<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
PRZYGODA WARBURTONA.

„O wieczorze trzoda wraca,
Postrachami, ćmi się las.
Przy ognisku siedzi baca
Złote guzy wbija w pas.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Godziny mijaly, a profesor nie wracał. Noc zapadła, a choć niebo iskrzyło się milionami gwiazd, choć góry ukazywały się W cudownem oświetleniu księżycowem, przysłaniane raz po raz gazą obłoków przejrzystych, nikt nie został pod golem niebem, nawet Witold, choć odczuwał piękno natury jako człowiek ukształcony i jako artysta. Wszyscy strudzeni chodzeniem i doznanemi wrażeniami, przespali noc całą jak zabici. Spodziewano się Stranda zrana na śniadanie, ale nie przybył. Czekano do południa, wstrzymywano się z obiadem, wreszcie wszyscy przyszli do przekonania, że poszedł inną drogą do Morskiego Oka. Warburton żałował niezmiernie, iż ubył mu miły towarzysz podróży, ale sam przyznał, że niema co czekać dłużej, zwłaszcza iż Henrykowi rana nie dolegała i oświadczył, że może puścić się w drogę. Zwinięto namiot, spakowano bagaże, baronet jednak zwlekał aż do zachodu słońca, spoglądając raz po raz w stronę Stawów Gąsienicowych, skąd mógł pojawić się profesor.
Jakób powiedział Walterowi, że w kieszeni Stranda, do której łagodny ten człowiek tak energicznie bronił dostępu, musi się znajdować jakaś ważna tajemnica. Zeszedł go bowiem przypadkowo w chwili, gdy stojąc nad tą samą rozpadliną, w której Henryk widział zaczarowane klejnoty, zagłębił rękę do kieszeni coś z niej wyjmując, jakby chciał ukryć w owej rozpadlinie. Ale gdy spostrzegł że ma świadka, wsunął wyjęty przedmiot napowrót do kieszeni, i mocno zaczerwieniony szybko się oddalił.
Dało to wiele do myślenia Walterowi, ale odgadnąć nie mógł, coby to było. Przypuścili do sekretu Warburtona, lecz i ten także nie wiedział, jak to sobie tłomaczyć. Wszystkim wydało się to bardzo dziwne i niezgodne z dotychczas wyrobionem pojęciem o charakterze uczonego Stranda. Witolda nie było przy tej rozmowie.
Słońce ubrało szczyty w purpurę i fijolet i poczynało kryć się za góry, a profesora jak nie było tak nie było. Na znak dany przez Warburtona, ruszono w drogę, ale przedtem użyto umówionego sygnału: wystrzelono z fuzyi, a echo tego strzału, jak szmer dźwięcznych metalicznych pereł obiegło góry dookoła. Sir Edward słuchał z widoczną przyjemnością tego echa, a oto powstał jakiś szmer i łoskot i rumor kamieni. Na stromej pochyłości, ścieżką utorowaną przez potok, sunął jakiś kłąb tajemniczy: koziołkował, a nie można było zrozumieć co to jest, bo zbyt odległe było, i leciało coraz prędzej według praw ciężkości.
— To koza dzika spada ze szczytu skały! — rzekł jeden z przewodników.
— A może człowiek! — szepnął Henryk, którego dreszcz przeszedł.
— Ej, nie, to koza — potwierdził Jakób, bo właśnie ów kłąb dobiegłszy do dna, beknął śmiertelnie.
— Przekonamy się o tem, gdy staniemy na dole — powiedział Witold; ale jeden z górali, ciekawy co to było takiego, zbiegł naprzód, zsuwając się szybko na dół. Miejscami czepiał się grani rękami, miejscami zsuwał się w siedzącej postawie po gładkim mchu, wstrzymując szybkość jazdy wysuniętem naprzód ostrzem ciupagi. Henryk przypatrując się temu, rzekł:
— Zdaje się że zejść stąd niepodobna, tak przepaścistą i stromą wydaje się ta droga, a widząc tego górala, możnaby wnosić że to tylko zabawka!
— Nie jest to zabawka, ale skała też nie tak stroma i przepaścista jak się zdaje, skoro ludzie tędy chadzają. Cała rzecz w tem, aby się nie bać i stąpać śmiało, choć bacznie i ostrożnie. Zresztą — dodał, patrząc na śmiertelnie zbladłego Dawida — mamy wybornych przewodników i jesteśmy pod ich opieką zupełnie bezpieczni.
Ale uspokajające te wyrazy, nie sprawiły spodziewanego wrażenia. Mały hrabia stanąwszy nad brzegiem przepaści, ku której miał zstępować, schwycił się obiema rękami ręki Waltera, i nie chciał w żaden sposób ruszyć się z miejsca.
— Nie chcę, nie chcę, nie pójdę za nic w świecie! — wołał z płaczem — spadnę jeszcze i zabiję się jak ta koza. Ja chcę wracać do domu! Niech który z górali odprowadzi mnie do Zakopanego. Dość już mam tej zachwalanej wycieczki!
I zarył się nogami w ziemię, jak dziecko uparte, gdy nie chce się dać oderwać od niańki. Ani perswazye i zachęta, ani obawa gniewu dziadka, nie mogły nic dokazać. Warburton słyszał, co się dzieje z chłopcem, ale udawał że nic nie wie: ciekawy był jak też Davy sobie poradzi. Wreszcie widząc, że coraz większym opanowany jest strachem, odwrócił się i zapytał spokojnie:
— Chcesz więc wrócić do Zakopanego, Dawidzie?
— Tak — odrzekł drżący i zdziwiony łagodnością głosu dziadka.
— Nie będę się temu sprzeciwiał, ale przypomnij sobie, że wejście na Krzyżne było także strome, i że zejście z niego do doliny Pańszczycy będzie niemniej trudne, jak zejście do doliny Pięciu Stawów. Chodźże i sam się przekonaj.
I pociągnął go na kraniec skały. Droga tam była bardzo stroma i patrząc z góry, zdawała się równie trudną do przebycia jak tamta, choć nieco była krótsza.
— Wybieraj — rzekł baronet: — tędy, albo tamtędy. A może wolisz zostać na Krzyżnem z przewodnikiem i czekać na nasz powrót? Ale nie mogę ci powiedzieć, jak długo bawić będziemy przy Morskiem Oku. Wreszcie, teraz czy później, zejść trzeba!
Słowa te otrzeźwiły Dawida. Wolał już iść razem ze wszystkimi, niż z samym tylko z góralem, lub przepędzić dzień albo dwa w siedzibie orłów. Zdecydował się.
— Gdyby profesor chciał abyśmy na niego czekali, odpowiedziałby nam wystrzałem-powiedział Witold — bo wziął z sobą rewolwer. Zdaje mi się, że możemy iść.
— Idźmy — rzekł Warburton.
Góral prowadził Dawida za rękę z jednej strony, a z drugiej przewodnik podał mu koniec swojej ciupagi i kazał go się trzymać. Schodząc, mały hrabia przekonał się, że jest to wprawdzie trudne, ale nie niemożliwe. Spoglądał on z zazdrością na Henryka, idącego swobodnie, i nie tracącego na humorze pomimo że się poślizgnął kilka razy. Goryczą też napełniały jego serce żarty górali, których nie rozumiał i przypuszczenie, że się bawili jego kosztem. Nie przyzwyczajonego do chodzenia, nogi bolały okropnie w kolanach i wciąż zbierało mu się na łzy. Gdyby się nie wstydził, wybuchnąłby głośnym płaczem.
Ale mylił się Davy, przewodnicy są wyrozumiali na takie rzeczy: nie śmieją się z trwożliwych podróżników, ale biorą ich w troskliwą opiekę, na krok nie odstępując.
Gdy zaczęli się spuszczać, Jakób pochylił się i zawoławszy na Henryka, pokazał mu między rumowiskiem skalnem, roślinkę ścielącą się przy ziemi, o wątłych, bardzo gałęzistych pieńkach. Listki jej były sztywne, okrągławe.
— Czy wiesz co to jest? — zapytał — Wierzba!
— Wierzba? — zawołał ze ździwieniem Henryk.
— Tak, Wierzba zielna, Salix herbacea, jedna z najmniejszych, która nawet nieraz około śniegów na wysokości 6,000 do 7,000 metrów wyrasta. Przypatrz jej się.
O kilkadziesiąt kroków dalej, znaleźli jeszcze dwa inne osobliwe gatunki: wierzbę połyskującą, Salix retusa i wierzbę siatkowatą, Salix reticulata, jedną z najpiękniejszych wierzb alpejskich.
Słońce już się skryło oddawna: mrok osiadał na skałach, a opary czołgające się po ziemi, stawały się już szarawe. Zdaleka widać było rozrzucone szałasy. Gdy stanęli na dole, ujrzeli u stóp skały ofiarę katastrofy: młodę koźlę było prawie odarte ze skóry, miało pokaleczoną głowę i całe krwią płynęło — a góral oświadczył z żalem, że nie było nawet co wykroić na pieczeń.
— Wystrzał nasz niemało narobił szkody — odezwał się baronet — niejeden cypel runął od niego, niejeden kamień stoczył się z góry, niejedno zadrżało drzewo, niejedno stworzenie się przeraziło. To biedne koźlę, choć nie zostało ranione strzałem, od niego zginęło. I nietylko wystrzał sprawia takie rzeczy: czasem wykrzyknięte w górach imię drogiej osoby sprawia to samo, że skały od niego lecą w przepaść, bo każdy odgłos w górach, wstrząsający powietrze, jest niebezpieczny.
Jakób zadumał się na te słowa: „imię drogiej osoby...“ Jakież imię mieć mógł na myśli ten człowiek zagadkowy? Czy syna utraconego? Co on kochał jeszcze, jeżeli całą miłość ześrodkował w swym następcy i utracił z nim wszystko? Czyżby?... Ale nie, nie czas jeszcze na to!
— O czem pan tak myślisz? — zapytał Walter — widząc że Jakób przystanął i zadumanym wzrokiem patrzy w ponurą dolinę Pięciu Stawów.
— Powtarzam sobie w myśli słowa, które wyrzekł Asnyk, patrząc ze stoku Wysokiej w tę dolinę — odparł zapytany.

„Geniusz tych wyżyn surowy i groźny,
Powstał z przepaści mierząc mnie oczyma.
Swego oddechu dał mi powiew mroźny
I naprzód rękę wyciągnął olbrzyma,
Rozpościerając dokoła nademną
Milczenie pustyń, nieskończoność ciemną,

I tę samotność zamarłego świata,
Co dziwnym smutkiem pierś ludzką przygniata.
Samotność, w której milczącym ogromie,
Człowiek swą słabość poznaje widomie.
I chce się cofać przed nieznaną mocą,
Przed rozesłaną na przepaściach nocą,
Przed skrytych potęg gwałtownym objawem,
Przed niezbłaganem bezlitośnem prawem,
Przed rozpasanych żywiołów odmętem,
Przed nieświadomem... tajnem, nieujętem.“

— Słowa piękne — ale czemu je pan powtarzasz, skoro nie lubisz tej doliny.
— Tak, nie lubię jej, ale lubię poezyę! — odrzekł zapytany.
Zbliżali się ku szałasom: w jednym palił się ogień. Zdaleka było słychać dzwonki owiec i rozmowę pasterzy. Wszystko było tak, jak to Witkiewicz opisał w swej książce. Na Przełęczy“. Tak samo kudłaty pies wybiegł naprzeciw nich i zajadle ujadał — i tak jak tam, zaraz go odwołano. W powietrzu tak samo unosiła się ostra woń wełny owczej i nawozu, a przez szpary okrąglaków, z których zbudowany był szałas, przebłyskiwało światło ogniska i widniał dym uchodzący otworem z przodu:
— Pijałem już nieraz mleko na hali — rzekł Warburton — ale nie byłem w szałasie; wejdźmy, jeżeli nam pozwolą.
— O tem nie trzeba wątpić — powiedział Jakób — górale tatrzańscy są gościnni.
Na brzegu szałasu siedział stary góral ten sam chyba, którego Witkiewicz tak dosadnie odmalował — ta tylko była różnica, że ten reperował błyszczący pas bacowski, gdy tamten kurzył bezczynnie fajeczkę. Twarz jego poczerniała od słońca, wyglądała jak dobrze wysuszony pargamin, a czoło ogołocone z włosów, błyszczało jak bronz polerowany. Przy ciemnym kolorze skóry widne były białka dużych, wypukłych oczów, błyszczące i ruchome, mimo spokojnego pozoru postawy. Światło ogniska padające z wnętrza szałasu, oświecało jego sylwetkę.
— To ktoś starszy — zauważył Henryk.
— To baca — powiedział Jakób. — Jest on nad juhasami, niby ojciec, niby wódz.
Baca patrzył na zbliżających się gości, nie zmieniając postawy, dopiero gdy stanęli tuż przed nim, mówiąc: „Niech będzie pochwalony“ — podniósł się i zaprosił ich do wnętrza.
Koło ogniska, płonącego w pośrodku szałasu, siedzieli juhasy, a zdziczałe ich twarze i błyszczące oczy, nie budziły zaufania. Na ziemi leżały całe pnie drzew i trawił je ogień, a dym dobywał się z nich gryzący i uchodził otworami. Był tam pieniek spory, były całe polana drzew i dwa duże kamienie.
— Niech se siednom — rzekł baca, wskazując im miejsce z giestem conajmniej pana zamku; a gdy zasiedli, dorzucił na ogień smereczyny i ognisko jasnym buchnęło płomieniem.
Warburton, jak niegdyś w ową noc burzliwą na Starej Polanie, tak i tu oswoiwszy się nieco z dymem, jął się uważnie rozglądać po otoczeniu: ujrzał na ziemi stare drewniane naczynie do mleka, oryginalny łyżnik, piękne czerpaki wiszące na kołkach, z otworami na palce, wreszcie olbrzymi kocioł wiszący nad ogniskiem na jadźwidze[1] i potworną warzęchę, która mu przypomniała scenę czarownic z Makbetha“. I gdy tem spostrzeżeniem podzielił się z Witoldem, ten uśmiechnąwszy się, odrzekł, że Witkiewicz porównał ją do łyżki czarownic Słowackiego w Balladynie“, gdzie jest także podobna scena jak w Makbecie“ i nazwał „wytwornie piękną.“ Zaczął on rysować tę warzęchę, jak również czterozębne widły i torbę pasiastą, wiszącą z niemi razem na kołku — a gdy baronet zrobił uwagę, że nic w niej osobliwego niema, odrzekł, że torba ta jest ważnym sprzętem patryarchy dobytku, otoczonym legendą. Witkiewicz w swem dziele Na Przełęczy“ opowiada, że z torbą taką przed wiekami, przybył przodek całego prawie ludu zamieszkują- cego zakopańską dolinę, od Kościelisk do Poronina i dalej aż na stoki wzgórz północnych. Wtedy nie było tu nikogo, tylko lasy czarne i grzęzkie młaki zalegały kraj pusty. Po zacienionych potokach pluskało się ryb mnóstwo i wszelka wodna zwierzyna; nie było ani polan, ani wsi, tylko las, że „ledwie do nieba co można było poźreć,“ Był chyba jaki płony[2] narodek — bo gdy przybysze obdarli się w podróży, i uszyli sobie z torb pasiastych cuhy, nazwano ich „Gąsienicami.“ Jestto najpotężniejszy ród i sławę swego legendowego, starożytnego pochodzenia, dzieli jedynie z Walczakami. Wszystko co nie jest Gąsienicą albo Walczakiem, to „ludzie ze świata“[3]. Arystokracya rodowa tutaj, w szałasach, jest dumniejszą ze swego pochodzenia, niż gdzieindziej w zamkach z tytułów i herbów.
— A jeżeli pochodzenie Gąsieniców i Walczaków takie dawne, to bezwątpienia Warburtonowie z Rochdale powinniby im podawać strzemię, gdyby górale tutejsi nie jeździli oklep, bez siodła, jak to şam widziałem — wtrącił z uśmiechem baronet: Witold mówił dalej:
— Witkiewicz, który już dobrze poznał te stosunki, utrzymuje jeszcze, że każdy góral nazywa się podwójnie, albo i poczwórnie: wołają go Jaś, pisze się Krzeptowski, mówi się Sabała, a poza tem jest wielkie wspólne nazwisko, Gąsienica. Niewielu Gąsieniców pisze się Gąsienicami: naprzykład wołają „Józek“, pisze się Gąsienica, mówi się „z pode drogi“. W miarę zwiększania się rodu i bardziej powikłanych stosunków pokrewieństwa, nazwiska zmieniają się, i w mowie potocznej ani urzędzie, nikt nie używa dawniejszej nazwy, ale każdy wie, że jest Gąsienica i jest z tego dumny.
— A co za wspaniałą spinkę mosiężną u koszuli, ma ten arystokrata okryty owczą skórą! toż to klejnot prawdziwy! Zapytaj go pan, czyby mi jej nie sprzedał?
Witold spełnił życzenie baroneta, ale otrzymał odpowiedź odmowną. Za to goniec[4] ofiarował swoją za papierka: kupił ją w Ratułowie, gdzie dawniej takie spinki wyrabiano. Baronet przypatrując się jej uważnie, powiedział że podobne ozdoby widywał w Indyach i wyraził przypuszczenie, że ów przybysz z pasiastą torbą mógł pochodzić ztamtąd. Na to odezwał się Jakób, że jest w gwarze góralskiej kilkanaście wyrazów mających egzotyczne pochodzenie; mianowicie „watra“ ogień, jest czysto indyjskim wyrazem.
Na prośbę sir Edwarda, Witold odrysował mu spinkę bacy. Ten ostatni wyniósł żętycy i smacznego sera, który bardzo smakował gościom, a baronet natomiast poczęstował go cygarem. Obrokta nie mogący wytrzymać bez smyczka, wydobył skrzypce z torby i zaczął grać, a juhasy zerwali się do tańca, który trwał dotąd, aż oczy zaczęły błyskać, a twarze im pobladły. Warburton wreszcie wstał, mówiąc że ma już dosyć na dziś fantazyi tatrzańskiej, zwłaszcza że namiot jego już jest gotowy.
Witold i Jakób z Henrykiem, mieli nocować w jednym z pustych szałasów. Powiedziano sobie dobranoc, przyczem sir Edward uścisnął serdecznie dłoń Henryka. Spostrzegł on, że chłopiec dawniej chętnie trzymający się jego boku, unikał go teraz, i był jakby onieśmielony; przywykł do jego towarzystwa i brak jego ciągle odczuwał. Miłą mu była twarz, przypominająca rysami i słodyczą, twarz Ryszarda; miłym świeży, dźwięczny głos chłopca, jego rozumne pytania i odpowiedzi znamionujące inteligencyę i serce.
Wszyscy już spali, a Warburton zasnąć nie mógł, myśląc ciągle o Henryku. Przygoda z orłem, uścisk dziecka, wstrząsnęły nim do głębi, a przytem myśl jedna nie odstępowała go. Posiadać tego chłopca, który do niego lgnął, który go się nie bał tak jak wszyscy — i pokochałby go może jak syn własny... O jakżeby on opromienił jego starość! Szlachetny, odważny, rozumny, byłby to prawdziwy Rochdale, godny dziedzic jego imienia i jego planów. Ma nawet do niego pewne prawo: uratował mu życie, a oprócz tego, on jest przecież...
Ale nie dadzą mu go, to pewno: chybaby porwał go siłą, a i wtedy pytanie, czy on sam dałby się wziąść... ma charakter i dla tego właśnie jest mu tak drogim.
W szałasie skrzypki jeszcze grały, przytupywanie i śpiew dochodziły aż do namiotu.

„Baca nasz, baca nasz,
Tęgich chłopców na zbój masz,
Jeszczebyś ich lepszych miał,
Żebyś im sera dał.“

Chwilami słychać było gdzieś w pobliżu przeciągle świsty, niby umówione sygnały. Zastanowiło to baroneta: przebiegła mu nawet przez głowę myśl o napadzie na namiot, ale ją zaraz odsunął, przypomniawszy sobie, co słyszał o Świstakach. Zwierzątka te, żyjące rodzinami w norach, mają zwyczaj, podczas pasenia się na halach, stawiać jednego z pomiędzy siebie na straży, a ten w razie niebezpieczeństwa, ostrzega je przeraźliwem gwizdnięciem.
— Nie wiedziałem, że i na noc zaciągają wartę — rzekł do siebie, uśmiechając się mimowoli — czyżby czuły blizkie niebezpieczeństwo?
I czy to rzeczywistość była, czy złudzenie, ale świst jeden zabrzmiał mu w uszach jakby sygnał trwogi, a że zasnąć nie mógł, więc wyszedł z namiotu, żeby się trochę przejść, ale przez ostrożność wziął z sobą broń. Noc była piękna, jasna, spokojna, a księżyc przesuwając się między obłokami, otaczał je rąbkiem złocistym. W tem doleciało jego uszu rozpaczliwe, gwałtowne beczenie owiec: w zagrodzie zrobił się ruch jakiś i popłoch, a z szałasu wyleciał goniec, zaczął machać rękami i krzyczeć.
Muzyka w szałasie ucichła, a w świetle księżyca ujrzał Warburton zwierzę wielkości pośredniej między lisem a wilkiem, mające ruchy pantery, oczy świecące w ciemności jak dwa węgle żarzące, i pendzelki sterczące na uszach. Pomykało w tę stronę, gdzie stał, unosząc jagnię.
— Ryś — szepnął Anglik, dopuściwszy go na niewielką odległość i wystrzelił.
Zwierzę ugodzone zachwiało się, upuszczając swój łup. Warburton wypalił po raz drugi, i... chybił. Ryś zerwał się z sykiem i jednym susem skoczył mu na piersi, wytrącając tym niespodzianym ruchem fuzyę z ręki i zatapiając zęby w jego szyję. Warburton uczuł straszny ból i jął gwałtownie odrywać napastnika lewą ręką, szukając jednocześnie prawą noża w kieszeni — ale noża nie było, a rozwścieczone zwierzę przypięło się doń jak pijawka, wpijając mu coraz mocniej pazury w ciało przez ubranie. Ale pomoc przybywała: jakieś drobne stopy bardzo prędko biegły w tę stronę, Anglik uczuł się nagle odepchniętym w tył. Coś małego, zwinnego jak kula, usiłowało wsunąć się między niego i zwierzę, jakieś drobne ręce jęły odrywać pazury zwierzęcia, a głos znany i drogi dla ucha cudzoziemca, wołał z płaczem.
— Na pomoc sir Edwardowi, na pomoc! Chodźcie, prędzej, prędzej! Ach Boże!
Zwierzę szarpane za nogi i ogon, odwróciło się i chwyciło za rękę Henryka, a Warburton skorzystał z tej chwili, żeby się od napastnika oswobodzić. Pięścią uderzył potężnie w łeb rysia, a uderzenie to obezwładniło zwierzę. Biegli też już górale z płonącemi drzazgami, z ciupagami — i dobili go w jednej chwili. Towarzysze baroneta, którzy teraz nadbiegli, znaleźli już rysia nieżywego.
Warburton wyjął chustkę z kieszeni, i otarłszy szyję ze krwi, obejrzał się za Henrykiem, który stał na uboczu. Teraz gdy nic nie groziło sir Edwardowi, uważał się za niepotrzebnego i nie chciał zwracać na siebie uwagi. Czuł mocny ból w zranionej ręce, ale więcej jeszcze bolała go obelga rzucona mu wczoraj przez Dawida.
Widział, jak doktór wziąwszy płonącą drzazgę z ręki juhasa, odpiął guzik koszuli baroneta pod szyją, obejrzał ranę — i słyszał jak mówił że pomoc przyszła w samą porę, bo chwila jeszcze, a ryś mógł przegryźć arteryę, do czego brakowało tylko kilku sekund. Uczuł się dumny i szczęśliwy, że miał sposobność odwdzięczenia się temu, co go uratował ze szponów orła. A teraz odejdzie, nie czekając podziękowania, i mały hrabia nie będzie mógł powiedzieć, że usiłuje się wkraść w łaski jego dziada!
I trzymając się cienia padającego od skał, przesuwał się zwolna ku szałasowi, w którym nocował z Witoldem i Jakóbem, ale dojrzało go bystre oko sir Edwarda, który pochwycił go za rękę.
— Doktorze — zawołał — obejrzyj rękę tego dziecka: on musi być raniony! Co to znaczy Harry, dlaczego się kryjesz?
A gdy Jakób obejrzawszy rękę chłopca oświadczył, że skaleczenie jest nic nie znaczące, baronet zapytał:
— Powiedz mi młodzieńcze, jak się to stało, żeś mi przybył z pomocą?
— Usłyszałem dwa wystrzały, a wiedziałem że nikt prócz waszej Miłości i pana Witolda, nie ma fuzyi przy sobie; pan Witold zaś spał z nami w szałasie, Przypuszczałem jakiś wypadek i...
— I przybiegłeś najpierwszy... i miałeś odwagę z gołemi rękami rzucić się na drapieżnego napastnika, broniąc mnie! O Harry, jesteś prawdziwym mężczyzną! Dziękuję ci.
I uścisnął mocno dłoń chłopca. Miał gorące pragnienie przycisnąć go do piersi, ale je powściągnął. Zbyt wielu było świadków tej sceny, a przytem... zaczynał się lękać sam siebie.
Henryk szalał z radości: spełniło się to, czego zawsze najgoręcej pragnął: był mężczyzną, tytuł ten głośno mu przyznano.
Chciał odpowiedzieć, ale niespodzianie spotkał się ze wzrokiem Dawida, który w tej chwili stanął obok dziadka. Zbudzony ze snu wystrzałami, zdjęty ciekawością, przywlókł się teraz za innymi i pewnie świadkiem był ostatniej sceny. Słowa zamarły Henrykowi na ustach: odwzajemnił milczącym uściskiem dłoni za uścisk, i cofnął się.
Zaciągnięto rysia do ogniska szałasu, i wszyscy podziwiali jego piękne centkowane futro, pendzelki oryginalne na uszach i ogonie, oraz jego podobieństwo do kota. Górale i juhasy chwalili odwagę i przytomność umysłu Henryka, a Davy słuchając tego, gryzł wargi niecierpliwie. Śledził on każdy ruch dziadka, i żadne spojrzenie skierowane w stronę chłopca, nie uszło jego uwagi. Matka rzuciła mu w duszę ziarno podejrzenia, i ziarno to bujnie teraz kiełkowało. Przyznawał swemu rywalowi odwagę, podziwiał go nawet, ale go niecierpiał.
Doktór mówił o zajadłej naturze rysia:
— Jestto drapieżnik srogi i krwi chciwy: morduje ptactwo i zwierzynę, której tylko dopadnie. Zjawia się cicho, jak cień, a szybki jest jak błyskawica. W oka mgnieniu nadusi owiec bez liku, opije się krwi i znika. Malowniczo wyraża się o nim Witkiewicz, że „wlatuje jak ptak na wierzchołki drzew, i na najstromsze skały, a rzuca się bez namysłu w przepaście, jakby u miękich swych łap miał skrzydła.“ Czas jakiś mniemano, że rysie w górach już zostały prawie wytępione, ale w ostatnich latach kilkunastu, pokazały się na nowo w Tatrach. Z lasów zachodzą one w kosodrzewinę i turnie, czatując na bydło i kozice. Często zaczają się ryś na gałęzi, czatuje cierpliwie na lup przechodzący, i rzuca się nań z nienacka. Ostry wzrok jego, zjednał mu nazwę „ostrowidza.“ Wierzono nawet niegdyś, że mur na wskroś przejrzeć może, że siłą wzroku zabija.
Krótką chwilę zabawił w zagrodzie, zdążył jednak zadusić trzy owce, a jednę żywą i napół poranioną upuścił, gdy go strzał baroneta dosięgnął. Liczny orszak Warburtona, miał zapewniony na jutro obiad z upolowanej w ten sposób baraniny.
Baca na razie sposępniał z powodu poniesionej straty, ale wkrótce rozmarszczył czoło, bo traf szczęśliwy nagodził mu gości, mogących stratę w dwójnasób wynagrodzić, jak ze wszystkiego się domyślał. Spoglądał on chciwie na piękne futro rysia, które można było korzystnie sprzedać w Nowym Targu; sir Edward więc mu je podarował, rysie bowiem futro nie trudne jest do nabycia w Londynie, dokąd skóry tysiącami przywożą z Ameryki.
— U nas piękne to futro niegdyś bardzo ceniono — odezwał się Witold — panowie nosili rysie kołpaki, a szlachta okrywała się w zimie wilczurami. Po lasach bywały rysie i wilki, a i w Tatrach ich nie brakowało. Szły one zwykle za rysiem, i żywiły się tem co zostawił, ogryzając kości; to też górale mówią o rysiu, że jest nad wilkami, jako „oficerz przy wojsku.“
Rana Warburtona była dość głęboka, ale żartował sobie z niej, zaledwie pozwoliwszy ją opatrzyć; o Henryka natomiast troszczył się bardzo. Zauważył, że mimo serdecznego zbliżenia, jakie między niemi nastąpiło, chłopiec od wczoraj stał się wobec niego nieśmiałym i prawie go unikał. To mu dało do myślenia, ale na razie nie zastanawiał się nad tem dłużej. Co innego chodziło mu po głowie, gdy przewracając się na posłaniu, nie mógł zasnąć.
Dawid, leżał cicho w namiocie, rozmyślając nad słowami matki, gdy baronet, który myślał że Davy usnął, odezwał się z cicha.
— Czy śpisz Walterze?
— Nie, sir.
— Czy uważasz, że Harry przypomina kogoś rysami twarzy i ruchami?
— Tak jest, sir, przypomina Ryszarda, ale jest od niego szczuplejszy.
— Aa? więc tak rzeczy stoją — szepnął chłopiec, zaciskając pięście. Matka miała racyę!





  1. Gruby, mocny kawał drzewa z korzenia smerekowego, na jednym końcu w hak zagięty, służący do wieszania na belce kotła z mlekiem.
  2. Lichy.
  3. Obcy przybysze.
  4. Zaganiacz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.