<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Ogniste ptaki szrapneli, granatów leciały stadem nad Jarowem, z łoskotem i szumem. Syk olbrzymich pocisków przecinał powietrze rozedrgane od ciągłego ruchu. Szybki lot śmiercionośnych potworów skuwał ludzi przerażeniem, chrobot ich skrzydeł nie ustawał i złowrogi wark. Gdy ptaki te ogień niosące spadały na ziemię, huk potężny powstał z dotyku ich cielsk — ogłuszał, a ziemia rozpadała się, tworząc głębokie szczeliny i wyrwy. Gdy ptaszysko siadło na budynek, wybuchał pożar, słupem płomienia waląc w górę, gdy uderzyło dziobem w ścianę, czyniła się tu szczerba i sypał gruz.
A wielkie gardziele żelazne wyrzucały coraz nowe stada żarłocznych ptaków. Nadlatywały gęsto chmury drobniejszego ptactwa ze skrzekiem piekielnym, jakby gwizdem szatanów. Kłóły ziemię bez wielkiej szkody, przebijały mury, odłamując tynk, ale zato niby owady kąśliwe czepiały się ludzi. Którego tknął świergocący ptaszek-kula, ten padał i pogrążał się w mrok śmierci. I trzeci rodzaj ptaszków grasował obficie, ten był nazjadliwszy. Sypał gradem, kładł pokotem. Ich lot to szczekotanie ciągłe, nieustanne, niby rechot jakichś gigantycznych, żab-lewiatanów, monotonne, rozgwarzone a ostre w dźwięku, jak ciskany na marmur śrut równym matematycznie a szalenie szybkim tempem. Rumot, djabelnie rozchychotanych dział, grzechot karabinów, siekanie kartaczownic, zgiełk, tumult, wrzawa! Zdawało się, iż ziemia nie zniesie tego orkanu piorunów, że zatrzęsie się w tym odmęcie, że ją ten wir pochłonie, że runie w otchłań bezdenną. Zdawało się, że powietrze, cała atmosfera płomieniem się zajmie i spali. Dymy pożarów osnuły świat, a wśród dymów i blasków ognia śmigały jak race siwo błękitne obłoczki szrapneli. Leci, leci kędzior wraży z furkotaniem i syczeniem, rozpęka z trzaskiem, zieje ogniem, zasypuje ziemię żelazem i ginie, jak rozbity na czerepy garnek. A oto nadfruwa nowy kłębek, inny ma głos, inną w sobie grozę. To granat sięga ziemi, patrzy, wypatruje, gdzieby spaść, czy też leci tam, dokąd go pchnięto. Nowy grzmot, nowy rozłam gruntu, lub nowa pożoga, Pomiędzy tą magnaterją pocisków, niby świta królewskich potentatów, dmie, wali, siecze naokoło istna zamieć kul. Ryk, świst i warczenie; powódź płomieni, lawina ołowiu. Huraganowy ogień rozszalał się nad jarowską rezydencją. Dwie wrogie sobie baterje, ponad Jarowem słały gońców śmierci w nieprzyjacielskie szeregi. Park zryty był okopami, dalej stały linje dział, kilka budynków folwarczych płonęło. Stajnie rabowano doszczętnie, szorownie również. W pałacu zatrzymał się sztab polowy, cały gmach splądrowały tabuny kozackie, niszcząc i gospodarując jak u siebie. Odbito piwnicę, wytaczano beczki wina, starki, miodów, rżnięto na uczty, co się dało, w łomocie armat, w rozbestwionej wrzawie. Pustelnik z Daniłem czuwali nad pałacem, lecz nie mogli wstrzymać potopu, zalewającego tu wszystko brutalną, dziką falą. Cała służba siedziała pochowana po piwnicach i zupełnie obezwładniona ze strachu. Orzęcki nie pomagał profesorowi, nabawiał go raczej nowego kłopotu. Stary weteran nie był wrażliwy na kule, sypiące dokoła, biegał sobie pośród nich jak w roju pszczół, modlił się głośno, ale krzyczał i klął przytem nieustannie. Ogarnął go jakby obłęd. Pustelnik musiał i na niego zwracać pilną uwagę. Profesor obserwował przebieg bitwy, był przytomny i czynny. Zaglądał często do sklepionej piwnicy, w której przemocą zamknął księżnę z dzieckiem, a gdzie również zgromadziło się dużo dworskiej służby. Księżna chciała pozostać w pałacu — lecz profesor nie pozwolił na to. Mury gmachu trzęsły się od huku, oddawały echo po otrzymanych ciosach. Najwyższy szczyt wieżycy z chorągwią rodową runął, druzgocąc część dachu. Mrowie żołdactwa biwakowało w salonach, rozwalało się na adamaszkowych kanapach, rozpijało się przy beczkach, inni zmykali z okopów do okopów, na gwałt robionych paru rzutami szpadla. Oficerowie jedli, pili, telefonowali, łapali co się udało, a gwizd kul gnanych w dwie przeciwne strony wciąż potężniał.
Odgłosy bitewne, cały ten rumor i hałas niezmierny działał na księżnę podniecająco, ożywiał ją znowu. Zgnębienie po ucieczce męża, wstyd za niego, zmieniał się w zapał i w nową energję, a zarazem w nienawiść do tych, którym książę wierzył. Byli oni dla księżnej obojętni, teraz poczuła, że są wrogami. Obudziła się w młodej kobiecie krew waleczna jej przodków i połączona ze zrodzoną świeżo nienawiścią wrzała w niej niecierpliwie. Księżna nie mogła się doczekać końca rozprawy. Daniło raportował jej o przebiegu pozycji i o tem, co się działo w pałacu.
— Czy zbrojowni nie zrabują? — pytała księżna strzelca.
— Dobrze my ją z panem profesorem ukryli. Nie dobiorą się. Ale co piwnicę, toby wychlali ze szczętem, tylko nie nadążą.
— Dlaczego?... — zaciekawiła się księżna.
Daniło wyprostowany jak struna, rozejrzał się po zebranej w ścisłą gromadę służbie i szepnął z największą pewnością.
— „Udirajut“, jaśnie oświecona księżno.
Poczem dodał tajemniczo:
— Tamci są już w Smolarni.
— Co ty mówisz? Skąd ta wiadomość?
— A oniż sami, sołdaty tak gadają. Jak pozycja się cofnie, tak tu dopiero kozaki zaczną hulać. Gadają, że będą palić.
— Przecie już się pali.
— To od granatów jasna księżno, a resztę to oni „popodżygają“ sami. Ale niedoczekanie ich.
— Dlaczego?...
— Nie damy — z mocą rzekł Daniło. — Niech tylko psubraty spróbują „kogutki“ puszczać! Profesor Hruda już nad nami komendę wziął.
— A pan marszałek co robi?
— Pan marszałek biega po pałacu ze sztucerem i swoją szablą i kogo spotka, to krzyczy na niego „won“!... dość wy się tu nagospodarowali, wybiła godzina wasza i nasza“. Wszystko jedno, czy oficera spotka, czy sołdata, a nawet do pułkownika tak samo krzyknął i szablą się zamierzył. Chcieli go związać i aresztować, ale pan pustelnik powiedział do nich i nam przykazał mówić, że pan Orzęcki trochę fiksat. Tak my i gadamy, trzeba ratować, bo strach, co wyrabia.
Księżna uśmiechnęła się blado. Zachęcony tem Daniło prawił dalej:
— A jak się tak już pan marszałek nakrzyczy, nawymyśla, to zaczyna się modlić, krucyfiksem żegna cały pałac i tę stronę, skąd na nas armaty walą i woła, a ręce do góry podnosi; „Oni przyjdą, przyjdą, ja ich jeszcze zobaczę“, taj znowu: „won! wybiła wasza i nasza godzina“. Tak ciągle.
Wtem straszny huk szarpnął murami piwnicy. Księżna skoczyła z miejsca.
— Jezus Marja!... pałac wysadzają?... Daniło biegaj i sprowadź tu profesora.
Strzelec wybiegł i po chwili wrócił z pustelnikiem.
— Niech się księżna nie niepokoi, to granat dużego kalibru rozwalił cały front gorzelni.
— Spiją się do reszty spirytusem.
— Eh, już tam nic niema, wyżłopane. Jak się księżna pani czuje? Kryś widzę śpi, pomimo huków.
— Zmęczony malec okropnie. A ja, jak pan widzi. — Czyż można się tu dobrze czuć?...
Pustelnik popatrzał dokoła. W półmroku paru lamp siedziało, stało, leżało kilkadziesiąt postaci męskich i żeńskich. Słychać było szept pacierzy, kwiliły płacze dzieci i ciche pojękiwanie kobiet. Zaduch panował tu i gorąco było niesłychane. Księżna w swoim kątku, wybitym dywanami, siedziała na fotelu i niedźwiedziej skórze przy łóżeczku śpiącego syna, dalej trochę czuwała bona, panna służąca, kucharz i stary kamerdyner, zielony ze strachu.
— Drażni mnie ta piwnica, — rzekła księżna, — już niedługo wystarczy mi cierpliwości na siedzenie w tej norze. Mój mąż pięciu minut by tu nie wytrwał, gdzie on jest, jak pan sądzi?
— O ile nigdzie się nie zatrzymał, to jest już bardzo daleko i na razie bezpieczny.
— Może prędko powrócić?...
— O... nie sądzę, chyba, że gdzieś ugrząsł blisko, ale... wątpię. Niech jeszcze droga księżna pocierpi trochę, ogień za wielki, nie można się narażać. Te sklepienia pewne jak forteca, lepsze niż skarbczyk pałacowy.
— A ochrona, szkoła, bezpieczne, czy się dzieci nie trwożą?
Są wszakże z opiekunami, tamte piwnice również mocne. Mają co jeść, zaglądam do nich często, niech księżna będzie spokojna, nikomu się nic nie stanie.
— A wieś... w okopach?...
— Ale,.w jakich!!... trochę bab z dziećmi w dworskich piwnicach, a reszta w ziemiankach.
— Poco pan się naraża, chodząc pod kulami.
— Ja ot ot... już tak!... To krótko potrwa... Smolarnia już zajęta, czy też kozunie sadybę moją spaliły? Żałowałbym...
— Podobno i tu obiecują palić wszystko.
— Jarowa... teraz nie spalą — rzekł pustelnik z mocą.
Gdy profesor wyszedł, księżna zamyśliła się poważnie. Goniła myślą uciekającego męża i zastanawiała się nad własną sytuacją. Odczuwała w sobie dziwne przełomy, widziała przed sobą inne jakieś horyzonty, Często spadał na nią niepokój nagły, jakby się coś wkrótce spełnić miało. Oczekiwanie czegoś nieznanego, niepojętego było w niej wyraźne i gnębiło. Czasem przeleciał nietoperz trwogi, że to przeczucie śmierci, wówczas młoda kobieta wzdrygała się i czyniła znak krzyża na czole, pochylając się nad synem, tuliła drżące usta do jego skroni. Czasem gniew ją porywał, wówczas biegała po piwnicy i wychodziła na próg, chcą uciec z tego mroku i zaduchu, lecz tam pilnował Daniło i kategorycznie zatarasował drzwi. A grzmot armat nie ustawał, karabiny warczały. W piwnicy było coraz ciemniej i straszniej, niepokój dziwny w duszy księżnej wzmagał się, trząsał nią dreszcz wewnętrzny. Daniło znosił dla niej pledy różne i futra, oraz pożywienie, ale księżna nic tknąć nie chciała, karmiła Krysia i dzieci służby, zebranej w piwnicy. Robiła to dla rozrywki, byle usunąć drażniący ją niepokój, Cała gromadka dzieciarni otoczyła panią, narazie z wahaniem, lecz księżna, obyta już z dziećmi z ochronki, umiała i te oswoić. Gwarzyło to, wyciągało ręce po jedzenie. Z lubością dotykały się dzieciaki ślicznego łóżeczka Krysia. Za siatką, obudzony już malec stał i, trzęsąc rdzawemi lokami, klapał rączką po głowach małych swych spektatorów. Zadowolenie było obopólne. Za dziećmi kilka matek zbliżyło się do księżnej nieśmiało, wywiązała się gawęda, na co patrząc stary kamerdyner mruczał, że to już koniec świata i wzruszał ramionami zupełnie zgorszony, Daniło bez ceremonji chciał baby odsuwać, lecz wstrzymany przez księżnę wypowiedział sakramentalne — słucham — i wyprostował się służbowo, jak żołnierz na warcie. Księżna potakiwała biadaniom bab, szczebiotom dzieci, odpowiadała im, ale w duszy jej nie milknął trwożny jakiś zew, nasuwał do umysłu dawną wizję. Majaczyła w mroku twarz blada, męska, dumna i silna w wyrazie, rysowały się brwi sokole, ściągnięte bólem i myślą, czoło z pionową fałdą pomiędzy brwiami i migotały z pod czarnych rzęs źrenice nieco szydercze, pełne buntu, niekiedy szatańskie. Księżna wpatruje się w te oczy z zapartym oddechem, a oto widzi zmianę; źrenice łagodnieją, ich surowość rozwiewa się, szyderstwo znika, natomiast występuje w nich rzewność miękka i uczucie męskie, mocarne a groźne w swej władczości, pociąga ją ten wzrok szczególnym czarem, dziwny urok owiewa całą tę postać majaczącą coraz wyraźniej w półcieniach piwnicy.
Skąd ta wizja teraz, w tym tłumie prostych ludzi, w huku dział, w okrutnym rumorze wojennym?... Dlaczego ta sylwetka ukazuje się jej coraz częściej, dlaczego myśl o nim płynie w przestrzeń i błądzi bezradnie, bez punktu oparcia, bez świadomości, co z nim?...
Cierpienie ducha stało się tak silne, że nie mogła wytrwać. Stanowczy rozkaz jej obezwładnił Daniła, z nim razem opuściła piwnicę. Wieczór już zapadł, na niebie błyszczały gwiazdy, dokoła świeciły łuny. Kanonada dział urywała się chwilami, jakby zmęczony rykiem potwór nabierał sił lub słabł. Księżna odechnęła świeżem powietrzem, z chciwością rozejrzała się ciekawie, lecz pociągnięta energicznie przez strzelca pobiegła do pałacu. Kilka kul świsnęło opodal, potknęła się parokrotnie o leżące ciała.
— Co oni, śpią?...
— Śpią — odrzekł Daniło, dziwnym jakimś głosem.
— To trupy — przeraziła się i odsunęła szybko.
Wpadła w ogromną kupę pierza, pozostałego po uczcie, poślizgnęła się na leżących kulach, w pewnej chwili Daniło porwał ją na ręce, ocalając od wpadnięcia w okopy. Nareszcie wbiegli do pałacu. Zastąpiło im drogę kilku pijanych żołnierzy.
— Kto idiot?!... — wołały ochrypłe głosy.
Z drogi! — krzyczał Daniło.
Gwizd ohydny śmignął w uszach księżnej.
— Ej... krasawica!... ty dla mienia!
Sołdat chwycił ją w pół, odorem okowity buchnął jej w twarz.
— Precz! — krzyknęła.
Wtem głuchy strzał, sołdat zaskrzeczał i zwalił się nawznak. Strzelec uniósł księżnę.
— Coś ty zrobił, Daniło... zabiłeś?...
— Czort z nim! Pijanica!
Pustelnik zdumiał, ujrzawszy księżnę w pałacu, chciał ją ukryć w skarbczyku, lecz oparła się temu.
— Ależ, księżno, teraz najgorsze momenta, nie można tu zostać.
— Za nic tam nie wrócę! Kryś bezpieczny... ja nie mogę!
— Pałac pełen żołdactwa, dezorganizacja ostateczna, zaczną grasować kozacy. Księżna się strasznie naraża.
— Dam sobie radę.
Młoda kobieta skoczyła na schody, wiodące do baszty najwyższej, po zdruzgotanej poprzednio wieży z chorągwią. Tam weszła na mały balkon w rodzaju krużganku, wgłębionego w murach, z widokiem bardzo rozległym na całą okolicę.
— Tu zostanę.
Nie było rady.
Pustelnik uznał to miejsce za możliwe; zbyt wysoko dla kul karabinowych, działa zaś większe już milkły. Profesor mrugnął na Daniła i odszedł. Strzelec nie przestawał czuwać. Księżna, oparta o wysoką balustradę, szeroko i daleko wzrok swój posyłała, w dymy i łuny. Myśl jej zakreśliła horyzont odległy. Ujrzała oto kres długotrwałej epoki. Idzie mścicielka dziejów, a pochód jej rydwanu to jeden, tryumf. Co będzie, jakie są losy tej ziemi, tylekrotnie we krwi skąpanej? Jakie przez nią przewieją jeszcze huragany, jakie przejdą zamiecie i walki? Jakie są horoskopy przyszłości? Czy to istotnie brzask szczęśliwego świtu — jak mówił Orzęcki i pustelnik? A jeśli tak to... to... tem większy wstyd dla tych, co świtu oglądać nie chcieli. Nie wierzyli w jutrznię, a jeśli ona powstanie w całym jej blasku i zaleje kraj pełnią nowego światła? Żal cisnął serce księżnej, że męża swego nie powstrzymała, że pozwoliła mu tak haniebnie stchórzyć i żal, że sama wahała się chwilowo, iż nie tylko sobie, lecz i pustelnikowi dużo zawdzięcza. Czemuż jego wpływy przezemnie nie podziałały na Krysta? — myślała młoda kobieta.
Teraz on jest w liczbie tych, co ze szranków własnych zemknęli w cudze chaosy. A tu wstają nowe zorze, nowe pójdą dnie, nowe hasła. Oni tu wrócą, jak synowie marnotrawni wrócą?! powinni byli trwać, powinni byli witać jutrznię i sztandar wolności wznieść razem z tymi, co go teraz wzniosą — bez nich. O wstyd!... Bo cóż oni z sobą przyniosą, wracając? Swoją złamaną wiarę w tamtych, swój egoizm? Swoją abnegację ojczyzny?... Oni, magnaci, arystokracja kraju, oni, filary społecznej hierarchji! Czyż oni teraz zaważą po dawnemu? Kto się na nich oprze, kto im zaufa?... Oni, co powinni gmach ojczysty trzymać na swych barkach, jak Atlas ziemski glob; oni zeszli ze stanowiska sami, dążąc do mitycznych ogrodów Hesperyd po utopijne złote jabłka i ustępując miejsca innym, tym,którzy przetrwają. Kto ucieka, ten pozostawia wolną placówkę nowym siłom. Więc gdy ongi, przed pomroką ostatniego stulecia kraj ginął, oni byli w obcych obozach, na obcych dworach, teraz, gdy kraj oczekuje wschodu jutrzenki wyzwolenia, oni także gremjalnie wycofali się z granic ojczystych, na nieprzyjacielskie ugory. Nie chcieli być w zastępach oczekujących, wierzących i walczących, poszli tam, gdzie wygodniej. Sybarytyzm, egoizm — myślała księżna z goryczą. — I to my, my... magnaci?... taki serwilizm dla wroga, gremjalna ucieczka pod jego knut po tylu zawodach? Skąd takie przywiązanie, skąd ta ufność bezbrzeżna w ich obietnice i skąd ten pewnik w ich moc?... Jakie pobratymstwo łączy nas magnatów rodowych. I to my pierwsi poszliśmy za nimi? Cóż nas tam pociągnęło, jakiż tam urok nas porwał? Wzgląd praktyczności, wzgląd trzymania się większej siły? I to my, magnaci?... gdzież nasze tradycje?... Prawnuczka byłych wojewodów, kanclerzów, hetmanów, senatorów zwiesiła głowę nizko nad balustradą krużganka, opanowały ją wspomnienia tradycyjne, szumiały, jak rój os i szerszeni, słyszała ich syk, czuła ukłucia. A jednak oni, jej pradziadowie, nie popełniliby jeszcze dezercji z własnych okopów do nieprzyjacielskich.
Księżna podniosła czoło z dumą.
— Nie, moi nie zrobiliby tego... i ja... nie zrobiłam! A Kryst?...
Głowa księżnej znowu opadła nizko, rój os stał się chmurą trutniów i bąków kąśliwych. Wstyd się wzmógł i okropnie bolało w duszy, Kryst, jest mąż, ojciec jej dziecka, pochodzi z... tamtych. Atawizm go nie wstrzymał, atawizm go popchnął. A teraz... teraz... Czy tam istotny blask, czy złudny pozostaje fakt, iż się za blaskiem goniło, nie bacząc, że to, co winno być najdroższem, okrywają mroki. Księżna zasłuchała się w swych myślach, zanurzyła w nich. Błyszczały i bladły nad nią gwiazdy, huk dział umilkł, tylko głuche hurkoty kół tętniały dokoła. Tam na dole gotowało się jeszcze, wrzało. Tumulty głośniejsze wznoszone to tu, to owdzie świadczyły o nieskończonej walca. Czasem pojedyńczy piorun wystrzału przeszył jednostajny zgiełk, czasem zaległa sekundowa cisza. Nagłe zarechotały żaby-tytany.
Ta... ta... ta... ta... ta...
Do księżnej gwałtownie podbiegł Daniło.
— Jasna księżno, za mur, za mur!... tu może dolecieć. „Kulomioty“ warczą.
— Ja tu... czekał... wartował. Za mur, jasna pani, ot, za ten występ, bo strasznie grają.
Pociągnął księżnę i schował w niszy grubych murów.
— A ty, Daniło?... ukryj się.
— Ja, ot tak...
Kucnął na kamieniach w kącie krużganku i czoło przyłożył do żelaznej kraty.
Ta... ta... ta... ta... ta...
Ta... ta... ta... ta... ta., sypał gęsty grad kul.
Jakiś rumor w baszcie, szybkie kroki, pęd i na balkon wbiegł marszałek Orzęcki, blady, z gorejącemi oczyma i obnażoną szablą w ręku. Nie spostrzegł księżnej, ani Daniła, stanął przy balustradzie i machając szablą jął krzyczeć dzikim, podnieconym głosem.
— Won, won zbóje, satrapy... kałmuki, mongoły. Won! dosyć waszego gospodarstwa, wybiła godzina wasza i nasza!... Won!... oto... to... to... to, ostania miotła was wygania!... miećcie kulki, miećcie!... to... to... to to!... a dalejże ich, w nich!... gnaj... pędź... morduj... bij!... bij! — ryknął żubrzym głosem, że zdawało się, iż pierś staruszka pęknie z wysiłku.
I znowu machał szablą i znowu wrzeszczał... won!... bij! naśladował tempo trzepiących kul, skakał i trząsł się cały.
Księżna, wychylona zza muru, patrzała na niego w zdumieniu, potem z uśmiechem, chciała go zaczepić, lecz Daniło przeszkodził błagalnym ruchem. Zatrzymał księżnę za rękę i szepnął:
— Ubije... jasna pani... nie pozna — taj ubije!... Boże zbaw! Strasznie rozsierdził się.
Księżna jednak nie wytrzymała, jednym skokiem dopadła do starego i chwyciła go za rękę trzymającą szablę.
— „Siałek Żęcki“ zwarjował?...
— Co to!... kto?! Won! A... a... księżna pani, pokornie przepraszam! Ot, mościa księżno, wymiata się resztę śmiecia, słyszy księżna ta... ta... ta... ta... ta... złote, kochane miotełki. Idę bić, bić, bić... jeszcze i stary się przyda. Bij!... — wrzasnął i ruszył do wnętrza baszty — z impetem.
Nagle wrócił, porwał ręce księżnej i wyciągnąwszy głowę na suchej, cienkiej szyi zachrzypiał jakby przez łzy.
— Ja ich jeszcze zobaczę, ja ich jeszcze zobaczę, mościa księżno.
— Kogo?... — spytała lekko drżąc.
— Legjony.
Poczem szarpnął się i znikł w ciemnej głębi.
— Dur jego napadł — szepnął Daniło.
Księżna stała, jak przykuta do miejsca. Dlaczego ją to jedno słowo tak wstrząsnęło?... Czar jakiś...
— Daniło — krzyknęła — biegaj za marszałkiem, on się gdzie zabije, albo jego zabiją. Ruszaj!...
Strzelec zawahał się.
— Ruszaj!... słyszysz!... mam rewolwer, mnie tu nic nie grozi. Pilnuj marszałka!
Strzelec wybiegł.
— Co to jest?... jakiś urok na mnie spadł, dlaczego to słowo?...
Młoda kobieta przylepiła się prawie do żelaznej kraty i, trzymając ręce przy skroniach, myślała, słuchała, patrzyła.
Trajkot karabinów maszynowych nie ustawał. Trzask ten świdrował w uszach i głuszył wszelkie inne odgłosy. Na chwilę ucichło i znowu sieczą, sieczą ostre kaskady czar jakiś ołowianego gradu. Tętent i rżenie koni, turkot żelaznych kół, ponury jęk wleczonych dział i ciągła siekanina.
Ta... ta... ta... ta... ta...
Księżna w zamyśleniu swem ujrzała znowu wizję męskiej postaci o marsowej smagłej twarzy. Widziała ją na tle gasnących łun, w szarej mętni nieba i, zamknąwszy oczy, widziała ją jakby wyrysowaną w swej duszy.
Księżnej zdawało się, że śni. Podnosi ciężkie powieki i widzi go zupełnie plastycznie. Tam oto stoi w tej najkrwawszej łunie. Ale jakiś ogromny, wyniesiony. Ach, to jeździec na koniu, rycerz skrzydlaty, nie to sztandar rozwiany nad nim. O... jak łopocą proporce! Miga stal jego miecza. Szaro ubrany, mała czapeczka, jakiż to strój na nim?... ona go nie zna. Koń pod nim olbrzymi, wyrzuca głowę i parska, grzywa mu się burzy, z nozdrzy idą iskry, cały jest w lansadach. Wszakże to Machmud, jej własny Machmud-ulubieniec. On trzyma wodze konia mocną ręką i patrzy na nią tak dziwnie, dziwnie. Ale co to, on nie sam, jakieś szeregi idą, idą — konie miarowo uderzają kopytami w ziemię. O... jaki tętent!
To ciągną działa z pozycji, nie, to szeregi ich walą naprzód, on z nimi, widny, rycerski. On... ten sam, co wówczas, przed kilku laty. Ta sama postać, twarz szczupła, ten sam blask myślących, głębokich źrenic. On... wszakże się nie łudzi. Widzi jego ruchy i ruchy konia, Machmuda. Zbliża się ku niej, cały oddział rwie z kopyta. On wznosi rękę do czoła, salutuje ją, jest już blizko... zaraz... zaraz stanie przed nią. Jego usta coś szepcą, Jezus Marja! jakże on już blizko, tuż... tuż... Co on mówi?... Kobieta wytęża słuch. Stanął, wstrzymał konia, pochyla się ku niej, ma twarz surową, zmarszczone brwi, lecz w jego oczach przebija poprzez dumę wzruszenie, migoce żal jakiś. Otacza ją całą tym ciepłym, dobrym i smutnym wzrokiem. Ach, oto szept jego wyraźny... ona go słyszy... słyszy... „A gdy się kiedy spotkamy, inną już będziesz, bo cię przeistoczą...“
Ten sam, ten sam głos, słowa, któremi ją żegnał, wtedy... wtedy...
— Bohdanie! — krzyknęła księżna, wyciągając ręce żywiołowym ruchem.
Wychyliła się w osłupieniu głęboko poza kratę poręczy balkonu.
Co to?... On znika, znika, znika?... odjeżdża prędko, prędko... cały szereg z nim. Och... stanął... patrzy na nią. Szczęście!...
... Chwyta sztandar... wznosi wysoko w górę.., salutuje ją i...
... Słychać tętent Machmuda, znikł... zgasło wszystko. Jakaś mgła... tuman...
Księżna uklękła przy balustradzie i zapadła w zachwyt pół snu, pół jawy. Trwała tak długo, nie spostrzegła w zadumie, że na wschodzie wystąpiła złoto-różowa taśma i szła w górę nieba świetlista, promienna, a bogata w tonie. Cały przestwór powietrzny pokrył się lekką, jak pył, morelowo-seledynową srzeżogą. Gwiazdy zmętniały, gasły jedna za drugą, cicho, potulnie, blade i nikłe w obec potęgi świtu. Spokój i radość na niebie, cisza na ziemi.
Księżna ocknęła się, jak ze snu. Co to?... nic nie huczy, ucichł rechot żelaznych żab, hurkoty, tętenty... łuny, rozwiały się widziane obrazy.
Kobieta zakryła dłonią oczy, jakby zatrzymać w nich pragnęła ostatnie zarysy i refleksy minionej halucynacji.
Cisza. Świat zastygł, śpi, czy zamarł?
Nie, bo oto znowu krzyk, wrzask, strzał. Co to?... W porannych oparach, w różach świtu widzi księżna w oddali, na polach, jakieś poczwarne zjawiska: djabłów, czy straszydeł bajecznych?
Skaczą to tu, to tam, migają, niby kruki w nizkim locie. Co to jest?... Rozbiegane koniki o dużych łbach kudłatych, rozwianych ogonach do ziemi i spadzistych tyłach, szerokie w kłębach niosące na grzbietach dziwacznych jeźdźców. Na plecach mają oni odstające jak garb toboły, głowy o szczególnych kształtach zdarte całe na jedną stronę, nad nimi błyszczą w rannej zorzy ostre piki na karabinach.
Księżna patrzy ze zdziwieniem, jak na stado centaurów rozbrykanych. Oto dwie ich sylwetki podskakują prawie na tylnych nogach do jakiegoś budynku, błysk, ogień wytrysnął niby z procy. Wybuchnął dymek, lecz nagle na dachu, już kilku ludzi... dymek znikł. Drugi centaur skacze, ćwika się kańczugiem po udach i podskokach bardzo charakterystycznych dopada do dużej sterty zboża. W tem z za stogu wysuwa się jakaś gromadka, trraf!... krótki strzał, coś spada i sam konik umyka wierzgając z kwikiem. Tam, daleko, znowu skacze czarny krzyżyk kruka, znowu błysk, dymek, coś się zaroiło, zakłębiło. Księżna zdumiona zniża wzrok, na bliższe widoki. I tu to samo. Tu już wyraźnie widzi kozaków na kurcgalopem tańczących konikach; podsuwają się do stodół, obór, tam dalej, do białych budynków ludowego domu i nowego szpitala, kłusuje kilku, ale i stamtąd i stąd wybiegają na nich jakieś gromady ludzi, kilka strzałów i puszczane „kogutki“ płomieni gasną. Tam zapalił się dach jakiś, ktoś woła, słychać głośną komendę, strzyka sikawka i tłumi iskrę.
Co to za ludzie?... Księżna z wysoka odróżnia chłopów, dostrzegła wreszcie liberyjną figurę Daniła i poznała przy nim szczupłą postać pustelnika.
Zrozumiała wszystko.
Łzy wzruszenia zakręciły się jej w oczach.
...Czemuż Kryst tego nie widzi, czemuż Kryst uciekł?...
Jak wówczas, gdy ją tłum tych ludzi błagał, by została w Jarowie, tak i teraz niesłychanie dobre uczucie wniknęło w jej duszę i łagodnie koiło ją, ach, nawet upajało.
— Więc jednak ma już w nich przyjaciół, umieją być przyjaciółmi? Dziś musi im być wdzięczną.
— Im czy pustelnikowi?... — zadała sobie pytanie.
I odpowiedziała natychmiast, że pustelnikowi. Profesor Hruda był latarnią, która rozswiecała ich mroki. Latarnię swą podsunął jej z życzliwą prośbą, by zapaliła w tym ogieńku pochodnię szerszego czynu. Zrobiła to narazie bez zamiłowania, traktując jako nużący wstęp do wyższych działań, do jakich ją unosiło. Lecz bardzo prędko iskra użyczona przez profesora spotkała się w duszy z przygasłą już iskrą, rzuconą niegdyś przez... tamtego i wówczas zapłonęła ogniem zapału.
Księżna długo rozważała, zestawiając niedawną przeszłość z chwilą obecną, różniącą się już zasadniczo.
Ranek był zupełny gdy usłyszała za sobą głos pustelnika.
— Księżno droga, już po burzy.
— Ach, profesorze, cóż to była za dziwna noc... i ten świt to wszystko.
— To była noc wielka, księżno. A ot patrz, pani ty moja. Cudny widok.
Profesor wskazał kobiecie rozległe pola za parkiem, łąki i bliższe ogrody.
— Proszę patrzyć, księżno. Zmyka arjergarda kozacka. O!... salwy!... to już ostatnie. Księżno, księżno, na Boga! patrz na te hordy. Jakże sadzą w popłochu! Tylko co rozbijali się w pałacu, pili herbatę ze spodków trzymanych na trzech palcach, z prykuską, a oto... marsz, marsz, kopytami bachmatów się przykrywają. Widzi księżna?
Patrzyli oboje na bezładną ucieczkę kozaków. Całe ich gromady wysypywały się z parku, z poza budynków, w panice niezwykłej. Niektórzy dopiero wyskakiwali z mieszkań, rzucając się z impetem do koni, i rwali na przełaj przez płoty, rowy, haszcze i wszelkie przeszkody. Tętent, wrzaski i trrach, trrach, trrach!... salwy karabinów. Widać wszędzie małe, spadziste koniki, cwałem pędzące, wysokie kulbaki i zgarbioną do szyi końskiej figurę, w okrągłej czapę, z wiechą włosów z boku, trzepiącą nahajem zady rozszalałych tabuńczyków. Mnóstwo ich gna, wywraca kozły, zrywa się, buch! na siodło jak piłka i dalej... dalej, śmigają niby zające po polu.
— „Udiraj brat!... Radi Boha spasajtiej!“ Marsz... marsz!... — wołał pustelnik rozbawiony.
Księżna klaskała w ręce, omal że nie wyskakując z krużganka.
Trrach!... trrach!... — nowa salwa.
Pustelnik spoważniał. Podniósł ramiona, zapał miał w oczach, zorzę w całej twarzy. Woła w uniesieniu:
— Za zbroczone krwią naszą stoki cytadeli, za Szlüsselburg i męczeństwo Łukasińskiego, za trupy naszej młodzieży, porozrzucane po Syberji, za katowanie i męki nasze, za waszą tyranję i zbrodnie nadszedł dzień sprawiedliwości. Przyjdzie jeszcze dzień odwetu i porachunku.
— Amen — szepnęła uroczyście księżna.
Pustelnik zatoczył ręką szerokie koło i zawołał, z wybuchem:
— Patrz, pani, słońce wschodzi. Świetlisty, wielki, jasny nasz poranek wyłania się z mgieł, z dymu pożogi. Oby południe naszego dnia promieniowało już pełnią czystych blasków, ciepła i pogody.
— Amen — powtórzyła księżna.
Poza parkiem pojawiły się nagle siwe szkopki awangardy.
Pola były puste, konne sylwetki znikły z horyzontu, jakby weń wsiąkły.
Coraz szerszy złoty krąg słońca wypływał i zalewał świat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.