktorze, nie czyńcie wysiłków, aby dawać mi do jedzenia rzeczy subtylne i potrawy wymyślne, gdyż sprawiłoby to zaburzenie w moim żywocie, przywykłym do mięsa koziego, do słoniny solonej, do rzepy i czosnku. Gdyby trafunkiem dano mu przysmaki wielkopańskie, przyjąłby je z niechęcią, a nawet z nudnością. Jeśli marszałek dworu chce dobro mi wyświadczyć, niech mi sporządzi olla podrida, która im więcej jest zgniła, tym piękniejszy odór wydaje. Może tam wrzucić i wmieszać wszystko, co mu do głowy przyjdzie, byle tylko jadalne było. Będę mu wdzięczny od serca i któregoś dnia go wynagrodzę. A niechaj mi tu nikt nie przygania, ani się wydwarza ze mnie, gdyż albo jesteśmy, albo nas niema. Niechże wszyscy żyją i jedzą spokojnie, bo Bóg dla wszystkich dzień daje. Będę zarządzał tą wyspą, nie wkraczając w cudze obręby, ani praw nie naruszając. Niechaj każdy ma oczy otwarte i pilnuje, co do niego należy, gdyż wiem, że djabeł siedzi w Cantillana. Jeśli dadzą mi sposobność, cuda tu obaczą! Tak, zaprawdę, róbcie miód, a muchy wam go zjedzą.
— Nie lza wątpić, panie gubernatorze — rzecze marszałek dworu — że Wasza Miłość ma wielką rację we wszystkiem, co mówi, ja zaś, w imieniu wszystkich mieszkańców tej wyspy, którzy słuchać się będą ściśle rozkazów, przyrzekam WPanu powszechną przychylność i miłość, bowiem łagodny sposób rządzenia, któryście już w początkach okazali, nie może dać poddanym przyczyny do myśli jemu przeciwnych.
— Tak się spodziewam — odparł Sanczo — byli by głupcami, gdyby inaczej myśleli lub postępowali. Mówię tedy raz jeszcze, aby mieć należyte staranie o mnie i o mego osła; o tę rzecz najbardziej chodzi. Gdy przyjdzie pora, udamy się na objazd wyspy, gdyż jest moim zamysłem oczyścić ją z wszelkich nieczystości, oraz włóczęgów, próżniaków i swywolników. Chcę bowiem, abyście wiedzieli, że próżniacy i rozpustnicy są w każdej rzeczypospolitej tem, czem szerszenie w ulach. Wyjadają one miód, który pracowite pszczółki wyrabiają. Myślę wspierać rolników, zachować szlachcie jej przywileje, nagradzać cnotliwych, przedewszystkiem zasię szanować religję i godności duchowne. Jakże się wam to wydaje moi przyjaciele? Czyli dobrze mówię, czyli też napróżno sobie głowę psuję?
— Wasza Miłość, panie wielkorządco — odparł marszałek dworu — mówi tak dobrze, że aż zadziwiony zostaję, iż człek, bez żadnej nauki będący, jak Wasza Miłość (bo jak mi się zdaje, w żadnej umiejętności nie ćwiczyliście się) może wypowiadać takie rzeczy, pełne maksym i sentencji, dalekie od tego wszystkiego, czego się można było spodziewać po umyśle Waszej Miłości, wedle sądu tych, co Was tutaj przysłali, oraz sądu naszego. Każdego dnia widzi się nowe rzeczy na świecie. Żarty stają się prawdą, zasię żartownisie są wydrwieni.
Tymczasem noc nastąpiła i gubernator zjadł wieczerzę, za pozwoleniem doktora Rezio. Po wieczerzy udali się na krążenie po wyspie. Sanczo wyszedł w towarzystwie sekretarza, marszałka, dozorcy domu i dziejopisa, który miał zlecenia czyny gubernatora opisywać, a takoż woźnych i kleryków. Stanowili oni orszak dość okazały. Sanczo szedł w pośrodku, niosąc w ręku laskę zwierzchności, bowiem niczego innego nie potrzebował.
Ledwie przeszli przez kilka ulic, gdy usłyszeli coś jakby szczęk szpad skrzyżowanych, podbiegli zaraz w tę stronę i ujrzeli dwóch ludzi, bijących się, którzy obaczywszy, że to zwierzchność nadchodzi, zaprzestali spotyczki. Jeden z nich zawołał: Pomocy, w imię Boga i króla! Jakże to można znosić, żeby tu jawnie kradziono i napastowano pośrodku ulicy miasta. — Uspokój się, mój poczciwcze — rzekł Sanczo — i powiedz mi, jaka była przyczyna tej zwady, bo ja tu jestem gubernatorem. Drugi z walczących rzekł tedy: — Opowiem Wam, WPanie gubernatorze całą rzecz w dwóch słowach. Wasza Miłość musi wiedzieć, że ten szlachcic wygrał w szulerni, co się znajduje w tym domu naprzeciw, tysiąc realów, Bóg jeden wie, jakim sposobem. Ja byłem temu przytomny i świadczyłem za nim, po niejednej partji wątpliwej, chocia i przeciwko memu sumieniu. Wstał od stołu z temi pieniędzmi wygranemi i gdym się spodziewał już, że parę skudów nagrody otrzymam, jakoże jest w zwyczaju dawać takie podarunki ludziom zacnym jak ja, którzy przy grze są przytomni, aby błędy rozeznawać, dopomagać szachrajstwom i do kłótni nie dopuszczać, schował pieniądze do kieszeni i wyszedł z domu. Pobiegłem za nim rozgniewany i w słowach umiarkowanych a grzecznych prosiłem go, aby mi dał przynajmniej siedem reali, bowiem wie przecież, żem jest człekiem zacnym, choć żadnej umiejętności nie posiadającym, a takoż i majętności, gdyż moi rodzice ani mnie niczego nie nauczyli, ani też nic nie pozostawili po sobie. Jednakoż ten gbur, który jest niemniejszym łotrem, jak Caco i niemniejszym szachrajem, jak Andradilla,[2] dał mi tylko cztery. Zważcie sami, WPanie gubernatorze, jak mało ma on wstydu i sumienia! Klnę się na mą duszę, że gdyby Wasza Miłość nie nadszedł, z gardłabym mu jego zysk wydarł.
— Cóż na to odpowiesz? — rzecze Sanczo do drugiego. Tamten odparł, że jego przeciwnik samą prawdę powiedział i że mu dał tylko cztery reale, z tej przyczyny, że mu często takich nagród udziela. Do tego ci, co oczekują napiwku, winni być skromni i przyjmować z wesołą miną to, co się im daje, i nie targować się z tymi, co wygrali, chyba, że wiedzą, iż to z szachrajami sprawa i że oszukańczą grą się zbogacili. Na to, że jest człekiem poczciwym a nie oszustem, nie trza innych dowodów, jak ten, że mu nic dać nie chciał. Szachraje tymczasem płacą zawsze daninę tym, co ich sztuki szalbierskie znają.
— To prawda — rzekł dozorca domu. — Cóż tedy, WPanie gubernatorze, każecie zrobić z tymi ludźmi?
— Co z nimi uczynić? — odparł Sanczo. — Wy, coście uczciwie, czy też nieuczciwie wygrali, dacie, nie mieszkając, sto realów temu, co was napastował a także odliczycie jeszcze trzydzieści na rzecz biednych więźniów. Wy zasię, co nie posiadacie ani umiejętności, majętności i co się nocą po tej wyspie włóczycie, weźcie te sto realów i zaraz jutro rankiem wynoście się stąd, nie ważąc się tu wracać prędzej, jak po latach dziesięciu, pod zagrożeniem, że jeśli zakaz przekroczycie, tych dziesięciu lat dokończycie na tamtym świecie. Powieszę was na pięknej szubienicy, albo też uczyni to kat z mego polecenia. Niechaj mi się tu nikt nie sprzeciwia, gdyż sam na nim rękę swą położę. Jeden zaraz pieniądze wyliczył, drugi zaś je schował. Ten z wyspy się wyniósł, tamten do swego domu się udał. Gubernator zasię rzekł na ostatku: — Albo moja władza mało znaczy, albo też zniszczę te domy szulerskie, gdyż zdawa mi się, że są one szkodliwe wielce.
— Tego przynajmniej szulerskiego domu — odparł pisarz sądowy — nie będziecie mogli zniszczyć, Wasza Miłość, gdyż należy on do pewnej znakomitej osoby, która w ciągu roku więcej znacznie traci, niż w karty wygrywa. Będziecie natomiast mogli lepiej swoją władzę okazać w podłych gospodach i spelonkach, które najwięcej szkody przyczyniają i tysiące nieprawości w sobie kryją. W domach wielkich i znacznych panów sławni szulerzy nie są dość śmiali rzemiosło swoje hultajskie uprawiać. Skoro już nałóg gry stał się powszechny, lepiej będzie, jeśli grę sprawiać się będzie w domach zacnych, niźli w szulemi jakiegoś szczwanego filuta, gdzie po północy różnych nieszczęśników za żywa obłupiają ze skóry.[3]
Wtem nadszedł pachołek, prowadzący za ramię otroka: — WPanie gubernatorze — rzecze — ten młodzieniec szedł naprzeciw nam, skoro jednak zoczył, że to straż sądowa, obrócił się plecami i jął pomykać jak jeleń; snąć, że musi to być jakiś złoczyńca.
Pobiegłem za nim co tchu, gdyby jednak nie potknął się i na ziemię nie upadł, nigdybym go nie zdybał. — Za cóż uciekałeś? — zapytał Sanczo. — Dlatego, WPanie — odparł otrok — aby uniknąć odpowiedzi na siła zapytań, stawianych przez ludzi z sądowych urzędów. — Jakiego rzemiosła jesteś? — Tkacz, Mości dobrodzieju! — A cóż tkasz? — Ostrza żelazne na kopje, za pozwoleniem Waszej Miłości. — Z drwinkami na harc wyjeżdżasz? — odparł Sanczo — chcecz się ze mnie wydwarzać? Dobrze zatem! A gdzieżeś teraz szedł? — Aby odetchnąć świeżem powietrzem na tej wyspie. — A gdzie niem oddychać można? — Tam, gdzie wieje. — Jest to dobrze powiedziane, jesteś mądralą młodzieńcze — odparł Sanczo. — Wystaw sobie jednak, panie trefnisiu, że ja jestem powietrzem, które ci dmie w tyłek i pędzi cię prosto do więzienia. Hej, poimać go i związać; każę mu tej nocy spać bez powietrza. — Na Boga żywego! — zawołał otrok — nie dokażesz tego Wasza Miłość, abym spał w więzieniu, jak i tego nie sprawisz, abym został królem.
— A czemuż to nie mógłbym ci kazać spać w ciupie? — zapytał Sanczo. — Zaliż nie mam władzy poimać cię i puścić swobodnie, ile tylko razy mi sie podoba?
— Choćbyś WPan miał władzę największą — rzecze otrok — nie wystarczy jej na to, abym spał w więzieniu.
— Jakże to? — odparł Sanczo — zaprowadźcie go zaraz tam, gdzie na własne oczy doświadczy, że się mylił. A jeśliby strażnik więzienny zechciał się przez przekupstwo wspaniałomyślny dla ciebie okazać, skażę go na zapłatę dwóch tysięcy dukatów, jeśli ci tylko pozwoli krokiem z więzienia się ruszyć. Na szczery śmiech mi się zbiera — rzecze otrok — nie ma bowiem na świecie człowieka, coby mi mógł kazać spać w więzieniu. — Rzeknij mi djable wcielony — zawołał Sanczo — zali masz jakiegoś anioła przychylnego, co cię z więzienia wyprowadzi i zdejmie z ciebie te dyby, w które cię myślę zakować? — Mówmy roztropnie, panie gubernatorze — odparł przedrwiwacz wielce wdzięcznie — i przystąpmy do objaśnienia. Załóżmy, że Wasza Miłość każe mnie do turmy wsadzić, w dyby i łańcuchy zakuć, do ciemnego lochu wtrącić i naznaczy wielką karę dla strażnika, jeśliby ten chciał mnie na swobodę puścić i że wszystkie te rozkazy będą dopełnione najściślej; z tem wszystkiem, jeżeli nie będę chciał spać i jeżeli przez całą noc oka nie zmrużę, alboż może mnie do spania zniewolić cała potęga WPana? — Nie, zapewne — rzecze pisarz — ten człek ma rację — A więc — rzecze Sanczo — chcesz bez snu noc strawić, abyś swemu przewidzeniu zadosyć uczynił, nie żebyś się sprzeciwiał mojemu rozkazowi? Zapewne — odparł młodzian — nawet mi to i przez myśl nie przeszło. — A zatem idź z Bogiem — rzecze Sanczo — wyśpij się w swoim domu i niech Bóg ci użyczy dobrego snu, którego ja ci odbierać nie chcę. Odtąd na przyszłość radzę ci nie igrać ze sprawiedliwością, gdyż możesz się natknąć na takiego, co ci żarciki na skórze należycie wypisze. Młody człowiek odszedł, rządca zaś swoje obchodzenie dalej prowadził. W tym dwóch pachołków przywiodło jakiegoś schwytanego człeka. Jeden z nich rzekł: — Panie gubernatorze, ten, co wydaje się być mężem, nie jest mężem, jeno dziewicą, wcale nie szpetną, w strój mężczyński przebraną. Przybliżyli jej do twarzy dwie czy trzy latarnie, przy świetle których uznali, że była to panienka, w wieku lat szesnastu. Włosy miała zebrane pod pątlik zielony, jedwabny, złotem przetykany. Piękna była nad podziw. Zważali ją od stóp do głowy. Miała na nogach pończochy jedwabne, wiśniowego koloru, z podwiązkami z kitajki białej, przetkanej perłami i złotem. Ciżemki z zielonego sukna, złotem przetykanego, zwierzchnia suknia czy też opończa była z takiejż materji. Pod spodem miała kaftanik z przedniej materji białej, trzewiczki białe męskie, miast szpady u pasa wisiał tylko sztylet bogaty, a na palcach widniało kilka pierścieni kosztownych. Dziewica to zdała się wszystkim przedziwnej urody, acz nikt z przytomnych poznać jej nie mógł. Mieszkańcy tameczni, rzekli, iż nie uznają jej, ci zaś którzy wiadomi byli żartu, wyrządzonego Sanczy, niemniej zadziwieni zostali, gdyż tej przygody a spotkania wcale nie ułożyli. Ostawali zatem w wątpliwości, czekając, jaki obrót ta sprawa przyjmie. Sanczo zachwycony urodą tej panienki, zapytał się jej kimby była, dokąd zdąża i dlaczego jest tak dziwnie przebrana. Dzieweczka oczy na dół opuściwszy, odpowiedziała z wstydliwością panieńską: — Nie mogę powiedzieć WPanie, w przytomności wielu ludzi tego, co tajne winno pozostać. Chcę jeno, aby wiedziano, że nie jestem złoczyńcą, ani łotrzykiem, jeno dziewicą nieszczęśliwą, którą siła zazdrości przywiodła do tego postępku, przeciwnemu przyzwoitości. Marszałek, usłyszawszy to, rzekł do Sanczy.
— Każcie, panie gubernatorze, ustąpić tym ludziom, aby panienka ta mogła bez kłopotliwości opowiedzieć nam wszystko, co zechce. Rządca wydał rozkaz i wraz wszyscy się oddalili, krom sekretarza.
Gdy już sami pozostali, panienka mówić poczęła w te słowa: — Jestem córką Pedra Perez Mazorra, dzierżawcy wełny, który często bywa w domu mojego ojca.
— To się sprzeciwia jedno drugiemu — rzekł marszałek — znam dobrze pana Pedro Perez i wiem, że on nie ma żadnego dziecięcia, ani syna, ani córki. Do tego powiadacie, że to wasz rodzic, a później przydajecie, że często bywa w domu waszego ojca. — I ja to już zważyłem — rzecze Sanczo.
— Jestem tak pomieszana i zatrwożona, WPanowie — odparła panienka — że sama nie wiem, co mówię. Prawdą jednakoż jest rzetelną, że jestem córką Don Diego de Liana, którego wszyscy znać musicie. — To już do prawdy więcej podobne — rzekł marszałek. Znam Don Diego de Liana, wiem, że jest to szlachcic, znaczny i bogaty, że ma syna i córkę i że od czasu, gdy jego żona umarła, nikt w całym kraju pochwalić się nie może, że widział oblicze jego córki; trzyma ją w tak ścisłem zamknięciu, że nawet słońce nie ma sposobu ujrzenia jej. Jak odgłos powszechny niesie, jest ona przedziwnej urody.
— To prawda — odparła panienka — i ja jestem tą córką. Sami osądźcie, WPanowie, czy sława mojej piękności jest prawdziwa, łatwie to uczynić możecie, gdyż jużeście mnie ujrzeli. To rzekłszy, zaczęła płakać rzewliwie.
Widząc to, pisarz zbliżył się do marszałka i rzekł mu coś do ucha cichym głosem:
— Ani chybi musiało się przytrafić coś ważnego tej biednej panience, która, będąc osobą znacznej kondycji, w tem przebraniu i o tej porze uszła ze swego domu.
— Tak jest niewątpliwie — odparł marszałek — przypuszczenie to także jej łzy potwierdzają.
Sanczo pocieszał tymczasem jak mógł panienkę, prosząc ją, aby opowiedziała im bez nijakiej obawy o tem, co się jej przytrafiło, gdyż uczynią wszystko, co będą mogli, aby być jej pomocnymi i złu zaradzić.
— Musicie wiedzieć, WPanowie — ciągnęła dalej młódka — że od śmierci mojej matki, czyli od lat dziesięciu, ojciec mnie trzyma w zamknięciu jednostajnem. Mszę się odprawia w domu, w bogatem oratorjum. W ciągu całego tego czasu, nie widziałam słońca w dzień, zaś księżyca i gwiazd w nocy. Nie wiem co to są ulice, place i świątynie. Nie znam nikogo z ludzi, krom mego ojca, brata i dzierżawcy Pedra Perez. Ponieważ często nasz dom odwiedza, więc rzekłam, że jestem jego córką, nie chcąc wyjawiać imienia mego ojca.
Ta ścisła osobność i surowy zakaz wydalania się z domu, choćby tylko do kościoła, oddawna mi już niezmiernie ciążyły. Chciałam obaczyć świat, albo przynajmniej kraj, w którym na świat przyszłam. To pragnienie, jak mi się zdało, nie sprzeciwiało się przystojności, którą panny zacnie urodzone, winny zachowywać. Słysząc, że odbywają się igrzyska byków, turnieje[4], albo że na theatrum komedje odgrywają, pytałam się mego brata, młodszego odemnie, co znaczą te wszystkie rzeczy a takoż inne, których jeszcze nie widziałem. Objaśnił mnie jak mógł najlepiej, ale jego opowieści jeszcze bardziej pobudzały moją ciekawość i rozpalały pragnienie obaczenia tego wszystkiego. Aby nie rozwodzić się szeroko nad historją mojej zguby, powiem tylko, że prosiłam i błagałam mego brata..., och, bogdajbym go była nigdy nie prosiła!
Rzekłszy te słowa, dziewica znów poczęła płakać rzewliwie. Wówczas marszałek rzekł:
— Ciągnijcie dalej, WPanno, dokończcie opowieści o tem co zaszło. Wasze słowa i łzy wszystkich nas w niepewności trzymają.
— Nie wiele mi już do opowiadania zostaje, jeno wiele łez do wypłakania, gdyż pragnienia źle skierowane, zawsze podobne sprowadzają utrapienia.
Piękność dziewicy głęboko przenikła w serce marszałka, który, zbliżywszy jeszcze raz latarnię do jej oblicza, ujrzał, że to nie łzy po jej policzkach spływały, lecz perły rosy z łąk. Przyrównał je do pereł Wschodu i pragnął, aby jej nieszczęście nie okazało się tak wielkie, jak to wnosić można było po jej łzach i westchnieniach. Gubernator zniecierpliwił się tą nieskorością, z jaką panienka opowiedziała zdarzenia swoje, rzekł przeto, aby skończyła w niepewności ich utrzymywać, bowiem pora jest już późna, on zasię musi jeszcze wiele miejsc obejść. Dziewica, głosem przerywanym od westchnień i szlochów, ciągnęła dalej na ten kształt:
— Moje nieszczęście tylko z tego płynie, że poprosiłam brata mego, aby mnie przebrał za męża, użyczywszy mi szat swoich i aby w nocy, gdy ojciec nasz spać będzie, zaprowadził mnie do miasta, które ujrzeć chciałam. Mój brat, zmiękczony moją prośbą naprzykrzoną, przystał wreszcie. Ubrał mnie w swoje suknie, sam zaś moje wdział na się. Suknie te bardzo do niego przystają, gdyż ani jednego włoska jeszcze na brodzie nie ma i raczej do dziewicy jest podobny niż do chłopaka. Wyszliśmy z domu tej nocy przed godziną i powodowani młodzieńczem i złem pragnieniem, przebiegliśmy całe miasto.
Gdyśmy już do domu wracać mieli, ujrzeliśmy wielką gromadę ludzi. Brat mój rzekł do mnie: „Siostrzyczko, musi to być warta nocna, przypraw skrzydła swoim nogom i zdążaj za mną co tchu. Uciekajmy, abyśmy poznani nie byli, bo ten uczynek honoru nam nie przyczynia.“ — To rzekłszy, obrócił się do mnie plecami i jął uciekać, co mówię uciekać, raczej lecieć jak ptak. Chciałam nadążyć za nim, aliści ledwie sześć kroków postawiłam, już na ziemię upadłam. Tymczasem nadszedł strażnik: pochwycił mnie i tutaj przed Wasze oblicze przyprowadził, gdzie stoję pełna wstydliwości i osławy.
— Zaliż — zapytał Sanczo — nie przydarzyło się Wam inne nieszczęście jak te oto? Czy to nie zazdrość, jakeście to nadmienili przed chwilą, z domu Was wyprowadziła?
— Nic innego nie przytrafiło mi się i nie zazdrość z domu wyjść mi kazała, jeno pragnienie widzenia świata, a przynajmniej ulic tego miasta. To, co panienka mówiła, zostało potwierdzone przez nadejście zbirów. Jednemu z nich udało się pochwycić brata, który pospołu z siostrą uciekał. Miał na sobie spódnicę bogatą, płaszczyk z adamaszku błękitnego, złotemi frendzelkami ozdobiony. Głowa była odsłoniona, bez innej ozdoby, jak tylko włosy, które się złotemi pierścieniami zdały, tak były płowe i kędzierzawe. Rządca, marszałek i dozorca domu, oddaliwszy się na bok, tak aby nie być od siostry słyszanemi, zapytali się młodzieńca, co ma oznaczać to jego przebranie. Otrok, z niemniejszym wstydem i pomieszaniem jak jego siostra, opowiedział to samo, co ona nadmieniła. Słowa te wielce ucieszyły rozmiłowanego marszałka.
Wreszcie rządca rzekł: — Oto wielka płochość młodości; na opowiedzenie tej lekkomyślności nie trzeba było tyle łez i wzdychań. Wystarczyłoby rzec: „Jesteśmy ten i ta, wyszliśmy dla swywoli z ojcowskiego domu, tak przybrani, dla samej jeno ciekawości, bez żadnego nieprzystojnego zamysłu. Historja zakończyłaby się bez jęczeń i szlochań.
— To prawda — odparła panienka, — ale pragnę, aby Wasze Miłoście wiedziały, że moje wzburzenie tak wielkie było, iż nie mogłam się utrzymać w przyzwoitości obrębach.
— Nie masz nic utraconego — odparł Sanczo — pójdźcie za nami: a odprowadzimy Was do ojcowskiego domu; może być, że rodzic dotąd Waszej nieobecności nie spostrzegł.
— Odtąd na przyszłość nie miejcie tej dziecinnej żądzy oglądania świata; przystojna panienka, to noga złamana, co zawsze w domu pozostawać winna, kura i kobieta kiedy biegają, wnet się zabłąkają, dziewczyna, gdy żąda świat widzieć, pragnie też, aby ją widziano i więcej nic już nie powiem!
Młodzieniec podziękował gubernatorowi za jego uprzejmość i za to, że ich obiecał do domu odprowadzić. Wszyscy udali się do ich ojcowskiego domu, który niedaleko stamtąd się znajdował. Otrok rzucił kamykiem w okno: na ten znak wyszła służąca, która na nich czekała i otworzyła drzwi. Weszli, zostawiając wszystkich przytomnych, zadziwionych tak swoją urodą i wdzięcznością, jako i żądzą oglądania świata po nocy, bez tego, aby się z miasta wydalać. Wszystko to przypisywali ich młodemu wiekowi. Marszałek, który został porażony w serce miłością do pięknej panienki, umyślił zaraz nazajutrz prosić u ojca o jej rękę, nie wątpiąc, iż mu będzie dozwolono, jakoże był sługą księcia. Sanczo także ułożył sobie ożenić otroka z córką swoją, Sanczyką i do skutku to niedługo doprowadzić; pochlebiał sobie, że nikt nie może pogardzić córką rządcy. Tak się skończyło krążenie po wyspie tej nocy, zasię po dwóch dniach, całe wielkorządstwo, z którem wraz wszystkie zamysły i nadzieje się rozwiały, jako to niedługo obaczym.




  1. Klasycy hiszpańscy XV i XVI w. oddawali często entuzjastyczne pochwały potrawom kuchni włoskiej. Figueroa w „Pasagero“ wychwala zwłaszcza mięsiwa neapolitańskie.
  2. Musiało to być, jak przypuszcza Clemencin, nazwisko szachraja, słynnego w całej Hiszpanji.
  3. Ustawy i sankcje, jedna surowsza od drugiej, przeciwko grom w karty i kości, pojawiały się nieustannie. Ogromne bogactwo słów i zwrotów szulerskich dowodzi, jak powszechną musiała być namiętność gry hazardowej.
  4. „Juego de canas“ — było to ćwiczenie rycerskie, coś w rodzaju turnieju. „Las canas“ przeszły także do Włoch. Benedetto Croce w swem pomnikowem dziele: „La Spagna nella vita italiana durante la Rinascenza“ mówi o tych zabawach wielokrotnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.