Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Czar nocy.

Tak upływały Maji wśród owadów dnie i tygodnie jej młodego życia. Wśród tego wałęsania się pełnego przygód i niebezpieczeństw, odczuwała niekiedy brak towarzyszek z wczesnego dzieciństwa, a czasem napadała ją też bolesna tęsknota za porzuconą ojczyzną. Zdarzały się też chwile, kiedy pragnęła zajęcia regularnego, pracy użytecznej i towarzystwa równych sobie. Ale w gruncie rzeczy mała Maja była naturą niespokojną i z pewnością nie byłaby się jeszcze czuła dobrze we wspólnym ulu. Bo zarówno wśród zwierząt jak i ludzi zdarzają się charaktery nie umiejące się dostosowywać do reguł ogólnie przyjętych, i trzeba być ostrożnym w osądzaniu takich istot. Nie zawsze bowiem chodzi tu o lenistwo i przekorę, a często za temi pozornemi wadami kryje się głęboka tęsknota za czemś wyższem i lepszem od dnia powszedniego; nieraz też z młodocianych wisusów wyrośli doświadczeni i mądrzy mężczyźni, lub dobre rozsądne kobiety. A mała Maja miała serce czyste i wrażliwe, a jej stosunek do tego pięknego wielkiego świata, w którym ujrzała światło dzienne, wypływał z szczerego pragnienia wiedzy i radosnego zachwytu nad dziełem Stwórcy.
Ale nawet w szczęściu i wśród najprzyjemniejszych przeżyć ciąży jednak samotność, a mała Maja w miarę jak stawała się doświadczeńszą, coraz częściej pragnęła wspólnego życia i miłości. Nie była już młodziutką pszczółką, lecz okazałą silną pszczołą, o jasnych zdrowych skrzydłach, ostrem, jadowitem żądle i wybitnem zrozumieniu niebezpieczeństw i rozkoszy swego życia. Zebrała dużo wiadomości i doświadczeń i często pragnęła je zużytkować w sposób należyty. Może byłaby już któregoś dnia wróciła do ula i rzuciwszy się do nóg królowej uzyskała jej przebaczenie i przyjęcie do gromady. Wstrzymywało ją jednak od tego gorące pragnienie poznania człowieka. Słyszała o nim tyle sądów sprzecznych, że nie wiedziała, co właściwie o nim myśleć. Przeczuwała jednak, że na całym świecie niema istoty potężniejszej, mędrszej i wznioślejszej od człowieka, Szybując wysoko ponad ziemią, z wielkiej odległości, widywała czasem podczas swych wędrówek ludzi czarnych, białych i czerwonych, a także wielobarwnych, zarówno dużych, jak małych. Nigdy się jednak do nich nie zbliżyła. Raz zobaczyła nad strumykiem czerwone lśnienie, a biorąc je za kwietną grzędę, sfrunęła, by na niej wypocząć. Tymczasem był to człowiek o złotych włosach i różowej twarzy. W czerwonej sukni spał sobie nad strumykiem, a mimo swych olbrzymich rozmiarów wyglądał tak dobrotliwie, że Maji z zachwytu łzy napłynęły do oczu. Zapomniała o całem otoczeniu, nie mogąc oderwać oczu od śpiącego człowieka. Cokolwiek o nim słyszała złego, wydało się jej niemożliwem; za podłe kłamstwa uważała wszystkie te ujemne sądy, jakie tu i ówdzie wygłaszano o istotach — tak miłych jak ta właśnie, uśpiona opodal w cieniu szepczących brzóz.
Po chwili nadbiegł komar i pozdrowił ją.
— Ach Boże! zawołała Maja cała rozpromieniona — widzi pan człowieka? Jaki on piękny i dobry. Czy pan się nim nie zachwyca?
Komar spojrzał na Maję wielce zdumiony, poczem zwolna odwrócił się ku przedmiotowi jej zachwytu i rzekł:
— Owszem, jest wcale dobry; właśnie go nakłułem. Proszę spojrzeć, jak ciało moje prześwietla czerwono od jego krwi.
Maja przyłożyła rękę do serca, przerażona odwagą komara.
— Czy on umrze? spytała. — Gdzie go pan ukłułeś? Jak można jednoczyć w sobie odwagę z bezecnością? Toż pan drapieżcą i okrutnikiem!
Komar się zaśmiał i piskliwym swym głosikiem odparł rozśmieszony:
— To przecież tylko taki mały człowieczek. Nazywa się dziewczynką, bo nosi odstający kolorowy pancerz, sięgający tylko po kolana. Ja umiem kłuć, ale nigdy prawie nie przewiercę skóry. Widzę, że pani jest całkiem nieświadoma, skoro sądzi, że ludzie są dobrzy. Nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło, by któryś z nich dobrowolnie mi użyczył choćby najdrobniejszej kropelki krwi.
— O człowieku wiem co prawda niewiele — półgębkiem rzekła Maja.
— Wszak z pośród wszystkich owadów wy, pszczoły, najwięcej się zadajecie z człowiekiem, najbliżej z nim obcujecie.
— Ja porzuciłam nasze królestwo — nieśmiało rzekła Maja. — Nie podobało mi się życie w ulu i chciałam poznać świat.
— Patrzcie! rzekł komar, podchodząc o krok bliżej. — I jakże pani służy to życie na swobodzie? Wyznaję, że bardzo mi się podoba taka samodzielność. Bo co do mnie, to nigdybym się nie zdecydował ludziom służyć.
— I oni nam służą — rzekła Maja, nie pozwalając na poniżanie swego narodu.
— Być może — odparł komar. — A do jakiego narodu pani należy?
— Ja pochodzę z narodu pszczół żyjących w parku zamkowym. Naszą królową jest obecnie Helena VIII.
— Tak, tak — potakiwał komar, składając ukłon — pochodzenie to bardzo zaszczytne. Nie można zaprzeczyć. Niedawno mieliście w państwie swem rewolucję, nieprawdaż? Dowiedziałem się o tem od wywiadowców roju, który wyleciał z grodu.
— Tak — z durną potwierdziła Maja. Sprawiało jej radość, że naród jej zażywał takiej sławy i był znany daleko i szeroko. W głębi serca znów się zbudziła tęsknota za ojczyzną i narodem i zapragnęła uczynić coś wielkiego dla królowej i dla dobra państwa. Całkiem przejęta tem pragnieniem, zapomniała pytać o człowieka. A może też nie pytała i dlatego, że z ust komara nie spodziewała się usłyszeć nic dobrego. Małe to stworzenie wydało się jej zuchwałem i wścibskiem, a takie istoty zawsze się źle wyrażają o drugich.
Komar też wnet odleciał.
— Łyknę jeszcze trochę powietrza — zawołał na pożegnanie — a wieczorem muszę w licznem towarzystwie tańczyć w promieniach zachodzącego słońca, abyśmy jutro mieli piękną pogodę.
Maja również uleciała, bo nie była w stanie patrzeć na śpiące dziecko, we śnie skaleczone przez komara. Dziwiła się tylko, że komar tego nie przypłacił życiem. Wszak Kassandra jej kiedyś powiedziała: — Jeśli ukłujesz człowieka, musisz zginąć.
Maja doskonale pamiętała to ostrzeżenie: mimo to więcej niż kiedykolwiek pragnęła poznać człowieka i oto postanowiła użyć wszelkich sposobów dla dopięcia tego celu.

∗             ∗

To życzenie Maji miało się ziścić w sposób cudowny i w formie znacznie piękniejszej, niż się spodziewała. Oto pewnego ciepłego wieczora udała się na spoczynek wcześniej niż zwykle i nagle zbudziła się wśród nocy, co się jej nigdy przedtem nie zdarzyło. Zdumienie jej było bezgraniczne, gdy otworzywszy oczy ujrzała swą małą sypialnię całkowicie zalaną cichem błękitnem światłem. Wpływało ono przez wnijście, którego otwór jaśniał jakby pod srebrno-błękitną zasłoną. Z początku nie śmiała się poruszyć, jakkolwiek wcale nie uczuwała lęku, gdyż jaśnienie to napełniało ją dziwnym jakimś spokojem. A w powietrzu na dworze rozbrzmiewało coś tak wnikliwie i harmonijnie, jak nie słyszała jeszcze nigdy w życiu. Zwolna, onieśmielona i do głębi przejęta czarem tej niezwykłej godziny, wysunęła się ze swej izdebki i wyjrzała. Wydało się jej, że cały świat cudem jakimś został przemieniony, jakby zaczarowany. Wszędzie lśniło i migotało najczystsze srebro, tysiące pereł błyszczało na trawach, które z pewnej odległości wyglądały jakby okryte zwiewnemi welonami, pnie brzóz i śpiące liście również były pomalowane na srebrzysto. A dal cichą, w błogim zachwycie pogrążoną, otulała błękitna, łagodna jasność.
— To chyba noc, nic innego to być nie może — szepnęła Maja, składając rączki w kornym zachwycie.
Wysoko na niebie, trochę przesłonięta liśćmi bukowemi, stała pełna, jasna tarcza księżyca, z której spływało światło, upiększające świat cały. Teraz dopiero zauważyła Maja, że dokoła księżyca płonie na niebie mnóstwo jasnych, twardych światełek, piękniejszych i cichszych od wszelkiego blasku, jaki dotąd widziała. Nic posiadała się ze szczęścia: oto pozna je noc i przeżywa czary księżyca i gwiazd. O wszystkiem tem słyszała wprawdzie to i owo, ale nic dawała wiary, by cuda podobne istnieć mogły na świecie.
Aż tu w pobliżu usłyszała znów donośny, dziwny śpiew nocny, który ją zapewne Zbudził że snu. Był to jakby zwiewny świegot w srebrzystych tonach, że zdawać się mogło, iż światło księżycowe spływając na ziemię, niesie z sobą te dźwięki. Rozejrzała się, szukając sprawcy tych melodyj, ale w migotliwych drżeniach świateł i cieni trudno było coś rozpoznać; wszystko przesłonięte tajemniczym półmrokiem, a jednak tak żywe i czarownie piękne.
Maja nie mogła wytrzymać dłużej w swem schronieniu; z nieprzepartą siłą pociągał ją ten urok nieznany. Bóg mnie ustrzeże przed niebezpieczeństwem, myślała, bo nie mam przecież żadnych złych zamiarów.
Właśnie chciała ulecieć w błękitne światło nad łąką, całą skąpaną w księżycowej poświacie, gdy tuż w jej pobliżu, na bukowy liść sfrunęło jakieś uskrzydlone zwierzątko, jakiego nigdy jeszcze nie widziała. Usadowiwszy się na liściu, wpatrzyło się w księżyc i podniósłszy nieco jedno ze swych wąskich skrzydeł, zaczęło nóżką wykonywać wzdłuż brzeżka szybkie pociągnięcia. Robiło to wrażenie pociągania smyczkiem po ukrytych jakichś skrzypcach i stąd właśnie pochodził ów świegotliwy srebrny ton, ożywiający noc księżycową.
— Zachwycająco — szepnęła Maja — poprostu niebiańsko.
Szybko sfrunęła na ów liść. Noc letnia była łagodna, więc pszczółka nie czuła, że chłodniej jest niż we dnie. Zaledwie usiadła obok nieznajomego grajka, natychmiast ścichły łagodne tony, a Maji się wydało, że jeszcze nigdy nie było takiej ciszy, wprost zatrważającej. Przez ciemne liście zwolna sączyło się białe, chłodne światło księżyca.
— Dobrej nocy — uprzejmie rzekła Maja, która sądziła, że należy pozdrawiać tak samo jak we dnie, poczerń szybko dodała: — Pan wybaczy, że przeszkodziłam, ale muzyka pańska ma w sobie coś tak pociągającego, że mimowoli musi się iść za jej dźwiękami.
Nieznajomy spojrzał na Maję zdumiony.
— Co to za pełzak z pani? spytał nareszcie. Takiego stworzenia jeszcze nie widziałem.
— Ja wcale nie jestem pełzakiem — poważnie rzekła pszczoła. — Jestem Maja, z rodu pszczół.
— Ach, z rodu pszczół, tak... tak... — powtórzył nieznajomy. — Żyjecie we dnie, nieprawdaż? Od jeża słyszałem o was niejedno. Opowiadał mi, że wieczorem zjada trupy, wyrzucone z waszego ula.
— Tak — z lekkiem drżeniem potwierdziła Maja. — Opowiadała mi moja wychowawczym, Kassandra, że o zmroku już węszy kolo naszych ułów, szukając zmarłych. Mówili też o tem strażnicy. Ale czy pan obcuje z jeżem? Przecież to taki straszny potwór.
— Jabym tego nie mógł powiedzieć. My, świerszcze nocne, żyjemy z nim całkiem zgodnie. Oczywista, że usiłuje nas złapać, ale mu się to nigdy nie udaje. Więc drażnimy się z nim często i tak się zabawiamy. Nazywamy go wujem. Ostatecznie każdy musi jakoś żyć, a dopóki żyje nie moim kosztem, to mało mnie to obchodzi.
Maja potrząsnęła główką, mając pod tym względem inne wyobrażenia; ale nie chcąc drażnić nieznajomego, wcale ich nie wyjawiała. Uprzejmie tylko spytała:
— Więc pan jest świerszczem?
— Tak, nocnym świerszczem. Proszę mi jednak dłużej nie przeszkadzać, gdyż muszę grać. Mamy pełnię księżyca, a noc jest cudowna.
— Ach, niech pan raz zrobi wyjątek — prosiła Maja — i opowie mi coś o nocy.
— Noc letnia jest czemś najpiękniejszem na świecie — odpowiedział świerszcz — i przepełnia serce błogością nieopisaną. Ale czego pani nie usłyszy w mojej grze, tego też nie potrafię wyjaśnić. Bo i czemuż tak chcieć wszystko rozumieć? My, biedne istoty, bardzo niewiele wiemy o życiu, natomiast umiemy odczuwać całą wspaniałość świata.
I znów zaczął wydawać tony srebrzyste, upajające, triumfalne, a rozbrzmiewające donośnie, gdy się ich słuchało z takiej bliskości jak Maja. A pszczółka siedziała cichutko w błękitną noc letnią, wsłuchiwała się w muzykę świerszcza i głęboko rozmyślała nad życiem.
Nagle ucichło w jej sąsiedztwie. Usłyszała cichy brzęk i ujrzała świerszcza ulatującego w miesięczną poświatę.
Noc nasuwa takie smutne myśli, pomyślała Maja.
Postanowiła polecieć na kwietną łąkę. Nad strumykiem stały lilje wodne i przeglądały się w szybkiej fali, unoszącej z sobą blaski księżyca. Widok był czarujący. Woda szemrała i migotała, a lilje zdawały się śnić. Zasnęły z nadmiaru szczęścia, pomyślała pszczółka. Usiadła na białym płatku kwiatu zalanym światłem księżyca, nie mogąc oderwać oczu od żywej wody strumyka, rozbłyskującej drżącemi iskierkami, które zaraz gasły. Po drugiej stronie strumienia bielały brzozy, i zdawało się że gwiazdy zawisły na ich gałązkach.
Dokąd może płynąć ta wszystka woda, rozmyślała. Tak, świerszcz ma słuszność, bardzo niewiele wiemy o świecie.
Wtem, tuż obok, w białym kielichu lilji usłyszała śpiew tak czysty i srebrzysty, jak żaden dźwięk ziemski być nie może. Serce Maji zaczęło bić jak miotem, a oddech zamarł w jej piersi.
Och, co się teraz stanie, co ja teraz zobaczę! myślała zachwycona.
Lilja zakołysała się lekko, jeden ze skrajnych płatków odchylił się nieco, a Maja ujrzała maleńką, śnieżnie białą rączkę ludzką, drobniutkiemi paluszkami czepiającą się brzeżka kwiatu. Następnie wyłoniła się jasna główka i delikatna, maleńka postać w białej sukience. Był to maleńki człowieczek, wydobywający się z kielicha kwiatu.
Nie da się opisać przerażenie, a równocześnie zachwyt małej Maji. Siedziała jak zdrętwiała, zapatrzona w cudny widok, przedstawiający się jej oczom.
Maleńka ludzka istota wspięła się na brzeg kwiatu, podniosła ramionka ku księżycowi i z błogim uśmiechem rozglądała się po świecie. Wtem lekkie drżenie przebiegło cale przeźroczyste ciałko i nagle u ramion rozwinęły się dwa zwiewne skrzydełka, bielsze od światła księżycowego, czystsze od śniegu. Wzniosły się ponad jasną główkę i opadły aż do stóp. Maja nigdy w życiu nie widziała czegoś równie wdzięcznego. Świetlana ta ludzka istotka stała tak na skraju kwiatu, z rączkami wzniesionemi ku niebu i nagle znów zaczęła śpiewać, a Maja zrozumiała słowa pieśni, lecącej w noc księżycową.

Jestem tchnieniem Boga
W tym świata przestworze,
Żadna siła wroga
Zniszczyć mnie nie może.

To mnie śmierć utuli,
To znów wskrzesi życie
U zimnej matuli
O nowym śnię bycie.

Z piersi Maji wyrwało się łkanie gwałtowne; nie wiedziała, dlaczego czuje się tak smutną a równocześnie tak uszczęśliwioną.

Wtem istotka ludzka odwróciła się do niej i jasnym swym głosikiem spytała:
— Kto tu płacze i dlaczego?
— Ach, to tylko ja — wyjąkała Maja. — Bardzo przepraszam, że przeszkodziłam.
— Ale czemu płaczesz?
— Nie wiem — odrzekła Maja. — Może tylko dlatego, że pan jest taki piękny. Ach, gdyby mi wolno było zapytać, kim pan jest. Chyba aniołem.
— Nie — odrzekła czarująca istotka z miną niezmiernie poważną — jestem tylko elfem. Ale możesz do mnie mówić: ty. Powiedz mi jednak pszczółko, co robisz tu na łące o nocnej porze?
Elf przyfrunął do Maji, usiadł obok niej na wygiętym płatku lilji, zlekka go kołyszącym i życzliwie przyglądał się pszczółce. Maja zaczęła mu opowiadać wszystko, co wiedziała, czego pragnęła i co przeżyła, a przez cały ten czas wpatrywały się w nią duże ciemne oczy błyszczące w śnieżnej twarzyczce, okolonej jasnemi włoskami, w blasku księżyca świecącemi chwilami jak roztopione srebro.
Elf kwietny pogładził Maję po główce, gdy skończyła opowiadać, przytem spojrzał na nią tak serdecznie, że pszczółka z wielkiego szczęścia przymknęła oczy. A po chwili rzekł:
— My, elfy, żyjemy siedm nocy; musimy jednak pozostać w kwiecie, w którym przyszliśmy na świat. Skoro opuścimy kwiat, umrzeć musimy o wschodzie słońca.
Maja z przerażenia szeroko rozwarła źrenice.
— Och! Szybko, szybko wracaj do kielicha kwiatu! zawołała.
Elf smutnie potrząsnął główką.
— Już zapóźno — rzekł — ale posłuchaj, co ci jeszcze powiem. Przeważna część elfów opuszcza swe kwiaty, gdyż łączy się z tem wielkie szczęście. Kto opuści swój kwiat i wczesną ginie śmiercią, ten wpierw przeżywa noc cudnie piękną. Pierwszej istocie napotkanej może spełnić jej życzenie. Jeśli szczerze pragnie opuścić kwiat, by innych uszczęśliwić, to równocześnie wyrastają mu skrzydełka.
— Ach, jak cudnie! zawołała Maja. — W takim razie jabym także opuściła kwiat. Móc spełnić czyjeś najgorętsze życzenie, to przecież szczęście ogromne. Pszczółka wcale o tem nie myślała, że ona była właśnie pierwszą istotą, którą elf spotkał, wyfrunąwszy z kwiatu.
— A potem, — spytała — czy potem musisz umrzeć?
Elf skinął główką, ale teraz nie był już smutny.
— Zobaczymy jeszcze świt — rzekł — ale gdy rosa spadnie, ulecimy ku zwiewnym obłoczkom mgieł, unoszących się nad łąkami. Zapewne nieraz widziałaś, że mgiełki te prześwietlają biało, jak gdyby w nich płonęły światełka? To są elfy, ich skrzydła i sukienki. A o wschodzie słońca przemieniamy się w krople rosy. Rośliny nas wypijają, by szybciej rosły i kwitły i z czasem znów się wyłaniamy z ich kielichów jako elfy.
— Więc byłeś już przedtem innym elfem? spytała Maja z zapartym oddechem.
Poważne oczy mrugnęły potakująco.
— Tak, ale zapomniałem. O wszystkiem zapominamy podczas naszego snu kwietnego.
— O, jakże twój los jest cudnie piękny! zawołała mała Maja.
— Taki jest los wszystkich istot ziemskich, jeśli się go rozważy poważnie i głęboko — rzekł elf. — Nie zawsze coprawda budzą się w kwiatach ze swego snu śmiertelnego. Ale o tem dziś nie mówmy.
— Jestem szczęśliwa! zawołała Maja.
— Więc nie masz żadnego życzenia? spytał elf. — Alboż nie wiesz, że jesteś pierwszą istotą, którą spotkałem i że mam spełnić twoje życzenie serdeczne?
— Ja? zawołała Maja. — Przecież ja tylko pszczołą. Nie, to byłoby zbyt wielkiem szczęściem; nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— Nikt nie zasługuje na dobro i piękno — rzekł elf — spływa na nas niezasłużenie jak promienie słońca.
Serce Maji biło gwałtownie z ogromnego wzruszenia. Od dawna żywiła przecież gorące życzenie, którego nie śmiała jednak wyjawić. Elf zdawał się go wszakże domyślać, gdyż uśmiechał się tak, że niepodobna było cośkolwiek przed nim zataić.
— A zatem? spytał, odgarniając złote włosy ze swego jasnego czoła.
— Pragnęłabym poznać człowieka w jego postaci najpiękniejszej — szybko i gorąco rzekła pszczółka, obawiając się usłyszeć, że tak śmiałe życzenie spełnionem być nie może.
Elf jednak wstał poważny i spokojny, a oczy jego błyszczały blaskiem nadziei niezawodnej. Ujął drżącą rączkę Maji i rzekł:
— Pójdź. Polecimy razem i życzenie twe będzie spełnionem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.