<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Róża i Ninetka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Bogowolska
Tytuł orygin. Rose et Ninette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Rozwiedziony od dwóch tygodni i upojony jeszcze rozkoszą zakończenia swojej troski, Régis de Fagan, stojąc od samego rana w otwartem oknie nowego kawalerskiego apartamentu, upatrywał ukazania się swoich córeczek, które za zezwoleniem trybunału mógł widywać dwa razy na miesiąc — co drugą niedzielę.

Była to właśnie pierwsza ich niedziela a w tym stosie bilecików kobiecych, od dwudziestu lat napływających na biórko ulubionego i w modzie będącego wodewilisty, mało z nich tak silnie wstrząsnęło jego sercem, jak owe proste słowa otrzymane wczoraj:
Mój drogi ojcze!

„Przyjedziemy do Passy jutro rano pociągiem o godzinie dziesiątej; „mademoiselle” pozostawi nas na bulwarze „Beauséjour“ Nr. 27, i powróci zabrać nas wieczorem punktualnie o godzinie dziewiątej.

Kochająca cię córka
Róża de Fagan”.

Poniżej wielkiemi i jeszcze trochę niekształtnemi literami, młodsza siostrzyczka podpisała „Ninetka“.
Régis, wśród niepokoju oczekiwania, zapytywał sam siebie, czy rzeczywiście przyjadą i czy w ostatniej chwili, przebiegła i chytra matka, lub obłudna nauczycielka, nie wymyślą jakiejś podstępnej przeszkody dla zatrzymania dziewcząt w domu.
Nie wątpił o przywiązaniu swoich dzieci — ale były jeszcze tak młode! Róża, miała zaledwie lat szesnaście, Ninetka niespełna czternaście. Obie tak jeszcze bezsilne — czy zdołają oprzeć się nieprzyjaznemu wpływowi? — zwłaszcza że opuściły klasztor w chwili przebiegu sprawy rozwodowej i odtąd pozostają li tylko pod opieką matki i nauczycielki.
Słusznie adwokat mu powiedział: „Nierówne są wasze siły, mój biedny Régis — będziesz miał tylko dwa dni na miesiąc, dla zjednania sobie i utrzymania miłości twych córek”.
Mniejsza o to! Régis czuł się dziś dość silnym, ażeby te dwa dni, dobrze użyte i zapełnione, zdołały utrzymać mu serce jego pieszczotek. Ale te dwa dni były dla niego konieczne wścisłem znaczeniu tego wyrazu — bez oszustwa — bez fałszywych przeszkód.
W miarę zbliżania się godziny oznaczonej, co chwila stawał się niespokojniejszym — silniej wzruszonym, jak niegdyś w przeszłości, gdy szło o schadzkę miłosną lub jakiś ważny interes.
Pan de Fagan, gwałtownemi ruchami przewieszając atletyczną swoją postawę przez parapet okna, zagłębiał wzrok w obadwa kierunki bulwaru dzielnicy, cichej, zagajonej i otoczonej z jednej strony linią kolei żelaznej, osłoniętej szpalerem i płotem, z drugiej, wydłużonym szeregiem wykwintnych pałacyków z balkonami przepełnionemi kwieciem i z trawnikami starannie utrzymanemi.
— Dzień dobry, ojcze!... to my!...
— Wy! ależ którędy?... jakim sposobem?...
W gorączce czuwania nad godziną, nad ruchem pociągów i śledzeniem przechodniów —Régis niedopatrzył przybycia dzieci — i oto zjawiły się przed nim niespodzianie — wyrosłe niemal na kobiety, od czasu dwóch miesięcy, jak ich nie widział.
Ręce jego drżały, dopomagając córkom do zdjęcia obcisłych paletocików i okrągłych kapeluszy okolonych piórami. Dziewczynki czuły się również onieśmielone wobec tego nowego dla nich położenia.
Bez zaprzeczenia, ojciec pozostał dla nich ojcem! Ten wesoły, kochany, miły papa, który tak chętnie bawił się z niemi i bujał na kolanach małe pieszczotki — ale nie był to już mąż ich matki!... Różnica ta, którą odczuwały, nieumiejąc określić, tkwiła zapytaniem w ich naiwnie zadziwionem spojrzeniu.
Chwilowy przymus, jaki ich ogarnął, rozpraszał się powoli pod wpływem nowości i zwiedzania nieznanego im dotąd mieszkania.
Okna, opromienione jasnem światłem majowego słońca, wychodziły jużto na bulwar, jużto na ogródek pałacyku, powiększony zadrzewieniem sąsiednich ogrodów.
Prawie w każdym pokoju umeblowanie nowe. W jednym tylko gabinecie ojca, dzieci odnalazły dawną bibliotekę i owe wielkie biórko, którego kanciaste rogi tak były niebezpieczne dla małych główek igrających w „chowanego“ a które pan de Fagan w rodzicielskiej troskliwości, kazał niegdyś pozaokrąglać.
Wieleżto wspomnień w każdej z kryjówek i szufladek tego olbrzymiego biórka, zdobnego do koła w cyzelowane bronzy!...
— Czy pamiętasz, Ninetko, jak mama raz?...
Mała Ninetka, odmiennej od starszej siostry natury — żywsza i przebieglejsza, przecina zapytanie znaczącem spojrzeniem, pomna na zalecenie matki!
Pani Fagan, która powróciła obecnie do swego nazwiska panieńskiego — a więc pani Ravaud, zabroniła dziewczynkom wspominać o niej przy ojcu. Zabroniła również opowiadać szczegóły, dotyczące obecnego jej położenia, lub wyjawiać zamiary jej na przyszłość, w razie niedyskretnego badania.
Znając roztargnienie Róży i lekkomyślne jej usposobienie, zwróciła się głównie w tej mierze do Ninetki.
Dziwnie zabawną przedstawia się twarzyczka Ninetki, zwłaszcza, gdy się rozumie, co ukrywa po za tą hermetycznie zaciśniętą buzią i w tych mysich oczkach o ostrem spojrzeniu, tak ciekawie strzelających z góry na dół.
Czy podobna jednak, ażeby w tak krótkim przeciągu czasu pani Ravaud zapomniała o szlachetnym charakterze tego, który przez dwadzieścia lat był jej mężem — a co więcej, posądzała go dziś o szpiegowanie matki za pośrednictwem dzieci?
Trudno zaiste zobojętnieć łatwo dla istoty zbratanej przez lat wiele z jasną naszą istnością. Istoty, z którą podzielało się codziennego życia troski i radości, oraz dotkliwe wzajemne niepowodzenie Ale Régis de Fagan, usiłuje o tem zapomnieć, unika wymówić nawet imię byłej swej żony. Dziewczynki stosują się do tej powściągliwości, co wywołuje bezustannie chwile chłodu, kłopotliwego milczenia i dziur, według teatralnego wyżenia — a to wszystko wśród ożywionej przechadzki po apartamencie.
I tak — w pokoju sypialnym Róża i Ninetka nie zdołały powstrzymać okrzyku przerażenia, stanąwszy nad małem, wązkiem Żelaznem łóżkiem — prawdziwie studenckiem posłaniem, bez obicia i firanek. Dziewczynki spojrzały po sobie, jedną tknięte myślą, jednem i tem samem wspomnieniem owych poranków w dniu Bożego Narodzenia i Nowego Roku!
Przybiegały wówczas, plącząc nóżki swe w długich nocnych koszulkach i zaspane — rozczochrane, wsuwały się do łóżka mamy i papy, dla wymiany pocałunków i podarunków.
Oczy Róży i Ninetki opowiadały sobie więcej jeszcze szczegółów, dostrzegłszy pozawieszane tuż po nad łóżkiem portrety, które znikły od dnia rozwodu z wspólnego rodziców pokoju, przy ulicy Lafitte.
Najprzód wielki pastel Besnarda, na którym obie w wieku lat sześć i dziewięć, trzymają się za rączki, w kostiumach à la Greenaway, utopione w wielkich batystowych kapotkaoh i wysokich, angielskich rękawach.
Następnie za szkłem portret babuni Fagan w ramach owalnych — tej babuni, której nie znały — a o której matka opowiadała im zawsze, jako o osobie bardzo — oh! bardzo surowej.
Wieleż spostrzeżeń nurtuje te małe główki — jaki zamęt w ich myślach, a jednocześnie wieleż to wspomnień o istotach lub rzeczach, dawniej połączonych — a dziś rozproszonych, jakby nazajutrz po pożarze lub rozbiciu okrętu.
Jak to wszystko jest dla nich zawikłane — niepojęte — odurzające — w braku własnego sądu, szczęśliwego przywileju nadzwyczajnej młodości.
Na szczęście przeszli do sali jadalnej, gdzie przez okna szczodrze oświecone słońcem, buchały wszystkie wonie ogrodu.
Przybranie stołu staranne, wykwintne, wesołe dla oka. Dla każdej z dziewczynek bukiet, obok nakrycia dla niej przeznaczonego. Była to osobista uprzejmość pani Hulin.
— Pani Hulin? — zapytała Ninetka a okrągłe jej oko zaiskrzyło się ciekawością.
— Właścicielka domu, w którym mieszkam. Zajmuje dół a ja wynajmuję pierwsze piętro, ażeby nie być tak osamotnionym w tej ustroni. Jest wdową i mieszka z swoim małym synkiem i ze starą guwernantką.
— Flirt na cześć papy!... — Odezwała się Róża bez namysłu, gładząc włosy i przyglądając się w małem ręcznem lusterku.
Pan de Fagan, smutny wzrok zwrócił ku Róży. — Jedno z tych głupich wyrażeń, zwyczajnych matce.... — pomyślał.
Jednakże z tych dwóch córek, Róża najmniej przypominała panią Ravud fizycznie. Z swą wysmukłą i nieco pochyloną figurką, z ciemną, matową cerą kreolki, z wyrazem twarzy poważnym i rzewnym — zdradzała typ swego ojca.
Odezwał się do niej tonem słodkiej wymówki.
— Nie mam zupełnie serca do flirtu, moje dziecko i sądzę, że biedna pani Hulin, tak samo, jak i ja, nie dba o tę zabawkę. Jest to bardzo czuła matka. Dowiedziawszy się, że moje córki przybędą dziś rano, zerwała te kwiaty na waszą intencyę.
Lokaj wniósł na pierwsze danie jajecznicę z grzybami — ulubioną potrawę Ninetki. Przyjęty został okrzykiem podziwiania i uciechy.
— Patrzcie... to Antym... Dzień dobry, Antym!
Chłopiec pozostawał w służbie u państwa Fagan od kilku już lat. Zmieszany niespodzianką i cały zaczerwieniony wybąkał:
— Dzień dobry panience!
Był to wieśniak nieokrzesany. Włosy płasko ułożone na calowej wysokości czole — głowa miała kształt spłaszczony, jak gdyby mu wierzchnią jej część odjęto z wszystkiem, co się w niej mieściło. Nieporównana chłopska głupota drażniła panią Fagan. Régis, po rozwodzie, zatrzymał go przy sobie — być może z powodu tej antypatyi a prędzej dlatego, że Antym pozostawał w stosunkach z kuchnią przy ulicy Lafitte i w każdej chwili mógł mieć ztamtąd wiadomości.
Znajoma ta postać, odnaleziona tutaj w całej swej wieśniaczej gburowatości, uprzyjemniała dziewczynkom śniadanie co wywołało serdeczniejszą i poufalszą wesołość.
A jakież to było wyborne śniadanie! Każda potrawa, obmyślona, ogadana, roztrząsana przez pana i przez kucharza, ażeby upewnić się, czy panna Róża lubi cukier w jarzynkach a panna Nina czy woli krem czekoladowy lub też waniliowy.
Oczarowane wykwintną biesiadą i nowemi swemi wiosennemi toaletami, dziewczynki ożywiały się coraz więcej — a wśród rozkosznej paplaniny, zapominały po trochu o przestrogach matki — zwłaszcza Róża, której Ninetka dawała bezustannie, tajemnicze znaki porozumienia.
Tym sposobem, pan Fagan dowiedział się niechcący, że w ostatni piątek „kuzynek“ zaprowadził je na operę komiczną. Właśnie ów „kuzynek“ był jednym z zabronionych przedmiotów do rozmowy — ale Róża nie umiała oprzeć się pokusie. Ojciec, pragnąc uniknąć tych pomimowolnyoh niedyskrecyj, za które dziewczynki otrzymałyby naganę po powrocie do domu, usiłował rozmawiać o rzeczach obojętnych. Napomknął o klasztorze, w którym się jakiś czas chowały a który widać było z okien i o pięknych jego ogrodach, gdzie tyle lat biegały szczęśliwe. Czy nie tęsknią do tych miejsc?... czy powróciłyby tam chętnie?...
— Oh! co do tego — to nie!... odezwały się dwa głosiki chórem.
— A dla czego nie, moje aniołki? Byłyście niegdyś bardzo zadowolone, wszedłszy do zakładu.
Zawahały się w odpowiedzi, którą pan de Fagan odgadł doskonale.
Od dnia rozejścia się rodziców, dom przybrał dla dzieci zupełnie inną postać. Żyły bowiem przedtem wśród bezustannych małżeńskich nieporozumień i kłótni, co ich nieraz zmuszało brać stronę jednego lub drugiego:
„Czy słyszycie, dzieci, w jaki sposób wasz ojciec przemawia do mnie?”
„Pani zapominasz się wobec swoich córek”.
Chcąc oszczędzić dzieciom tych przykrości, postanowiono umieścić je w klasztorze. Po usunięciu się ojca i zatwierdzeniu rozwodu, matka pośpieszyła zabrać córki do siebie, przejęta nagle czułością, nie licującą z jej naturą oschłą i dziwaczną. Zapragnęła bądź co bądź, zdobyć sobie miłość dziewczątek. Dopomagała jej w tem „mademoiselle“, łagodząc potrochu cierpkość i surowość swojej roli, jako dozorczyni i wychowawczyni.
Miłe dla oka, ale pozorne to przeistoczenie uwydatniało się nawet w sposobie ubierania dzieci.
Dotąd matka zajęta była tylko sobą i swoją toaletą, pochłaniającą czas i pieniądze.
Dość było panu Fagan jednego rzutu oka, skoro weszły te dwie cudne winietki, strojne w ostatnie słowo mody, ażeby je zestawić z owemi małemi zakonniczkami zaczesanemi gładko, w sukienkach kroju prostego, przepisanego regułą, w jakich ukazywały się zwykle w sobotę w domu.
Zrozumiał, że ta matka, tak mało matka do tej pory, zostanie nią teraz w sposób okrutny! Będzie dzieciom dogadzać, pochlebiać — pieścić je i psuć, nie z powodu zaślepienia miłości macierzyńskiej, ale z powodu niskiej zazdrości i z potrzeby dręczenia swego niegdyś męża.
Przewidywał też całe pasmo zgryzot — wojnę szpilkowych pocisków — ale pocóż dręczyć się przed czasem? Czyż nie miał swoich córek obok siebie — tuż około swego serca — i to do wieczora!
Po śniadaniu zamierzył zaprowadzić je na ranne przedstawienie do teatru francuzkiego, gdzie miano grać jedną z jego sztuk, nieznaną im dotąd.
Jakąż radość im sprawi! Jakże dumne będą, zasiadłszy w jednej z pierwszorzędnych lóż, słyszeć i widzieć najznakomitszych artystów paryzkich, grających wobec publiczności przepełniającej salę komedyę, której autorem jest ich ojciec! Pani Ravaud, z współudziałem nawet „mademoiselle’l“, nie byłaby w możności dostarczyć im podobnej rozrywki...
Po teatrze, przejażdżka powozem po lasku — a obiad w jednej z wykwintnych i najbardziej w modzie restauracyj. Otóż jeszcze jedna przyjemność, której matka dać im nie może — chyba tylko w towarzystwie „kuzyna“.
Oh! co za rozkosz dla dziewczątek — wydawać garsonom rozkazy, wybierać najwytworniejsze przysmaki i podsłuchiwać pochlebne szepty sąsiadów, o postaci będącej na widowni w Paryżu:
„Patrzcie! to Régis de Fagan z dwoma swemi córkami”.
Nareszcie, po zachodzie słońca powracać wsparte na ramieniu ojca przez opustoszałe aleje lasku, przepełnionego balsamiczną wonią, tuż około zaciemnionego jeziora, dosięgnąć następnie Passy i bulwaru, „Beauséjour”, gdzie zastaną oczekującą na nich „mademoiselle” i powóz.
Otóźto, co się nazywa — pięknie dzień przepędzić!
Przedstawienie projektu tych wszystkich rozkoszy, w połączeniu z wyśmienitem śniadaniem, wywołało różowy płomień na bledziutkich twarzyczkach paryżanek.
Przez otwarte okna wdzierały się do pokoju wonie róż i konwalij. Kos, usadowiwszy się na szczycie starego wiązu, darł się na całe gardło. Ninetka zbliżyła się do okna, chcąc go dostrzedz wśród zarośli. Usłyszała na dole szczebiot, srebrzystego dziecinnego głosu.
— Zejdź pobawić się ze mną! Co, czy chcesz?
Był to mały Maurycy Hulin. Cudnej urody chłopaczek, dziewięć do dziesięciu lat.
Cera kameliowa — długie spadające loki, koloru czerwonej hematyny[1]. Dziecko ze skaleczoną nóżką podskakiwało na trawniku, dopomagając sobie krótką kulą.
Pani Hulin, zajęta tuż obok czytaniem, podniosła głowę i rzekła:, Przepraszam i dziękuję“ z uśmiechem na ładnych i młodych jeszcze ustach.
— Nie zapomnij Ninetko, że idziemy do teatru! — zawołała starsza, nieco rozdrażniona powolnością Niny, do zrobienia nowej znajomości.
Mała wybiegła, nie słysząc słów siostry.
— A gdybyśmy także zeszli? Zapytał ojciec. Zobaczysz — to bardzo miła osoba.
Róża oparła się stanowczo. Nie zna tych ludzi... W odcieniu zaś głosu młodej dziewczyny, opartej o okno, tuż około ojca, przebijała rodząca się nienawiść do pani Hulin. Okiem biegłej znawczyni oceniała postać i strój siedzącej w o grodzie kobiety.
Postawa pani Hulin była bardzo skromna. Ubranie pół żałobne, rozjaśnione białym ogrodowym kapeluszem z koronki. Kokarda lila, w odcieniu irysu, kwitnącego wśród klombu na trawniku.




  1. Farba używana na Wschodnie przez kobiety do farbowania paznokci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Natalia Bogowolska.