Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Przez wiele dni płynąc ciągle w dół rzeki, byliśmy już teraz na południu, bardzo daleko od domu i zaczynaliśmy spotykać coraz częściej drzewa obrosłe właściwym południowi mchem „hiszpańskim,“ którego długie zwoje spadają z gałęzi nakształt bród siwych. Po raz pierwszy mech ten widziałem, okryte nim drzewa wyglądały uroczyście jakoś i posępnie. Król i książę, spokojni już o swoją skórę, korzystać zaczęli z oddalenia od miejsca, w którem zdemaskowano ich oszustwo, i od czasu do czasu, gdyśmy przepływali obok wioski, próbowali, czy im się nie uda złupić z mieszkańców nieco grosza.
Rozpoczęli od odczytu o wstrzemięźliwości, ale nie zebrali tyle nawet pieniędzy, żeby mogli upić się za nie. W innej znów wiosce otworzyli szkołę tańca, ale umieli tańczyć akurat tyle, co kangur, za pierwszym więc popisem, cała publiczność w podskokach rzuciła się na nich, a oni w podskokach także — nie nader wdzięcznych — wynosić się musieli, nie tracąc czasu. Dalej znów chcieli dawać lekcye deklamacyi, ale po próbie bardzo krótkiej publiczność z miejsc się zerwała, deklamując im, żeby się wynosili. Wszystkiego próbowali: i kazań misyonarskich, i magnetyzowania, i leczenia, i przepowiadania, i różnych innych rzeczy, ale do niczego nie mieli szczęścia. Nareszcie, dawszy wszystkiemu za wygraną, leżeli po całych dniach na tratwie, nie mówiąc ani słowa, nie ruszając się z miejsca po całych godzinach, chmurni i zrozpaczeni.
Po kilku dniach z innej widać strony wiatr na nich powiał, bo coraz częściej wsuwali się do budki i szeptali coś z sobą po kilka godzin, naradzając się w wielkim sekrecie. Jim i ja zaczynaliśmy uczuwać coś na kształt niepokoju; nie podobały nam się te narady. Baliśmy się tych szeptów, przypuszczając, że przy zmowie tak tajemniczej napewno zamyślają uczynić coś gorszego, niż wszystko, co dotąd czynili. Po długich domysłach przyszliśmy do przekonania, że układają, jakby się włamać do cudzego domu czy śpichlerza, sfałszować pieniądze, lub coś w tym rodzaju. Lękaliśmy się też bardzo, zdecydowani, za nic w świecie, nie mieć nic wspólnego z ich łajdactwami, a pozbyć ich się przy lada jakiej sposobności; niech tylko gdziekolwiek wysiądą, my w drogę i... bądźcie zdrowi! Tak też zrobiliśmy.
Pewnego dnia, raniutko, po ukryciu tratwy w zaroślach, o dwie mile od maleńkiej wioseczki nazwiskiem Pikesville, król wysiadł na brzeg i poszedł do wsi, zapowiadając nam, żebyśmy nie pokazywali się wcale, dopóki on niepowróci.
— Idę — rzekł — przewąchać, czy nie doszły tu słuchy o naszych przedstawieniach teatralnych.
A ja sobie myślę: „Aha! Idziesz przepatrzyć, gdzieby kogo okraść, a gdy wrócisz, to w głowę będziesz zachodził, gdzie jesteśmy: Jim, ja i tratwa. Odchodząc dodał, że jeżeli nie wróci przed południem, to znak dla księcia i dla mnie, że wszystko idzie dobrze, że mamy natychmiast iść do niego.
Zostaliśmy więc na tratwie. Książę kwaśny był czegoś i niespokojny, miejsca sobie znaleźć nie mogąc. „Oho! — myślę sobie — coś się gotuje.“ Rad więc byłem, że południe nadchodzi, a króla niema, przynajmniej będzie jakaś zmiana, a może i ta, najpożądańsza! Poszliśmy więc we dwóch z księciem na wieś i zaczęliśmy szukać naszego króla. Znajdujemy go wreszcie w jakimś mizernym szyneczku. Pijany, około niego gromada próżniaków, którzy go dla zabawy drażnią, a on im wymyśla, co ma siły, a ma jej niewiele, bo tak pijany, że się już na nogach trzymać nie może.
Książę, zobaczywszy to, zaczyna mu wymyślać od starych durniów, a tamten odcina się. Podczas kłótni zażartej wziąłem nogi za pas i co żywiej, jak ścigany zając, pędzę ku rzece, aby skorzystać ze sposobności i uwolnić się raz na zawsze od tych oszustów... No! — mówię sobie — niemało wody upłynie nim oni się z nami zobaczą. Dopadam wreszcie tratwy, zdyszany, uszczęśliwiony i krzyczę na całe gardło:
— Odwiązuj tratwę, Jim! Pozbyłem się ich nareszcie!
Ale nikt mi nie odpowiada, nikt nie wychodzi. Cóżby to znaczyć miało? Gdzie Jim? Jim’a niema! Wołam na niego raz, drugi, trzeci, biegam po lesie tam i napowrót, krzycząc zawzięcie, wszystko napróżno... Niema Jim’a, niema! Rzuciłem się więc na ziemię i płakać zacząłem, nie wiedząc, co począć. Nie mogłem jednak siedzieć bezczynnie. Zerwawszy się, biegnę drogą, a wciąż myśląc, gdzie Jim’a szukać.
Wtem spotykam jakiegoś chłopca. Zapytuję go więc, czy nie spotkał murzyna, nie tutejszego, w zabawnem ubraniu?...
— Spotkałem.
— Gdzie? Zaraz gadaj gdzie?
— O dwie mile ztąd, nieopodal domu Silas’a Phelps. To zbiegły murzyn. Złapano go i zabrano. Szukasz go?
— Ani myślę. Parę godzin temu spotkałem go w lesie, groził mi, że wnętrzności ze mnie wyporze, jeśli śledzić go będę. Kazał mi położyć się i leżeć na miejscu nieruchomo. Musiałem go usłuchać, bom się bał.
— No, kiedy tak, to nie masz się czego obawiać, bo murzyn złapany. Z dalekich stron przyjść tu musiał?
— Dobrze się stało, że go ujęto!
— Ma się rozumieć. Dwieście dolarów nagrody weźmie ten, kto go odda w ręce władzy. To tak, jak gdyby na drodze znalazł pieniądze.
— A jakże! Gdybym był większy, to wziąłbym nagrodę, bo ja go pierwszy zobaczyłem. Kto złapał murzyna?
— Stary jakiś, nietutejszy i prawo swoje do nagrody odstąpił za czterdzieści dolarów, bo powiada, że śpieszno mu odpłynąć dziś jeszcze i nie ma czasu czekać. Jak ci się to podoba? Żeby tak na mnie, tobym czekał choć siedem lat.
— O! i ja także. Ale kiedy tak tanio sprzedał swoje prawo, to może sam czuje, że ono nie warto więcej. Może on tam coś pokręcił ten stary?
— Ale gdzieżtam, wszystko jasne jak na dłoni. Sam widziałem ogłoszenie. Opisany tam murzyn, jak żywy, powiedziano nawet, z jakiej pochodzi plantacyi, gdzieś zdaleka, po za Nowym Orleanem. Nie, możesz być spokojny, wszystko w porządku. Nie masz ty czasem szczypty tytoniu? — Nie miałem ani źdźbła, rozstaliśmy się więc niebawem. Wróciwszy na tratwę, schowałem się do budki, żeby wszystko dobrze obmyśleć. Ale myśli nie przychodziły, pomimo, że mi głowa pękała od wysiłku. Po tak długiej podróży, po wszystkiem, cośmy dla tych niegodziwców uczynili, wszystko się wniwecz obróciło, dlatego, że mieli serce za głupie czterdzieści dolarów zaprzedać Jim’a na całe życie obcym ludziom.
Przyszło mi na myśl, że tysiąc razy lepiej będzie Jim’owi powrócić tam, gdzie ma rodzinę i śród swoich być niewolnikiem, skoro koniecznie zostać nim musi. Już miałem napisać do Tomka Sawyer, żeby oznajmił miss Watson, gdzie się Jim znajduje, ale odrzuciłem ten projekt z dwóch przyczyn. Raz dlatego, że oburzona jego nieuczciwością i niewdzięcznością, której złożył dowody, uciekając od tak dobrej pani, zaraz go natychmiast odprzeda i to na południe, bo tu najwięcej poszukiwani są niewolnicy. A po drugie, choćby go nawet nie sprzedała, to każdy będzie pogardzał niewdzięcznym murzynem i da mu to uczuć. Wreszcie, jakżebym ja wyglądał! Rozniosłoby się po całym świecie, że Huck Finn dopomagał murzynowi do ucieczki i gdybym jeszcze kiedy spotkał kogoś ze stron rodzinnych, to spaliłbym się ze wstydu. Im dłużej zastanawiałem się nad tem, a sumienie dokuczało mi silniej, tem gorszy się czułem i nikczemny. A gdym nareszcie zrozumiał, że dłoń Opatrzności otwiera mi oczy na zdrożne moje postępki, na które spoglądał ktoś z nieba, to zamierałem ze strachu, czując, że patrzy na mnie to oko ciągle i oddawna, i że widziało, jak wykradałem murzyna biednej kobiecie, która mi nigdy nic złego nie uczyniła. Usiłowałem więc, o ile mogłem, przebłagać Opatrzność, tłómacząc się swem wychowaniem zaniedbanem i nieszczęsnemi przeszkodami, lecz głos jakiś wewnątrz uparcie mi szeptał: „Nieprawda, miałeś szkołę niedzielną, mogłeś do niej chodzić, a gdybyś był chodził, to byłbyś wiedział, że kto tak działa, jak ty z murzynem miss Watson, ten zasługuje na ogień wieczny.“
Dreszcze chodziły po mnie i postanowiłem odtąd modlić się. Może też będę choć trochę lepszy.
Ukląkłem więc do pacierza, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani słowa. Dlaczego? Albo ja wiem... Nie mogłem i już! Na nic się nie zdało udawać, że pacierz mówię, bo niepodobna było ukryć przed Nim, żem go zapomniał. Siebie również oszukać nie mogłem, bom wiedział przecie dlaczego ani jedno słowo nie przychodzi na myśl. Oto dlatego, że sumienie moje nie było czyste, że nieprawość ciążyła na mojem sercu, żem okłamywał samego siebie. Bo udawałem wprawdzie, że zrywam z dawną niegodziwością, ale w najciemniejszej kryjówce duszy trzymałem się grzechu oburącz i to największego ze wszystkich. Niby to chciałem powiedzieć ustami, że postąpię, jak się patrzy, uczciwie, że napiszę do obecnego właściciela Jim’a i doniosę, czyim jest niewolnikiem, ale głos wewnętrzny mówił mi jasno, że usta kłamią — a On wiedział też o tem. Nie można kłamać w pacierzu, przekonałem się o tem osobiście.
Pogrążony więc byłem w strapieniu po uszy, i sam nie wiedziałem co dalej czynić. Przyszła mi wreszcie myśl dobra, żeby po napisaniu do miss Watson spróbować pacierza. Po tem postanowieniu odrazu uczułem się lekki jak piórko, wszystkie moje utrapienia znikły bez śladu. Wziąłem więc kawałek papieru, ołówek i napisałem, co następuje:
„Miss Watson! Murzyn Jim, który uciekł od pani, jest tu o dwie mile od Pikesville, kupił go pan Phelps i odda go, jeżeli mu pani zwróci koszta i przyśle po niego
Po napisaniu tego listu po raz pierwszy w życiu miałem to przekonanie, że zupełnie uczciwy ze mnie chłopiec, że nic nie cięży mi na sumieniu. Czułem też, że teraz potrafię się modlić. Ale nie zaraz to uczyniłem; położywszy ćwiartkę przed sobą, zacząłem rozmyślać nad tem, jak to dobrze, że tak się wszystko złożyło i że ujdę zatracenia wiekuistego. Po chwili jednak stanął mi Jim, jak żywy, przed oczyma i przypomniał mi się cały ów czas z nim razem na wodzie spędzony dnie, noce, wieczory księżycowe, ulewy i burze. To pogoda, to nawałnica, to ciemność, choć oko wykol, to blask taki, że oczy mrużyć potrzeba, a my sobie płyniemy śród rozmowy, śmiechu, śpiewów i żartów na swobodzie! I jakoś nie mogłem natrafić na tę racyę, z powodu której miałbym okazać się nieżyczliwym dla Jim’a. Przeciwnie, wszystkie, które mi do głowy przychodziły, przemawiały za nim jedynie.
Przypominało mi się, jak odbywszy swoje godziny warty, zamiast mnie na zmianę zawołać, sam pozostawał, by mnie oszczędzić; jak się ucieszył, gdy rozłączeni podczas mgły, odzyskaliśmy siebie nawzajem, jak mnie witał serdecznie po mym powrocie, gdy on się ukrywał w trzęsawisku, a ja używałem wczasu i zabawy; jak mnie pieścił, nazywał „kochanym,“ „gołąbkiem,“ jak mi zawsze usługiwał, dogadzał; jak dobrym był dla mnie. A w samym końcu przypomniało mi się, żem go ocalił, wymyśliwszy ospę na pokładzie. Jak on mnie ściskał, nazywając swoim przyjacielem najlepszym i jedynym, bo wszak nikogo nie miał na świecie. I właśnie myśląc o tem, spojrzałem na ćwiartkę z paru wierszami do miss Watson.
Ciężka to była chwila. Wziąłem ową ćwiartkę i długi czas trzymałem ją w rękach, które jak liść mi drżały, bo teraz trzeba było na prawo, czy na lewo wybierać nieodwołalnie raz na zawsze. Po kilku minutach walki wewnętrznej rzekłem do siebie:
— No, stało się! Niech tam już idę do piekła!
I podarłem list na kawałki.
Straszno mi pomyśleć o tem, a cóż dopiero wymówić takie słowa, a jednak wyrzekłem je, wiedząc, że ich nie cofnę, że nawet o cofnięciu postanowienia myśleć nie będę. Wszystko, com już przemyślał, wyrzuciłem z głowy, powiedziałem sobie, że gdy niema na to rady, muszę powrócić do złego. Nie mogę być uczciwym, bo nie chowano mnie na uczciwego, lecz na nicponia i takim też widać pozostanę. A skoro tak być już musi, to się zabiorę do roboty i wykradnę Jim’a z niewoli.
Zacząłem tedy szukać sposobów dopięcia celu. Z pośród różnych myśli jedna przypadła mi wreszcie do smaku. Upatrzywszy śród wysepek jedną na uboczu, więcej od innych zadrzewioną, o zmroku prześlizgnąłem się do niej, tratwę ukryłem wśród gęstwiny, a sam poszedłem spać w krzaki. Spałem noc całą, jak zabity, a świt już mnie zastał na nogach. Posiliwszy się, włożyłem ubranie najporządniejsze i z zawiniątkiem różnych drobiazgów popłynąłem łódką ku lądowi. Wysiadłszy niedaleko miejsca, w którem, według mnie, powinien był znajdować się dom Phelps’a, ukryłem zawiniątko w krzakach, w łódkę zaś, obciążoną kamieniami, nalałem wody. Miejsce dobrze sobie zapamiętałem; łódka została pod wodą o ćwierć mili może od niewielkiego tartaka parowego, nad samym brzegiem.
Uczyniwszy to wszystko, wyszedłem na drogę. Przechodząc koło tartaka, widzę napis: „Tartak parowy Szymona Phelps.”
Zadowolony z siebie, maszeruję dalej, zmierzając ku folwarkowi, odległemu o paręset sążni. Małom oczu sobie nie wypatrzył, rozglądając się pilnie dokoła siebie, ale chociaż dzień już był jasny, nie dostrzegłem żywej duszy. Nic mi na tem jednak nie zależało, chciałem tylko przypatrzeć się dobrze miejscowości. Miałem bowiem zamiar powrócić tutaj, nie od strony rzeki, lecz od miasteczka, które widać było nieopodal. Zakarbowawszy więc sobie w pamięci szczegóły położenia, idę do miasta. Pierwsza osoba, którą spotykam na ulicy, to — książę! Oczom własnym nie wierzę, a jednak to on, we własnej swojej osobie, rozlepia afisze na widowisko, „jakiego jeszcze nie widziano,“ zupełnie jak wtedy, kiedy to ledwo z życiem uciekli... Że też tacy nicponie wschodzą tam, gdzie ich nie posiano! Tak wpadłem na niego niespodzianie, że na ukrycie się nie było czasu. Książę, zdziwiony wielce, pyta:
— A ty zkąd się tu wziąłeś? gdzie tratwa, czy w dobrem miejscu schowana?
— O to właśnie pytać miałem waszą książęcą mość — odpowiadam.
Przeciągnęła mu się mina, gdy to usłyszał i rzecze:
— Zkądże ci przyszło do głowy mnie o to pytać?
— Ano — rzekę — wczoraj, gdyśmy króla znaleźli w szynkowni, nie przypuszczając, żeby powrócił tak prędko, poszedłem wałęsać się po mieście dla zabicia czasu, w oczekiwaniu hasła powrotu. Tymczasem nadszedł jakiś człowiek i przyrzeka mi dziesięć centów, jeśli mu pomogę przeprawić barana na drugą stronę rzeki. Ja na to, jak na lato. Poszedłem, ciągniemy barana z całych sił, ten się opiera, więc ów człowiek daje mi sznur, mówiąc: „Trzymaj mocno, a ja go będę próbował popychać z tyłu.“ — Dobrze! Więc ciągnę za sznur, ale bydlę przeklęte silniejsze odemnie. Wyrwał mi się i w nogi, a my za nim... Nie mieliśmy psa, więc trzeba byle uganiać się za nim po polach, nie wiem, jak długo. Schwytawszy go wreszcie, gdy już było porządnie ciemno, dobiliśmy szczęśliwie do miejsca. Wracam z dziesięcioma centami w kieszeni i ruszam prosto do tratwy. Ale gdym zobaczył, że jej niema, byłem zgnębiony. Nic innego, myślę sobie, tylko nawarzyli tam piwa i zmuszeni do ucieczki, zabrali z sobą mego murzyna, jedynego murzyna, jakiego miałem... Co ja tu zrobię nieszczęśliwy! Usiadłszy, zacząłem płakać, a potem całą noc przespałem w lesie... Ale cóż się z tratwą stać mogło? I z Jim’em, z biednym moim Jim’em?
— Bodajem skisł, jeżeli wiem, co się stało z tratwą. Ten stary dureń zrobił jakiś interes, za który dostał czterdzieści dolarów, ale kiedyśmy go znaleźli w szynkowni, już większą część przegrał w zakłady, a resztę przepił do ostatniego centa. Po powrocie wieczorem nad rzekę nie zastawszy tratwy, powiedzieliśmy sobie: „Ten mały nicpoń skradł naszą tratwę, porzucił nas tutaj, a sam uciekł.“
— Czyżbym ja porzucał swego murzyna, jedynego murzyna, jaki mi został? Nic więcej nie posiadam na świecie!
— O tem nie myśleliśmy jakoś. Co prawda, przywykliśmy uważać go za swego. Tak... za swojego... Bóg jeden wie, ile on nam przyczynił ambarasu... Ale widząc, że tratwy niema, żeśmy osadzeni na koszu, musieliśmy ogłosić trzy przedstawienia... Com ja się nakręcił i nalatał, aż mi w gębie wyschło od gadania. Gdzie masz owe dziesięć centów?
Grosza mi nie brakło, daję mu tedy dziesięć centów, lecz proszę, żeby kupił za nie coś do jedzenia i podzielił się ze mną, bo to są jedyne pieniądze, jakie posiadam, a od wczoraj nic w ustach nie miałem.
Nie odrzekł na to ani słowa, tylko, pomilczawszy chwilkę, pyta:
— Jak ci się zdaje? Nie nagada na nas ten murzyn? Obdarłbym go żywcem ze skóry!
— Jakże może nagadać? Uciekł przecie!
— Nie uciekł! Ten stary dureń sprzedał go, nie podzielił się ze mną i pieniądze stracił co do grosza.
— Sprzedał! — powiadam i w płacz. — Jakże go mógł sprzedać? To mój murzyn, pieniądze są moją własnością.. Gdzie mój murzyn? Ja chcę swego murzyna!
— Niema twego murzyna i nie dostaniesz ani jego, ani pieniędzy, przestań więc beczeć. Słuchaj, może tobie przyszło do głowy wydać nas? Nie mam jakoś zaufania do ciebie... Powiadam ci, gdybyś to zrobił...
Urwał, ale nigdy jeszcze nie widziałem w jego oczach tak szkaradnego spojrzenia. Szlocham więc w dalszym ciągu i mówię:
— Nikogo wydawać nie będę... Nie mam czasu myśleć o tem. Muszę wrócić tam, gdzieśmy wczoraj byli, i szukać swego murzyna.
Musiały go łzy moje rozrzewnić, bo stojąc z całym stosem afiszów, które mu wiatr rozwiewał, myślał, czoło marszczył, aż wreszcie rzekł:
— Powiem ci coś. Chcemy tu zabawić trzy dni. Jeżeli dasz słowo, że będziesz trzymał język za zębami i że murzynowi gadać nie pozwolisz, to ci powiem, gdzie go możesz znaleźć.
Dałem słowo, na co on znów:
— Właściciel folwarku nazwiskiem Silas Ph... — i nagle zamilkł. Miał widocznie zamiar powiedzieć prawdę, ale się wstrzymał, znów zaczął myśleć i już pewien byłem, że zamiar zmieni.
Jakoż tak było. Nie dowierzał mi i chciał się upewnić, że nie będę mu stawał na drodze przez trzy dni. Niebawem więc rzecze:
— Nabył go właściciel folwarku, nazwiskiem Abraham Foster, uważaj: Abraham G. Foster. Mieszka o czterdzieści mil ztąd, w głąb kraju, na drodze do Lafayette.
— Doskonale! — powiadam uradowany — za trzy dni będę już tam. Dziś wieczorem puszczam się w drogę.
— Nie nad wieczorem, ale natychmiast. Nie trać czasu, nie zwlekaj, nie bałamuć się w drodze: idź prosto przed siebie, a język trzymaj za zębami, bo inaczej będziesz miał ze mną do czynienia. Słyszysz, co mówię?
Tego mi tylko było potrzeba. Chciałem mieć ręce rozwiązane i swobodę wykonania swych planów.
Poszedłem więc we wskazanym kierunku. Nie oglądając się, czułem, że książę mnie śledzi. Wywiodę ja cię w pole — myślałem w duchu. Nie zatrzymując się przez jakąś milę, zawróciłem w końcu i okrążając lasem poszedłem w stronę Phelps’a. Nie miałem bynajmniej zamiaru łamać danego słowa i wydawać oszustów w ręce władzy, ani też nie pozwoliłbym na to Jim’owi. O jedno mi tylko chodziło: raz na zawsze zejść im z drogi i nigdy już nie oglądać ich królewsko-książęcych mości.