Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Przyczyną całego hałasu i zbiegowiska był pan niemłody o bardzo przyzwoitej powierzchowności, obok którego szedł drugi, znacznie młodszy, przystojny, z ręką na temblaku. Ludzie na pół ze śmiechem, a na pół z gniewem, krzyczeli wszyscy na całe gardło.
Nie mogłem tego brać za żarty i zdawało mi się, że tak król, jak i książę, zrozumieli dobrze, o co chodzi. Myślałem, że choć pobledną. Ale gdzietam! Książę potrafił nawet udać, że się niczego nie domyśla, tylko ciągle po swojemu gu-gał, wesoły i uśmiechnięty, zupełnie jak butelka z ciasną szyjką, z której, bulgocząc, wylewa się gęsta maślanka. Król zaś spoglądał na nowoprzybywających z takim smutkiem, jakby rozpaczał, że mogą się znajdować na świecie podobni szalbierze i oszuści. A udawał tak znakomicie, że najprzedniejsi ludzie zaraz się zebrali koło niego, jakby chcąc mu okazać swoją życzliwość. Stary pan, nowoprzybyły, patrzył tylko ze zdziwieniem i zdawał się nie rozumieć, o co idzie. Prędko jednak opamiętał się, oprzytomniał i mówić zaczął. Zaledwie słów kilka powiedział, zaraz poznałem, że nie król, lecz on wymawia po angielsku. Król naśladował wprawdzie i język i wymowę angielską nienajgorzej, ale odrazu poznałem, że naśladował. Nie mogę powtórzyć ściśle słów starego pana, bo i nie dobrze pamiętam i mówićbym nie potrafił. Mniej więcej jednakże tak prawił:
— To, com tu zastał, jest niespodzianką, na którą, szczerze mówiąc, nie byłem przygotowany. Obaj z bratem doznaliśmy niefortunnych przygód w ciągu podróży; on złamał prawą rękę, a obaj pozostaliśmy chwilowo bez bagażu, który skutkiem fatalnej dla nas pomyłki, złożono wczoraj wieczorem w przystani miasteczka, o kilka mil ztąd odległego. Jestem Harvey Wilks, brat Piotra, a to nasz młodszy brat, William, głuchoniemy, który teraz skutkiem wypadku nawet palcami porozumiewać się ze mną nie może.
Tożsamość naszych osób stwierdzą dowody, które za dni parę, po otrzymaniu bagażów, przedstawimy. Dotychczas nic więcej nie powiem, lecz tylko w hotelu będę czekał.
Co powiedziawszy, odszedł z niemową, a król, śmiejąc się głośno, zawołał:
— Złamał rękę! Jakie to podobne do prawdy! jak się w porę trafiło dla oszusta, który powinien rozmawiać na migi, a nie umie! Pomyłka z bagażem! I to dobre! Dobre, a nawet, ze względu na okoliczności, bardzo dowcipne!
Tu znów śmiać się zaczął, a razem z nim wszyscy obecni, z wyjątkiem kilku najwyżej. Jednym z nich był doktor; drugim jakiś pan o przenikliwem spojrzeniu, ze staroświecką torbą w ręku krzyżowej roboty, świeżo przybyły na parowcu. Rozmawiał on półgłosem z nowym bratem, od czasu do czasu potakując mu głową i zerkając w stronę króla. Był to Lewi Bell, adwokat, który jakoby miał do Louisville pojechać. Nie śmiał się także barczysty, z prosta odziany mężczyzna, który uważnie wysłuchawszy nowego brata, pochłaniał teraz mowę króla.
Gdy król skończył, nieznajomy podszedł do niego i rzecze:
— Słuchajno, jeżeliś Harvey Wilks, to powiedz, kiedyś przyjechał?
— W przeddzień pogrzebu, drogi panie.
— O której godzinie?
— Wieczorem; na godzinę lub dwie przed zachodem.
— Czem przyjechałeś. Jak?
— Statkiem Zuzanna Powell, idącym z Cincinnati.
— Jakimże więc sposobem mogłeś być rano w Pint, gdzie cię widziano na łodzi?
— Nie byłem rano w Pint.
— To kłamstwo!
Kilku mężczyzn rzuciło się ku niemu z prośbą, żeby nie przemawiał w ten sposób do człowieka starego i kaznodziei.
— Co tam za kaznodzieja! oszust i kłamca. Tego właśnie ranka był w Pint. Przecież tam mieszkam, sami wiecie. Otóż mówię wam, że ja tam byłem i on tam był. Widziałem go na własne oczy. Przybył w łodzi w towarzystwie młodego chłopca.
— Czy poznalibyście tego chłopca, Hines?
— Zdaje mi się, że tak, ale nie ręczę. Ale ot... ot on! on! tu stoi... Poznaję go jak najwyborniej.
Gdy wskazał na mnie, potem rzekł doktór:
— Sąsiedzi, nie wiem czy ci, którzy teraz przyjechali, są oszustami lub nie, jeżeli jednak niemi nie są, to jestem idyotą. Uważam też za obowiązek nasz pilnować, żeby się ztąd nie oddalali, dopóki nie wejrzymy w całą tę sprawę. Chodź ze mną, Hines, chodźcie i wy wszyscy. Zaprowadzimy tych ludzi do szynkowni i postawimy ich twarzą w twarz z tamtymi dwoma, a mniemam, że się czegoś dowiemy.
Tłumowi tylko w to graj, zwłaszcza, że przyjaciele króla spuścili nieco nos na kwintę. Ruszyliśmy więc wszyscy. Słońce miało się już ku zachodowi. Doktór wiódł mnie za rękę i chociaż nic mi złego nie robił, ale ręki mojej nie puszczał.
Weszliśmy wszyscy do ogromnej sali miejscowego hotelu, zapalono kilka świec i posłano po nowoprzybyłych. Doktor zagaił rzecz słowami:
— Nie chciałbym okazywać się zbyt surowym względem tych ludzi, ale pewien jestem, że są oszustami, a w takim razie mieć mogą wspólników, o których nic nie wiemy. Jeżeli zaś tak jest, to czy owi wspólnicy nie umknęli z owym workiem złota, zostawionym przez Piotra Wilks’a? Prawdopodobnie tak. Jeżeli więc ci ludzie nie są oszustami, to nie powinni mieć nic przeciwko temu, żebyśmy posłali po te pieniądze i zatrzymali je u siebie, dopóki nie zostanie dowiedzione, kto jest prawowity ich właściciel. Mam słuszność, czy nie?
Jednogłośnie przyznano mu słuszność. Pomyślałem więc sobie, że przycisnęli nas do muru nie na żarty i to na samym początku. Ale król, przybierając wyraz prawdziwego zmartwienia, odpowiada spokojnie:
— Panowie, z całej duszy pragnąłbym, żeby owe nieszczęsne pieniądze tu były, bo najmniejszego nie mam zamiaru stawiać jakichkolwiek przeszkód do uczciwego rozjaśnienia tak ważnej sprawy. Ale, niestety, pieniądze o których mowa, już zniknęły. Możecie pójść i naocznie przekonać się o tem.
— Gdzież są zatem?
— Alboż ja wiem? Siostrzenica moja dała mi je do schowania; wziąwszy je ukryłem w słomie swego siennika, nie chcąc odnosić ich do banku na te dni kilka, któreśmy tu mieli zabawić. Nieprzyzwyczajony do służby murzyńskiej, przypuszczając, że jest ona równie uczciwą, jak angielska, uważałem schowanie w sienniku za bezpieczne. Murzyni skradli jednak pieniądze zaraz nazajutrz, gdym zszedł na dół, a ponieważ sprzedawałem ich, nic jeszcze nie wiedząc o popełnionej kradzieży, unieśli więc łup swój z sobą. Obecny tu mój służący może potwierdzić te słowa.
Doktór, oraz kilku innych mruknęło: „Kłamstwo!“ i widoczną było rzeczą, że nikt nie wierzył królowi. Jeden z obecnych zapytał mnie, czym przyłapał murzynów na kradzieży. Odpowiedziałem, że widziałem tylko, jak się rano z pokoju wymykali i byłem pewny, że to czynili z obawy przed moim panem, który mógł się na nich gniewać za przebudzenie.
Wtem zwraca się ku mnie doktor i pyta:
— I ty także jesteś Anglikiem?
Odpowiadam: — „Tak“, — ale i doktór i inni parsknęli śmiechem!...
Nastąpiło badanie, godzina za godziną: a gdzieście byli, a coście robili i tak dalej i dalej, w kółko, w kółko, aż mi się w głowie mieszać zaczęło. Kazali królowi oświadczyć, co miał do powiedzenia, a potem zwrócili się do nowoprzybyłego pana i trzeba było chyba być osłem, żeby w słowach jego nie odczuć prawdy. Gdy skończyli, zawezwano mnie, abym powiedział wszystko, co wiem.
Król rzucił na mnie spojrzenie skośne, ale znaczące, więc zacząłem opowiadać, jak to u nas w Sheffield, jakeśmy tam żyli, jak żyje rodzina mojego pana, angielscy Wilks’owie i tam dalej, plotłem, co mi ślina na język przyniosła. Wśród tej gadaniny doktór śmiać się zaczął, a Lewi Bell rzekł:
— Daj sobie pokój, mój chłopcze; gdybym był tobą, nie zadawałbym sobie trudu napróżno. Widzę, że nie jesteś do kłamstwa przyzwyczajony, niezręcznie zmyślasz.
Niebardzo mnie ucieszył ten komplement, ale, bądź co bądź, rad byłem, że mi dano pokój nareszcie.
Doktór znów coś chce powiedzieć, ale nagle zwracając się do sąsiada mówi:
— Gdybyś nie był jeździł do miasta, Lewi Bell....
A król mu przerywa i z wyciągniętą ręką podchodząc do adwokata:
— Więc to pan jesteś tym starym, wiernym przyjacielem, o którym drogi brat mój tak mi często pisał?
Uścisnęli się za ręce, adwokat uśmiechnięty rozmawiał z królem czas jakiś, potem szeptał z doktorem, a nareszcie rzekł głośno:
— Mam już sposób dojścia prawdy. Pismo panów przekona mnie, który z was jest prawdziwym Wilks’em.
Przyniesiono więc papieru i pióra, poczem król usiadł, przechylił głowę na jedną stronę, przygryzł język, coś nagryzmolił i z kolei oddał pióro księciu. Wtedy po raz pierwszy książę głowę stracił, wziął jednak pióro i nakreślił swój podpis. Następnie, zwróciwszy się do nowego brata, adwokat uprzejmie prosił:
— Pan i brat pański zechcecie także napisać po parę wierszy i położyć pod niemi swój podpis.
Stary pan coś napisał, ale nikt nie mógł tego przeczytać. Lewi Bell zrobił minę niezmiernie zdziwioną i wyjmując z kieszeni paczkę listów, rzecze:
— Tego to już i ja nie rozumiem.
Poczem zaczął przypatrywać się to listom, to pismu starego pana, aż w końcu rzekł:
— Te stare listy kreślone są ręką Harvey’a Wilks, pismo zaś obu tych panów — tu wskazał na króla i księcia, którzy mieli miny, okropnie głupie — jest zupełnie inne. Z drugiej wszakże strony, pismo nowoprzybyłego pana, który mieni się być bratem nieboszczyka, jest zupełnie niepodobne do charakteru listów. Pismo brata równe i czytelne, pan zaś kreślisz jakieś hieroglify, których pismem nazwać nie można.
Tu stary pan przerywa:
— Proszę, pozwól mi pan to wytłómaczyć. Mojego pisma nikt nie przeczyta, prócz mego brata, on też przepisuje moje listy. Te, które pan pokazujesz, on pisał.
— A to dziwny zbieg okoliczności! — rzekł na to adwokat. — Ale kiedy tak, to niechże brat pana napisze parę wierszy.
— Niepodobna mu pisać lewą ręką — przerwał znów stary pan. — Gdyby mógł posługiwać się prawą, każdyby poznał, że wszystkie listy on pisał. Spójrz pan, proszę: na jednych podpis Harvey, na drugich William, ale jedne i drugie kreślone tymże charakterem.
Adwokat przyjrzał się listom uważnie i powiada:
— Zdaje mi się, że tak jest wistocie, a jeśli nie, to podobieństwo charakterów zdumiewające. No, no! Myślałem już, że jesteśmy na drodze do odkrycia prawdy, tymczasem, jak widzę, droga nagle trawą zarosła. Przynajmniej jednej rzeczy jesteśmy zupełnie pewni, że żaden z tych dwóch nie jest bratem nieboszczyka Piotra Wilks.
I to mówiąc, rzucił głową w stronę księcia i króla.
I cóż państwo powiecie! Ten stary uparty osioł i teraz jeszcze nie chciał ustąpić. Nie i nie! — To nie dowód! — utrzymywał. Brat jego, William, to kpiarz jakich mało. Chciał zażartować sobie ze wszystkich i wniwecz obrócić całe badanie; dlatego też nie napisał, jak należy. Ledwo pióro do papieru przyłożył, on, Harvey, zaraz spostrzegł, że William chce po swojemu zażartować. I tak utrzymując, zapalał się coraz więcej i coraz liczniejszemi sypał słowami, aż wreszcie zaczął już sam wierzyć w to, co mówił, choć nie powiedział słowa prawdy. Przerwał mu jednak nowy brat, mówiąc:
— Przyszło mi coś na myśl. Czy pomiędzy tu obecnymi niema kogo, kto pomagał ubierać na śmierć mojego br..., chciałem powiedzieć, Piotra Wilks?
— Ja, Ja! — zawołały dwa głosy, z których jeden dodał:
— Ja i Ab Turner ubieraliśmy nieboszczyka. Jesteśmy tu.
Wtedy stary pan zwraca się do króla i pyta:
— Może pan będziesz łaskaw powiedzieć mi, co było wytatuowane na piersiach brata?
Było to tak niespodziewane, że król, znienacka zaskoczony, musiał trzymać się gruntu rękami i nogami, jak drzewo, na stromem urwisku rosnące, któremu woda korzenie podmywa. Był on też bardzo podmyty, tylko patrzeć, jak runie w wodę, bo zkądże mógł wiedzieć, co było wytatuowane na piersiach człowieka, którego nie znał. Zbladł więc nieco, wbrew woli zapewne, ale zbladł, bo i jakże zblednąć nie miał, kiedy naraz zrobiła się w sali taka cisza, jak gdyby makiem siał i wszyscy zebrani oczy w niego wlepili, podając się naprzód całem ciałem.
Mówię ja tedy do siebie: — No, już teraz da za wygraną. I myślicie państwo, że dał? Doprawdy, trudno temu uwierzyć, ale — nie dał! Choć zbladł, nadrabia miną i uśmiechając się, rzecze:
— Hm! Co było wytatuowane, pytasz pan? Mnie pytasz? więc ci odpowiem. A cóżby innego, jeśli nie strzałka maleńka, cieniutka, błękitna? Co? Może nie? Nic innego tylko strzałka i to tak maleńka, że chcąc ją dojrzeć, trzeba patrzeć zblizka. No i cóż pan na to?
Ażem zdumiał, co to za spryt u tego człowieka. Jaka przytomność umysłu!
Ale stary pan zwraca się żywo w stronę Ab Turner’a i jego towarzysza, w oku zaś tak mu błysnęło, jakby mówił: Aha! mam cię, ptaszku!
— Wszak słyszeliście panowie, co powiedział mój przeciwnik? Wy teraz powiedzcie: czy taki znak widzieliście na piersiach nieboszczyka?
Obaj jednogłośnie odpowiadają:
— Nie, nie widzieliśmy takiego znaku.
— Dobrze! — podejmuje stary pan. — Teraz ja powiem swoje. Widzieliście, panowie, nie co innego jak małe, niewyraźne P, za niem B (początkowa głoska imienia, którego dawno przestał używać), a na samym końcu W, oddzielone jedno od drugiego kreskami w ten sposób: P — B — W. — I to mówiąc, napisał na skrawku papieru głoski z kreskami, a pokazując je zebranym, raz jeszcze zapytał:
— Wszak taki znak panowie widzieliście?
— Nie. Żadnego znaku nie widzieliśmy.
Proszę sobie wyobrazić, co się działo z obecnymi. Jak jeden mąż huknęli:
— Warci jedni drugich! I ci i tamci oszuści! Skąpać ich! Utopić ich! Smołą wysmarować i utarzać w pierzu!
Darli się wszyscy co sił, chcąc przekrzyczeć jedni drugich: wrzask, wycie, gwizdanie, mało uszy nie pękły. Ale adwokat wskakuje na stół i krzyczy na całe gardło:
— Panowie! Pa-no-wie! Pozwólcie powiedzieć słowo! Jedno słowo! Jest sposób: wykopać ciało i zobaczyć!
To im trafiło do przekonania.
— Hura! — Krzyknęli znów wszyscy i natychmiast zbierali się do odejścia, ale doktór i adwokat powstrzymali ich, wołając:
— Czekajcie! czekajcie! Weźcie za kołnierz tych czterech ludzi, oraz chłopca i poprowadźcie ich z sobą!
— Weźmiemy! — zawołali — a jeżeli nie będzie znaków, to zlynch’ujemy wszystkich pięciu!
O, przestraszyłem się nie na żarty! Ale niepodobieństwem było uciec. Trzymali nas mocno i prowadzili pomiędzy sobą, prosto na cmentarz, który znajdował się o półtorej wiorsty, a za nami szło widać całe miasto, bo hałas uczynił się ogromny, a była dopiero dziewiąta wieczorem.
Gdyśmy mijali nasz dom, z żalem wspomniałem o Maryi Joannie, którą sam wyprawiłem z miasta. Gdyby tu była, dałbym jej znak, a ona jużby mnie wybawiła z tej matni.
Idziemy tedy drogą wzdłuż rzeki, z wrzaskiem z hałasem, istna kocia muzyka! Ściemnia się, a w dodatku na niebie chmury, tu i owdzie migają po niem błyskawice, zrywa się wiatr, drzewa szumią, liście szeleszczą, czasami z suchym trzaskiem odłamie się sucha gałązka. Nigdy nie czułem takiego strachu, nie byłem w podobnem niebezpieczeństwie! Zupełnie głowę straciłem! Wszystko poszło nie tak, jak myślałem, lecz naopak: zamiast być panem położenia, przypatrywać się spokojnie widowisku i mieć za plecami Maryę Joannę, któraby mnie wybawiła z niebezpieczeństwa, byłem sam zupełnie, pomiędzy mną a śmiercią nie było nic, prócz owych znaków, których nie widzieli ci nawet, co powinniby byli je dostrzedz. A jeżeli niema ich wcale?...
Aż mi się niedobrze zrobiło, gdym pomyślał o tem, a nie mogłem myśleć o czem innem. Z każdą chwilą czyniło się ciemniej i ucieczka zpośród tłumu była możliwa, ale Hines, pleczysty i ogorzały, silnie mnie trzymał za rękę. Ktoby się tam mógł wyrwać takiemu Goliatowi! Szedł ogromnemi krokami, ciągnąc mnie za sobą tak, że biedz musiałem, żeby mu kroku dotrzymać.
Gdy doszli nareszcie do cmentarza, sypnęli się całym rojem za ogrodzenie i jak powódź zaleli sobą całą przestrzeń wewnątrz parkanu. Pokazało się, że mają sto razy więcej łopat niż potrzeba, ale zato nikomu nie przyszło na myśl przynieść latarni, bez której nie sposób się obejść. Zaczęli jednak kopać przy blasku błyskawic, w braku latarni, po którą posłali do najbliższego domu, odległego o małe pół mili. Kopali więc i kopali coraz zamaszyściej, a tu coraz to ciemniej i czarniej, deszcz leje jak z cebra, wiatr gwiżdże i jęczy, błyska się, grzmi, pioruny biją. Przy świetle błyskawic w tym ogromnym tłumie można było chwilami rozróżnić każdą twarz i widzieć żółtawe bryły rozmiękłej gliny, łopatami w górę wyrzucane, poczem znów wszystko nikło wśród ciemności.
Dostali się wreszcie do trumny, zaczynają wieko odśrubowywać, ścisk straszny, przepychanie łokciami i ramionami, żeby tylko cośkolwiek zobaczyć, a że to wszystko działo się pociemku, więc strach podnosił mi włosy na głowie. Hines mało mi ręki nie zgruchotał, tak ją cisnął w swej dłoni ogromnej i z całej siły pchał się naprzód, zapomniawszy zupełnie, że mnie ciągnie.
Nagle błysnęło tak, że powódź jasności oślepiającej zalał cały cmentarz, a w tym blasku podniósł się krzyk:
— Na piersiach nieboszczyka worek ze złotem! Bodajem tak żył, jak to prawda jest!
Hines odpowiedział okrzykiem, jak inni, z wielkiego wzruszenia wypuścił mą rękę i piersiami jak taranem tłum rozpierając, torował sobie drogę do grobu. Jak nie dam nura!
Pociemku dopadłem gościńca i naprzód! Mając drogę dla siebie tylko, pędziłem po niej jak strzała, wśród ciemności, przerzynanej od czasu do czasu blado sinem światłem błyskawic. Deszcz lał jak z cebra, wiatr gwizdał i wstrząsał drzewami, a pioruny biły bez przerwy. Strach, co się działo na świecie, a tu ja sam jeden, jak palec, pędzę naoślep wśród nawałnicy.
Gdym zdyszany dopadł wreszcie do miasta, puściuteńko było na ulicy tak z powodu burzy, jak i wędrówki na cmentarz wszystkich mieszkańców. Nie wyszukiwałem więc bocznych uliczek, ale biegłem główną prosto przed siebie ku naszemu domowi, ze wzrokiem wlepionym w okna. Wszystkie jednak były ciemne, nigdzie ani światełka. Smutno mi się czegoś zrobiło, jak gdybym doznał zawodu. Dopiero gdym już dom minął i z po za siebie obejrzał się jeszcze, patrzę: aż tu w oknie Maryi Joanny jest światło! Tak mi serce zabiło, tak się podniosło, jakby mi miało pierś rozsadzić... Ale trzeba było biedz dalej, a za chwilę dom i okienko i wszystko, co tam było znikło mi z oczu, żeby zostać po za mną w ciemnościach na zawsze... Tak! najlepszą dziewczyną, jaką widziałem na świecie, była Marya Joanna. Miała charakter i potrafiła dotrzymać słowa!
Będąc już za miastem, począłem zaraz rozglądać się, czy nie możnaby gdzie nad rzeką „pożyczyć“ łódki, jak to mawiał tatko, gdy cudze brał bez pytania. Pierwsza silniejsza błyskawica ukazała mi łódź nie przytwierdzoną, rzuciłem się do niej, odwiązałem sznur i nie tracąc czasu, zacząłem wiosłować, zmierzając ku niewielkiej, gąszczem zarosłej mieliźnie, wynurzającej się z wody w dość znacznem oddaleniu od brzegu. Wiosłowałem zawzięcie, a gdy nareszcie łódź osiadła na piaszczystem podłożu, byłem tak śmiertelnie zmęczony, że miałem ochotę wyciągnąć się na piasku jak długi, bo nawet tchu złapać nie mogłem. Ale nie było na to czasu. Wyskoczywszy na wilgotny piasek, zawołałem:
— Jim, prędzej, prędzej! Odpływajmy! Chwała Bogu, jesteśmy sami! Uciekajmy!
Jim wyszedł z zarośli uradowany z mego powrotu, ale gdy w świetle błyskawicy ujrzałem jego postać, tak się przestraszyłem, żem, odskoczywszy w tył parę kroków, upadł na wznak w wodę. Zapomniawszy, że Jim jest królem Learem i Arabem topielcem w jednej osobie, straciłem przytomność na jego widok. Ale Jim poskoczył ku mnie, podniósł jak dzieciaka, i tak był uszczęśliwiony z mego powrotu, że chciał mnie całować, ściskać i winszować pozbycia się gości nieproszonych.
— Nie teraz, nie teraz! — zawołałem. — Na śniadanie schowaj czułości. Odcinaj tratwę i płyńmy! Płyńmy!
Po paru sekundach byliśmy już na rzece. Ach, jak szczęśliwy się czułem, żeśmy znów sami, że nikt nam nie rozkazuje. Z radości wytrzymać nie mogąc, podskoczyłem sobie parę razy, wywróciłem trzy kozły, ale gdym się zabierał do czwartego, słyszę wdali aż nadto dobrze znany mi odgłos. Wstrzymuję oddech... słucham... czekam... i cóż! Błysnęło porządnie, patrzę: oni. Znów oni! Wiosłują w naszą stronę obydwa: król i książę!
Dałem więc pokój figlom, zaniechałem czwartego koziołka i rzuciłem się na deski jak długi, ledwo mogąc powściągnąć łkanie.