Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Walka Hanibala z człowiekiem.

W pobliżu wydrążenia w drzewie, służącego Maji za letnie mieszkanie, osiedlił się w korze sosny chrabąszcz-kornik Frydolin, ze swą rodziną. Był to pracowity, poważny osobnik, który zadając sobie wiele trudu koło rozmnożenia swej rodziny, doprowadził w tej mierze do wyników bardzo poważnych. Z dumą mógł spoglądać na jakich pięćdziesięciu zapobiegliwych synów, upoważniających do najpiękniejszych nadziei. Każdy z nich drążył sobie pod korą drzewa swój mały, kręty kanał i czuł się w nim panem na własnych śmieciach.
— Żona moja tak urządziła, by jeden drugiemu nie wchodzi! w drogę — mówił Frydolin do Maji. — Synowie moi wcale się nie znają; ich drogi życiowe rozeszły się w rozmaitych kierunkach.
Maja znała Frydolina od dłuższego czasu. Wiedziała dobrze, że ród ludzki niezbyt go lubił, ale jej osobiście był on bardzo sympatyczny zarówno swym charakterem jak poglądami i dotąd nie miała powodu unikać jego towarzystwa. Rano, gdy las jeszcze spał, a słońce zaczynało dopiero wstawać, słyszała nieraz jego pukanie i wiercenie, czyniące wrażenie cichutkiego szmeru, oddychania drzewa we śnie. A później widziała delikatny, bronzowy proch, który wyrzucił był ze swego kanału.
Pewnego wczesnego ranka Frydolin przyszedł do niej, jak to nieraz zwykł czynić i spytał, jak spała w nocy.
— Dziś pani nie wyleci z domu?
— Nie — odparła Maja — zbyt silny wiatr na dworze. Tak było w istocie. Las szumiał, wstrząsając dziko konarami, a liście na jego gałązkach wyglądały tak, jakby lada chwila miały odfrunąć. Za każdym silniejszym wiewem rozjaśniało się w okół, a drzewa stawały się bardziej nagie. W sośnie, na której mieszkał Frydolin i Maja, rozlegały się poświsty wiatru i gwizdy przeciągle, wywołując wrażenie, że drzewo gniewne jest i wzburzone.
Frydolin westchnął. — Przez całą noc pracowałem bo i cóż robić? Chciałoby się przecież do czegoś doprowadzić. Niezadowolony jestem zresztą z tej sosny i bardzo żałuję, że się raczej nie zabrałem do jodły. Otarł sobie czoło i uśmiechał się pobłażliwie.
— A jak się dzieciom powodzi? uprzejmie spytała Maja.
Frydolin podziękował za pamięć. — Już sobie należycie nie zdaję z tego sprawy — rzekł z pewnem wahaniem — mam jednak nadzieję, że wszyscy są przy życiu.
Gdy tak siedział naprzeciw niej, mały bronzowy jegomość w swym pancerzu, robiącym wrażenie zbyt wielkiej głowy, z krótkiemi, nieco przykrótkiemi pokrywami skrzydeł, wydał się Maji trochę komicznym, jakkolwiek wiedziała, że chrabąszcz to niebezpieczny, wielką szkodę wyrządzający potężnym drzewom. Jeśli jego ród gromadnie rzucił się na drzewo, traciło ono rychło swe zielone szpilki i musiało zwiędnąć i umrzeć, bo nie było sposobu ratunku przed tymi małymi złoczyńcami, którzy niszczyli mu korę, przenoszącą, soki do jego wierzchołków. Opowiadano, że całe lasy stały się ofiarą jego rodu. Maja przyglądała mu się w zadumie i ogarniało ją uczucie wielkiej powagi na myśl, jak potężnem stać się może takie małe stworzenie.
Wtem westchnął Frydolin i rzekł głosem stroskanym: — Ach, życie mogłoby być pięknem, gdyby nie było dzięciołów.
— Tak, tak — potwierdziła Maja — to prawda. Dzięcioł zjada wszystko, co napotka.
— Gdyby tylko to! zawołał Frydolin. — Ostatecznie, gdyby lekkomyślne istoty wałęsające się po zewnętrznej stronie kory, przypadły mu jako lup, to powiedziałbym: trudno, dzięcioł też musi żyć. Ale mojem zdaniem jest to niewybaczalne, że ptak ten prześladuje nas też pod korą i ściga po najgłębszych naszych korytarzach.
— Nie, to chyba niemożliwe — rzekła Maja. — Wszak on na to za duży.
Frydolin przyglądał się Jej ze zmarszczonemi brwiami, od czasu do czasu poważnie kiwając głową. Bawiła go widocznie jej naiwność.
— Za duży? spytał. — Kto mówi o jego wielkości? Nie, moja droga, nie jego wielkość nas gnębi, lecz jego język.
Maja szeroko roztworzyła oczy w głębokiem zdumieniu, a Frydolin jej opowiedział, że dzięcioł ma długi cienki język, okrągły jak glista, przytem spiczasty i lepki.
— Dziesięć razy tak długi jak ja cały, gdy go wyciągnie — wołał kornik, wymachując ramieniem. — Zdaje się, że już się skończył ten ozór przebrzydły, aż tu się jeszcze wydłuża. Ten rabuś bez sumienia wsuwa go głęboko do wszystkich szczelin i otworów w korze, myśląc: może tu ktoś siedzi. Nawet do naszych kanałów sięga swym językiem, a cokolwiek się z nim zetknie, przylega do jego lepkiej powierzchni i zostaje wydobyte.
— Ja nic jestem żadną miarą tchórzliwa — rzekła Maja — ale coś takiego przejmuje mnie lękiem.
— Ach, pani ze swem żądłem nie potrzebuje się obawiać — rzekł Frydolin, nie bez pewnej zazdrości. — Każdy sobie przełoży, zanim się pozwoli ukłuć w język; mogę panią zapewnić. Ale co ma począć ktoś z nas? Moja kuzynka naprzykład. Posprzeczałem się z nią trochę z powodu mojej żony. Doskonale sobie wszystko przypominam; była u nas właśnie z wizytą, a nie znała jeszcze dokładnie rozkładu mieszkania. Wtem dolatuje nas pukanie i kucie dzięcioła. Musiał być widocznie jeden z mniejszych i rozpoczął łowy tuż przy naszej budowie, bo zwykle słyszy się go już z pewnej odległości i każdy stara się ukryć. Nagle słyszę moją nieszczęśliwą kuzynkę, wołającą w ciemności: — Frydolin, przylepiłam się! Usłyszałem jeszcze rozpaczliwe trzepotanie się ofiary, poczem ucichło, a dzięcioł kuł już dalej. Kuzynka moja zginęła — została połknięta. Nazywała się Agata.
— Połóż mi pan rękę na sercu i zobacz jak mocno bije — rzekła Maja. — Nie powinien pan był takiej strasznej historji opowiadać tak bez wszelkiego przygotowania. Boże, co się to dzieje w życiu! I pszczółka zaczęła rozpamiętywać swe własne przeżycia z przeszłości, niepokojąc się o przyszłe, nieznane.
Nagle Frydolin zaczął się śmiać.
Maja spojrzała nań zdumiona.
— Proszę uważać! zawołał. — Teraz przychodzi sztukmistrz co się zowie. Zaraz się pani przekona.
Maja poszła za jego spojrzeniem i zobaczyła dziwaczne stworzenie, powoli wspinające się po drzewie. Nie byłaby przypuszczała, że może istnieć podobny twór. Ale większą od zdumienia była z początku jej trwoga; spiesznie też spytała Frydolina, czy nie należy się ukryć.
— Przenigdy — zaśmiał się kornik. — Proszę spokojnie pozostać na swem miejscu i uprzejmie przywitać tego pana. To wielki uczony, a przytem dobroduszny i skromny i jak wszyscy tego pokroju, trochę też komiczny. Spójrz pani, co on robi!
— Zapewne nad czemś myśli — rzekła Maja, nie mogąc wyjść ze zdumienia.
— Walczy z wiatrem — zaśmiał się Frydolin — oby mu się tylko nie pomieszały jego długie nogi.
— Czyżby te długie nici były jego nogami? spytała Maja, rozszerzając oczy. — Czegoś podobnego nie widziałam nigdy w życiu.
Nieznajomy zbliżył się tymczasem i Maja przyjrzała mu się dokładniej. Właściwie zdawało się, że przychodzi z powietrza, tak wysoko wisiało jego małe, krągłe ciało na niezmiernie długich nogach, robiących wrażenie cieniuchnych ruchomych szczudeł, szukających oparcia we wszystkich kierunkach. Kroczył ostrożnie i niepewnie, przytem bronzowa kuleczka jego ciała chwiała się, to do góry, to na dół. Nogi były tak długie i cienkie, że jedna nie potrafiłaby unieść ciężaru ciała, to też posługiwał się wszystkiemi równocześnie, a ponieważ w środku były zgięte, więc przewyższały go znacznie, stercząc w powietrzu ponad jego ciałem.
Maja uderzyła w dłonie.
— Coś podobnego! wykrzyknęła. — Jak to możliwe, aby nogi, cieniuchne jak włosy, mogły być tak ruchliwe i użyteczne i aby wiedziały, co mają robić? Ja bo uważam to za prawdziwy cud.
— Ach, co znowu — odparł kornik — gdy coś wygląda komicznie, trzeba się uśmiać i koniec.
— Nie mam ochoty do śmiechu — rzekła Maja. — Nieraz się z czegoś śmiejemy, a później dowiadujemy się, żeśmy wcale nie rozumieli, o co chodziło.
Wtem nadszedł nieznajomy i patrząc na Maję z wyżyny swych nóg, poprzez wszystkie te spiczaste trójkąty, rzekł: — Dzień dobry! Straszna wichura moi państwo, przeciąg porządny, nieprawdaż? Czy państwo może innego zdania? I trzymał się jak mógł, na swych cieniuchnych nogach, aby nie upaść.
Frydolin śmiał się ukradkiem, Maja natomiast odpowiedziała uprzejmie, że całkowicie podziela jego zdanie i dlatego właśnie wcale dziś nie lata. Następnie mu się przedstawiła. Nieznajomy poprzez swe kolana rzucał na nią szybkie skośne spojrzenia.
— Maja, z rodu pszczół — powtórzył. — Bardzo mnie cieszy, że panią poznałem. Wiele słyszałem o pszczołach. Muszę wyznać, że jestem za każdym razem trochę zakłopotany, gdy się mam przedstawić, gdyż nasza rozległa rodzina znana jest pod rozmaitemi nazwiskami. Zwą nas tkaczami, krawcami lub szewcami. W każdym razie należę do gatunku pająków, a sam się zwę Hanibal.
Imiona pająków przykro brzmią w uszach mniejszych owadów; to też Maja nie umiała ukryć swego przerażenia, zwłaszcza że się jej przypomniała niedawna niewola u Bartłomieja, ale Hanibal zdawał się tego nie spostrzegać. Pomyślała: jeśli zajdzie konieczność, to ulecę, a on przecież niema skrzydeł, by mnie ścigać.
— Zastanawiam się nad czemś głęboko, bardzo głęboko — rzekł Hanibal. — Jeśli pani pozwoli, przysunę się nieco, bo pod tym konarem nie wieje tak okropnie.
— Proszę bardzo — rzekła Maja, robiąc dlań miejsce. Frydolin się pożegnał i odszedł, ale Maja pragnęła się dowiedzieć czegoś bliższego o Hanibalu. Jakie to rozmaite zwierzęta żyją na świecie, myślała pełna podziwu; wciąż poznaję jakieś nowe.
Wiatr trochę przycichł i słońce zaglądało przez gałęzie drzew. Gdzieś w krzewach zaczęła śpiewać raszka, cały las ożywiając radością. Maja dostrzegła ptaka siedzącego na gałązce; widziała, jak śpiewając, rozszerzał gardziołko, a główkę zadarł ku słońcu.
— Gdybym ja umiała śpiewać jak ta raszka — ozwała się Maja — to usiadłabym na kwiatku i śpiewałabym od ranka do wieczora.
— Ze swoim brzękiem urządziłaby pani dopiero cudny koncert — drwiąco zauważył Hanibal.
— Ten ptak wygląda tak szczęśliwie — mówiła dalej Maja, nie zważając na jego przyganę.
— Pani jest fantastką — rzekł tkacz. — Gdyby wszystkie zwierzęta zapragnęły być czemś innem niż są, to świat musi alby się wywrócić do góry nogami. Pomyśl pani, gdy się tak raszce zachciało żądła, a koza życzyłaby sobie skrzydeł, by mogła latać i zbierać miód, to naostatku przyszłaby także żaba i zażądała takich nóg, jakie ja posiadam.
Maja się zaśmiała.
— Nie, tak ja nie myślałam — rzekła — ale wyobrażam sobie, jak to byłoby pięknie, gdyby można wszystkie istoty uczynić tak szczęśliwemi, jak jest nią niezawodnie ten ptak dzięki swemu śpiewowi. Ale co to jest! wykrzyknęła nagle w najwyższem zdumieniu — toż pan ma o jedną nogę zawiele. Ma pan siedm nóg.
Hanibal zmarszczył czoło i posępnie patrzył przed siebie.
— Więc nareszcie to pani jednak zauważyła — rzekł cierpko. — Tylko żę nie mam wcale o jedną nogę zawiele, a raczej o jedną zamało.
— To zwykle pan miewa ośm nóg? spytała Maja, nie mogąc wyjść z podziwu.
— Tak; mam zaszczyt oznajmić, że my, pająki, mamy po ośm nóg. Są nam potrzebne, zresztą, zawsze to dostojniej. Ja straciłem jedną nogę, ale ostatecznie radzę sobie bez niej, jak mogę.
— Bardzo musi być nieprzyjemnie stracić nogę — rzekła Maja z współczuciem.
Hanibal wsparł brodę na ręku i ustawił nogi w ten sposób, że trudno je było przeliczyć.
— Opowiem pani, jak to się stało — rzekł po chwili. — Oczywista, że wziął tu udział człowiek, jak to bywa we wszystkich naszych nieprzygodach. Uważa się przecie, jak tylko można, ale człowiek jest nieostrożny i zachowuje się tak, jak gdyby inne stworzenie było dlań kawałkiem drewna. Czy pani opowiedzieć, jak się zdarzył ten pożałowania godny wypadek?
— Proszę pana — rzekła Maja, sadowiąc się wygodniej — bardzo mnie to zajmuje. Pan musi mieć niewątpliwie wielkie doświadczenie życiowe.
— To prawda — potwierdził Hanibal — a teraz proszę słuchać. Otóż ród nasz należy do ludów nocnych, jak panią zapewne pouczono. Ja żyłem sobie wówczas w zielonym domku w ogrodzie, całkiem zarośniętym bluszczem, a mającym niejedną roztłuczoną szybę, że wygodnie mogłem tam wchodzić i wychodzić, kiedy mi się podobało. O zmroku człowiek przychodził ścieżką ogrodową do tego domku, niosąc w jednej ręce sztuczne słońce, które on nazywa lampą, w drugiej ręce flaszkę, a pod pachą papier; prócz tego miał jeszcze małą flaszeczkę w kieszeni. Wszystko to ustawiał na stole i zamyślał się, gdyż chciał wypisać na papierze swoje poglądy. Zapewne pani już gdzieś widziała papier, w lesie lub w ogrodzie. A te czarne punkciki na nim, wymyślił człowiek.
— Bajeczne — rzekła Maja, całkiem rozpromieniona, że oto zdobyła tyle nowych wiadomości.
— Do tego celu — tłómaczył Hanibal — potrzebuje tych dwóch flaszek. Do malej wkłada swój drewniany kijek, a z drugiej pije. Im więcej pije, tem lepiej idzie mu pisanie. Pisze oczywiście o nas, co mu tylko wiadomo, i ogromnie się zapala, ale niewielka z tego pociecha, gdyż człowiek niewiele się dotąd dowiedział o nas, owadach. O naszem życiu duchowem nic prawie nie wie, a na nasze uczucia radości i obawy nie zwraca najmniejszej uwagi. Zaraz się pani przekona.
— Czy pan nie ma o człowieku dobrego wyobrażenia? spytała Maja.
— Owszem, owszem — zapewnił tkacz, patrząc przed siebie z ukosa — tylko że z siedmiu nogami łatwo się gorżknieje.
— Ach tak! rzekła Maja.
— Pewnego wieczora — mówił dalej Hanibal — urządzałem sobie jak zwykle, polowanie w kątach okien, a człowiek siedział przed swemi dwiema flaszkami i usiłował coś wymyśleć. Zaczynałem się irytować, że mnóstwo drobnych much i komarów, od których połowu zależy przecież moje utrzymanie, usiadło na sztucznem słońcu człowieka i gapiło się na jego pisanie, jako że to przecież stworzenia bez wszelkiego wychowania.
— Och, ja sama chętnie przyjrzałabym się takiej pracy — zauważyła Maja.
— Co innego się przyglądać, a co innego się gapić. Proszę się tylko bodaj raz przyjrzeć, co ta hołota wyprawia przy świetle lampy. Ze dwadzieścia razy uderzają o nią głowami, to jeszcze najmniejsza, ale niektóre dopóty uwijają się koło światła, aż sobie spalą skrzydła. I mimo to nie mogą się oderwać od lampy.
— Biedne stworzenia! rzekła Maja. — Widocznie tracą przytomność umysłu pod wpływem światła.
— Więc niechaj siedzą w mroku za szybami lub pod liśćmi! wybuchnął Hanibal. — Tam im nic nie grozi od lampy, a mnie je najłatwiej schwycić. Otóż owego nieszczęsnego wieczora widziałem przez szybę kilka komarów, dogorywających już w świetle lampy. Zauważyłem, że człowiekowi nic na nich nie zależy i postanowiłem je zabrać dla siebie. Wszak to całkiem naturalne?
— Oczywiście — potwierdziła Maja.
— A jednak stało się to mojem nieszczęściem. Cicho i ostrożnie wspiąłem się po nodze stołu, aż znalazłem się na jego powierzchni i mogłem się rozglądnąć. Człowiek wydal mi się ogromnie wielkim. Przyglądając się jego zajęciu, stawiałem ostrożnie jedną nogę za drugą i tak zwolna zbliżałem się do lampy. Dopóki byłem osłonięty flaszką, wszystko było dobrze; zaledwie jednak wysunąłem się z poza tej szklanej twierdzy, człowiek spostrzegł mnie i pochwycił. Wziął jedną moją nogę między swe palce, podniósł mnie tuż do swych ogromnych oczu i rzekł: Patrzcie, patrzcie! Przy tem uśmiechał się ten grubjanin, jak gdyby mu to sprawiało ogromną przyjemność.
Hanibal westchnął, a mała Maja siedziała cichutko, z zapartym oddechem. Po chwili dopiero spytała:
— Gzy człowiek ma takie wielkie oczy?
— Proszę teraz łaskawie myśleć o mnie i o mojem położeniu — rzekł Hanibal rozdrażniony. — Niech się pani spróbuje wczuć w stan mojej duszy. Czy to przyjemnie wisieć na jednej nodze i to przed oczyma, dwadzieścia razy większemi od całego mego ciała? Każdy ząb, widniejący w ustach człowieka, gdy się tak śmiał z mego nieszczęścia, był dwa razy większy odemnie. I co pani na to?
— Straszne! Poprostu okropne! zawołała Maja.
— Wtem, dzięki Bogu, urwała się moja noga. Niepodobna przewidzieć, coby się ze mną było stało, gdyby się nie była urwała. Upadłszy na stół, zerwałem się szybko i zacząłem uciekać jak tylko mogłem najszybciej na moich pozostałych nogach, następnie ukryłem się za flaszką, pod której osłoną miotałem najstraszliwsze groźby przeciw człowiekowi. To też przerażony niemi, przestał mnie prześladować. Widziałem, jak położywszy moją nogę na papierze, przyglądał się, jak chciała uciec, lecz bezemnie uczynić tego nie mogła.
— Jakto? Czyżby się poruszała po wydarciu? spytała Maja.
— Tak — objaśnił Hanibal — nasze nogi zawsze się poruszają po wydarciu. Moja noga też biegła po białym papierze, ale w mojej nieobecności, nie wiedziała dokąd się ma zwrócić, więc kręciła się tylko w kółko na temsamem miejscu, a człowiek przyglądał się i bezlitośnie się uśmiechał z obowiązkowości mej biednej nogi.
— To niemożliwe — rzekła Maja całkiem oszołomiona — noga zgubiona nie może chodzić.
— Co znaczy noga zgubiona? spytał Hanibal.
Maja spojrzała nań poważnie. — Noga zgubiona, to znaczy taka, co się zgubiła. Tak mówiono u nas w domu.
— Ale w towarzystwie wykształconem, na wielkim świecie, nie należy się posługiwać wyrażeniami z pokoju dziecinnego — surowo rzekł Hanibal. — Musi się pani od tego odzwyczaić. Osoby dorosłe mówią: noga wyrwana, a nie zgubiona. Zresztą proszę przyjąć do wiadomości, że nogi nasze poruszają się także po wydęciu i to dość długo.
— Nie — rzekła Maja — w to nie uwierzę, dopóki się nie przekonam.
— Czy pani sadzi, że sobie dla jej przyjemności wyrwę nogę? gniewnie wykrzyknął Hanibal. — Już ja widzę, że pani jest osobą, z którą niepodobna obcować. Podobnego żądania nikt mi się dotąd nie ośmielił postawić.
Maja się zmieszała, nie rozumiejąc, dlaczego się tkacz tak rozsierdził i czem właściwie zawiniła. Niełatwo to przestawać z obcym, gdyż podsuwają nam złe zamiary całkiem bezpodstawnie, myślała zbita z tropu. Posmutniała nagle i w zgnębieniu przyglądała się dużemu pająkowi o długich nogach i zgryźliwym wyrazie twarzy.
— Właściwie to mógłbym panią pożreć — niespodzianie rzekł tkacz, dobroduszość Maji biorąc widocznie za słabość. W tejże chwili mała pszczoła uczuła dziwny przypływ energji, a miejsce smutku i lęku zajęła spokojna odwaga. Wyprostowała się nieco i bezwiednie niemal wydając donośny swój brzęk, spojrzała nań błyszczącemi oczyma, uniosła lekko swe przeźroczyste skrzydła i rzekła:
— Jestem pszczołą, proszę pana.
— Przepraszam — rzekł Hanibal i bez pożegnania zbiegł po pniu tak szybko, jak tylko na siedmiu nogach biec potrafił.
Maja zaśmiała się mimowoli. Dopiero na dole się znalazłszy, zaczął głośno wymyślać.
— Ma pani brzydki charakter — krzyczał oburzony — jadowitem swem żądłem grożąc istotom, którym srogi los uniemożliwił szybsze ruchy. Ale i dla pani wybije ciężka godzina, a w czarnej chwili wspomnisz sobie o mnie i pożałujesz swego okrucieństwa.
Znikł pod dużemi liśćmi podbiału. Maja nie słuchała nawet jego pogróżek, całkiem przejęta radością, że wiatr oto ustał, a dzień zapowiadał się pogodnie. Wysoko na niebie, na tle błękitu przeciągały białe obłoki, spokojne i szczęśliwe jak dobre myśli Pana Boga. I zdjęła pszczółkę gorąca tęsknota za soczystą zielenią polanek i wysłonecznionych stoków po drugiej stronie jeziora, gdzie dawno się już musiało rozpocząć wesołe życie. Widziała kołyszące się smukłe trawki, a na skraju lasu w wąskich rowach kwitły żółte storczyki. Z ich kielichów można było patrzeć w tajemniczy mrok lasu jodłowego, z którego dolatywał wiew chłodny i smutny Wiedziała, że w jego mrocznej ciszy, zmieniającej promienie słońca w blado-różowe jaśnienie, leży ojczyzna bajek.
I już szybowała w powietrzu. Nawet sobie dobrze nie uświadomiła, że uleciała. Łąki i kwietne stoki wołały ją do siebie. O Boże wielki, jakże życie jest rozkosznem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.