Róża i Blanka/Część trzecia/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Wyszedłszy z Champigny o trzeciej rano, o szóstej był już na ulicy Boulets.
Dzień zaczynał dopiero świtać.
Objaśnienia, udzielone mu przez robotnika, okazały się dokładnemi, na domu bowiem, oznaczonym numerem 23, zobaczył szyld z napisem: „Pontonnier — Restauracya.“
Duplat całą godzinę czekał na ulicy, zanim otworzono zakład.
Jednocześnie z nim weszło do wnętrza i kilku innych robotników.
— Proszę o kieliszek rumu — rzekł do usługującego chłopca.
Gdy podano mu go, zapytał:
— Czy pani jest już w zakładzie?
— Jeszcze nie. Przyjdzie za trzy kwadranse. Czy chce pan nająć pokój
— Chcę widzieć się z nią.
— Więc niech pan poczeka.
Wdowa Potonnier przybyła o ósmej i zajęła miejsce za kontuarem.
Nie będziemy utrzymywali, że ubiegłe siedmnaście lat nie pozostawiły śladów na twarzy prasowaczki z Champigny, zwanej piękną Palmirą. Wogóle jednak zmieniła się ona niewiele; zachowała swe gęste włosy, piękne zęby, ten sam wyraz oczu i przyjemny uśmiech.
Tylko kolor szyi nieco zciemmał, przybyło trochę tuszy, biust stał się pełniejszym.
— Jakiś gość chce się z panią rozmówić — oświadczył jej chłopak — i czeka od godziny. — Pani Potonnier powstała z za Kontuaru i podeszła do Duplata.
— Czy pan chciałeś się ze mną widzieć? — zapytała.
— Tak... pani... — nieśmiało wyjąkał Doplat.
— Czego pan sobie życzysz?
— Chciałem rozmówić się z panią na osobności — odrzekł po cichu.
Palmira, nie odznaczająca się nigdy lepszemi manierami, oparła ręce na biodrach i stanąwszy w pozycji wyzywającej, zaczęła się śmiać na cały głos.
— Na osobności!... ze mną!... — zawołała. — Musisz być wielce zarozumiałym, mój poczciwcze! Ha, ha, ha! pyszny jesteś! Idź naprzód do fryzyera, każ ostrzydz sobie włosy i ogolić brodę, następnie wymyj się szarem mydłem i przebierz się, a wtedy zobaczymy...
Doplat zdjął z głowy kapelusz i rzekł tonem butnym:
— Wiem, żem się bardzo zmienił, ale nie przypuszczałem, iż tak dalece, że nie poznasz mnie.
Palmira, oburzona tonem poufałym, spojrzała uważnie na gościa, usiłując w zwiędłej twarzy jego dostrzedz znajome sobie rysy.
— Nie — odrzekła po chwili — nie znam cię wcale.
— Serwacy Duplat — szepnął.
— Ty! ty! tutaj!... — zawołała prawie przestraszona.
— Ja.
— To być nie może!
— A jednak tak jest! Potrzebuję pomówić z tobą.
Palmira odwróciła się do chłopca i rzekła:
— Pilnuj kontuaru... Rozmówię się z tym panem i zaraz powrócę.
Zaprowadziła Duplata do swego mieszkania na pierwszem piętrze i zamknęła drzwi za sobą.
Następnie podprowadziła go do okna i przyjrzawszy mu się, rzekła:
— Poznaję cię teraz... Ależ zmieniłeś się niezmiernie... Więc ty żyjesz?
— Zdaje się, że żyję.
— Myślałam, że rozstrzelali cię...
— Może i lepiej byłoby dla mnie.
— Gdzież przebywałeś? Zkąd wracasz?
— Z Numei.
— Więc ujęli cię w Champigny, w domu przy ulicy Bretigny?
— Tak; ktoś zadenuncyował mnie... Agenci oszukali mnie i wyciągnęli z domu.
— Domyślałam się tego, choć z początku myślałam, że uciekłeś do Genewy bezemnie, ale później, spostrzegłszy pod drzwiami ślady walki, przekonałam się, że podejrzewałam cię niesłusznie.
— Nie mogłem nawet opierać się, gdyż łotry byli silniejsi odemnie. Przytem zarzucili mi pętlę na szyję i mało nie udusili, a nadto przyłożyli rewolwery do głowy. Zawieziono mnie następnie do Wersalu, gdzie sąd skazał mnie na deportacyę do Nowej Kaledonii.
— Czemużeś ztamtąd nie pisał?
— Bałem się skompromitować cię.
— Nie było obawy.
— Nie wiedziałem o tem.
— Dlaczegóż nie powróciłeś do kraju za amnestyą?
— Popełniłem jedno głupstwo.
— Jakie?
— Pchnąłem nożem w bok dozorcę, który dokuczał mi — odrzekł, nie chcąc przyznać się do kradzieży. — Skazano mnie za to na dziesięć lat robót przymusowych.
— Ślicznie wyglądasz, niema co mówić, jak żebrak.
— Poprawię się...
— Czy oddano cię pod nadzór policyi?
— Na dwadzieścia lat.
— I pozwolono mieszkać w Paryżu?
— Nie. Pobyt w Paryżu wzbroniony. Wyznaczono mi Caen.
— Więc wydaliłeś się samowolnie?
— Musiałem... Potrzebowałem koniecznie dostać do Champigny, do domu, w którym mieszkałaś.
— Nie rozumiem cię. Po co, skoro wiedziałeś, że nie mieszkam tam?
— Chciałem zabrać pieniądze schowane.
— Schowane u mnie?
— Tak. W ogrodzie, pod drzewem orzechowem.
— Dużo?
— Czternaście tysięcy franków biletami bankowemi i sto pięćdziesiąt tysięcy fraków w walorach.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy franków! — powtórzyła Palmira zdumiona.
— Tak jest.
— Za bilety bankowe miałem założyć ci pralnię w Genewie, jak umówiliśmy się. Bojąc się trzymać pieniądze przy sobie do czasu ucieczki, włożyłem je w butelkę, którą zakorkowałem starannie i zakopałem w ogrodzie pod drzewem.
— No i dostałeś się teraz do ogrodu.
— Dostałem się.
— Kiedy?
— Tej nocy.
— I znalazłeś pieniądze?
— Nie!
— Jakim sposobem? Przecież musiałeś kopać pod drzewem?
— Ktoś odkopał przedemną.
— Kto? Przecież nikt nie mógł wiedzieć, żeś tam ukrył je? Musiałeś źle szukać.
— Szukałem dobrze. Nawet przesiewając przez sito, nie możnaby lepiej przetrząsnąć ziemi, jak ja przetrząsnąłem. Powiedz mi, czy nigdy nie używałaś ogrodnika?
— Nigdy! Wyprowadziłam się z tego domu w rok po twojem zniknięciu i od tego czasu nikt w nim nie mieszkał. Wiem o tem od moich dawnych pracodawców. Mówili mi oni nawet, że dom ten został sprzedany i mają go rozebrać, a na jego miejsce postawić nowy.
— Prawda... Rozbierają go teraz i właśnie tylko dzięki tej okoliczności mogłem swobodnie dokonać ppszukiwań. Pieniądze te były całą moją nadzieją... Tylko ta myśl, że je odnajdę, podtrzymywała mnie w Nimes. Dziś nie pozostało mi nic... nic...
— Czy nikomu nie mówiłeś o nich?
— Nikomu! Byłbym chyba głupim lub waryatem.
— Więc cóż teraz poczniesz?
— Przybyłem prosić cię o radę i pomoc.
— Chętnie uczynię wszystko, co będę mogła, mój biedny stary — odrzekła, podając mu rękę.
— Zawsze jesteś taka sama dobra! — odrzekł ex-kapitan komuny, z rozrzewnieniem ściskając jej dłoń. — Posiadasz złote serce i dla tego jesteś szczęśliwą.
— Kto ci dał mój adres?
— Jakiś robotnik w Champigny. Przy tem dowiedziałem się od niego, żeś wyszła za mąż, następnie owdowiałaś i że masz hotel i restaurację przy ulicy Boulets.
— Rzeczywiście, wyszłam za bardzo dobrego człowieka i przytem zamożnego. Żył ze mną tylko dwa lata i, nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że był szczęśliwym... tak szczęśliwym, że umierając, zapisał mi cały swój majątek.
— To dobrze... Jesteś już teraz spokojna o przyszłość...
— Zdaje mi się... Ale wracajmy do twego interesu, gdyż muszę iść do zakładu. Czego więc żądasz odemnie?
— Oto czego: zachowane w butelce papiery były to obligi. Otóż potrzebuję wiedzieć, czy człowiek, który je wystawił, zaprze się tego długu i czy nie mógłbym, ustąpiwszy cośkolwiek, odzyskać choć część jego.
— Powiedz mi, czy na seryo winien ci on taką sumę?
— Czyżbym kłamał przed tobą?
— Jakim sposobem mogłeś pożyczyć ją, skoro nigdy nie miałeś ani grosza?
— Jest to nagroda za pewną, bardzo wielką przysługę.
— Jeżeli dłużnik twój jest człowiekiem uczciwym, to skoro jesteś gotów ustąpić mu coś, porozumie się, ale jeżeli jest łotrem, to wyrzuci cię za drzwi.
— Wiem, że radby pozbyć się mnie, ale mogę go zmusić.
— Więc posiadasz jakąś jego tajemnicę
— Posiadam.
— Ważną?
— Ogromnie ważną.
— Pewno jakie szelmostwo?
— Rozumie się.
— Więc zamierzasz posłużyć się nią?
— Tak i zmusić go do wypłacenia choć części długu. Widzisz, jaki jestem zgodny!
Próbuj. Gdzież mieszka ten jegomość?
— Zapewne w Paryżu; zresztą, gdziekolwiek by był, znajdę go, jeżeli tylko nie odmówisz mi swej pomocy.
— Najchętniej, lecz cóż ja mogę uczynić?
— Pojmujesz, że pragnąc odszukać tego pana i porozumieć się z nim, muszę pozostać w Paryżu.
— Ależ zapominasz, nieszczęśliwy, że wydaliwszy się samowolnie z miejsca zamieszkania, będziesz poszukiwany i aresztowany.
— Otóż zależy to od ciebie, aby mnie nie ujęto. Zmienię nazwisko i zamieszkam w twym hotelu. Będę siedział, jak mysz pod miotłą... Zresztą, ponieważ zapiszesz mnie pod innem nazwiskiem, więc w danym razie nie możesz być odpowiedzialną za Serwacego Duplata.
— Ażebym cię zapisała do księgi, to muszę mieć twoje papiery.
— Znajdziesz jakiś wykręt!... A jeżeli przyjdzie inspektor policyi i zechce przejrzeć moją księgę lokatorów?
— Moja droga, wiesz dobrze, iż jesteś tak piękną, że gdy przyjdzie inspektor policyi, to chętniej będzie patrzył w twoje oczy, niż w księgę.
Palmira była zawsze wrażliwą na wszelkie pochlebstwo, więc i komplement Duplata wywarł swój skutek.
— Co mam z tobą robić? — odrzekła z uśmiechem. Zapiszę cię pod obcem nazwiskiem i zamieszkasz u mnie, jako znajomy z prowincyi. Obiad będziesz jadał ze mną. Czy zgadzasz się?
— Czy zgadzam się? — odrzekł zachwycony. — Niema na ziemi istoty równej tobie! Pozwól ucałować cię.
Pani Potonnier roześmiała się i wyciągnąwszy ręce, by niedopuścić go do siebie, rzekła;
— Pocałujesz mnie wtedy, gdy będziesz ostrzyżony, ogolony, umyty i niepodobny do żebraka! Idź natychmiast i kup sobie ubranie i trochę bielizny.
— Za co? — zapytał Duplat głosem żałosnym.
Wdowa podeszła do szafy, wyjęła z niej bilet pięćsetfrankowy i podając go Duplatowi, rzekła:
— Za to. — Oddasz mi, gdy będziesz miał.
— A jeśli nie będę miał?
— To nie oddasz mi.
— Ach! jakaż ty jesteś Kobieta! — ze łzami w czach szepnął Duplat.
— A terasz ruszaj, oporządź się i wracaj na śniadanie punkt o dwunastej.
— Przyjdę.
— Ale pod jakiem nazwiskiem mam cię zapisać?
— Pod nazwiskiem Juliusza Servaize.
— A inne szczegóły?
— Pisz co chcesz.
Duplat udał się do wielkiego magazynu na placu Bastylii, zaopatrzonego we wszystkie przedmioty służące do ubrania, kupił całkowity garnitur, bieliznę i obuwie, na tym samym placu znalazł fryzyera, który go ostrzygł i ogolił brodę, następnie poszedł do łazienki, wymył się się starannie i na pięć minut przed dwunastą był już z powrotem w restauracyi swej przyjaciółki.
Palmira, zobaczywszy go tak zmienionego, pomyślała:
— Wygląda jeszcze wcale nieźle! — a głośno rzekła:
— Jesteś słownym... Ponieważ nie widzieliśmy się dawno, możesz mnie więc pocałować.
Duplat skorzystał z pozwolenia.
Gdy wstawali od stołu, Duplat przyznał się gospodyni, że od ostatnich dni komuny nie widział podobnej uczty.
Nie zwlekając, wyszedł natychmiast na miasto w celu odszukania Gilberta Rollina.
Wiedział, że nie łatwo mu to przyjdzie, ale trudności nie przestraszały go.
Przyszło mu myśl udać się naprzód do kościoła św. Ambrożego i u księdza d’Areynes zasięgnąć wiadomości o Gilbercie.
— Pozna mnie — myślał — ale przecież nie zje. Nie wie zkąd wracam... Pokierowawszy rozmowę zręcznie, dowiem się, czy stary hrabia zdecydował się nareszcie umrzeć, czy p. Rollin odziedziczył po nim majątek i gdzie teraz mieszka. Zresztą przez te siedmnaście lat zmieniłem się tak dalece, że może klecha nie przypomni mnie sobie.
Wszedł do kościoła i zwróciwszy się do szwajcara, zapytał:
— Proszę mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć księdza wikarego?
— Czy księdza Debreuil?
— Nie, księdza d‘Aryenes.
— Mówi pan o dawnych czasach. Ksiądz d’Areynes jeszcze przed siedmnastu laty opuścił parafię.
— Umarł?
— Nie, dzięki Bogu, ale jest w więzieniu la Roquuette.
— W więzieniu la Roquette! — powtórzył Duplat zdumiony.
— Tak, jałmużnikiem. Tam możesz go pan zastać codziennie do godziny dziesiątej rano, a przynajmniej uzyskać adres jego mieszkania prywatnego.
Duplat podziękował i opuścił kościół.
— Nie głupim iść do więzienia la Roqnette — myśłał — mogliby zamknąć drzwi za mną i nie wypuścić więcej. Należy szukać innego sposobu.
Tak rozmawiając z sobą, wszedł na bulwar Woltera.
Tymczasem niebo pokryło się chmurami i zaczął padać drobny deszcz.
Duplat, nie chcąc zniszczyć nowego ubrania, wszedł do restauracyi i kazał podać sobie kufel piwa.
Wziął ze stołu dziennik i zaczął go przeglądać.
Polityka nie zajmowała go nigdy — pogardzał nią.
— Wszyscy politycy — mawiał — to blagerzy. Udają, że walczą o idee, a im chodzi o dobry obiad lub posadę.
Przebiegł wzrokiem kronikę sądową oraz drobne wiadomości i zatrzymał go na rubryce „Sport“.
Tytuł: „Wyścigi w Maison Lafitte“ zwrócił jego uwagę.
Był on wielkim zwolennikiem totalizatora i niegdyś uprawiał go starannie.
Z zajęciem więc odczytał dość długie sprawozdanie z wyścigów dnia poprzedniego, nazwiska koni oraz ich właścicieli.
Miał już odłożyć dziennik, gdy wzrok jego padł na wyrazy.
„Nagroda Triela 5,000 fr., przestrzeń 2,500 metrów. Pierwszy dobiegł do mety w 5 m. 1 sek. Piorun, należący do p. Gilberta Rollina“.
Odczytawszy te słowa ex-kapitan drgnął całem ciałem, sądząc, że się omylił, przeczytał je po raz drugi.
Nie, nazwisko męża Henryki d‘Areynes wydrukowane było wyraźnie.
— To ten sam — myślał. — Posiada konie wyścigowe, więc musiał oddziedziczyć majątek... Nie wiedziałem gdzie go znaleźć, tymczasem Wypadek posłużył mi widocznie. Udam się na wyścigi i znajdę go, a przynajmniej łatwo dostanę jego adres.
Złożył na stole dziennik, zapłacił za piwo i opuścił restauracyę.
O siódmej był już w mieszkaniu wdowy Pontonnier.
— Jakże ci się udało? — zapytała go.
— Cudownie — i opowiedział jej o rezultacie wycieczki.
Rozmawiali jeszcze kilka minut, poczem udali się do stołu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.