Róża i Ninetka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Róża i Ninetka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Bogowolska
Tytuł orygin. Rose et Ninette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALFONS DAUDET.

RÓŻA I NINETKA
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
przekład
Natalii Bogowolskiej.

WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1892.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 31 Марта 1892 г.




W drukarni „Przeglądu Tygodniowego“ ul. Czysta Nr. 4.


Doszedłszy do przekonania, że opracowywanie książek i odszukiwanie wyrażeń, prowadzi nas wszystkich do paradoksów, postanowiłem poświęcić moją pracę li tylko przekonaniom i prawdzie, ażeby ten żywioł doskonałej i głębokiej szczerości zapanował w moich książkach i nadal im tę iskrę świętości, jaką darzyć może tylko obecność Boskiej prawdy — cechą, która sprowadza łzę do naszego oka, gdy dziecko opowiada o tem co widziało”.
Alfred de Vigny.
(„Dziennik poety”)
I

Rozwiedziony od dwóch tygodni i upojony jeszcze rozkoszą zakończenia swojej troski, Régis de Fagan, stojąc od samego rana w otwartem oknie nowego kawalerskiego apartamentu, upatrywał ukazania się swoich córeczek, które za zezwoleniem trybunału mógł widywać dwa razy na miesiąc — co drugą niedzielę.

Była to właśnie pierwsza ich niedziela a w tym stosie bilecików kobiecych, od dwudziestu lat napływających na biórko ulubionego i w modzie będącego wodewilisty, mało z nich tak silnie wstrząsnęło jego sercem, jak owe proste słowa otrzymane wczoraj:
Mój drogi ojcze!

„Przyjedziemy do Passy jutro rano pociągiem o godzinie dziesiątej; „mademoiselle” pozostawi nas na bulwarze „Beauséjour“ Nr. 27, i powróci zabrać nas wieczorem punktualnie o godzinie dziewiątej.

Kochająca cię córka
Róża de Fagan”.

Poniżej wielkiemi i jeszcze trochę niekształtnemi literami, młodsza siostrzyczka podpisała „Ninetka“.
Régis, wśród niepokoju oczekiwania, zapytywał sam siebie, czy rzeczywiście przyjadą i czy w ostatniej chwili, przebiegła i chytra matka, lub obłudna nauczycielka, nie wymyślą jakiejś podstępnej przeszkody dla zatrzymania dziewcząt w domu.
Nie wątpił o przywiązaniu swoich dzieci — ale były jeszcze tak młode! Róża, miała zaledwie lat szesnaście, Ninetka niespełna czternaście. Obie tak jeszcze bezsilne — czy zdołają oprzeć się nieprzyjaznemu wpływowi? — zwłaszcza że opuściły klasztor w chwili przebiegu sprawy rozwodowej i odtąd pozostają li tylko pod opieką matki i nauczycielki.
Słusznie adwokat mu powiedział: „Nierówne są wasze siły, mój biedny Régis — będziesz miał tylko dwa dni na miesiąc, dla zjednania sobie i utrzymania miłości twych córek”.
Mniejsza o to! Régis czuł się dziś dość silnym, ażeby te dwa dni, dobrze użyte i zapełnione, zdołały utrzymać mu serce jego pieszczotek. Ale te dwa dni były dla niego konieczne wścisłem znaczeniu tego wyrazu — bez oszustwa — bez fałszywych przeszkód.
W miarę zbliżania się godziny oznaczonej, co chwila stawał się niespokojniejszym — silniej wzruszonym, jak niegdyś w przeszłości, gdy szło o schadzkę miłosną lub jakiś ważny interes.
Pan de Fagan, gwałtownemi ruchami przewieszając atletyczną swoją postawę przez parapet okna, zagłębiał wzrok w obadwa kierunki bulwaru dzielnicy, cichej, zagajonej i otoczonej z jednej strony linią kolei żelaznej, osłoniętej szpalerem i płotem, z drugiej, wydłużonym szeregiem wykwintnych pałacyków z balkonami przepełnionemi kwieciem i z trawnikami starannie utrzymanemi.
— Dzień dobry, ojcze!... to my!...
— Wy! ależ którędy?... jakim sposobem?...
W gorączce czuwania nad godziną, nad ruchem pociągów i śledzeniem przechodniów —Régis niedopatrzył przybycia dzieci — i oto zjawiły się przed nim niespodzianie — wyrosłe niemal na kobiety, od czasu dwóch miesięcy, jak ich nie widział.
Ręce jego drżały, dopomagając córkom do zdjęcia obcisłych paletocików i okrągłych kapeluszy okolonych piórami. Dziewczynki czuły się również onieśmielone wobec tego nowego dla nich położenia.
Bez zaprzeczenia, ojciec pozostał dla nich ojcem! Ten wesoły, kochany, miły papa, który tak chętnie bawił się z niemi i bujał na kolanach małe pieszczotki — ale nie był to już mąż ich matki!... Różnica ta, którą odczuwały, nieumiejąc określić, tkwiła zapytaniem w ich naiwnie zadziwionem spojrzeniu.
Chwilowy przymus, jaki ich ogarnął, rozpraszał się powoli pod wpływem nowości i zwiedzania nieznanego im dotąd mieszkania.
Okna, opromienione jasnem światłem majowego słońca, wychodziły jużto na bulwar, jużto na ogródek pałacyku, powiększony zadrzewieniem sąsiednich ogrodów.
Prawie w każdym pokoju umeblowanie nowe. W jednym tylko gabinecie ojca, dzieci odnalazły dawną bibliotekę i owe wielkie biórko, którego kanciaste rogi tak były niebezpieczne dla małych główek igrających w „chowanego“ a które pan de Fagan w rodzicielskiej troskliwości, kazał niegdyś pozaokrąglać.
Wieleżto wspomnień w każdej z kryjówek i szufladek tego olbrzymiego biórka, zdobnego do koła w cyzelowane bronzy!...
— Czy pamiętasz, Ninetko, jak mama raz?...
Mała Ninetka, odmiennej od starszej siostry natury — żywsza i przebieglejsza, przecina zapytanie znaczącem spojrzeniem, pomna na zalecenie matki!
Pani Fagan, która powróciła obecnie do swego nazwiska panieńskiego — a więc pani Ravaud, zabroniła dziewczynkom wspominać o niej przy ojcu. Zabroniła również opowiadać szczegóły, dotyczące obecnego jej położenia, lub wyjawiać zamiary jej na przyszłość, w razie niedyskretnego badania.
Znając roztargnienie Róży i lekkomyślne jej usposobienie, zwróciła się głównie w tej mierze do Ninetki.
Dziwnie zabawną przedstawia się twarzyczka Ninetki, zwłaszcza, gdy się rozumie, co ukrywa po za tą hermetycznie zaciśniętą buzią i w tych mysich oczkach o ostrem spojrzeniu, tak ciekawie strzelających z góry na dół.
Czy podobna jednak, ażeby w tak krótkim przeciągu czasu pani Ravaud zapomniała o szlachetnym charakterze tego, który przez dwadzieścia lat był jej mężem — a co więcej, posądzała go dziś o szpiegowanie matki za pośrednictwem dzieci?
Trudno zaiste zobojętnieć łatwo dla istoty zbratanej przez lat wiele z jasną naszą istnością. Istoty, z którą podzielało się codziennego życia troski i radości, oraz dotkliwe wzajemne niepowodzenie Ale Régis de Fagan, usiłuje o tem zapomnieć, unika wymówić nawet imię byłej swej żony. Dziewczynki stosują się do tej powściągliwości, co wywołuje bezustannie chwile chłodu, kłopotliwego milczenia i dziur, według teatralnego wyżenia — a to wszystko wśród ożywionej przechadzki po apartamencie.
I tak — w pokoju sypialnym Róża i Ninetka nie zdołały powstrzymać okrzyku przerażenia, stanąwszy nad małem, wązkiem Żelaznem łóżkiem — prawdziwie studenckiem posłaniem, bez obicia i firanek. Dziewczynki spojrzały po sobie, jedną tknięte myślą, jednem i tem samem wspomnieniem owych poranków w dniu Bożego Narodzenia i Nowego Roku!
Przybiegały wówczas, plącząc nóżki swe w długich nocnych koszulkach i zaspane — rozczochrane, wsuwały się do łóżka mamy i papy, dla wymiany pocałunków i podarunków.
Oczy Róży i Ninetki opowiadały sobie więcej jeszcze szczegółów, dostrzegłszy pozawieszane tuż po nad łóżkiem portrety, które znikły od dnia rozwodu z wspólnego rodziców pokoju, przy ulicy Lafitte.
Najprzód wielki pastel Besnarda, na którym obie w wieku lat sześć i dziewięć, trzymają się za rączki, w kostiumach à la Greenaway, utopione w wielkich batystowych kapotkaoh i wysokich, angielskich rękawach.
Następnie za szkłem portret babuni Fagan w ramach owalnych — tej babuni, której nie znały — a o której matka opowiadała im zawsze, jako o osobie bardzo — oh! bardzo surowej.
Wieleż spostrzeżeń nurtuje te małe główki — jaki zamęt w ich myślach, a jednocześnie wieleż to wspomnień o istotach lub rzeczach, dawniej połączonych — a dziś rozproszonych, jakby nazajutrz po pożarze lub rozbiciu okrętu.
Jak to wszystko jest dla nich zawikłane — niepojęte — odurzające — w braku własnego sądu, szczęśliwego przywileju nadzwyczajnej młodości.
Na szczęście przeszli do sali jadalnej, gdzie przez okna szczodrze oświecone słońcem, buchały wszystkie wonie ogrodu.
Przybranie stołu staranne, wykwintne, wesołe dla oka. Dla każdej z dziewczynek bukiet, obok nakrycia dla niej przeznaczonego. Była to osobista uprzejmość pani Hulin.
— Pani Hulin? — zapytała Ninetka a okrągłe jej oko zaiskrzyło się ciekawością.
— Właścicielka domu, w którym mieszkam. Zajmuje dół a ja wynajmuję pierwsze piętro, ażeby nie być tak osamotnionym w tej ustroni. Jest wdową i mieszka z swoim małym synkiem i ze starą guwernantką.
— Flirt na cześć papy!... — Odezwała się Róża bez namysłu, gładząc włosy i przyglądając się w małem ręcznem lusterku.
Pan de Fagan, smutny wzrok zwrócił ku Róży. — Jedno z tych głupich wyrażeń, zwyczajnych matce.... — pomyślał.
Jednakże z tych dwóch córek, Róża najmniej przypominała panią Ravud fizycznie. Z swą wysmukłą i nieco pochyloną figurką, z ciemną, matową cerą kreolki, z wyrazem twarzy poważnym i rzewnym — zdradzała typ swego ojca.
Odezwał się do niej tonem słodkiej wymówki.
— Nie mam zupełnie serca do flirtu, moje dziecko i sądzę, że biedna pani Hulin, tak samo, jak i ja, nie dba o tę zabawkę. Jest to bardzo czuła matka. Dowiedziawszy się, że moje córki przybędą dziś rano, zerwała te kwiaty na waszą intencyę.
Lokaj wniósł na pierwsze danie jajecznicę z grzybami — ulubioną potrawę Ninetki. Przyjęty został okrzykiem podziwiania i uciechy.
— Patrzcie... to Antym... Dzień dobry, Antym!
Chłopiec pozostawał w służbie u państwa Fagan od kilku już lat. Zmieszany niespodzianką i cały zaczerwieniony wybąkał:
— Dzień dobry panience!
Był to wieśniak nieokrzesany. Włosy płasko ułożone na calowej wysokości czole — głowa miała kształt spłaszczony, jak gdyby mu wierzchnią jej część odjęto z wszystkiem, co się w niej mieściło. Nieporównana chłopska głupota drażniła panią Fagan. Régis, po rozwodzie, zatrzymał go przy sobie — być może z powodu tej antypatyi a prędzej dlatego, że Antym pozostawał w stosunkach z kuchnią przy ulicy Lafitte i w każdej chwili mógł mieć ztamtąd wiadomości.
Znajoma ta postać, odnaleziona tutaj w całej swej wieśniaczej gburowatości, uprzyjemniała dziewczynkom śniadanie co wywołało serdeczniejszą i poufalszą wesołość.
A jakież to było wyborne śniadanie! Każda potrawa, obmyślona, ogadana, roztrząsana przez pana i przez kucharza, ażeby upewnić się, czy panna Róża lubi cukier w jarzynkach a panna Nina czy woli krem czekoladowy lub też waniliowy.
Oczarowane wykwintną biesiadą i nowemi swemi wiosennemi toaletami, dziewczynki ożywiały się coraz więcej — a wśród rozkosznej paplaniny, zapominały po trochu o przestrogach matki — zwłaszcza Róża, której Ninetka dawała bezustannie, tajemnicze znaki porozumienia.
Tym sposobem, pan Fagan dowiedział się niechcący, że w ostatni piątek „kuzynek“ zaprowadził je na operę komiczną. Właśnie ów „kuzynek“ był jednym z zabronionych przedmiotów do rozmowy — ale Róża nie umiała oprzeć się pokusie. Ojciec, pragnąc uniknąć tych pomimowolnyoh niedyskrecyj, za które dziewczynki otrzymałyby naganę po powrocie do domu, usiłował rozmawiać o rzeczach obojętnych. Napomknął o klasztorze, w którym się jakiś czas chowały a który widać było z okien i o pięknych jego ogrodach, gdzie tyle lat biegały szczęśliwe. Czy nie tęsknią do tych miejsc?... czy powróciłyby tam chętnie?...
— Oh! co do tego — to nie!... odezwały się dwa głosiki chórem.
— A dla czego nie, moje aniołki? Byłyście niegdyś bardzo zadowolone, wszedłszy do zakładu.
Zawahały się w odpowiedzi, którą pan de Fagan odgadł doskonale.
Od dnia rozejścia się rodziców, dom przybrał dla dzieci zupełnie inną postać. Żyły bowiem przedtem wśród bezustannych małżeńskich nieporozumień i kłótni, co ich nieraz zmuszało brać stronę jednego lub drugiego:
„Czy słyszycie, dzieci, w jaki sposób wasz ojciec przemawia do mnie?”
„Pani zapominasz się wobec swoich córek”.
Chcąc oszczędzić dzieciom tych przykrości, postanowiono umieścić je w klasztorze. Po usunięciu się ojca i zatwierdzeniu rozwodu, matka pośpieszyła zabrać córki do siebie, przejęta nagle czułością, nie licującą z jej naturą oschłą i dziwaczną. Zapragnęła bądź co bądź, zdobyć sobie miłość dziewczątek. Dopomagała jej w tem „mademoiselle“, łagodząc potrochu cierpkość i surowość swojej roli, jako dozorczyni i wychowawczyni.
Miłe dla oka, ale pozorne to przeistoczenie uwydatniało się nawet w sposobie ubierania dzieci.
Dotąd matka zajęta była tylko sobą i swoją toaletą, pochłaniającą czas i pieniądze.
Dość było panu Fagan jednego rzutu oka, skoro weszły te dwie cudne winietki, strojne w ostatnie słowo mody, ażeby je zestawić z owemi małemi zakonniczkami zaczesanemi gładko, w sukienkach kroju prostego, przepisanego regułą, w jakich ukazywały się zwykle w sobotę w domu.
Zrozumiał, że ta matka, tak mało matka do tej pory, zostanie nią teraz w sposób okrutny! Będzie dzieciom dogadzać, pochlebiać — pieścić je i psuć, nie z powodu zaślepienia miłości macierzyńskiej, ale z powodu niskiej zazdrości i z potrzeby dręczenia swego niegdyś męża.
Przewidywał też całe pasmo zgryzot — wojnę szpilkowych pocisków — ale pocóż dręczyć się przed czasem? Czyż nie miał swoich córek obok siebie — tuż około swego serca — i to do wieczora!
Po śniadaniu zamierzył zaprowadzić je na ranne przedstawienie do teatru francuzkiego, gdzie miano grać jedną z jego sztuk, nieznaną im dotąd.
Jakąż radość im sprawi! Jakże dumne będą, zasiadłszy w jednej z pierwszorzędnych lóż, słyszeć i widzieć najznakomitszych artystów paryzkich, grających wobec publiczności przepełniającej salę komedyę, której autorem jest ich ojciec! Pani Ravaud, z współudziałem nawet „mademoiselle’l“, nie byłaby w możności dostarczyć im podobnej rozrywki...
Po teatrze, przejażdżka powozem po lasku — a obiad w jednej z wykwintnych i najbardziej w modzie restauracyj. Otóż jeszcze jedna przyjemność, której matka dać im nie może — chyba tylko w towarzystwie „kuzyna“.
Oh! co za rozkosz dla dziewczątek — wydawać garsonom rozkazy, wybierać najwytworniejsze przysmaki i podsłuchiwać pochlebne szepty sąsiadów, o postaci będącej na widowni w Paryżu:
„Patrzcie! to Régis de Fagan z dwoma swemi córkami”.
Nareszcie, po zachodzie słońca powracać wsparte na ramieniu ojca przez opustoszałe aleje lasku, przepełnionego balsamiczną wonią, tuż około zaciemnionego jeziora, dosięgnąć następnie Passy i bulwaru, „Beauséjour”, gdzie zastaną oczekującą na nich „mademoiselle” i powóz.
Otóźto, co się nazywa — pięknie dzień przepędzić!
Przedstawienie projektu tych wszystkich rozkoszy, w połączeniu z wyśmienitem śniadaniem, wywołało różowy płomień na bledziutkich twarzyczkach paryżanek.
Przez otwarte okna wdzierały się do pokoju wonie róż i konwalij. Kos, usadowiwszy się na szczycie starego wiązu, darł się na całe gardło. Ninetka zbliżyła się do okna, chcąc go dostrzedz wśród zarośli. Usłyszała na dole szczebiot, srebrzystego dziecinnego głosu.
— Zejdź pobawić się ze mną! Co, czy chcesz?
Był to mały Maurycy Hulin. Cudnej urody chłopaczek, dziewięć do dziesięciu lat.
Cera kameliowa — długie spadające loki, koloru czerwonej hematyny[1]. Dziecko ze skaleczoną nóżką podskakiwało na trawniku, dopomagając sobie krótką kulą.
Pani Hulin, zajęta tuż obok czytaniem, podniosła głowę i rzekła:, Przepraszam i dziękuję“ z uśmiechem na ładnych i młodych jeszcze ustach.
— Nie zapomnij Ninetko, że idziemy do teatru! — zawołała starsza, nieco rozdrażniona powolnością Niny, do zrobienia nowej znajomości.
Mała wybiegła, nie słysząc słów siostry.
— A gdybyśmy także zeszli? Zapytał ojciec. Zobaczysz — to bardzo miła osoba.
Róża oparła się stanowczo. Nie zna tych ludzi... W odcieniu zaś głosu młodej dziewczyny, opartej o okno, tuż około ojca, przebijała rodząca się nienawiść do pani Hulin. Okiem biegłej znawczyni oceniała postać i strój siedzącej w o grodzie kobiety.
Postawa pani Hulin była bardzo skromna. Ubranie pół żałobne, rozjaśnione białym ogrodowym kapeluszem z koronki. Kokarda lila, w odcieniu irysu, kwitnącego wśród klombu na trawniku.

II.

Pomiędzy autorem i sąsiadką zawiązał się zażyły przyjacielski stosunek — sympatya nieokreślona jeszcze analizą, wynikła z podobieństwa życiowjch okoliczności.
W dniu dzisiejszym przepędzili wieczór we dwoje, w małym saloniku na dole. Dziecko już spało.
Paryż huczał w oddali a spokój odludnego bulwaru, przerywany był tylko chwilami szczekaniem stróżujących psów, lub szybkim przebiegiem lokomotywy, wstrząsającym murami domów, od samej ich podstawy.
Stary, pamiątkowy, familijny zegar, pokrewny konsoli i krzesłom w stylu „Empire“, wydzwonił godzinę dziesiątą.
Pani Hulin, przecinając białemi ząbkami nitkę swojej roboty, uśmiechnęła się łagodnie.
— Dlaczego pani śmieje się? Zapytał Régis, z tym wiecznym niepokojem mężczyzny, wobec kobiecej zagadki, zdradzonej nagle pomimowolnem szyderstwem — spuścizna niesfornego dziecka, nawet u kobiet ustalonej równowagi.
Zwróciła ku niemu swe wielkie, niebieskie źrenice, pływające na tle perłowej białości, wśród dziwnej czystości rysów w pełni już wykształconych — kobiety lat około trzydziestu.
— Śmieję się — odrzekła — ponieważ jest już godzina dziesiąta i że znów nie wyjdziesz pan tego wieczoru — a dla pana Régis de Fagan, podobne życie — to coś nadzwyczajnego.
Fagan uśmiechnął się.
— Jakże pani wyobrażasz sobie życie artysty? Sądzisz, że każdy z nich bez wyjątku, jest zapamiętałym światowcem — hulaką i lunatykiem?
Paulina Hulin zawahała się a po chwili rzekła:
— Myślę o kulisach teatralnych, tak zdradnych a tak pełnych uroku... Gdybym wyszła za którego z waszego grona — obawiałabym się niesłychanie.
— Obawiałabyś się pani?... czego?... kobiet z teatru? — cóż znowu?
Tu Fagan, autor dramatyczny, człowiek pełen doświadczenia, rozpoczął analizę strony sztucznej i zrobionej tych dziwnych postaci, z wiecznie przygotowanem zdaniem i z góry obmyślanem uczuciem. Porwane blichtrem sztuk, które grały — przyswajają sobie w życiu realnem, pewne odcienia głosu, tak jak lalki, za pomocą mechanicznej sprężyny.
— Kobiety z teatru! jeżeli je kiedy ogarnie szczery zapał uczucia prawdziwego i wymknie się im z ust słowo „kocham“ wymówione nie podług zasad konserwatoryum — wnet zastanawiają się „jak ja to dobrze powiedziałam“ i szczęśliwie zachowują tę intonacyę dla publiczności — w najpierwszej obyczajowej komedyi.
A jak dobre towarzyszki!... serca na dłoni... nic nie odmawiają swoim przyjaciołom.. Trzeba widzieć teatralne kuluary wówczas, gdy artyści są pomiędzy sobą, w nieobecności autora i dyrektora — śledzić sąsiedztwo lóż i podsłuchiwać, co się mówi z jednej do drugiej. Istny omnibus kuglarzy — prawdziwe wnętrze zaczarowanego koła. Wyjąwszy młodzieniaszków, który z uczciwych i szanujących ludzi znajdzie tam pokarm dla swego ducha?
Pani Hulin słuchała z wielką uwagą — jakkolwiek na pozór, zdawała się cała zajęta swoją robotą, rozłożoną na kolanach. Po chwili odezwała się zwykłym sobie spokojnym tonem:
— Robię ustępstwo z aktorki, jakkolwiek przesadzasz pan trochę — ale wiele innych pokus pozostaje dla człowieka sławnego — autora z uznaniem. Zachwyty dam salonowych — przygody miłosne za pośrednictwem „poste-restante“ i owe wszystkie nieznajome wielbicielki — kochające z daleka i objawiające swoje uczucia piśmiennie.
— Oh! i ten rodzaj nie zbyt ponętny! ani też niebezpieczny — odrzekł Régis. Najprzód, piszą zawsze jedne i te same... pół tuzina historyczek i pewna liczba polujących na autografy. Przekonałem się o tem co najmniej ze dwadzieścia razy porównywając listy, otrzymywane przez moich kolegów. Ich nieznajome — były i mojemi nieznajomemi!
Paulina podniosła głowę.
— Jednakże może się zdarzyć że kobieta przejęta przedstawieniem — piękną deklamacyą — radaby podziękować autorowi...
— Może być, że napisze — ale jeżeli jest istotą wytworniejszych uczuć, nie odeśle listu. Nie wyzywaj mnie pani i nie zaprzeczaj temu, co powiedziałem — dodał Régis, patrząc w głąb jej oczów.
— Oh! co do mnie, bynajmniej nie jestem skłonną do zwierzeń i uniesień.
Żałosny głos dziecka przerwał jej mowę. Przeszła do pokoju sąsiedniego, zkąd powróciwszy za chwilę do swej roboty, rzekła półgłosem:
— Jest trochę dziś niespokojny.
Przedmiot rozmowy wpłynął na ton łatwy i poufały, Régis mówił dalej:
— Więc pani sądzi, że ów Fagan jest birbantem i hulaką?... Myli się pani. Życie, jakie prowadzę obecnie jest takiem, o jakiem marzyłem w małżeństwie — i właśnie to moje lenistwo do wychodzenia — to zamiłowanie domowego zacisza, ile moją żonę usposobiało i było pierwszym powodem moich z nią nieporozumień a głównym stanowczego z nią zerwania. Czyja tu wina?... Żenię się, mając dwadzieścia osiem lat — znany i oceniony na wszystkich już scenach — przesycony przyjemnościami, jakie teatr dać może — i — natrafiam na kobietę szalejącą za pierwszemi przedstawieniami — za benefisami i za wolnemi biletami od autorów... Mówiono mi i o dziadku Ravaud, który dobił się znacznego majątku na fabryce i wynajmowaniu teatralnych kostiumów. Być może atawizm wpłynął na tę słabą główkę w upodobaniu błyskotek, blaszek, szychu, peruk i kamizelek w kwiatki... Czy pojmuje pani nieporozumienie?... Mężczyzna, który się żeni, ażeby uciec od życia sztucznego — aby utworzyć sobie ognisko odmienne od ogniska teatru franonzkiego i opery komicznej — kobieta zaś — szukała tylko nazwiska znanego — sposobności uczęszczania na wszystkie próby ogólne i pozyskania pierwszej stronnicy w gazetach.
— Straszny zawód! — masz pan słuszność... — Odrzekła pani Hulin, ale bez głębszego przekonania. Drgała jakaś wątpliwość w szczerości jej głosu i w wyrazie twarzy.
Fagan zrozumiał to i dalej usiłował przekonywać.
— Poddałem się jej wymaganiom, jako silniej kochający — bo byłem w niej szalenie zakochany — nie tak, jak ona — w drukowanych tylko odgłosach i w głupiej czczej chwale... Każdego wieczoru przez długie lata, ciągano mnie po najróżnorodniejszych widowiskach. Należeliśmy do tego wstrętnego „Tout Paris“, ukazującego się wszędzie, jak trupa aktorów wędrownych — większych od nich samych tułaczy — bo bez chwili wypoczynku.
We wszystkich teatrach na pierwszych przedstawieniach, zajmowaliśmy jedne i te same miejsca. Patrzałem na łysiny krytyków, coraz więcej odsłaniające czaszkę — widziałem coraz to głębiej żłobiące się zmarszczki na czołach moich sąsiadów i moich „vis à via” a zawsze te same postacie i na tych samych zawsze miejscach — słyszałem spostrzeżenia żony mojej: „patrzcie! pani X. zmieniła wstążki do wiązania przy swoim kapeluszu różowym, dla tego, by myślano, że to nowy” albo „spojrzyj na małżonków Z., jakże się postarzeli!” Następnie, podczas antraktów, wodziła lornetką po sali, wyliczając nazwiska znajomych, sprawdzając drobne ploteczki i owe małe skandale, które są pokarmem Paryża — bawią go przez zimę — zaostrzają przyjemności i są dla niego najrozkoszniejszym oddźwiękiem.
Wlokłem więc to życie, zbrojny od stóp do głów — jak owa figurka[2] na wieżach zegarowych, machinalnie wybijająca godziny — wlokłem go dopóty — dopóki mi sił starczyło i nie zakrwawiło się serce. I oto tajemnica naszego rozłączenia!...
Pani Hulin z ruchem głowy niedowierzającym, odrzekła:
— Opowiadano jednak pewną historyjkę...
— Ah! tak... o schwytaniu mnie w hotelu Hiszpańskim na gorącym uczynku.. Dzienniki rozpisywały się o tem szeroko. Przyznaj pani, że na tem gruntujesz złe wyobrażenie swoje o mnie. A gdybym powiedział, że to schwytanie na uczynku, było komedyą ułożoną na współkę z moją żoną?...
Ciągnął dalej wobec osłupienia Pauliny:
— Trzy tylko osoby do dnia dzisiejszego wtajemniczone są w tę farsę. Dawna pani Fagan, ja i radca Malville... Znasz go pani?...
Paulina odpowiedziała potwierdzającym ruchem głowy a Fagan jednym tchem opowiedział swoją przygodę małżeńską:
— Byliśmy już wspólnie sobą zmęczeni do niemożliwych granic; ale to nie wystarczało. „Trzebaby nam stanowczego faktu, mówił do mojej żony przyjaciel jej Malville, zapamiętały muzyk, przebiegając z nią przy fortepianie ostatnią partycyę Wagnera. Dostarcz mi pani skandalu, schwytania go na gorącym uczynku a podejmę się sprawy pani“.
— Być może, nie szukając daleko, znalazłbym ów konieczny dowód w stosunku pani Fagan z kuzynem La Posterolle, ale powstrzymywały mnie dwie przyczyny: Najprzód, przez moje lenistwo i wstręt do świata, sam ułatwiłem tę zażyłość z „kuzynem“, młodym referendarzem rady stanu. Sam zezwoliłem, ażeby towarzyszył żonie i córkom do teatru i na koncerta. Drugą przyczyną — stokroć ważniejszą — moje dwie córki — wydanie ich za mąż — ich przyszłość, jedyny mój dziś bodziec do życia...
Jeżeli zbłądził mężczyzna — świat mu przebacza — grzech kobiety spada na rodzinę i piętnem wstydu naznacza jej dzieci. Otóż, dla czego chciałem być tylko sam winnym i dlaczego zgodziłem się na uchwycenie mnie w wiadomych pani warunkach.
— I pan de Malville dopomagał w tej komedyi?... — wykrzyknęła pani Hulin oburzona.
— Widzę, że pani nie znasz dobrze tego symfonisty, zabłąkanego w sąsiedztwie. Co tylko nie jest Beethovenem lub Wagnerem, pozostaje dla niego zupełnie obojętnem. Bardzo zresztą uczynny, bo sprawa ta dała mu się we znaki o tyle, o ile i nam. Jużto w porę — jużto moja wspólniczka nie stawiła się na „rendez-vous“ — bo potrzebowałem wspólniczki — pani to rozumiesz? Należało więc na nowo wszystko rozpoczynać.
Trudno wyobrazić sobie coś śmieszniejszego, nad tajemne schadzki męża z żoną w oddali Paryża i to w zamiarze umówienia się co do dnia i godziny owego upragnionego przez oboje, przyłapania na gorącym uczynku. Obraliśmy w tym celu najmniej uczęszczany zakątek alei obserwatoryum, na wzgórzu zacienionem kasztanami. Żadnej obawy, żeby nas kto tam spotkał — a rzecz to była konieczną. Zastanów się pani nad oryginalnością faktu — małżonkowie w procesie rozwodowym — na ustroniu — postępują tuż około siebie, naradzając się i obmyślając środki wspólnego wyzwolenia. Ja, który bezustannie szukam nowej sytuacyi — zdaje mi się, że miałem ją w ręku! „W poniedziałek bez zawodu — hotel Hiszpański — byleby księżniczka stawiła się na „rendez-vous“. Rzekła pani Fagan, opuszczając mnie i przyjacielsko ściskając rękę. Ja niemniej serdeczny oddając uścisk i gotów na wszystko, odpowiedziałem: „w poniedziałek moja droga — rzecz ułożona!“ — I rzeczywiście w następny poniedziałek — w hotelu Hiszpańskim — komisarz sądowy zszedł mnie rano...
— Z Amy Férat!... — Przerwała pani Hulin, przymuszając się do uśmiechu. — Opuść pan szczegóły. Znane mi są...
— Niezupełnie!... Dzienniki nie wszystko powiedziały. Biedna Amy Férat!... nie domyślała się przebudzenia, jakie ją oczekiwało — a jakkolwiek nie ubiega się o wieniec cnoty, przykro mi było mieszać ją w sprawę, o której cały Paryż miał mówić. Nad ranem, silne stuknięcie w nasze drzwi i słowa: „Otworzyć w imię prawa“, wstrząsnęły nią jak grom. Zrywa się przerażona: „mój mąż, jesteśmy zgubieni!...“ „Jakto twój mąż?...“ „Tak!... jestem zamężną!... „Wybacz, że ci tego niepowiedziałam!... Uciekaj... ukryj się...“ Przyznaję, że przebyłem chwilę trwogi — niepewny, czy idzie o moją, czy o jej winę. Na szczęście rzecz się prędko wyjaśniła.
W skutek tej przygody, nakazano mi wypłacać pani Fagan miesięcznie tysiąc pięćset franków i pozostawić przy niej córki... z warunkiem, że będzie im wolno odwiedzać mnie co dwa tygodnie w niedzielę. Bardzo to mało wprawdzie — ale jestem przekonany, że w krótkim czasie — matka złagodzi ten ostatni warunek i będzie mi częściej przysyłać dzieci, w miarę jak będą starsze i w każdej chwili, gdy zechce się ich pozbyć...
— Przestań pan mówić o tym rozwodzie — to niegodny żart!...
Pani Halin odłożyła na bok robotę. Ręce jej drżały i odmawiały posłuszeństwa.
— Zawdzięczam mu jednak moje szczęście — uwolnił mnie od najwstrętniejszej istoty.
— Oh!... panie Fagan!... Wyrażać się w ten sposób o osobie, której całą winą, że niezupełnie pana zrozumiała... Nieporozumienie, pochodzące jedynie z niezgodności usposobień...
— Daleko więcej — daleko więcej. Mówiłem już nieraz, jak wiele cenię w pani tę prostotę — tę szczerość jej słowa i spojrzenia. Otóż co mnie do najwyższego stopnia drażniło w tej kobiecie — to kłamstwo — kłamstwo z upodobania, z instynktu, z próżności i dla szyku — do tego stopnia, że wcieliło się w jej ruchy, w brzmienie jej głosu i tak zręcznie zmięszało z jej niebezpiecznemi i nizkiemi postępkami, że już nie byłem w stanie rozróżnić fałszu od prawdy. „Dlaczego tak się głośno śmiejesz?“ — zapytałem ją raz w gabinecie restauracyjnym, gdzie zaszliśmy na kolacyę po operze. „Ażeby ci, co są obok nas, myśleli, że się tak dobrze bawimy“. Cała jej natura w tych słowach zawarta! Nie pamiętam, żebym ją kiedy słyszał mówiącą do osoby z którą rozmawiała — zawsze dla innej — tam gdzieś — dla tej co weszła, dla lokaja, który usługiwał, lub dla przechodzących, gdy chciała zwrócić na siebie uwagę. Nagle wobec dziesięciu lub więcej osób (głos i oczy wzruszone) odzywa się nieraz do mnie: „O drogi Régis! wyspy Boromeusza! Nasze pierwsze tygodnie po ślubie... pamiętasz?“ Nie znaliśmy zupełnie tych wysp — nigdy tam nie byliśmy — wyobraź pani sobie moje zadziwienie!...
Pani Hulin w dalszym ciągu usiłowała łagodzić sprawę.
— Niewinna słabostka w gruncie rzeczy!
— Tak!... ale jak nużąca — w jaki kłopot nieraz wprowadzająca! Zapytać towarzyszki swego życia „skąd powracasz? co robiłaś“ i być przekonanym, że słowa prawdy nie odpowie i że traf, tysiączne drobne okoliczności dowiodą, że skłamała i to bez żadnego powodu, z tym zapamiętałym uporem, niezwalczonym ani prośbą, ani faktami. Oh! ten słodko ostry głosik! „ale zapewniam cię... ale niezawodnie! to ty, mój drogi, mylisz się — albo mnie oszukujesz“. Oh!... Najsmutniejsze, że z wiekiem z tą pewnością siebie, jakiej nabiera kobieta, kłamstwa jej stawały się coraz zjadliwsze i niebezpieczniejsze jak dla mnie tak i dla drugich. Na nieprzyjazne sobie osoby z towarzystwa, obmyśla niestworzone plotki — potwarze najniedorzeczniejsze, najszkaradniejsze, i w końcu sama w nie wierzy. A wszystko to czyni z powagą i godnością, bynajmniej nie zdradzającą neuropatki, jaką jest bez zaprzeczenia. Ujawnia się to tylko w automatycznym ruchu ręki, która palcami mnie, szczypie i dręczy całemi godzinami wstążkę, koronkę, lub fałdę swojej sukni.
Świat przyjmuje bez kontroli wszelkie oszczerstwa — a złe, jakie może wyrządzić bezkarnie, tak piekielne, jak ona stworzenie, jest nieobliczone i nieprzewidziane.
Wieleż razy na proszonych obiadach w wielkim świecie, przechylałem się niespokojnie z poza koszów z kwiatami i wieńców z orchidei, ażeby czuwać i strzedz mojej żony!... Co mówi? co obmyśla nowego? Jaką truciznę podaje swemu sąsiadowi, ten mały potwór tak wdzięcznie utrefiony i tak strojny? W końcu padłem sam ofiarą jej kłamstwa. Rozeszła się po salonach pogłoska o jakiejś rozpustnej szwedce, dziewczynie szesnastu do siedmnastu lat. Opowiadano, że to nędzne stworzenie zawróciło mi głowę do szaleństwa — pchnęło do zbrodni i wzbudziło we mnie wstręt i nienawiść do żony i dzieci. „Gdybym umarła w tych dniach — mówiła smętnie do swoich przyjaciółek, ta wytworna osoba moje imię nosząca — gdybym umarła... będziecie wiedziały kto mnie zabił...“
Paulina Hulin, wydała okrzyk oburzenia.
— Ależ to okropne!
— Tak jest! okropne!... Może pani wyobrazić sobie, jak mnie zaczęli traktować przyjaciele moi! Wieleż rad niedyskretnych obiło się o moje uszy... wiele spojrzeń litości lub wzgardy, zwróconych ku nam... ku mnie... Bronić się?!.. nie próbowałem nawet — i kogóż przekonałbym, że nie znam żadnej szwedki rozpustnej i że cały ten dramat małżeński jest wymysłem bujnej imaginacyi histeryczki! Zgodziłem się więc z moim losem i nie przestałem ukazywać w świecie i na „premierach“, krwawej „Sinobrodego“ maski, w którą mnie przybrano a tuż przy moim boku — niewinna ofiara, wzdychając — omdlałe spojrzenia wznosiła ku niebu. Przyjaciele jej mniemali, że jest bardzo nieszczęśliwą i pomimo wstrętu do rozwodów, w wyższem towarzystwie w Paryżu, namawiano ją na krok stanowczy. „Nie! odpowiadała. Nie! wytrwam do końca — do śmierci... wytrwam dla swoich córek“. W gruncie rzeczy nie miała, tak jak i ja nie miałem, dość uzasadnionej skargi a bez porady Malville’a...
Powtórny krzyk dziecka, przeraźliwszy niż pierwszy, przerwał na nowo rozmowę.
Matka wybiegła i powróciła po chwili bardzo blada, z wyrazem niepokoju w oczach.
— Co mu jest? zapytał Fagan.
— Drobnostka — prawie nic. — Powtarza się to często. Budzi się raptownie z krzykiem — z krzykiem boleści i przerażenia.
Biedny jej mały Maurycy! tak wątły — tak nerwowy.
Zaczęła mówić o dziecku, o jego zdrowia i o jego chorej nóżce.
— Czy to od urodzenia? — zapytał Fagan, przejęty do głębi tą macierzyńską troskliwością — i troską o dziecko, najdotkliwszą ze wszystkich na świecie.
— Nie... wypadek... gdy był jeszcze maleńkim.
Przestała mówić, przejęta bolesnem wspomnieniem.

III.

— Nie, moje drogie dzieci, nie, moje córeczki — prosicie mnie o rzecz niemożliwą. Nie nalegajcie, zrobiłybyście mi przykrość.
Nalegać! w obec odmowy ojca?
Obie powstrzymały się od tego.
Ninetka wzięła książkę — Róża dziennik mód. W mgnieniu oka, niewinny wyraz ich twarzyczek przybrał odcień zimny, niemal oschły. W milczącej odległości rzucały z ukosa spojrzenia chytre, złośliwe, jakby zaczajone na zdobycz.
Nie dwoje dzieci miał Fagan przed sobą w tej chwili — ale dwie kobiety, uzbrojone tym anielskim uporem, który doprowadza mężczyznę do najwyższego rozjątrzenia.
Walczył biedny ojciec — usiłował te dla niego święte główki, przekonać o rzeczywistych powodach odmowy — odmowy dodatku do miesięcznej pensyi.
Od siedmiu miesięcy rozłączenia, daje on punktualnie dwa tysiące franków — zamiast tysiąc pięćset, przyznanych przez trybunał. I to nie wystarcza? I odważają się prosić go o więcej, wówczas, gdy całym jego majątkiem jest tylko dochód z teatru. Nie użala się w tym roku — sztuki jego cieszą się powodzeniem, ale dochody mogą się zmniejszyć, stosownie do kaprysu publiczności. Oprócz tego musi myśleć o posagu dla Róży — a wreszcie, moje drogie dzieci, pozwólcie sobie powiedzieć, że jak na niedzielę — tę moją biedną niedzielę, w której cieszyć się mogę wami — podjęłyście się bardzo nieprzyjemnego zlecenia. Czyż nie można było przysłać do mnie „mademoiselle“ a jeszcze lepiej, poprostu list, na który umiałbym odpowiedzieć?
Trzeba było tego wyraźnego szturmu — wmięszania matki w rozprawę, ażeby zwalczyć obłudne milczenie dziewczynek.
— Ależ ojcze — rzekła Ninetka, nie podnosząc oczu z książki. — Nie dano nam żadnego do ciebie zlecenia... a ten mały dodatek, o który prosiłyśmy — to dla nas osobiście.
— Na nasze ubranie... dodała cierpko Róża, zastawiona jak parawanem wielkiemi rycinami mód.
— Na wasze ubranie! — zawołał Fagan. — Ale przecież ten dodatek pięciuset franków, przeznaczyłem na wasze potrzeby a nie dla pani Ravaud. Panienki waszego wieku i położenia, powinny się tem zadowolnić.
Zaczął się rozwodzić nad szczegółami wydatków na suknie, bieliznę, obuwie, nie spostrzegając się, że powraca do jednego z tych dawnych, nudnych epizodów pożycia małżeńskiego — z tą różnicą, że wówczas stawiał czoło jednej kobiecie a dziś miał dwie przeciwko sobie.
Odpowiedzi sypały się jak grad, złośliwe, trafne — młodszej siostry, a niemal oburzające w swej niepowściągliwości i słodyczy — starszej. Nagle napomknęła o zamierzonem małżeństwie w ich kółku, co zapewne ich zmusi...
— Jakie małżeństwo!... wykrzyknął de Fagan, zrywając się gwałtownie z krzesła.
Uchwycił w przelocie błyskawiczne spojrzenie Ninetki, rzucone roztrzepanej siostrze. Zbladł i głosem cierpkim i ochrypłym rzekł:
— Zrozumiałem!... tak!... doskonale zrozumiałem!... Pani Ravaud wychodzi za mąż!... ha!... jest w swojem prawie... ale za kogo? Czy mogę się dowiedzieć, za kogo?... Kuzyn?... wszak nie mylę się?...
Rozczerwienione twarze dziewczynek, dwuznaczne ich ruchy i nieme zakłopotanie — były dla niego dostateczną odpowiedzią i podwajały uniesienie.
To nie zazdrość o żonę — ale zazdrość o córki. Oh! dawniej już dręczyła go poufałość ich z tym La Posterolle! Zdobywał je sobie pochlebstwem, podarunkami, łakociami i nęcił ku sobie, jak dwie małe papużki zalotne i łakome.
Cóż będzie teraz, gdy zamieszkają pod jednym z nim dachem i gdy pozyska władzę i przywileje ojczyma? Nadskakiwaniem, pobłażaniem i ciągłą obecnością w domu — zdobędzie sobie prawa ojca — będzie ich ojcem, więcej niż on!...
Myśl ta do wściekłości go doprowadzała — a zwłaszcza obawa, ażeby mu dzieci nie wywieziono z Paryża.
— Dobrze!... dobrze!... Bąkał przez zęby, uniesiony złością — rzucał się — machał rękami — pięści zacisnął brutalną groźbą.
Ale uniesienia de Fagan, kreola z wyspy Bourbon, były jak cyklon — gwałtowne lecz krótkotrwałe.
Chwilka czasu na popchnięcie kilku krzeseł — gwałtowne zatrzaśnięcie kilku drzwi, niby w zamiarze wyjścia — oto wszystko!
Uspokoił się — wyciągnął nogi na swym długim amerykańskim fotelu — odetchnął silnie i jak zwykle w swoją niedzielę, poprosił Róży o otworzenie fortepianu, umyślnie dla niej kupionego:
Na nieszczęście Róża miała migrenę.
Oh! tak silną migrenę!...
— Proszę cię, Różo... bagatelkę — kilka taktów Chopina lub Mendelssohna.
— Bardzo mi przykro, ojcze — ale nie mogę.
Wobec tego tonu kwaśnego i nieubłaganego — ojciec przestał nalegać. Niepodobna walczyć z migreną. Zwrócił się ku Ninetce.
— Czy nie zejdziesz do ogrodu, pobawić się z Maurycym?
— Nie! dzisiaj nie!... jestem zmęczoną.
Ściskała obydwoma rękoma książkę — czoło zachmurzone — twarzyczka nadąsana — bródka wsunięta głęboko w męzki stojący kołnierzyk. Ninetka nie dałaby się w tej chwili rozbroić ani prośbom ojca, ani też rozczulić błagalnym oczkom, wzniesionym ku niej, biednego małego kaleki. Chłopczyna wlókł za sobą kulę po ogrodzie smutny i znudzony. Za nic nie odstąpiłaby od swego postanowienia.
Pan de Fagan przez cały dzień walczył z złym humorem córek — humorem — wywołanym wpływem „nieobecnej“ a ztąd groźniejszym.
Na cóż było rozwodzić się? — ażeby powrócić do tych kwasów domowych a w ślad za tem do tego upartego milczenia, którego tak dobrze znał wpływ rozstrajający?...
Podczas tak długo i smutnie wlokącego się popołudnia, de Fagan napisał kilka listów do pani Ravaud — ale wnet je darł, jedne bowiem wydawały mu się zbyt umiarkowane; drugie nadto uszczypliwe.
Ku wieczorowi, gdy dzieci opuszczały go, żegnając chłodnym pocałunkiem, wręczył Róży karteczkę do pani Ravaud, którą prosił o rendez-vous nazajutrz rano.
W tejże samej alei obserwatoryum, gdzie kilka miesięcy temu knuli spisek co do rozwodu, dziś de Fagan oczekiwał na swoją ex-małżonkę i wyznać należy nie bez pewnego zaciekawienia.
Często wśród samotnie przepędzanych wieczorów, myśląc o niej, usiłował przedstawić sobie jej postać. Nie posiadając żadnego jej portretu, te znane mu dobrze rysy mięszały się w jego pamięci. Krzywdził lub przeceniał jedne kosztem drugich. Obraz kobiety już w nim nie istniał!
Skoro zobaczył ją zdaleka, sunącą się lekko w brązowej sukni, po nagromadzonych stosach pożółkłych liści, wydała mu się wyższą niż sobie wyobrażał — a podczas gdy ona, bacznie mu się przypatrywała, zauważywszy, że utył, że cerę ma żywszą, chód złagodzoną srebrzystą barwą skroni i wąsów — on ze zdziwieniem patrzał na jej włosy, niegdyś popielato blond a dziś ognisto-rude. Barwa ta nadawała jej fizyonomii ciepłe kolory pięknego obrazu szkoły włoskiej. Blask oczu był wyrazisty — cera rozjaśniona — jednem słowem miał przed sobą piękność odrodzoną — poprawioną, pochlebioną i być może, uzupełnioną dyskretnie różem i blanszem.
Strój wykwintny jak dawniej. Wdzięk jego podniesionym był tą zalotnością właściwą kobiecie, która kocha i pragnie być kochaną — oraz tą nabytą od chwili rozwodu swobodą i pewnością siebie kobiety, odpowiadającej za swoje czyny i nie ulegające żadnej kontroli.
Rozwód dyabelnie jej do twarzy!... pomyślał Fagan i śmiało odezwał się:
— Dlaczego nie uprzedziłaś mnie o tem małżeństwie? Wszak zawarowałem sobie to wyznanie?
Wdzięczny uśmiech obłudny i spojrzenie ukośne z pod na wpół uniesionej powieki, uprzedziły odpowiedź!
— Mój Boże! ależ to jeszcze nie ułożone!... Zawahała się... Jak uważasz to małżeństwo dla mnie?... Czy stosowne? Znasz mnie dobrze, mój drogi, i znasz pana La Poaterolle. Cóż mi radzisz?
Mówiła te słowa tonem szczerego zaufania i przyjaźni; idąc tuż około niego, bezwiednie chciała go wsiąść pod rękę; usunął się również bezwiednie a chcąc uniknąć zapytać, tak niewłaściwej natury, przypomniał jej warunki rozwodu: „nie opuszczać nigdy Paryża, nigdy dzieci z Paryża daleko nie wywozić“. Stłumiony głos jego drżał ze złości wśród płowych wąsów.
Uspokoiła go natychmiast. Córki twoje miałyby opuścić Paryż? a to już chyba nie z matką, ani też z powodu tego małżeństwa... La Posterolle jest urzędnikiem w radzie stanu i lada dzień zostanie członkiem rady — wszystko więc wiąże go z Paryżem. Ona sama zbyt jest paryżanką.
Argument ten uspokoił go więcej, niż wszystkie inne. Nie mógł bowiem wyobrazić sobie pani Ravaud, osiedlonej na prowincyi — pozbawionej teatru, cyrku, świetnych „premier“ i wszelkiego rodzaju wystawy, gdzie uczęszczała nie po to, ażeby „widzieć“, ale aby być widzianą.
W dalszym ciągu opowiadała o swoim La Posterolle i o korzyściach, jakie osiągnie z tego małżeństwa. Słuchał coraz spokojniejszy — bez niezadowolenia — a nawet chwilami objawiał swoje zdanie.
Zaczął padać deszcz, grożący już od samego rana — jesienny, drobniutki, przejmujący. Ciemne chmury piętrzyły się po nad pałacem Luksemburskim. Otworzyli parasole — po chwili zbyt od niego oddalona do poufnej pogawędki, złożyła swój parasol i szła tuż obok niego, rozmawiając o córkach.
Małżeństwo jej — jeżeli się na nie zdecyduje — nastręczy dzieciom stosunki w świecie urzędowym — partye bardzo korzystne... Starsza miała już lat szesnaście. Nie łatwo by jej przyszło wydać Różę za mąż, wśród swego osamotnienia i jako rozwódka.
Samotnej kobiecie trudno wdzierać się w towarzystwa a tembardziej przyjmować u siebie. Obie dziewczynki ucierpiałyby na tem...
— Ale ty, Régis — czy nie czujesz się bardzo osamotnionym?
Mówiła ciągle półgłosem, tuląc się coraz bliżej ku niemu — ażeby uchronić się przed wzmagającym się deszczem.
Potoki wody zalały aleję, drzewa rdzą jesienną powleczone i piękną grupę Carpeaux, z jej ruchomą kulą ziemską, podtrzymywaną przez cztery nimfy z bronzu, prześlicznego wykończenia.
Od czasu do czasu, jakaś para ulewą spłoszona, zrywała się z ławki, przechodziła tuż obok nich, z uśmiechem porozumienia, rzuconym ukradkiem — bo któż mógłby się domyśleć, po co tu przyszli i czem byli jedno dla drugiego?
Powoli twarz pana de Fagan łagodniała. Ten jesienny poranek — ta niespodziewana rozmowa — przyda mu się do jakiej teatralnej sceny. Słuchał więc z uwagą tego głosu, pomimo, że znał jego obłudę. Powiedziawszy „poradź mi“, ona właśnie dawała rady i sprytnie nakłaniała go do nowego związku małżeńskiego. „Nie oddawaj swego życia na pastwę samotności i opuszczenia“. Dowodziła, że będzie doskonałym mężem dla innej kobiety, więcej uległej niż ona i łatwiej zgadzającej się z jego usposobieniem.
Rozbawiony obrotem, jaki przybrała rozmowa, de Fagan odpowiadał chętnie i uprzejmie — niemal wesoło.
Nagle zagadnęła:
— Jaka szkoda, że pani Hulin...
— Tak jest! — pani Hulin, właścicielka domu w którym mieszkam...
W kącikach drobnych usteczek drgnął odcień chytrości.
Zadrżał.
— Znasz ją więc?
— O tyle, ażeby wiedzieć — że jest stworzoną dla ciebie na żonę.
— Więc cóż znaczy to „jaka szkoda“?
— Ah! taki... jaka szkoda, że nie jest wdową. Spostrzegłszy zdziwione jego spojrzenie, dodała:
— Powiedziałeś dzieciom, że jest wdową — a tymczasem jest tylko z mężem w separacyi...
— Zkąd wiesz o tem?
— Moja policya!...
Roześmiała się złośliwie a de Fagan ruchem ramion zdawał się dowodzić, że ani pani Hulin, ani jej wdowieństwo nic go nie obchodzi.
Postępowali dalej w milczeniu Deszcz wzmagał się a hałaśliwe grono uczniów, wychodzących z sali fechtunku ożywiło w mgnieniu oka pustą aleję śmiechem i wesołością, co przerwało urok tego oryginalnego „rendezvous“. Ex małżonkowie rozeszli się na pierwszej stacyi dorożek.
Dla czegóż powracał z tej wycieczki z sercem ściśniętem?... Wiedział i był pewnym, że córki jego nie opuszczą Paryża i że to małżeństwo nie wpłynie na zmianę jego obecnego życia, tak spokojnego i szczęśliwego.
Czyżby zadrgały w nim wspomnienia — tęsknota nieokreślona na widok tej odmłodzonej blondynki — dziś rudowłosej — a może wpływ woni werweny, którą tak długie lata lubił?... Nie, sto — tysiąc razy nie! Po pierwszem zdziwieniu, sam jej chytry uśmiech wystarczył, aby mu przypomnieć owe lata zdenerwowania i męki. A więc cóż?... jakiż niepokój go dławi?... Pomimo tysiącznych wykrętów, któremi sam siebie oszukiwał, musiał w końcu przyznać, że smutek ten ogarnął go w chwili, gdy się dowiedział, że przyjaciółka jego jest zamężną. W głębi jego serca, jakby w oddali zarysowała się postać Pauliny Hulin. Niezbyt wysoka — piękne rysy, oczy szeroko rozwarte, jak magnes pociągające, i ten wyraz szczerości, dobroci, spokoju, który ogarnia całą jej istotę. Co za różnica z tą, z którą w tej obwili się rozstał?... Widocznie, niezdając sobie sprawy z swoich wrażeń, od tygodnia już tworzył w sercu plany, które jak grom rozbiła wiadomość: „Pani Hulin jest zamężną“. Czy to prawda?... Czy to nie jedna z tych romantycznych ploteczek, tak zręcznie obmyślanych przez tę rozkoszną panią Ravaud?... Zastanawiając się jednak lepiej, przypomniał sobie niezwykłą ostrożność swojej sąsiadki w przedmiocie tego męża, zmarłego lub żyjącego, gdy tymczasem pod innemi względami spójnia ich dusz była zupełną. Niektóre wyrazy małego Maurycego zastanawiały go już nieraz... Ale w jakim celu to kłamstwo? kłamstwo, które w jego oczach, odejmowało większą część uroku tej kobiecie uosobionej prawdy. A więc wszystkie kobiety kłamią — żadnej nie trzeba wierzyć — nieprzywiązywać do ich słów więcej wagi niż do świadectwa dziecka przed trybunałem.
W tym chaosie myśli szalonych i sprzecznych powrócił do domu, zdecydowany na natychmiastowe wyjaśnienie tajemnicy. Powiedziano mu na wstępie, że nóżka dziecka zaogniła się od dni kilku i że pani Hulin sprowadziła znakomitego chirurga, który w tej chwili właśnie przewodniczy konsultacyi.
Po śniadaniu pan de Fagan poszedł dowiedzieć się o zdrowie chłopczyny, lecz nie został przyjętym. W progu mieszkania, piastunka dziecka, Anusia, z zapuchniętemi od płaczu oczami, uwiadomiła go, że operacya bardzo dolegliwa i niebezpieczna, oznaczoną została na jutro i że wszyscy w domu zajęci są przygotowaniami do niej a pani Hulin nie chce widzieć nikogo. Zapytał, czy nie mógłby w czemkolwiek być nazajutrz użytecznym — trzymać dziecko, lub je dozorować. Pani Hulin kazała odpowiedzieć, że dziękuje serdecznie, ale nic niepotrzebuje. Jakże czuł się oddalonym w obecnej chwili od tej uroczej kobiety! Dziecko w niebezpieczeństwie — cóż on znaczył w sercu matki!

IV.

Gdyby Régis de Fagan miał jakąkolwiek wątpliwość co do swojej miłości dla Pauliny Hulin — to stan gorączkowej trwogi, w jakim się znajdował następnego rana podczas operacyi — rozstrzygnąłby najzupełniej tę zagadkę.
Nie wystarczyłby na to, ani słodki wdzięk chorego dziecka — ani urok pieszczotliwych słów jego, właściwych tylko dzieciom, które jak gdyby zstąpiły z czarodziejskiej planety — krainy naiwnej prawdy, ale przedwczesnego doświadczenia; nie!... gdyby nie matka i jej trwoga, którą tak dobrze rozumiał, niewystarczyłoby to, ażeby serce biednego Régis uległo temu głębokiemu, niepojętemu uciśnieniu, jakie ogarniało go coraz silniej wobec przypuszczalnie grożącego niebezpieczeństwa. Przez Anusię wiedział, że operacja jest groźną — bardzo groźną — szło bowiem o złączenie cząstek kości kolanowej. Gdy chwila stanowcza nadeszła, Régis, niezdolny zająć się czemkolwiek, przebiegał cichutko na palcach swoje mieszkanie, podsłuchując odgłosów dochodzących go z dolnych pokojów. Śledził ruch — nadstawiał ucha, czy nie usłyszy skargi — krzyku lub płaczu a to z takiem przejęciem, jak gdyby szło o jego własne córki.
Wicher jesienny pędził chmury i łamał w ogrodzie gałęzie starych wiązów, które padały wśród przeraźliwego świstu z łoskotem, jakby łamania się masztu. Régis od czasu do czasu zatrzymywał się przy oknie i machinalnie bębnił drżącemi palcami po szybie. Nagle wśród tej zawiei dostrzegł na drożynie postać niskiego i grubego mężczyzny — trzydziestu do czterdziestu lat — cery ogorzałej — wąsów jak szczotki — opiętego w mundur wojskowy. Wydał się mu smutnym, jak i on — bezczynny, zwracał spojrzenia pełne boleści w stronę okien pokoju, gdzie odbywała się operacya.
Czy Régis dostrzegł jedno z tych spojrzeń rozpaczy — czy też widok tego człowieka z odkrytą głową wśród zawiei, jak gdyby był u siebie... dość, że nagle pomyślał: Oto ojciec!... oto mąż!... i utwierdził się wtem przekonaniu, gdy pani Hulin wybiegła na taras na wpół ubrana, z włosami w nieładzie, i zeskoczywszy żywo z czterech schodków prowadzących do ogrodu, podbiegła promieniejąca ku mężczyźnie. Mówiła do niego z ożywieniem — zapewne o odbytej szczęśliwie operacyi; wznosiła ręce do góry i odgarniała z twarzy rozwiewające się gęsto pukle włosów. Wówczas nieznajomy, w namiętnym zapale, chciał objąć giętką i pełną jej kibić, ale wymknęła mu się zręcznym, obronnym ruchem kobiecym, a wstrząsając gniewnie głową, powtórzyła z oburzeniem dwa lub trzy razy: nie!... nie!... Poczem uciekła, nieoglądając się za siebie.
Oh, tak?... to mąż — bez zaprzeczenia mąż!... i to młody jeszcze i namiętny, jak w dniu ślubu — dość było widzieć ów zapał, z jakim usiłował objąć i opanować kobietę!...
Myśl ta nie opuściła go już... Podczas śniadania, gdy Antym usługiwał mu, próbował coś się dowiedzieć — ale Antym, jak zwykle, nic i o niczem nie wiedział... Włosy czerwone?... wąsy jak szczotki?.. On o takim nic nie słyszał... W zamian nie przestawał opowiadać o najdrobniejszych szczegółach operacyi — o ilości gąbek — o chwilowym przestrachu przy użyciu chloroformu o wytrwałości matki, która, gdy wszyscy tracili głowy — wszystkich do odwagi pobudzała.
— Ale jeżeli pan chce, mogę zapytać się Anusi lub kucharki o tego rudego?
— Zabraniam ci! — zawołał de Fagan, przerażony głębokością przepaści, w jaką mógłby go wtrącić ten głupiec.
Zamykając w głębi duszy swoje spostrzeżenia i smutki, Régis poszedł do Wodewilu, gdzie grano jego sztukę. Z jakąż radością, wsiadając do powozu w Passy, ujrzał tego, którego nazywał już „mężem“, jak lekkim młodzieńczym skokiem, zdobył miejsce na szczycie tramwaju. Nie przepędza więc wieczoru u pani Hulin... Okoliczność ta była powodem, że artyści Wodewilu pomiędzy sobą mówili: „Nasz autor w wyśmienitym jest dziś humorze”. Régis tymczasem, bawiąc się na swojej sztuce, jak gdyby zupełnie była dla niego nową — zagłębiony w fotelu parterowej loży, z zamkniętemi niemal oczyma, powtarzał sobie: „Moi artyści grają jak anioły!” Ale jakież rozczarowanie po powrocie do domu, gdy Antym, rozpłomieniony i dumny z zebranych wiadomości, odezwał się z uśmiechem:
— Co do tej osoby, o którą pan zapytywał i co to pan widział bez czapki w ogrodzie...
— Tak!... więc cóż?...
— Musi to być blizki krewny pani Hulin, bo powrócił i jest u niej na obiedzie... a nawet niedziwiłbym się, gdyby i na noc pozostał... bo Anusia...
— A cóż mnie to może obchodzić — czy ten człowiek jest tam na obiedzie — lub czy pozostanie na noc?!... — wrzasnął Régis ze złością.
Biedny!... Tak go to nic nie obchodziło, że nie tknął obiadu i cały wieczór, niezdolny do pracy a nawet do czytania — myślał tylko o tem — czy mężczyzna ten pozostanie na noc?... Jeżeli zaś pozostanie, czy podobna przypuścić, aby mąż tej uroczej istoty — bo Régis nie wątpił już, że to jej mąż — mógł przebywać spokojnie tuż obok niej... a ona sama w pełni radości, po pomyślnej operacyi dziecka, czyż nie rozczuli się i nie przebaczy wszelkich jego przewinień!?..
Na tę myśl bladł ze złości — on — który obojętnie zapatruje się na małżeństwo swojej żony z La Posterolle... ale on już nie kocha swojej żony — a ubóstwia panią Hulin. Niema już teraz wątpliwości — ubóstwia ją!
Cóż ma począć? Pozostać w tym domu?... Utrzymać te zażyłe stosunki?... Byłby zbyt nieszczęśliwym — przyśpieszone bicie serca aż nadto go o tem przekonywa. Trzeba więc usunąć się, opuścić ten pałacyk tak cichy, tak wygodny do pracy, tak miły wśród długich wieczorów, tak opromieniony łagodnie sąsiedztwem tej matki i jej dziecka!...
Niezwykły ruch w dolnem mieszkaniu, przerwał wątek jego myśli. Przyśpieszone kroki, głuche kłótnie — następnie, gwałtowne szarpnięcie kilka razy dzwonka, popychanie i przewracanie krzeseł, złorzeczenia i wybuchy mężczyzny.
De Fagan, zerwawszy się z kanapy, wybiegł na ciemne już schody. Z pierwszego piętra zbiegał mężczyzna, szaloną porwany złością — tuż za nim Anusia, która w drżących rękach trzymała lampkę. Na progu odwrócił się — rzucił bluźnierstwo z groźnie zaciśniętemi pięściami i wyleciał na bulwar, trzasnąwszy gwałtownie drzwiami. Anusia, trzęsąc się ze strachu, zamknęła drzwi na łańcuch i zasuwkę.
Régis, świadek tej sceny, stał nieporuszony w przedsionku, namyślając się co uczynić. Nagle, pociągnięty nieprzepartą siłą, wbiegł na pierwsze piętro i wpadł prosto do saloniku pani Hulin.
Kobieta, bezsilnie oparta o poręcz fotela, włosy w nieładzie, wzrok pomieszany i utkwiony w dal, zaledwie przychodziła do siebie po tym bolesnym dramacie.
Rozpalony na kominku ogień oświecał pokój, chwilowemi odbłyskami.
— Wejdź pan... wejdź... — przemówiła, wyciągając do niego zlodowaciałe i drżące ręce.
Régis półgłosem odezwał się:
— Wołałaś pani mnie... a więc jestem.
Ona ciszej jeszcze:
— Oh!... tak się bałam!
Niechcąc dręczyć jej niedyskretnemu zapytaniami — zagadnął:
— Jak się ma Maurycy?
— Śpi... śpi, mój skarb najdroższy!... Na szczęście nie obudził się,.. Dano mu tak wielką dozę chloroformu!
— A więc operacya powiodła się?
— Nad wszelkie spodziewanie.
Anusia weszła z lampą do pokoju.
— Niech się pani nieobawia — niepowróci. Założyłam łańcuch i zasuwkę. — Ah! pan de Fagan! — dodała, spostrzegłszy sąsiada.
— Oh! teraz możemy być spokojni!
Skoro wyszła, Paulina przysunęła się z fotelem do stolika i wskazała miejsce panu de Fagan naprzeciwko siebie.
Ochłonąwszy z przerażenia, poprawiła ręką rozrzucone włosy i fałdy swego wełnianego szlafroczka.
— Niedomyśliłby się pan nigdy, kto jest ten człowiek?.. tak... ten, co ztąd wyszedł.
— Przypuszczam, że to mąż pani.
— Wiedziałeś pan?...
— Wolałbym dowiedzieć się o tem od pani.
— Posłuchaj mnie pan:
I na tem samem miejscu — przy takiemże samem wyciu i szczekaniu stróżujących psów i drganiu murów od ciężkiego przelotu lokomotywy — w tym samym ukochanym saloniku, w którym opowiadał jej szczegóły przykrego swego małżeńskiego pożycia — Régis słuchał obecnie spowiedzi udręczeń Pauliny.
Wyszła za mąż w Hawrze, dziesięć lat temu, za kapitana marynarki. Po czterech zaledwie latach, zmuszoną była rozłączyć się z mężem. A wieleż to trzeba było cierpliwości, ażeby te cztery lata przeżyć obok takiego męża!... Niezły człowiek w gruncie — nie rozpustnik, nie utracyusz, nie gracz, jak wielu innych jego towarzyszów wśród tego szalonego tułaczego życia — ale tak zazdrosny — tak brutalny — tak gwałtowny... a te napady niemal szalu powtarzały się codzień — i nic nie zdołało ich złagodzić ani usunąć. Nie wystarczała największa przezorność ani ostrożność żony, bynajmniej niezalotnej ani też próżnej. Na balu, jeżeli tańczyła — po powrocie do domu, sceny — i jakie sceny!... jużto z powodu toalety, kontrolowanej przez niego samego przed wyjazdem — jużto z powodu niedość wysokiego stanika, lub zbyt krótkich rękawów, jużto z powodu jej postawy — sposobu wachlowania się, walcowania lub oddawania ukłonów... Jeżeli nie tańczyła — innego rodzaju sceny... „otóżto! przystrajają mnie w głowę Barthola a same, jak ofiara, siadają pomiędzy staremi kobietami”.
Ah! biedna! biedna! z jakąż trwogą oczekiwała tych oficyalnych zebrań, na które mąż ciągnął ją pomimo jej woli.
Ustawiczny ten nadzór rozciągał się o wiele dalej. Codzień musiała zdać mu sprawę z odbytych lub przyjętych odwiedzin i to w najkategoryczniejszym porządku nazwisk i godzin. Nie dość na tem; nadzór ten wdzierał się aż do głębi jej istoty, do najtajniejszych jej myśli i wrażeń. „O czem myślisz? — odpowiadaj natychmiast“, zapytywał, budząc ją ze snu — a więc sny jej nawet ulegały kontroli i biada jej, jeżeli w tych snach i marzeniach nie było jego postaci! Wpadał wówczas w szaloną złość, — a ona, kłamać nie umiała...
Nie przypomina sobie, ażeby przez te cztery lata, spędzone przy jego boku, choć jedna noc przeszła bez łez — bez krzyków — bluźnierstw i gwałtu! Nieszczęśliwy, porwany gorączką zazdrości, rzucał się potem do jej nóg, szlochał i błagał przebaczenia.
— Przebaczałam przez całe cztery lata a może przebaczałabym i cierpiała dalej przez szacunek dla samej siebie — przez litość lub wstyd i przez wzgląd na nasze dziecko!... ale pewnego wieczoru — tu głos jej przybrał grobowe brzmienie, stał się chropowatym i ostrym — głosem zupełnie innej kobiety. Pewnego wieczoru — nieszczęśliwy — w napadzie furyi — poważył się posądzić mnie o niewierność — zwątpił, czy jest ojcem Maurycego... wydarł mi z rąk dziecko i rzucił je tak gwałtownie na ziemię..... Ah! mój biedny maleńki!.... Od tej chwili mógł błagać — płakać, grozić śmiercią sobie i mnie, przestałam być jego żoną... Postarałam się o otrzymanie separacyi i otrzymałam takową.
Opuściłam natychmiast Hawr z dzieckiem i przyjechałam zamieszkać w Paryżu, przy mojej matce wdowie, od kilku już lat zamieszkującej ten pałacyk.
Za jej to radą i za jej życzeniem, w dzielnicy tej i w domach, gdzie bywam, uchodzę za wdowę. Dawne towarzystwo paryzkie żywi uparte uprzedzenie do kobiet żyjących w separacyi z mężem, zwłaszcza, że akt separacyi nie udowadnia na czyją korzyść został zatwierdzony. W przekonaniu biednej mojej matki, ostrożność ta była konieczną, zwłaszcza, gdy jej na świecie już nie będzie a ja pozostanę samą. Przyznać muszę, że to moje pseudo wdowieństwo, w niejednej posłużyło mi już okoliczności.
Régis ruchem głowy zdawał się zaprzeczać a w ślad za myślą, która go dręczyła, zapytał:
— Więc pani nie skorzystałaś z przywilejów, jakie prawo daje w takim wypadku, jeżeli mąż pani powraca do niej?
— Powrócił dzisiaj po raz pierwszy — odrzekła pani Hulin, z tem jasnem spojrzeniem szczerości — Anusia, — zawsze w pierwszym dniu roku pisuje do niego i daje mu o nas wiadomość — ale do dzisiejszego rana nie widzieliśmy się od dnia rozłączenia... Przyzwałam go nie tyle z powodu operacyi, która mogłaby mieć poważne skutki, ile z powodu pewnego zastrzeżenia, zawartego w naszym separacyjnym akcie. Tak, radca Malville...
— Malville! Wagnerzysta mojej żony?...
— Tak jest! Był on podówczas prezesem trybanału w Hawrze. Zapalony muzyk, tak jak i mój mąż. Należeli obaj do kwartetu... Malville uzyskał separacyę na moją korzyść — bo inaczej być nie mogło, ale w swej parcyalności zachował dla ojca prawo wychowywania i kształcenia dziecka, od lat dziesięciu aż do skończenia nauk... Maurycy dochodzi właśnie tego wieku — a na samą myśl, że się z nim rozłączę, że wywiozą go i zamkną daleko odemnie — serce kraje mi się z boleści... i on również — biedny mój pieszczoszek — śni już całemi nocami o tem rozłączeniu — śni i budzi się z przestrachem. Miałam nadzieję, że mąż mój ulituje się nad losem biednego męczennika i pozostawi go pod moją opieką nad czas prawem określony. Widząc dziś rano jego wzruszenie — byłam pewną, że mi się to uda... Nieśmiał zbliżyć się nawet do łóżeczka — uściskać dziecinę, która spała na pół martwa, blada — odurzona chloroformem... Wieczorem powrócił... Prosił o pozwolenie przepędzenia nocy w salonie — blizko Maurycego, w razie jak mówił, gdybym była zbyt zmęczoną do czuwania. Przemawiał tak rzewnie — przysięgał, że pozostawi mi dziecko, dopóki tylko sama zechcę... tak mi było miło słyszeć ten głos serca ojcowskiego. Posłano mu więc w tym pokoju a ja pozostałam przy dziecku, drzwi nieco uchylone... Nagle — nieszczęśliwy chciał... i gdyby nie moje oburzenie i mój opór...
— Nikczemny!...— zawołał Régis — usta mu bladły, zęby zacisnęły.
Rozjątrzenie pani Hulin uspokoiło go.
— Oh!... wstręt mnie ogarnął i uczułam wzmagającą się moją nienawiść ku niemu. Nie pojmuję, zkąd miałam tyle siły, ażeby go od siebie odepchnąć — wypędzić — zagrozić, że cały dom przywołam na pomoc!... Przysięgam, że ten człowiek nie odważy się już nigdy zbliżyć do mnie ani do swego dziecka.
— Co do pani — masz prawo za sobą — ale dziecko?...
— Zanim Maurycy dojdzie lat dziesięciu — mam jeszcze trzy miesiące czasu. Jeżeli za trzy miesiące nóżka jego wyleczoną nie zostanie — otrzymam zapewne zwłokę od trybunału — w przeciwnym razie, albo w wypadku odwołania się ojca do swojego Malville’a, zabieram dziecko i uciekam z niem na koniec świata!
Po tych słowach wymówionych energicznie, nastąpiła chwila bolesnego milczenia — jak gdyby nadzieje ich, rozpraszały się wśród groźby rozłączenia.
Nagle Régis, obudzony z zadumy, myśl swoją dokończył głośno:
— Tak jest! Dla czego się nie rozwieść?... Po pierwszym wyroku, jaki pani masz w ręku na swoją korzyść — nic łatwiejszego...
— Jakiż ztąd pożytek dla mnie?
Régis zbladł.
— Jaki pożytek?... wstąpisz pani powtórnie w związki małżeńskie i pozyskasz w człowieku, którego pokochasz, naturalnego opiekuna dla dziecka i dla siebie...
— Wyjść powtórnie za mąż?... oh! przeszłam już przez doświadczenie... wierzaj mi pan... Zresztą, rodzina moja jest bardzo bogobojną — ukochana moja matka, nazywała rozwód świętokradztwem — i ja sama wychowana jestem w tych zasadach... — przerwała nagle:
— A propos! mówiąc o rozwodzie... Czy widziałeś pan swoją żonę? Zapomniałam zapytać się o to.
— Widziałem.
— Jakież wrażenie?...
— Żadnego!... jak gdybym spotkał dawną kochankę na zakręcie ulicy.
— Otóż to, do czego rozwód doprowadził święty związek małżeństwa... — wymówiła z cicha Paulina Hulin, cała zarumieniona z radości, że Régis tak obojętnie mówi o tem spotkaniu.
— Ale co do niej?... czy jesteś pan równie pewnym jej obojętności?... Czy zamiary jej — utrzymują się?...
— Więcej niż kiedykolwiek — a ponieważ mam pewność, że córki moje nie wyjadą z Paryża — przyznaję, że jestem zachwycony tem małżeństwem... oddala mnie ono od tej kobiety i umożebnia pojednanie... Osądź pani sama, o wiele moje położenie wygodniejszem jest od tego, w jakiem się pani znajdujesz. Przypuśćmy, żeś pani rozwiedziona. Pan Hulin może się ożenić — utworzyć sobie rodzinę — domowe ognisko a w takim razie pozostawia w spokoju, jak panią tak i dziecko...

— Masz pan słuszność! — odrzekła w zamyśleniu. — Masz pan słuszność... ale nie rozwiodę się nigdy... Niepodobna!... niepodobna!... niepodobna!...

V.

Od kilku już dni afisze Wodewilu zapowiadały przedstawienie nowe; sztuki Régis de Fagan. Rozprawiano o niej w teatrze — w klubach — na przyjęciach w wielkim świecie — w biurze ministeryum — na bulwarach, w kawiarniach i w restauradyach.
Listy i bileciki upraszające o miejsca na pierwsze przedstawienie zalegały stoły Régisa.
W niedzielę, skoro przybyły jego córki, wskazał im z uśmiechem zadowolenia owe stosy świstków.
— Ah, ojcze — rzekła Nina żywo. — Mama życzyłaby sobie mieć lożę na próbę ogólną.
— Bardzo chętnie! — odrzekł Régis, zasępiając się jak zwykle, przy kaźdem wspomnienia córek o matce... — Ale pod warunkiem, że będziecie tego wieczoru ze mną a nie z matką.
Róża, uleglejsza z natury, miała już na ustach odpowiedź przychylną, ale zatrzymała się, dostrzegłszy mrugnięcie oka siostry — i w tejże chwili zadarty nosek Ninetki zwrócił się ku ojcu:
— Ależ kochany ojcze — nie zastanowiłeś się, że będziesz wzywany co chwila na scenę — za kulisy — a my przez ten czas pozostawać będziemy same.
— Przeciwnie! myślałem o tem — odpowiedział Régis. — Weźmiemy z sobą panią Hulin.
— Panią Hulin!... nigdy w życiu!...
Rózia, zwykle łagodna, wymówiła te słowa głosem przytłumionym i oburzonym.
— Oh! co to, to nie!... nic z tego nie będzie!... Jakże mogłeś coś podobnego przypuścić?... Za nic na świecie nie ukażę się publicznie w towarzystwie tej osoby.
Régis, nietylko że się nie rozgniewał, ale niemal uśmiechnął. W tej burzy w szklance wody — poznał krew, rasę, całą wyspę swojej kolonii.
— „Ta osoba“, jak powiedziałaś, moje drogie dziecko, jest kobietą zasługującą na powszechny szacunek i nie pojmuję, w jakim celu i przez kogo, tak źle jesteś do niej uprzedzoną. Zresztą, jak mogłaś przypuścić, że ojciec dałby wam publicznie za towarzyszkę osobę, która nie byłaby uosobioną zacnością.
Rózia nie ustąpiła:
— Wszystko, co chcesz, ojcze — ale wolałabym — tak samo jak i moja siostra, pozbawić się tego przedstawienia, niż być w towarzystwie...
Régis, nie pozwolił dokończyć:
— Zgoda, moje dzieci! Przedstawienie bez was się obejdzie — ale ponieważ nie mam żadnego powodu, ażeby zapraszać przyszłą panią La Posterolle, chciejcie ją uprzedzić, ażeby nie liczyła na lożę odemnie.
Miał żal tylko do matki, bo domyślał się, że zazdrość Róży, jedynie z tej strony, wiecznie jest podsycaną.
W rzeczy samej, pani Ravaud świadoma była wszystkiego przez Ninę. Bystry wzrok dziewczęcia, myszkujący, polujący — śledził bezustannie postępy rozwijającej się zażyłości, pomiędzy ojcem a sąsiadką. Pani Ravaud umiała skorzystać z najdrobniejszych szczegółów — i tak: Maurycemu nakazano najzupełniejszy wypoczynek — należało wozić go w wózku w postawie leżącej — ojciec popychał wózek i wywoził chorego z domu na kląb, ocieniony wielkiemi drzewami. Przenosił z wielką uwagą dziecko na ręku z miejsca na miejsce, bo nikt na to nie miał dość siły — mały bardzo urósł podczas choroby i bledziutki jak ściana, bezwładnie opierał jasną główkę na ramieniu swego przyjaciela. Podczas gdy Ninetka kreśliła ten obraz rodzinnego niemal pożycia — matka, znając słabostki swoich córek, zwróciła się ku „mademoiselle“, nieodstępnej swej powiernicy, i przemówiła głośno, ażeby być dobrze słyszaną.
— Zobaczysz pani, że on zaadoptuje tego malca a moim biednym córkom pozostawi tylko to, czego nie będzie miał prawa ich pozbawić.
Od tej chwili Ninetka, osóbka bardzo już interesowana, znienawidziła małego Maurycego i to tak widocznie, że chłopczyna, onieśmielony, nie tylko że nie prosił już, żeby się z nim bawiła, ale nawet nie odważał się podnieść oczu w okno, w którem dawniej zwykł był na nią czatować. Inaczej rzecz się miała z Różą, którą pieniężne sprawy, zupełnie nie zajmowały. Gwałtowna, pomimo pozoru łagodności i nadzwyczaj zazdrosna, wpadała w złość na myśl, że obca osoba, zajmuje równe jej miejsce w sercu ojca. Pochwalała jednak w pani Hulin religijne jej przekonania, które powstrzymywały ją od rozwodu, pomimo nieszczęśliwego pożycia z mężem. Dziewczę zachowało z swojego pobytu w klasztorze grunt religijny i uznawało wytrwałość pani Hulin, o czem nawet często z matką rozmawiała.
„Co za głupstwo“, śmiejąc się szyderczo, odpowiadała pani Ravaud, a „mademoiselle“, angielka, protestantka, dopomagała jej w żartach, dowcipkując po swojemu... „znamy się dobrze na tych dewotkach... religia powstrzymuje je od rozwodu — lecz zresztą niczego nie zabrania“...
Panna Róża, tegoczesna paryżanka, z nieświadomością dobrze powiadomiona, rozumiała doskonale znaczenie tych wyrazów i nabyła przekonania, że Paulina Hulin jest kochanką jej ojca. Ztąd powstało oburzenie na myśl znajdowania się z nią w jednej i tej samej loży.
Jeszcze jedna niedziela zmarnowana!... jeden z tych przyjemnych dni, w którym ojciec zgromadzał przysmaki z wszystkich zakątków Paryża — łamał sobie głowę nad „menu“ najwykwintniejszych kolacyj, ażeby ucieszyć swe dziewczątka. Stół zdobił sam rzadkiemi kwiatami i jednocześnie usiłował rozweselać pociągającem słowem i kokieteryą rozumu, te ukochane córeczki, któremi tak krótko mógł się cieszyć.
Dziś, miał żal do nich — a to niezwykłe uczucie usprawiedliwiało poczęści plotki pani Ravaud. Jakąż władzę musiała mieć sąsiadka nad ojcem, tak łatwo dającym się zwykle powodować i opanować!...
Régis przypatrywał się nadąsanym minkom dziewczynek w ramkach wykwintnego i ponętnego stroju. Przyszły mu na myśl wszystkie ofiary, jakie dla nich ponosił a głównie ostatnia, powiększenie renty, bez względu na osobiste swoje potrzeby. Z głębi ogrodu dochodziło go skrzypienie wózka toczącego się po piasku i słodki głos uroczej i anielskiej pani Hulin. Znał jej troski — jej cierpienia a córki jego tak okrutnie ją skrzywdziły!...
Po raz pierwszy od czasu ustanowienia owych niedziel, pan de Fagan i córki jego, nie wiedzieli jak dzień zakończyć razem. Antym odwiózł Różę i Ninetkę powozem, jeszcze przed oznaczoną godziną.
— Czy przyjmie mnie pani na obiad? — zapytał stroskany ojciec pani Hulin. Opowiedziawszy jej powód swojego nieporozumienia z dziećmi, zamiast podziękowania, usłyszał tylko wymówki.
— Jakże pan możesz mieć żal do córek, że są zazdrosne o życzliwość, jaką masz dla Maurycego i dla mnie. Nic naturalniejszego... Zresztą, nie pójdę do teatru. Czyż mogłabym opuścić mego biednego chorego?... Jakkolwiek znam poczciwość Anusi, nie miałabym odwagi powierzyć go jej na cały wieczór. A potem — mam serce tak ściśnięte — tyle przykrości przed sobą!... Pomyśl pan — doszłam do tego, że prawie życzę sobie, ażeby dziecko moje zostało kaleką... To straszne!.. ale jeżeli wyzdrowieje, ojciec przyjdzie mi je wydrzeć. I pan chcesz, ażebym poszła do teatru i starała się rozerwać?... Oh, nie! nie!... Idź pan z córkami a po skończeniu przedstawienia, przyjdź mi powiedzieć, czyś zadowolony i czy sztuka się podobała. Będę czekać... — obiecuję to panu.
Ponieważ każde jej słowo było szczere i płynęło z głębi duszy z tym spokojem, pełnym życia fali toczącej się po przestrzeni morza — Régis uwierzył i był posłusznym.
W dniu oznaczonym, wieczorem, przed rozpoczęciem próby, podczas, gdy pani Ravaud w towarzystwie pana La Posterolle i jednego z przyjaciół kazała otworzyć sobie lożę pierwszego piętra z tą pewnością kobiety, przyzwyczajonej do podobnych uroczystości — autor sztuki wprowadzał do loży parterowej swoje dwie córki w towarzystwie nieodstępnej angielki — sztywnej jak lalka z pomalowanego drzewa.
Sala przedstawiała widok fantastyczno-tajemniczy. W świetle lamp na wpół rozjaśnionych, na różnych piętrach przesuwały się cienie w milczeniu lub grupy szepczące: krytyków, przyjaciół, teatralnych bywalców — cały zastęp modystek, szwaczek i garderobianych. Od czasu do czasu na tle rzęsisto oświeconego korytarza, przez uchylone drzwi powiewały wstążki różowe kobiet otwierających loże. „No jakże?... zdaje mi się, że idzie nieźle?...“ — szepnął de Fagan, wysuwając z głębi loży pomiędzy dwie śliczne główki swoich córek głowę potępieńca — oczy bez wyrazu, blade i drżące usta, jak gdyby pierwszy raz stawał przed sądem publiczności! „Czy idzie nieźle?... Ależ posłuchaj, ojcze, odpowiedziała Ninetka, co za oklaski... jaka wrzawa!...“ W końcu drugiego aktu, wszystkie grupy rozproszone po sali, połączyły się w głośnem, owacyjnem uznaniu dla autora. Ninetka nie przestawała oklaskiwać; piękne oczy Róży napełniły się łzami a pani Ravaud w blasku świateł wychylona do połowy z loży, bynajmniej niezakłopotana swojem fałszywem położeniem, zachwyt objawiała burzliwie, z miną wytrawnego znawcy, przyklaskując wachlarzem, wołała: „bardzo dobrze! bardzo ładnie!... to ślicznie powiedziane!...“ przesyłała przytem na scenę uśmiechy porozumienia i uznania artystom — jak gdyby jeszcze była żoną autora.
Być żoną autora w dniu jego powodzenia!... jakże to łechce próżność kobiecą!... Bezwątpienia La Posterolle nie dostarczy jej nigdy podobnej rozkoszy, ani też jej córkom. Rozmyślał nad tem Régis i nic nie brakowałoby do jego tryumfu, gdyby w głębi swojej loży, mógł dostrzedz uśmiech zachęcający i cichy urok pani Hulin.
Po trzecim akcie, sztuka złożona z czterech, jeszcze większe zyskała uznanie. Régis de Fagan, upojony szałem chwały, jakiej zawsze mężczyźni są spragnieni, chciał radość swoją podzielić z córkami i dostarczyć ich próżności, nigdy niezapomnianej rozkoszy. W otwartych zatem drzwiach loży, przyjmował wobec nich: dygnitarzy, przyjaciół, dyrektorów trup prowincyonalnych lub koczujących i korespondentów zagranicznych. Wszyscy cisnęli się tłumnie, aby uzyskać upoważnienie do przekładu lub do przedstawienia na odległych scenach, nowej sztuki głośnego autora. Co chwila napływały do loży pudełka z cukierkami i bukiety wonnych kwiatów dla panienek a z głębi korytarza tysiące rąk wyciągało się do autora z słowami zachwytu i powinszowania.
Róża i Ninetka, odurzone powodzeniem ojca i tak niezwykłym ruchem na około siebie, z dumą przyjmowały udział w tych hołdach. Obie ładne, pełne uroczego a tak odmiennego wdzięku: młodsza z uśmiechającemi się sprytnie oczkami i porcelanową cerą polnej róży — starsza, wysmukła, niedbale pochylona, przedstawiała typ pięknej kredki.
„Córki moje!“ Przedstawiał Régis z dumą — i przed temi paryżankami strojnemi, jak laleczki — przesuwali się dziennikarze — światowcy — finansiści, szepcząc z zazdrością pomiędzy sobą. „Co za boginie! Nic dziwnego, że ma natchnienie!“
Nagle rozstąpił się tłum wielbicieli autora, torując przejście postaci uśmiechniętej — pewnej siebie, strojnej w jaskrawą, wykwintną toaletę. Była to pani Ravaud. Zbliżyła się do Régisa z ręką wyciągniętą i potrząsając silnie dłoń jego w koleżeńskim uścisku, odezwała się: „Popisałeś się, mój malutki, bardzo dobrze! Wybornie!“ Rzuciwszy rozpromieniony uśmiech córkom, oddaliła się, pozostawiając wszystkich pod wpływem osłupienia, tak śmiałego, nieoczekiwanego i niewłaściwego znalezienia się. Jedni uważali je po prostu za szaleństwo — drudzy za niepohamowany entuzyazm dla sztuki, silniejszy nad poczucie przyzwoitości; inni zaś a w tej liczbie Régis, za cechę rasy kobiet światowych, ubiegających się za reklamą — usiłujących przedewszystkiem być na widowni, i zdobyć dla siebie, bądź co bądź rolę, w jakiejkolwiek sztuce, w której nie biorą udziału.
„Popisałeś się, mój malutki“, powtarzał Régis w duchu, śmiejąc się sam do siebie... Umieściwszy córki z nauczycielką w powozie, podążył pieszo do domu, aby ukoić rozgorączkowane nerwy chłodem jasnej jesiennej nocy.
Jako przeciwstawienie obecnej chwili, przypomniały się mu wieczory, w których powracał z teatru z żoną — po sztuce nieudanej.
Jakiż wówczas żal miała do niego — jakim złośliwym i ironicznym śmiechem policzkowała dzieło i autora... a te pogardliwe ruchy ramion, na jego nadzieje jeszcze niestracone!... i nazajutrz rano, za nadejściem dzienników — jak umiała wyszukiwać w tych foliałach sprawozdań, zdradnych i jadowitych, najboleśniej drażniących jego miłość własną... Oh! zły towarzysz życia!... Dziś, może oklaskiwać swojego „malutkiego“. On — cieszy się, że powraca sam — swobodny pod tem niebem zasianem gwiazdami z myślą, że ona zapewne szaleje ze złości, z powodu tego tryumfu niezaprzeczonego — korzystnego — słowem takiego, jakiego przy niej nie zaznał!
Po upływie kilku tygodni od czasu przedstawienia w Wodewilu, gdy jeszcze nazwisko autora nie zeszło z afiszów a portrety jego zalegały wszystkie znaczniejsze witryny; dzienniki ostentacyjnie ogłosiły ślub w merostwie przy ulicy Drouot: pana La Posterolle, referendarza Rady stanu z panią Ravaud. Nowożeńcowi towarzyszyło dwóch ministrów a nowo zaślubionej dwóch członków z Akademii, z których jeden był już jej świadkiem przy pierwszem małżeństwie, osiemnaście lat temu. Toalety świetne i mnóstwo pięknych dam. Po obrzędzie, nowożeńcy podejmowali obecnych w swoich apartamentach przy ulicy Lafitte.
— Bądź pan szczerym, panie de Fagan — odezwała się Paulina Hulin do obecnego u niej tegoż wieczoru sąsiada. — Czy to, co dziś zaszło — nie zasmuciło pana?...
Przysiągł, że nie. Po chwili z wyrazem pełnym czułości, dodał:
— Ah! jakżebym pragnął, żebyś pani była już także wolną... Jestem niestety, bardzo pokrzywdzony, niemając córek przy sobie — ale przekona się pani, że pani La Posterolle mniej ściśle będzie przestrzegać, niż pani Ravaud wyroku trybunału, i że moje dzieci częściej mnie teraz odwiedzać będą. Rozwód — tylko rozwód — nic innego, nie pozostaje!...
Wstrząsnęła głową z smutnym uśmiechem zwątpienia.
Przewidywanie Régisa sprawdziło się, Róża i Ninetka zabiegały coraz częściej na bulwar „Beau séjour“, nie stosując się już wcale do rozporządzenia trybunału. Jużto starsza siostra, już to młodsza z przechadzki z nauczycielką, wpadały niespodzianie na jedną lub dwie godziny, a jeżeli Róża nie przestawała dotąd dąsać się na sąsiadów — Ninetka, nie czekając wezwania, zbiegała sama do ogrodu bawić się z Maurycym. Dziecko od czasu do czasu przestawało posługiwać się kulami i nabierało cery i wesołości.
— To śmieszne! — powtarzał ten mazgaj Antym, do starej służącej z pierwszego piętra: — Nikt mnie z głowy nie wyjmie, że dawna pani pana — szpieguje go, za pośrednictwem swoich córek a to z powodu twojej pani!
Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, ażeby to spostrzedz; ale Régis de Fagan — drobiazgowy badacz i malarz ludzkich uczuć, tak jak wielu jego współbraci, zachowywał swoje subtelne spostrzeżenia, powikłane rozumowaniem, na użytek swoich utworów — dla siebie zaś pozostawiał tyle — o ile tego wymagał zwykły bieg życia. Nie zauważył więc dozoru nad naturą stosunku jego z Pauliną Hulin — o czem się jednak wkrótce przekonał.
Pewnego pięknego poranka, zasiadając wcześniej zwykle do pracy, spostrzegł wchodzącą Ninetkę. Oczy błyszczące, woalka starannie na twarzy wyciągnięta, nosek nieco zaczerwieniony od świeżego powietrza, jedna ręka w kieszeni żakietu, druga wywijała śmiało parasolem. W całej postaci dziewczęcia coś stanowczego, coś przebiegłego — co ją postarzało i uwydatniało podobieństwo do matki. Jednym rzutem oka ogarnęła gabinet a zapewniwszy się, że są sami, przemówiła:
— Wielka przykrość nas spotyka, kochany ojcze!... Wyobraź sobie, że kuzyn... (pozostawiła tę nazwę panu La Posterolle) że kuzyn, naznaczony został prefektem na Korsyce.
— I przyjmuje?... — wykrzyknął de Fagan gwałtownem pchnięciem swoich długich nóg odsuwając fotel od biórka.
Kapelusik z piórek skłonił się, dając znak, „że tak“ — że kuzyn przyjmuje.
— I matka wasza zgadza się na to?... Czy zapomniała o naszych układach?...
Oh! trzeba było widzieć powagę i zimną krew Ninetki, z jaką odpowiedziała:
— Nasza matka musi się poświęcić dla przyszłośoi swego męża!... Wprawdzie Ajaccio jest drugorzędną prefekturą — ale mniejsza o to ze względu na kuzyna... W jego wieku, to świetne położenie!...
Była rozkoszną, wymawiając te słowa... istny model dla malarza! Siedząc na brzegu niskiego fotelika, określała parasolem kontury wzorzystego dywanu. Oczy spuszczone ukazywały się chwilami z pod przymrużonych powiek; badawcze i chytre śledziły wrażenie słów rzucanych.
Régis zrozumiał, że przysłano mu Ninę w zastępstwie siostry, zbyt uległej i powolnej. Chciano wyrwać mu zezwolenie na rzecz wielkiej wagi... W okamgnieniu wobec tej przebiegłej małej intrygantki, na twarz jego buchnął gorący rumieniec oburzenia, jak gdyby miał przed sobą dawną swoją żonę.
— Niech pani La Posterolle jedzie sobie na koniec świata razem z swoim mężem — nic mnie to nie obchodzi!... — krzyknął. — Ale obiecała mi — przysięgła, że moje córki Paryża nieopuszczą!... Tego ustępstwa — nie uzyska odemnie nigdy!... nigdy!...
Słowa swoje potwierdził silnem uderzeniem pięści o stół. Była to jedna z tych demonstracyj, zdradzających najczęściej w mężczyźnie słabość charakteru i bezsilność w pokonywaniu przeszkód.
Panna Nina najspokojniej odpowiedziała, że matka uprzedziła ją, tak samo jak i siostrę, że pozostaną obie w klasztorze „Niebowzięcia“ z możnością wychodzenia co niedzielę.
— Widzisz, drogi ojczulku — ciągnęła dalej, spoglądając z pod oka; — bardzo jest nam przykrą myśl, że obie opuścimy mamę — i dla tego przyszłam prosić cię, ażebyś jedną z nas przy niej pozostawił — Różę, lub mnie — jak ci się podoba, tem bardziej, że pobyt kuzyna w Ajaccio, będzie tylko chwilowym, bo ma obietnicę ministra...
Głosik płynął — płynął, jak lot skowronka — coraz wyżej — coraz wyżej — coraz wyżej!... Régis zmrużył oczy i słuchał... zdawało się mu chwilami, że cofnął się o lat dziesięć i że rozmawia z panią de Fagan — pokonany z góry odurzającą wymową i niezwalczonym uporem swej żony.
— Zobaczę... zastanowię się — rzekł powstając.
— Czas nagli... nominacya kuzyna ogłoszoną zostanie oficyalnie za trzy dni...
— A więc dobrze, moje dziecko!... jutro rano — i ty i twoja siostra będziecie miały moją odpowiedź.

VI.

Pan La Posterolle od trzech miesięcy w Korsyce uchodził za najzdolniejszego z prefektów, przysyłanych dotąd przez rząd republikański. Uznanie to zawdzięczał nietyle swoim administracyjnym zdolnościom, jak prześlicznej trójcy paryżanek: żonie i dwom swoim pasierbicom.
Wdzięczny uśmiech tych pań, zawsze razem — odpowiednie ich stroje na wycieczki piesze, konne lub powozem oczarowały całe miasto. Skoro się ukazały na ulicy, kupcowe cygar i inne opuszczały swoje stanowiska, wybiegały przed dom, lub stawały około prefektury, ażeby się im bliżej przypatrzyć. Zachwycone urodą paryżanek, uchylały swe jasne chusteczki, z pod których widniły oczy ciekawe, błyszczące, ciemne jak głąb morza. Dziwnie bo piękną jest rasa tych południowych kobiet!
Prefekt prowadził dom otwarty. Wieczory sobotnie, którym obecność eskadry nadawała jeszcze więcej blasku oraz bezustanne przyjęcia i uczty, nietylko że rozbudzały uśpienie towarzystwa zamiłowanego w domowym spokoju, ale naprowadzały gości z miast sąsiednich: Bonifacio, Porto-Vecchio i Sarténe. Ruch ten zaludniał hotele, dostarczał zarobku modystkom, kwiaciarkom, krawcom, jednem słowem, rozgłosem swoim nakazywał miłość i poszanowanie, na całej przestrzeni wyspy dla nazwiska kontynentalnego i jeszcze tam nieznanego La Posterolle.
Pewnego wieczoru, jednego z tych uroczych korsykańskich wieczorów, łagodnych jak miesiąc maj we Francyi, w chwili, gdy ogrody prefektury oświecano różnobarwnemi lampami a orkiestra załogi admiralskiej sadowiła się pod otwarłem niebem, wśród woni pomarańcz i magnolij — panna Róża, strojna lecz bledsza od swej białej, balowej sukni, biegała tu i tam, szukając pani La Posterolle. Znalazła ją w końcu w małym saloniku, przy czarnej kawie z gośćmi zaproszonymi na obiad. Drżąc cała, mrugnięciem oka przywołała ją ku sobie.
— Czytaj, mamo! — rzekła żywo, podając otwarty list, którego samo już pismo wywołało dreszcz na gładkiem jak atłas, odsłoniętem łonie pani prefektowej.
Przebiegając śpiesznie list oczami, zapytała:
— Czy ten list dawno przysłany?...
— W tej chwili przyniósł go chłopiec z hotelu i czeka na odpowiedź.
Pani Posterolle z udanym spokojem, wachlując się nerwowo, czytała list krótki i treściwy:

„Czekam w hotelu „de France“, plac Dyamentu, ażeby córki moje przyszły uściskać ojca. Jeżeli nie przybędą w przeciągu pół godziny, przyjdę sam do prefektury.

Régis de Fagan“.

— Co tu począć?... — wyszeptała karminowemi usteczkami pani prefektowa -a Róża dodała:
— Biedny ojciec!...
— Masz też kogo żałować!... — odrzekła matka tonem syczącej żmii.
Słowa te, zatrzymały przechodzącego w tej chwili pana La Posterolle, z małego saloniku, na spotkanie przybyłego admirała. Stanął za ramieniem żony i zachowując zimną krew administratora, czytał list, gładząc obojętnie faworyty i zdradzając niepokój, lekkiem drżeniem długich swoich palców. Następnie rzekł półgłosem:
— Niech nauczycielka zawiezie je natychmiast, i to pod największą tajemnicą. Co mają ojcu powiedzieć — wiesz tak dobrze jak i ja... Obecność pana de Fagan w Ajaccio uczyni tu nasze położenie do niewytrzymania!
Kapelusze haftowane złotem i błyszczące galony zalśniły u wejścia do galeryi ogrodowej. La Posterolle pobiegł prędko... — „Ah! mój admirale...“ — i odcień tego sztucznego głosu światowca, zagłuszonym został fanfarą intonującą „Marsyliankę“.
Z przybyciem admirała bal rozpoczęto. Podczas, gdy salony olśniewały blaskiem świateł a walc unosił tancerzy i tancerki w cieniste i wonne zacisza ogrodu — panny de Fagan, zarzuciwszy na wydekoltowane suknie ciemne płaszcze, wymknęły się z angielką i wzdłuż wysokich i ciemnych domów, dobiegały placu Dyamentu.
Plac usprawiedliwiał tego wieczoru swoją nazwę, pod olśniewającym blaskiem księżyca w pełni i metalicznym odbłyskiem morza, rozwijające go się w przestrzeni.
Wśród tak czarodziejskiego oświetlenia, ciemna sylwetka, zarysowywała się na opustoszałym placu, przebiegając go wzdłuż i wszerz szerokiemi krokami w gorączce oczekiwania.
Jakimże sposobem, Régis de Fagan zgodził się na wyjazd córek? i dla czego pojechały obie, skoro go proszono tylko o jedną?... Wynikło to z porady pani Hulin, po rozmowie ojca z Ninetką.
— Przypuść pan! — mówiła — że zatrzymujesz jedną z córek w klasztorze, jak to panu przedstawiają — rozłączasz ją z matką, z siostrą, z wszelkiemi przyjemnościami życia, dla tego tylko, ażebyś mógł ją widzieć co dwa tygodnie. Dziecko będzie się uważało za ofiarę a pan za jej kata. Nie!... ponieważ ta kobieta, wbrew swoich obietnic, opuszcza Paryż i chce ci zabrać, albo jedną albo drugą — oddaj jej obydwie. Ofiaruj im swoje cierpienie — poświęć się dla nich a zatrzymaj dla siebie korzyść, jaką przynosi rozłączeniu — urok oddalenia... przywiązanie ich dla ciebie zwiększy się a pani La Posterolle, młoda jeszcze i zalotna, mając młodszego od siebie męża — może, odezwie się pierwsza: „uwolnij mnie od nich“ a córki jej: „zabieraj nas czemprędzej“.
I otóż dziewczynki wyjechały, obiecując pisywać do ojca co tydzień. Z początku listy nadchodziły bardzo punktualnie; czułe — tęskne — rzewne — zapełnione potokiem słów, które tak mało kosztują... Opisy szczegółowe o uroczystościach, w których brały udział — o zwiedzeniu okrętu „la Redoutable“ o przybyciu eskadry — słowem — próbki stylu, które uszczęśliwiony ojciec obwoził po Paryżu, pokazując w klubie i w „foyer“ teatralnem.
Potem pisywała tylko Nina, bo Róża towarzyszyła swojemu ojczymowi w wycieczce urzędowej. W następnym tygodniu poczta nic nie przyniosła a list został zastąpiony depeszą zawiadamiającą, że Nina zwichnęła nogę, zwiedzając statek pancerny. Następnego tygodnia ani listu, ani depeszy, krótka tylko karteczka od „mademoiselle” z wiadomością, że Nina pojechała zwiedzić Sardynię a Róża ma febrę.
Zniecierpliwiony i rozgniewany ojciec, zagroził, że wyjedzie do Ajaccio, jeżeli natychmiast nie otrzyma wiadomości — a ponieważ odpowiedź nie nadeszła — zjawił się niespodzianie — zły do wściekłości — pięści miał zaciśnięte i szalone zamiary zemsty w głowie, jeżeli córki do godziny dziesiątej nie przybędą.
— Dobry wieczór, drogi ojcze...
— Ah! to wy, moje dziewczynki!... Jakże jestem szczęśliwy!... — i biedny człowiek, rozbrojony w jednej chwili, tulił dzieci do serca i do twarzy zwilżonej łzami. Jego Ninetka, jego Róża!... miał je przy sobie — tuż około siebie i w swoich objęciach... Na co skargi? dla czego wymówki?... One są zupełnie niewinne!... — „Gdybyś wiedział... Niewyobrażasz sobie... zapytaj Róży... niech ci Ninetka powie...“
Obie ujęły go pod ręce. Przytulony do obydwóch, daje się prowadzić za miasto wzdłuż opustoszałej ulicy, otoczony z jednej strony olśniewającym połyskiem morza, z drugiej — ogrodami, pałacykami i grobowcami z białego kamienia, porozrzucanemi na ciemnej pochyłości pagórków. Tuż za nimi tętni ciężkie stąpanie angielki, pozostałej w stosownej odległości, ażeby nic nie stracić z zamienionych słów pomiędzy ojcem a dziećmi.
Ninetka z kolei gniewa się na ojca za popełnioną nieostrożność tak nagłego przyjazdu. „Jakiż skandal, gdy się dowiedzą o obecności w mieście pierwszego męża pani prefektowej“.
— Zastanów się, ojcze! Czy pojmujesz, jaką krzywdę wyrządzasz mamie?
Podniesiony głos Ninetki — niemającej jeszcze piętnastu lat — ma tyle powagi — ręka jej tak silnie przyciska jego rękę, że biedak, sam obwiniać się już zaczyna.
— A dla nas... dla mnie... dla mojej siostry... — ciągnie dalej filutka, nabierając odwagi w miarę, jak ojciec traci energię: Jakież nasze położenie?.. Nikt tutaj — a przynajmniej mało kto wie prawdę. Uważają mamę za wdowę a nas za sieroty...
Régis protestuje. Niepodoba się mu uchodzić za nieboszczyka — obraża go to i serce rozdziera — ale Ninetka ma na wszystko odpowiedź.
— Pojmujesz, ojcze, że w tym kraju niewiele wiedzą o naszych teatralnych znakomitościach... tak zacofani we wszystkiem!... Rozwód źle tu jest widzianym... Mogłoby to przeszkodzić małżeństwu Róży...
Tym razem ojciec oburza się.
— Jakto?... Róża wychodzi zamąż, a on nic o tem nie wie?...
Starsza córka, uwieszona na jego ramieniu, wnet go uspakaja czułem słowem i spojrzeniem. „Nie wyszła jeszcze za mąż, nie jest nawet narzeczoną... Pewien pan Rémory, podprokurator w Bastii, stara się o jej względy — syn prezesa izby w Paryżu, wszystko, co można żądać najlepszego, jako urodzenie... Małżeństwo to uśmiecha się panu La Posterolle, bo położyłoby koniec nieporozumieniu pomiędzy Bastią a Ajaccio: magistraturą i administracyą. Jednakże nic dotąd niema pewnego... Pan Rémory-ojciec, zamieszkały w Paryżu, ma złożyć wizytę panu de Fagan, lecz jeżeli obecność jego w Korsyce wywoła skandal i doprowadzi do zerwania...
— Ależ nie przyjdzie do żadnego skandalu!.. — Odparł ojciec, żywo wzruszony drżącym głosem Róży... — No, patrzcie!... więc pan podprokurator zabrał już serduszko?...
Róża, zamiast odpowiedzi, poczyna płakać. Uspakaja ją łagodnie — sadza na murku kamiennym tuż około drogi i sam siada przy niej. Nina z drugiej strony. „Mademoiselle“ nieco opodal na warcie — wyprostowana — sztywna, jak szyldwach pod księżycem.
— Słuchajcie mnie, moje pieszczoty!...
— Mówiąc te słowa, pieści w swoich rękach ręce córek. Przyznaję, żem nierozważnie postąpił — ale wszystko da się naprawić. W hotelu jeszcze mnie nie znają — nie wiedzą jak się nazywam — przybiorę pierwsze lepsze nazwisko i pozostanę jakie pięć, lub sześć dni, niewidując się z nikim — pod warunkiem jednak, że co wieczór odbędziemy pod opieką angielki potajemną jak dzisiaj przechadzkę.
— Ale cóż w dzień będziesz robił? — zapytała Róża, rozczulona tą miłością ojca bez cienia egoizmu. Gdybym przynajmniej mogła zamknąć się razem z tobą!...
Ninetka żywo przerywa:
— Nie zastanawiasz się nad tem, co mówisz. Cóż by ludzie pomyśleli — widząc nas wchodzące do hotelu? Jesteśmy tu tak znane!...
— Nie, nie, drogie dzieci — nie troszczcie się, jak czas przepędzę, postaram się znaleźć stosowną dla siebie rozrywkę, lub zajmę się z sardyńczykami rybołówstwem na pełnem morzu. Będę się cieszył myślą, że wieczorem spotkam się z memi córeczkami i pogawędzę z niemi pod tym cudnym obszarem nieba! Tak tu dobrze.... tak rozkosznie... Oh! moje ukochane dzieci!...
W istocie, podobny wieczór wynadgradzał mu sowicie długie miesiące smutku i tęsknoty. Ninetkę trzymał na kolanach — Róża oparła główkę na jego ramieniu — przed niemi srebrzyste morze z hukiem rozpryskiwało swe ciężkie, pieniste fale o wybrzeża. Na pełnem morzu z prawej strony, migocze światełko latarni morskiej Sanguinarskiej, to zieloną — to czerwoną barwą. Wiotkie gałęzie drzew, tknięte łagodnym powiewem nocy szumią opodal, roznosząc do koła z ogrodu Barbicaglia, woń cytryn i pomarańcz. Dojrzałe owoce, od czasu do czasu opadając z drzew, głuchem odbiciem się o ziemię przestraszają rozmawiających... Słuchajcie! — ktoś nadchodzi... z tej strony... nie... z tamtej... i tuląc się do siebie — wybuchają śmiechem.
Pan de Fagan, zapisany w hotelu Francuzkim pod przybranem nazwiskiem, przepędził cały dzień następny w swoim pokoju i wyszedł tylko do kąpieli. Na progu zakładu, bardzo mało uczęszczanego w Ajaccio, jak w ogóle w miastach południowych, spotkał się z młodym elegantem, uzbrojonym w jedwabny parasol i wiodącym na sznurku małego pinczerka wielkości szczura. „Niech mnie dyabeł porwie!... ależ to de Fagan... co?... jak się masz, mój gołąbku — tu mój stary sławny?!... No!... to mi traf — tu się spotkać...
— Proszę cię, kochany baronie... Ojciec Rouchouze, był baronem a syn zapożyczył chętnie od ojca jak tytułu, tak i wielu innych rzeczy. Jestem tutaj w najzupełniejszem incognito — i oddałbyś mi przysługę...
— Milczenie i dyskrecya — mój ty stary pniu.. ale... ale!... przypominam sobie — pani La Posterolle jest twoją... a więc panny z prefektury... te śliczne bestyjki... a winszuję ci, mój drogi — córki twoje się zupełnie ps chut... i gdyby dama pikowa nie wyżyłowała mnie do ostatniej kostki — poprosiłbym się o rękę młodszej... co prawda, trochę tam jeszcze pstro w głowie — ale przepadam za młodemi orzeszkami!
Régis, zmieszany i oburzony temi słowami — odciągnął na bok młodego głupca, który, należąc do jego kółka „chrabąszczy“, odegrał raz nic nie znaczącą rolkę w jednej ze sztuk Fagana, po wesołej biesiadzie w kółku. Ztąd owa zażyłość, stąd owe przezwiska, które tu, w oddali żargonu bulwarowego, śmiesznie zabrzmiały w uszach Régisa.
Rzucił pogardliwe spojrzenie na tę kompromitującą postać — na tego człowieka lat trzydziestu a wyglądającego na piędziesiąt — z twarzą o wargach odętych — z cerą żółtą jak pargamin — z obyczajami angielskiego woźnicy i z ogromnym świńskim łbem z krwawnika, wpiętym w krawat koloru krwi. I to miałby być mąż dla Ninetki!... Pohamował się jednak, potrzebując dyskrecyi młodszego szlachcica i zapytał co porabia w Korsyce?
— Odświeżam się, mój drogi... W skutek szulerki na wielką skalę, mój „dab“[3] ściągnął cugle i zmusił mnie powrócić do ojca, którego rzuciłem po śmierci matki, zostawiając w zarządzie wód i lasów. I otóż jestem na czas nieograniczony w tej krainie rozbójników, utrzymując się ze stu franków, wypłacanych mi miesięcznie przez rząd i z tego, co zdołam uchwycić wieczorem w kółku „grubych ryb“ a co niebardzo zabezpiecza materyalne potrzeby... Na szczęście mam jeszcze brylanty poczciwej kobieciny — a z resztą przywiozłem z sobą Firmina, dawnego strzelca z klubu, który jest prawdziwą moją dojną krową i niedopuści nigdy, ażeby jego pan umarł z głodu... Przyjdź kiedy do nas na śniadanie — ot tam — patrzaj — ten olbrzymi stary grat... i wskazał końcem parasola, wysoki dom w stylu włoskim, odcinający się w głębi portu na tle ciemnego morza. Pięć pokojów na drugiem piętrze — sufity jak plac Vendôme; do posługi mam Firmina, o którym już wspomniałem, i kucharkę Serafinę — prześliczną żonę mulnika z wyspy Pousse. Serafina uchodzi za niedostępną w Ajaccio... Między nami mówiąc... — tu baron zniżył głos i w sposób obrzydliwie głupi, przyznał, że Serafina ma go wkrótce obdarzyć swojemi łaskami — a jako pierwszą i najszacowniejszą... zezwala swemu szczęśliwemu panu i władcy — który tu właśnie czeka na nią — zaprowadzić się do kąpieli.
........ „Domyśla się pani, że będę unikał tej włoskiej maryonetki“ pisał Régis, powróciwszy do hotelu w liście do swej drogiej pani Hulin, którą chciał wtajemniczyć w szczegóły swojej podróży. Jakże się biedak łudził!...
Głęboka nuda ogarnęła go w tym samotnym pokoju, gdzie go więziła całemi dniami wola jego córek a raczej ich matki. Jakaś mglista, dławiąca tęsknota, przeniknęła go na wskroś i odjęła władzę myśli a nawet chęć do pracy. Wstawał późno — z po za uchylonych nieco żaluzyj, oblanych potokiem słońca, śledził statek neapolitański, trudniący się połowem korali, o wysokim żaglu, rozpostartym ukośnie naksztalt skrzydła. Czytał, nie patrząc na książkę a po trzech skromnych posiłkach, spożytych bez najmniejszego apetytu, wyczekiwał niecierpliwie godziny dziewiątej wieczór — chwili, w której córki oczekiwać na niego będą na drodze Sanguinarów.
Dlatego to, gdy nazajutrz po spotkaniu zjawił się u niego baron Rouchouze z talią kart w kieszeni — proponując baccara, stawka po luidorze — dawny gracz, jakim był Régis w młodości, odezwał się pod wpływem nudy — i partyę rozpoczęto... Pędzić trzysta mil — przepłynąć morze — znaleźć się na wyspie przepełnionej kwiecistą wonią ogrodów — urokiem malowniczych skał i nieprzejrzanych lasów i zamknąć się w pokoju o zapuszczonych żaluzyach z głupim Rouchouze — i grać z nim nieskończenie długie partye! — co za smutna ostateczność! — zwłaszcza gdy się jest autorem dramatycznym Komedyi francuskiej i Wodewilu, z świetnem nazwiskiem Régis de Fagan!...
Około godziny szóstej, zjawił się Firmin, ogolony, wyprostowany, czarno ubrany od stóp do głów i przyniósł swemu panu szklankę wody Vichy. Rouchouze, stawiając na tacy opróżnioną szklankę, niezaniedbał nigdy, trąc szybko palec wskazujący o wielki, przesłać wymowną prośbę do swego szczodrobliwego bożka: „Daj mi kilka luidorów...“ Niepowodzenie bowiem ścigało barona; jedyną jego pociechą była myśl, że ma zaszczyt być pobitym przez sławnego autora i że powetuje sobie straty, przy korzystniejszej partyi w kółku „grubych ryb“.
Wieczorem, Régis obok swoich córek i pod czarem krajobrazu, który go nigdy nie nużył — zapominął poczęści o tak poniżającym go przepędzeniu dnia.
Zwykle przybywał pierwszy. Siadał w zakątku skały nad brzegiem morza i zdaleka już przysłuchiwał się skrzypieniu bucików na drodze — tłumionym śmiechom i figlarnym szeptom dziewcząt, zachwyconych tajemnicą i romantycznością tych schadzek.
— Istne „rendez-vous“ zakochanych — mówiła, śmiejąc się Ninetka.
— Ale kochanek dla dwóch? — dorzuciła Róża.
— A nawet dla trzech... Wszak „mademoiselle“ jest z nami!
Nagle ukazywał się ojciec — panienki wybuchały okrzykami przestrachu, poczem następowały przedłużające się uściski. Opowiadano półgłosem o przepędzeniu dnia, o wizytach otrzymanych i oddanych, o przymierzaniu kostiumów na bal w prefekturze w ostatni wtorek... bal świetny kostiumowy!... Ninetka ukaże się przebrana za infantkę, podług Velazqueza, w spódniczce sztywnej z jasnego atłasu — Róża, jako szlachetna dama, wenecyanka, z włosami ufarbowanemi na rudo.
— I pomyśleć, że muszę wyrzec się przyjemności zobaczyć was na tym balu!... — Biedny ojciec wzdychał, zdecydowany wyjechać rano, w sam dzień tłustego wtorku.
— Mam szaloną chęć — opóźnić jeszcze mój wyjazd...
Wymówił te słowa nieśmiało; ale przebiegła Ninetka, uzbrojona w każdej chwili macierzyńską przestrogą — odwodziła go nieznacznie od zamiaru: Na bal przyjść nie może, ani też one przedstawić się mu w hotelu w kostiumach. Zresztą, dziś lub jutro, wszystko jedno... „dłuższa tu twoja obecność, o której już wiedzą — byłaby powodem wielkich dla nas nieprzyjemności. Tak, ojczuniu! trzeba, żebyś wyjechał... Prezes Rémory ma być u ciebie, prosić o rękę Róży dla syna... niepodobna, ażeby Antym...
— Dobrze już! dobrze!... wyjadę...
Szorstki jego głos złagodniał pod tchnieniem uścisku i podziękowania starszej córki.
Oh, tak!... Róża kocha ojca... kocha go szczerze — bez obłudy — bez pochlebnych minek... Ninetka kocha go także — ale to dziecko jeszcze... cała pod wpływem matki i tej przeklętej angielki — tej zapamiętałej dewotki, która od pierwszego dnia wejścia do ich domu, poniewiera kreolem urodzonym w Paryżu: „leniwym, obojętnym, sceptykiem, pracującym dla teatru na zagładę dusz!“ Obłudna jej pobożność nie wpłynęła na Różę — ani też nie zniechęciły jej potwarze, rzucane na niego przez matkę!... Wierzył i czuł, że Róża należy do niego — do niego na zawsze... i jakąś część wrażeń swego serca — zachowywał dla niej — dla niej tylko samej.
Tak więc pewnego wieczoru, gdy Nina z „mademoiselle“ — pozostały opodal, zaczął z Różą rozmawiać o Paulinie Hulin i tej serdecznej, wzniosłej przyjaźni, jaką znalazł w tej kobiecie. „Źle sądziłaś ją, moje dziecko — ale przekonasz się... poznasz ją kiedyś lepiej...
Róża nie odpowiadała. Oczy zatopiła w dal, wpatrzona w migocący płomyk, morskiej latarni.
— Czy wiesz — ciągnął dalej Régis — że gdyby była wdową, tak jak to z początku sądziłem — prawdopodobnie ożeniłbym się z nią. Czy nie zrobiłoby ci to przykrości?...
— O!... przeciwnie!... — odrzekła, miarkując gniew.
— Dla czego?
— Bo obca kobieta, pomiędzy mną a ojcem... Kobieta inna, niż mama w domu...
— Jednakże matka twoja wyszła za mąż... i pomiędzy nią a tobą jest inny człowiek a nie twój ojciec.
— Oh! to zupełnie co innego — a przynajmniej robi na mnie zupełnie inne wrażenie...
Régis uśmiechnął się i rzekł na wpół rozgniewany:
— A więc matka twoja miała prawo wyjść powtórnie za mąż — ale ja nie mam prawa ożenić się?... Skazujecie mnie na wieczne wdowieństwo i osierocenie, wówczas gdy sama wyjdziesz za mąż a potem i twoja siostra. Każda z was będzie miała domowe ognisko — rodzinę, oprócz mnie!... Otóż to rozumowanie kobiet!...
Róża przytuliła się do ojca.
— Cóż chcesz, ojcze?... jestem zazdrosną... Panią Hulin znienawidziłam od pierwszego poznania... tak!... nienawidzę tej kobiety, jako twojej... jako twojej przyjaciółki — a cóżby było, gdyby została twoją żoną?...
Chciał odpowiedzieć, ale zbliżyła się Ninetka. Zaczęto rozmawiać o czemś innem.

VII.

Wicher dmie i wyje przeraźliwie na drodze około wysepek Sanguinarskich. Niebo — woda i ziemia, zlały się w jedną nieprzejrzaną ciemność. Rozszalałe morze rozbija pieniste swe fale, tworząc szeroką, ruchomą białą wstęgę, wzdłuż czarnego, jak noc, wybrzeża. Ani jednej gwiazdki na niebie; — światełko tylko latarni morskiej, ukazuje się i niknie, podobne do zapałki rzuconej na szczyt fali, gdzie tylko cudem utrzymuje się i tli.
— Czy to ty, ojcze?... — zapytała półgłosem jedna z sióstr, usłyszawszy przyśpieszone stąpanie nieopodal siebie.
— Tak, moje dzieci!
Régis zadziwił się, zastawszy już córki na umówionem „rendez-vous“. Przypisywał ten pośpiech chęci porozmawiania z nim dłużej niż zwykle, ponieważ nazajutrz stanowczo miał odpłynąć okrętem „Sebastiani“.
— Jakiż czas okropny będziesz miał, ojcze, w drodze!... — odezwała się Róża, drżąc i dzwoniąc zębami z zimna. Ninetka nie pozwoliła się rozczulać — kto wie?... jeszcze do jutra daleko!... — Porwała ojca za rękę. — Biegnijmy... niepodobna stać na miejscu wśród tego wichru.
Burza upajała ją. Biegła pod wiatr, głowa wzniesiona, śmiejąc się do rozpuku z rozpryskujących się na wszystkie strony kropelek fal, które zwilżały jej twarz i ubranie. Nagle zatrzymała się. „Nie zapędzajmy się daleko, Różo — musimy dziś wrócić wcześniej do domu...“
Régis zaniepokoił się.
— Wcześniej?... dla czego?...
— Dziś próba szarady... w kostiumach... jutro nasze pierwsze przedstawienie.
Ogarnęła go złość — ale wnet opanował się. Chciał pozostawić córkom dobre o sobie wspomnienie i niczem nie zamącić chwili rozstania.
Wybąkał tylko z głębi zranionego serca:
— Bardzo mi to przykro!... Ostatni to nasz wieczór!...
— Biedny ojciec! — odezwała się Róża.
A Ninetka bez namysłu:
— Posłuchaj mnie, ojcze! Przybyłyśmy przed tobą — Róża może to potwierdzić... czekałyśmy na ciebie, co najmniej dwadzieścia minut...
Starsza siostra milczała, dotknięta tym targiem o minuty, tak niedorzecznym a tak okrutnym.
Wszystko troje stali przez chwilę nieporuszeni — na wskroś przejęci zimnem, nie wiedząc o czem mówić dalej.
Nigdy jak w tej chwili, na tem wybrzeżu ciemnem i burzliwem, Régis de Fagan nie czuł się tak zmęczony życiem i walką współzawodnictwa o dzieci z tą kobietą... Wszystkie władze jego umysłu i serca zdawały się omdlewać i zrzekać, tak nienawiści do żony jak i miłości do córek. Biedne to serce przestawało uderzać chwilami — a były to chwile straszne — jakby przerażenia — ostatniej godziny życia!
Pieszczota Róży, która zdawała się odgadywać stan jego duszy i kilka zręcznych słów Ninetki, wyrwały go z tego moralnego odrętwienia, ale wspomnienie o niem i trwoga nie opuściły go odtąd.
— Więc to prawda, Różo — co powiedziała Nina? Czy nie ułożyłyście tego sobie, ażeby nasze rozstanie złagodzić?
— Nie, ojcze — to prawda... Pan Rémory obiecane ma stanowisko podprokuratora w Wersalu. W takim razie ślub odbędzie się w Paryżu i będziesz znów miał córkę obok siebie.
— Nie zapominajmy i o tem, że w krótkim czasie kuzyn zostanie radcą stanu i wszyscy przeniesiemy się do Paryża... Cóż ty na to, ojcze?... nasze miłe niedzielne śniadanka... czy nie będzie ci przyjemnie powrócić do nich?
— Oh! bezwątpienia!... — westchnął głęboko. Nadzieje te kłamliwe czy prawdziwe, złagodziły poczęści boleść rozłączenia. Żegnał i całował córki, wśród tej czarnej nocy, niemogąc dojrzeć ich rysów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Róża miała słuszność. Skoro Régis wsiadł nazajutrz na okręt wśród drobniutkiego deszczu pomieszanego z kropelkami, jak pył rozbijających się fal, morze wzniosło się wysoko i opanowało głąb portu. Tama znikła pod falami. Ciężkie kłęby wód zalewały co chwila wybrzeże i toczyły się z hukiem aż pod domostwa, w których tłum szukał schronienia a uciekając śmiał się z przygody.
Statki zawijały do portu: żaglowe, parowe, poławiające korale, łódki rybackie, z których kilka uszkodzonych — wszystko chroniło się przed rozszalałym żywiołem, świszczącym i huczącym już z dali, jakby wystrzały z dział; a tam ku przystani, zbliżał się powoli olbrzymi transatlantyk, i unoszony przez piętrzące fale, kołysał się majestatycznie w powietrzu — wyżej nad szczyty najwyższych gmachów.
Jeżeli statek tej miary zwracał się z drogi i szukał schronienia — „Sebastiani“ mógłby bez upokorzenia odłożyć wyprawę do jutra: ale na to trzebaby innego dowódzcy a nie tego małego, czarnego, suchego człowieka z profilem indyka, przelatującego wściekłemi krokami swoją kładkę i trzymającego w zębach zaciśniętą fajkę, której cybuszek huczał głośniej, niż komin okrętowy. Niezadowolony, mruczał na wszystkie strony: „Kto chce, niech zostaje, ja odpływam z memi końmi...“ Wiózł do Marsylii czterdzieści małych koników rasy korsykańskiej, które spętane wśród pomostów pod otwarłem niebem, rżały z trwogi.
De Fagan obeznany był z morzem, bo pokilkakrotnie odbywał podróż okrętem na wyspę Bourbon. Bawiła go ta wyprawa mewy, jednem skrzydłem w powietrzu a drugiem w morzu; zresztą smutek jego — osamotnienie, nad którem cierpiał dziś więcej niż kiedykolwiek, szło w parze z chwilą, w której niebezpieczeństwo, nietylko jest pożądane — ale niemal ponętą — zwłaszcza niebezpieczeństwo żywiołu. Nadaje ono śmierci charakter wspaniały, jako nieosobisty: cień apokalipsy, pochłonięty w proroczem widzeniu...
Podczas więc, gdy część podróżnych odkładała swój wyjazd, Régis usadowił się w najlepszej kajucie pierwszej klasy a usłyszawszy na przedzie okrętu odgłos dzwonu, przytłumiony hukiem morza, wyszedł na pomost.
Wybrzeże zaludnione — gwar i krzyk na około. Ciemne, stare gmachy, budka szyldwacha, opryskane i pokryte mułem — wszystko wiruje, zmniejsza się, drga, w miarę zagłębiania się okrętu w przystań. Fale piętrzą się coraz wyżej i coraz ciężej rozbijają się o sterczące skały. Czerwona wyniosłość Sanguinarów zarysowała się wkrótce na zachmurzonem niebie — na jednym z jej szczytów latarnia morska, na drugim wieża genueńska a w dali, na tle ciemnej zieloności Barbicaglio, wije się wstęgą droga ponad morzem. Widok ten obudzą w sercu Régisa tkliwą myśl o córkach i o tych uroczych wieczorach tak szybko ubiegłych...
Czy myślą w tej chwili o ojcu?... A może tylko o kostiumach na wieczorne przedstawienie?... Jakżeby Róża piękną była w stroju wenecyanki a postać Ninetki, jak powabną w barwnych atłasach infantki!
Jakże jest nieszczęśliwy, że nie może ich widzieć; choćby ukryty gdzie w kąciku — choćby na jedną chwilę — chwilę spojrzenia, jakiem ogarnia przechodzący, kobiety wysiadające z powozu na bal i zachwyca się nad niemi w szybkiem ich przejściu wśród blasku światła. Gwałtowne wzburzenie morza wyrwało go nagle z zamyślenia. Fale, zalewając pomost od brzegu do brzegu, w szalonym pędzie zrywały ławki i kładki a podczas gdy Régis usiłował uchwycić się poręczy, powaliły go o ziemię, strącając na schody głową na dół. Ksiądz, dwóch oficerów i cała służba okrętowa, dopomagali mu powstać i osuszyć się. Następnie wydano rozkaz pozamykania wszystkich drzwi na pomoście. Odurzeni, pozostali we czworo w saloniku ciemnym, wilgotnym, opleśniałym, zarzuconym w nieładzie miskami. Drganie śruby okrętowej ustało. Statek kołysał się na prawo i na lewo w spokoju obudzającym obawę. Kuchcik, biały jak jego biret, uchylił drzwi i zawołał uczepiwszy się liny: „Maszt strzaskany!... Spróbują zaciągnąć żagiel, ażeby powrócić do Ajaccio“. Gwałtowne rzucenie się okrętu dopełniło grozy położenia: wszystkie prawie konie zostały okaleczone i musiano je powrzucać do morza. Biedne zwierzęta! poprzewracane — spętane — rżały i szamotały się, tworząc wśród pienistej bruzdy około statku, ścierwisko kołyszące się gęste i czarne.
Noc zapadała. Cudem i zręcznością „Sebastiani“, wypłynąwszy z przystani o sile pary, powrócił do Ajaccio z rozpiętym żaglem.
Wśród gęstej mgły, różowa jutrzenka zaświtała nad miastem w pełni jeszcze życia i ruchu; krzyki, światła, śpiewy, odgłos bębnów, rogów myśliwskich, dzwonków, trąbek — race, fajerwerki i cały gwar karnawałowy ostatniego wtorku, wrzał i kipiał wesołością na tle nuty basowej przeraźliwego ryku morza.
Régis, mając serce zasmucone i pełne wspomnień pożegnania, nie wiedział co przedsięwziąść. Pozostać na pokładzie okrętu wśród rozruchu naprawy statku, kałuży błota, stuku młotków, czy też pójść posilić się i przepędzić noc na lądzie wśród gwaru rozbawionego pospólstwa. Jedno nie warte było drugiego. Po namyśle, zdecydował się na ostatnie. Będzie bliżej córek — ujrzy zdaleka jarzące światłem okna prefektury, a może szczęśliwym zbiegiem okoliczności, przyciśnie jeszcze do serca swoją Różę i swoją Ninetkę...
Brodził przez nadbrzeże wśród błota, odpływającego chwilami z rozpędzoną falą sinej barwy od świateł latarni. Nagle potrącił o człowieka idącego śpiesznie z paczką pod pachą.
— Co to ty?... de Fagan?... zkądże tu się wziąłeś, mój ty stary sławny?.. Sądziłem, żeś już odjechał.
— Widzisz — powróciłem!
Opowiedziawszy żywo swoją przygodę, zapytał:
— Ależ ty baronie, gdzie tak śpieszysz z tą paczką, jak terminator od krawca?
W istocie — dla tak znakomitego gentlemana, za jakiego się uważał Rouchouze — nieść wielki pakiet zawinięty w czarną lustrynę, było zupełnym brakiem szyku. Na domiar zakłopotania, baron przypomniał sobie nagle, że przy rozstaniu „z swoim starym sławnym“, nie zapłacił mu pięćdziesiąt do sześdziesięciu luidorów, przegranych w ostatniej partyi „écarté“.
— Słuchajno, mój drogi! jeżeli masz czas wolny, chodź do mnie na obiad... Po obiedzie pogramy kilka godzin w karty, bo banda przyjdzie po mnie bardzo późno...
„Banda“ — znaczyło ośmiu do dziesięciu młodych ludzi z kółka, którzy przebrani i w maskach, zamierzali podług miejscowych karnawałowych zwyczajów, obiegać i intrygować salony w Ajaccio.
— Otóż chodziłem po mój kostium Mefista... Uważajno na te dwa schodki, mój drogi... No! jesteśmy już w domu...
Weszli do starego nędznego gmachu, którego mury na zewnątrz i na wewnątrz lśniły się kroplami wilgoci. De Fagan postępował za baronem w milczeniu, nagle zapytał:
— Czy do prefektury także pójdziecie?...
— Naturalnie!... jest tam bal i teatr amatorski.
— W takim razie, kochany baronie, postaraj się o jaki kostium dla mnie i zabierz mnie z sobą.
— Nic łatwiejszego! — odpowiedział. Rad z przysługi, jaką może oddać swojemu wierzycielowi.
— Poprosimy bassa Déodato... nie!.. raczej barytona Paganetti... twojego wzrostu... da nam kostium do wyboru... Ah! Otóż i Firmin.. Firmin, połóż nakrycie dla pana... pozostanie ze mną na obiedzie...
W mieszkaniu wilgoć i pleśń taka sama, jak na schodach. Wynajmowała go baronowi, wdowa Limperani, matka jałmużnika marynarki, nieobecnego od kilku lat w Ajaccio. Meble poważne, stare, rzadko porozstawiane. Mnóstwo muszli, roślin podzwrotnikowych i zasuszonych gałęzi korali. Na kominku mała fregata wyrzeźbiona z drzewa. Świętości i obrazki porozwieszane na ścianach, na grzbietach wypłowiałych foteli i porozstawiane na popękanym marmurze konsoli. Dalej — roboty szydełkowe — małe dywaniki przed krzesłami i na posadzce wytartej i zniszczonej. Wszystko razem — zimne, sztywne — źle oświecone, niewygodne i zatrute wonią smażonej cebuli rozchodzącej się z kuchni. Śmiesznym był kontrast tego lichego urządzenia, wobec przesadnej postawy lokatora i majestatycznych ruchów Firmina.
Kamerdyner zdawał się więcej, niż jego pan być zakłopotanym. Niekontent z wtajemniczenia paryżanina w nędzę ich życia, usiłował ją pokryć, podwajając swoją usłużność i wytworną układność. „Obiad pana barona na stole“ wygłosił uroczyście — a tak niewłaściwie wobec sali jadalnej, brudnej, zimnej, bez firanek i z oknami wysokiemi, zarosłemi kurzem. Na stole, którego zastawa melancholicznie usposabiała — dymiła się zupa z cebuli, pomiędzy półmiskiem z gotowaną rybą i tradycyonalnym „bruccio“, bez czego nie obejdzie się obiad korsykański. Oh, tak!... Obiad pana barona na stole... ale jakaż lichota!... Nie przeszkadzało to jednak baronowi, poprawiać co chwila z zadowoleniem swój krawat i urwisosko mrugać oczami, opowiadając od rozpoczęcia aż do końca obiadu o swoich licznych miłostkach na wyspie, we wszystkich szczeblach towarzyskich.
— A propos! a Serafina?... — zapytał Régis, przechodząc do salonu, gdzie Firmin zastawił czarną kawę, na zielonym stoliku, pomiędzy markami do gry a talią nowych kart.
— Serafina?... Oh! więcej niż kiedy!... kobieta idealna... wierzaj mi... trzeba przyjechać do Korsyki... Powiadam ci — poetka kucharka, łydki jak Diany — i nie kosztuje mnie nawet pęczka rzodkiewki... Ale cierpliwości, braciszku!... sam najlepiej osądzisz...
Na rozkaz pana, weszła do salonu, wysoka, barczysta dziewczyna, silnie zbudowana. Łydki pełne i o udatnych konturach, zarysowywały się pod opiętą, cienką spódnicą.
— Zdejmij to — odezwał się baron, ściągając jej z głowy chusteczkę, twarz zasłaniającą. Czoło nizkie, przecięte długą blizną — oczy ciemne, rysy ostre ale regularne.
— Winszuję ci, mój drogi!... — odpowiedział de Fagan na nieme zapytanie barona. — Ale zkąd ta piękna szrama nad oczami?...
Kobieta zrozumiała i z dumą odpowiedziała:
— U cultellu di u maritu[4].
— Tak, mój kochany... ten gbur mulnik w napadzie zazdrości... sztyletem... Biedna stara koza!... Baron jedną ręką klepał ją po biodrach a drugą zbierał karty, niecierpliwy rozpocząć grę i odegrać się — na co właśnie zaprosił pana de Fagan, do swojej ciupy.
Gwałtowne szarpnięcie dzwonka rozległo się po pokoju. „Zapewne przynoszą kostium dla ciebie“. Odezwał się Rouchouze — ale w tejże chwili zbladł i wlepił oczy w drzwi.
Usłyszano ciężkie kroki w korytarzu a następnie potężny ludożerczy głos w kuchni, gdzie Firmin wprowadził nowoprzybyłego.
— U marita!...[5] — szepnęła Serafina, śpiesząc do kuchni, podczas gdy baron ukradkiem mówił jej do ucha:
— Daj mu dobry obiad!
— Wydajesz mi się pan przestraszonym?... — zapytał Régis barona. — Czy z powodu zjawienia się Otella?...
— Nie... bynajmniej... ale to bydlę wiele razy przyjdzie, zawsze o coś prosi.
Ciężkie kroki zahuczały w korytarzu i przybliżały się. Silna ręka wstrząsnęła drzwiami.
— Wejdź!... — odezwał się baron, słabym, przytłumionym głosem.
W drzwiach ukazał się olbrzymiego wzrostu człowiek, starannie ogolony; burka zarzucona na ramionach, czerwony fular niedbale związany otaczał szyję krótką, grubą, okrągłą, białą jak gdyby nie znała skwaru słonecznego. Piersi kościste, szerokie; ręce ogromne i czarne obracały starą czapkę, od której roznosiła się woń zwierząt i gnoju.
— Cóż tam słychać, gospodarzu Palombo?
— Nic dobrego, panie baronie...
I bardzo spokojnie mąż Serafiny począł opowiadać, że w Monte Rotondo, podczas burzy i gwałtownego deszczu, dwa najpiękniejsze z jego mułów, jakie posiadał, zaziębiły się i „knik“ zdechły! Należało zastąpić je innemi natychmiast, lub przerwać handel, co w tej porze dla niego i dla jego braci byłoby kompletną ruiną. Ale zkąd u licha wziąść tyle pieniędzy?... Pomyślał więc sobie... Serafina mówiła mu, że pan tak jest dla niej dobry!...
Podczas opowiadania — małemi swemi oczami, wtłoczonemi w fałdy skóry, jak u słonia, przypatrywał się chusteczce, zapomnianej przez Serafinę na poręczy fotelu, na którym siedział Rouchouze.
Pomimo słodyczy słów, głos Palomba stawał się coraz groźniejszy, niemal zuchwały.
Baron śledził jego spojrzenia i postępy złości — zaniepokojony owym jedwabnym gałgankiem, jak gdyby mąż zastał Serafinę w jego objęciach. Tracił przytomność i bełkotał przestraszony, wypytując wiele też dobry — poczciwy Palombo potrzebuje na zakupienie nowej pary mułów?
— Osiemset franków — ani mniej ani więcej! Tu mulnik, zachowawszy na stanowczą chwilę wielkie środki, wyciągnął rękę ku chusteczce — i zawołał tonem groźnym:
— Co?... to jest Serafiny!...
Twarz barona skurczyła się nagle a zwróciwszy się do Régisa, szepnął cichutko:
— Na litość, mój stary przyjacielu! pożycz mi czterdzieści luidorów a uchronisz mnie od katastrofy.
Wziął podane sobie tysiąc franków a wręczając banknot Palombowi, z uprzejmością pełną swobody — rozpromieniony, podał:
— Osiemset franków na twoje muły, chłopaczku — a reszta dla twojej żony.
Filut schował pieniądze do kieszeni, podziękował i powrócił do kuchni, zkąd długo jeszcze dochodziły ich głośne wybuchy śmiechu i syczenie smażeniny.
Po tym szturmie, baron chciał rozpocząć na nowo grę — ale partner rzucił karty na stół i, biorąc go przez stół za rękę, przyjacielsko, prawie po ojcowsku przemówił:
— Nie, moje dziecko — dość tego — proszę cię.
— Jednakże, mój drogi...
— Wiem... chcesz odegrać się — ale zaproponuję ci coś lepszego. Pieniądze, które wygrywam od ciebie od dziesięciu dni — ciążą mi w kieszeni. Dlatego to widziałeś mnie przed chwilą tak szczęśliwym, że mogłem przyjść ci z pomocą. Pozwól mi dołożyć do tego jeszcze kilka banknotów — co przy twojem wściekłem niepowodzeniu w grze...
— Oh! panie de Fagan!... — wyjąkał nieborak, wargi mając nabrzmiałe ze wzruszenia. — Gdybyś wiedział, jaką przysługę... — Niedokończywszy — zrzucił z siebie maskę błazna i rozpłakał się jak dziecko, ujmując głowę w dłonie. W tejże chwili, odgłos trąb i dzwonków rozległ się pod oknami.
— Otóż oni ! — zawołał baron, powstawszy nagle i otarłszy łzy... Prędko — ubierajmy się... a wciskając nogi w obcisłe trykoty Mefista i nakładając dantejską czapeczkę, mruczał bardzo szczerze: „poczciwy urwis ten stary de Fagan!“ Régis nie odpowiadał, zajęty przystrajaniem się w oponę różnokolorową i w błazeńską czapeczkę z dzwoneczkami, barytona Paganetti.
Wśród ciemności mglistego wybrzeża, snuły się maski różnokolorowe, rozmawiając pomiędzy sobą językiem bulwarowym i naśladując swojego przewodnika i dowódzcę barona Rouchouze. Stajenny ten żargon, złożony z wyrazów przeistoczonych, czynił wrażenie mód paryzkich, zastosowanych do kobiet Tahiti.
— Mój przyjaciel Rigoletto! — rzekł baron, przedstawiając Régisa towarzyszom.
— W poszukiwaniu swojej córki! — dodał de Fagan, ażeby coś powiedzieć. Baron szepnął mu do ucha:
— Swoich córek!...
— Prawda! Nie myślałem o tem — i uśmiechnął się z tego podobieństwa scenicznego, które go przystroiło w kostium odpowiedni do okoliczności.
— Od kogo zaczynamy?... — zapytał ktoś z bandy. De Fagan, niemając bynajmniej zamiaru przepędzenia nocy wśród tego błazeństwa, odpowiedział:
— Od prefektury.
Banda przebiegła dwie lub trzy uliczki, bardzo gwarne pomimo ciemności. Otoczyło ich tysiące uliczników z lampkami różnokolorowemi i zwrotką lokalną po sto razy powtarzaną „O ragani! O cho dotto!... O ragani! o cho dotto!...[6].
Przybyli do prefektury właśnie po skończeniu przedstawienia. Gwarno i wesoło weszli do salonu, gdzie goście, znużeni dwugodzinnem siedzeniem, rozmawiali i przechadzali się po apartamentach.
Przyjęto z okrzykami śmiechu i zadowolenia, hałaśliwe ukazanie się masek i tę mieszaninę kolorów, szycha, blaszek, piór i egretek.
Podczas, gdy zawiadamiano gospodarzy domu, de Fagan, stanąwszy przed wielką zwierciadlaną ścianą upewniał się o przeistoczeniu swojej osoby i o bezpieczeństwie swojego incognito. Pod maską z aksamitu, podbródkiem z koronki i olbrzymią kryzą, podchodzącą wysoko pod szyję — własna jego ex-żona poznać go nie może! Od tej chwili przejęty swą przygodą poddał się młodzieńczej wesołości i nadziei ujrzenia swoich córek, oraz podchwycenia tajemnie ich życia światowego, w którem udział był mu wzbronionym.
Jeden za drugim z baronem na czele, cała banda przedefilowała przed panem i panią la Posterolle, następnie okrążyli salon wśród dwóch rzędów zaciekawionych gości. Gdy Régis, przechodząc ostatni, stanął przed tą kobietą, która przez tyle lat do niego należała — zaledwie ją poznał.
Od dnia ostatniego z nim spotkania, znacznie utyła. Włosy znowu odmiennej barwy; upudrowane na biało, ładnie odbijały przy ramionach i rękach młodych jeszcze i przy niemal dziecinnym wyrazie twarzy, pełnej i jakby obrzękłej. Ale odnalazł ją — ją samą w jej uśmiechu zawsze chytrym a tak zgodnym z spojrzeniem. Uśmiech ten przejął go na wskroś pomimowolnym dreszczem obawy. Wyrządziła mu tak wiele w życiu złego i tyle złego może mu jeszcze wyrządzić!... Skłoniwszy się aż do ziemi, nie odważył spojrzeć się w jej oczy i przeszedł prędko do męża, do tej dumnej postaci głupca — do tej pustej dyni, która go zastąpiła na wezgłowiu pani Ravaud.
„Znam te oczy...“ pomyślała pani La Posterolle, przypatrując się bacznie przechodzącemu...
— Kto to jest?... — zapytała, zwracając się do męża.
— Nie wiem — odrzekł La Posterolle, również zaintrygowany.
Wśród dwóch rzędów obnażonych ramion, kwiatów, piór, czarnych fraków, złotych galonów i błyszczących akselbantów przebiegało z ust do ust zapytanie „kto to jest?... kto to jest?... i niemiłem echem obijało się co chwila o ucho Régisa.
Pomimo wielkiej zręczności w doborze kostiumów, pomimo zmiany głosu i ruchów — poznawano niemal każdego. Nic nie pomogły wybiegi, kręcenia głową, zaprzeczenia, każdą maskę wskazywano po nazwisku: „Patrzcie no! to ten! to ów! to Farnioli... Dobry wieczór, baronie!... Lecz któż jest ten wysoki... ostatni... milczący jak grób, potrząsający każdemu pod nosem swoją pałeczką z dzwonkami — kto to być może do licha!... kto to być może?...
Podczas gdy wszyscy nim się zajmowali — Régis myślał tylko o córkach, ździwiony, że ich dotąd nie widział. Gdzież one są?... Poszły może zmienić toaletę po przedstawieniu szarady?...
Zniecierpliwienie biednego ojca przechodziło już wszelkie granice a wzmagało się w miarę wzrastającego zaciekawienia ogółu i uwag, jakich był bohaterem.
Ujrzał je nareszcie — ujrzał swoją Różę i swoją Ninetkę... Ach! jak są piękne!...
Postępując ślad w ślad za maskami, niepodobna mu było ani przyśpieszyć pochodu, ani wyjść z szeregu.
Przechodząc około jednej z córek — szepnął do niej na ucho „Dobry wieczór, urocza infantko!... Głos jego zabrzmiał tak słodko — tak rzewnie, że dziewczę wśród atłasów, które ją pokrywały — zadrżało od stóp do głów a domyśliwszy się prawdy pobiegło oczami za ojcem. Régis znikł wśród tłumu, śpiesząc ku starszej córce.
Róża, z rozpuszczonemi włosami barwy złota, spadającemi falą na spódnicę z ciężkiego atłasu, przypatrywała się maskom, wsparta na ramieniu pięknego młodego człowieka o bardzo młodocianej jeszcze twarzy, ale z wspaniałą łysiną na głowie. Istny łepek wypchanego młodego kociątka!
Nagle, młode dziewczę uczuło na swem ręku ociśniętej w długą rękawiczkę, delikatną pieszczotę maski aksamitnej... a głos luby — głos kogoś, o którym wie, że odpłynął wczoraj okrętem, szepcze jej do ucha: „Dobra noc! piękna małżonko doży!...“ Wzruszona, chce odpowiedzieć, ale w okamgnieniu postać znika a dzwoneczki Rigoletta, które obok niej zadźwięczały, szalonym ruchem zwróciły po nad głowy tłumu i znikły w stronie ogrodu. Chce wiedzieć — widzieć — przekonać się... Biegnie szukać Ninetki... Zastaje ją w pierwszym salonie na wielkiej naradzie z matką. Pani Posterolle hamuje swoje wrażenie, ale drży ze złości i blednie pod grubą warstwą różu. Zły — szatański uśmiech, błąka się w kącikach ust karminowych przysłoniętych piórem wachlarza. Szepcze jakby do siebie: „Zemszczę się, moje dzieci... zemszczę się... Przysięgam! srogo okupi swoje zuchwalstwo”.
Melancholijne tony walca rozbrzmiały po salonie. Rozpoczęła się krętanina młodzieży i ruch zamawiać do tańca a te trzy kobiety, tak różnorodnemi tknięte myślami, uśmiechają się i zataczają koła wśród blasku świateł i dźwięków muzyki...

VIII.

Régis de Fagan, po powrocie do Paryża — srogiego doznaje zawodu. Zastaje wszystkie okiennice dolnego mieszkania szczelnie pozamykane a ogród pusty...
Paulina Hulin wyjechała z całem otoczeniem.
Antym, jakkolwiek obecny temu wyjazdowi, nie umie najmniejszej dać wskazówki.
Anusia powiedziała mu „Wyjeżdżamy!...“ „Dokąd?...“ „Do Hawru...“ i żadnych innych szczegółów...
Régis gubi się w myślach. „Do Hawru?... po co pojechała do Hawru, jeżeli jej mąż tam zamieszkuje“?... sam nie wiesz, co pleciesz...
— Ale właśnie też... mąż przyjechał — odpowiedział poczciwy głupi Antym. — A nawet Anusia myślała, że przyjechał zabrać chłopczyka... potem odjechał sam... a pani w dwa dni po nim.
Co się stało?... Nie może uwierzyć w ten nagły wyjazd.
Przygnębiony — przez dwa dni nie wychodzi z domu — łudzi się nadzieją, że otworzywszy rano okno, ujrzy w ogrodzie małego Maurycego, z wzniesionemi oczkami ku pokojowi swego przyjaciela. Ale nie!...
Klomby, ożywione dotąd skokami i szczebiotem dziecka wydają mu się obszarem pustym i nieskończonym. Aleja środkowa, którą przebiegał z swą ukochaną Pauliną i tak urocze przepędzał w niej chwile na pogadance, zarasta miejscami trawą — wszystko przekonywa, go o tym wyjeździe i o strasznej pustce, jaka nad nim zawisła.
Nagłe wejście Antyma do pokoju, przejmuje go dreszczem — serce zabiło jak młotem. Może jaką wiadomość o niej przynosił...
— Nie panie!... to coś śmieszniejszego... śmieszniejszego nad wszystko!... Dzisiejsze poranne dzienniki głoszą, że pan zwaryował... — Antym wypowiedział te słowa tonem złego humoru, zwykłym mu, gdy mówił o nieudanych sztukach swego pana. Następnie rozsunął firanki i podał ów pasztet wydrukowany w dwóch najpoczytniejszych miejscowych gazetach. Artykuł zawiadamiał w słowach nieulegających zaprzeczeniu, że znakomity autor dramatyczny, Régis de Fagan, podczas pobytu swego na Korsyce, w skutek panującej tam malaryi, dotknięty został pomieszaniem zmysłów. Pierwsze oznaki tej nieszczęśliwej choroby objawiły się na jednym z balów w Ajacio.
— Nikczemna!... — zawołał Régis w uniesieniu.
Poznał bezczelne kłamstwo swojej żony i piekielnie uknutą intrygę.
W najwyższem rozdrażnieniu, zaczął wydawać rozliczne rozkazy Antymowi, pełne sprzeczności, tonem tak niezwyczajnie ostrym, że biedny chłopiec, przestraszony, wyraźnie zapytywał wzrokiem: „czyby pan jego doprawdy był waryatem?...“ Régis pochwycił i zrozumiał to spojrzenie; było ono dla niego natychmiastową wskazówką, co do postawy, jaką mu należało przyjąć wobec znajomych i publiczności. Idąc za popędem gwałtownego swego charakteru, pośpieszył do redakcyi dzienników. Wściekle zły — krzyczał i groził laską w sposób potwierdzający wstrętne ogłoszenie. Zdawało się mu, że nie wypada przybierać na siebie maski spokoju i obojętności, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia o chorobliwe odrętwienie.
W obydwóch redakcyach przepraszano go i tłomaczono się oklepanemi frazesami. Wiadomość otrzymali okrętem przybyłym wprost z Ajacio. Odwołanie wydrukują nazajutrz a gdyby sobie życzył, nic łatwiejszego, jak przeprowadzić śledztwo... Śledztwo?... na co się przyda?... Byłoby to przywiązywać zbyt wiele do podobnego dzieciństwa — do tak głupiej mistyfikacyi!
Głupia mistyfikacya! Dzieciństwo! powtarzano za nim w redakcyi do koła — spoglądając badawczo w oczy Régisa i śledząc jego postawę, ruchy i słowa.
Ach! Oszustka!... jakże umiała zatruć życie!... Przeciw wszelkiem innym oszczerstwom można się bronić — stawić dowody... ale taka potwarz!...
Régis ukazywał się przez cały dzień na bulwarach wpośród przypatrującej się mu publiczności, zadziwionej, że dozwalają waryatowi przechadzać się swobodnie i cieszyć tem samem słońcem, które ogrzewa ludzi wolnych i zdrowych. A może zbiegł z domu obłąkanych?...
W klubie przyjęto go z przesadzoną i uprzedzającą serdecznością, jako kolegę, którego nie spodziewali się już ujrzeć pomiędzy sobą.
Zjadł obiad — rozmawiał dużo, starał się być dowcipnym i obiecał napisać nową sztukę na doroczną uroczystość stowarzyszenia. Następnie, przepędziwszy wieczór w dwóch lub trzech foyer teatralnych, powrócił do klubu o godzinie, w której młodzi zdechlaki, współtowarzysze barona Rouchouze, przychodzą zdobywać materyalne zasiłki. Usiadł przy stole gry, ażeby zaznaczyć wyraźnie, że nie jest waryatem.
Powróciwszy znużony do domu, otworzył okno do ogrodu. Dnieć już zaczynało. Na szczycie wielkiego wiązu, zaledwie jeszcze wśród ciemności widzialnego, gwizdał kos, zataczając wysmukłym swym dziobem wśród gęstej mgły, arabeski swojej pieśni. Régis stał długo zamyślony, przejęty smutkiem graniczącym z odrętwieniem. Ten Paryż, po którym błąkał się dzień cały — jakiż pusty!... Tylu mężczyzn, tyle kobiet — a ani jednej istoty należącej do niego!...
Czy skutkiem znużenia nad siły, czy zniechęcenia — czy też skutkiem mgły przejmującej jego ubranie wilgocią, drżał i trząsł się z zimna.
Zamknął okno. Nieokreślony ból, jakiego doznawał, nie osłabiał go jednak dostatecznie, ażeby pragnął snu i wypoczynku. Przeciwnie — podniecony wrażeniami umysł trzymał go na czatach dotkliwych udręczeń. Usiadł przed biórkiem i po chwili namysłu, skreślił list do starszej swej córki — do tego jedynego serca, przed którem mógł się użalić i zaczerpnąć w nim otuchę do życia.
„Nie chcę ani jednego dnia, ukochana Różo, pozostawić cię w wątpliwości co do okropnej nowiny, którą prawdopodobnie poniosły już do was dzienniki. Nie!... Dzięki Bogu! nie jestem waryatem — ani nawet zagrożonym utratą zmysłów... Ojciec twój jest takim, jakim go dotąd znałaś — umysł swobodny — wzrok jasny. Jedna sztuka na planie, druga już w ruchu w głowie.
„Straciłem cały dzień na ukazywaniu się w Paryżu w rozmaitych miejscowościach i o rozmaitych porach, ażeby dać dowód umysłowej mojej równowagi. Dzienniki odwołują jeszcze dziś rano pogłoskę a jutro nikt już o niej ani mówić, ani myśleć nie będzie. Omylili się ci, którzy pragnęli zaplątać mnie w te zdradne sieci... Sądzili, że powtórzy się ze mną to samo, co ze znaną osobistością — nieszczęśliwym Sandon — owym adwokatem z czasów drugiego cesarstwa — którego ogłoszono za waryata i trzymano w domu obłąkanych przez dziesięć lat... Oh! Gdybym chciał się zemścić, przeprowadzić śledztwo, które mi radzono — w jakież sidła schwytałbym tych złych i głupich... Ale nienawiść i zemsta zabierają zbyt dużo czasu... Oddałem całe moje życie pracy i z tego pola nie ustąpię. Praca jest dla mnie szczytem dobrodziejstwa! Jestem tak osamotniony — nie mam już nawet owego sąsiedztwa, które mi dotąd osładzało gorycz mego sieroctwa. Pani Hulin wyjechała i zabrała z sobą dziecko; prawdopodobnie uciekła z niem od barbarzyńskiego wyroku, nakazującego oddać dziecko ojcu. Radca Malville jest jednak uczciwym człowiekiem... Nie pojmuję, jak mogła mu ta myśl przyjść do głowy, oraz jego kolegom przy zatwierdzaniu wyroku rozłączenia, dorzucić ten straszny warunek, że od roku dziesiątego aż do skończenia nauk, dziecko pozostanie pod opieką ojca. Jakaż boleść dla tej biednej kobiety pomyśleć, że mogą tego małego kalekę umieścić w jakiemś odległem liceum, lub w specyalnym zakładzie, bardzo surowych reguł, zdala od opieki i pieszczot matki... Kto wie — czy nie dopatrzą w nim nawet złych i buntowniczych instynktów, wymagających zamknięcia w Metray, w tem więzieniu nazwanem domem familijnym... A może umieszczą w szkole majtków... wówczas — wyjazd... wygnanie... Biedna pani Hulin!... Pojmuję doskonale to porwanie dziecka i zakopanie się z niem w jakimś odległym zakątku.
„Z tem wszystkiem, jestem pozbawiony tkliwej przyjaźni kobiecej, która z każdym dniem stawała mi się droższą... Niemniej mi brak miłego szczebiotu Maurycego. Bystrość umysłu małego chorego — jego dziecinne przymilania się — wdzięk niemal dziewczęcy — wszystko przypominało mi ciebie w tym samym wieku. Czy pamiętasz dnie, w których z powodu kaszlu nie wychodziłaś z domu? Przybiegałaś wtedy bawić się przy mojem biórku; z jakąż dumą dźwigałaś wielkie książki, pod których ciężarem uginała się twa malutka figurka — z jaką dumą podawałaś mi ołówek lub pudełeczko z piórami? A Ninetkę czy przypominasz sobie siedzącą na dywanie — nie większą od mojej pięści?... Porządkowała bibliotekę papy... przekładała i rozkładała książki jedna za drugą — ustawiała je krzywo — tytuły na dół — mieszała autorów — a ten nieład był dla mnie tak drogim, że nakazywałem szanować go Antymowi... Ach! te boskie figielki — te rozkoszne wspomnienia głęboko zachowałem w sercu!... Głos małego Maurycego był dla mnie, jakby echem tych pamiątek. Nieuwierzyłbym nigdy, że brak tego dziecka tak dotkliwie odczuję.
„Oznaka starości, moja ukochana córko! Oh, tak!... starości... Zaczynam rok czterdziesty piąty — wiek, w którym fizycznie przestaje już człowiek żyć z swoich procentów a zaczyna czerpać w kapitale dni i zdrowia. Siły się już nie odnawiają — każda zgryzota żłobi swoją zmarszczkę — każde wrażenie zabiera część sił fizycznych. Smutne to, moje dziecko — ale najlepsza część mego życia już skończona; szczyt mojej sławy już zyskany — odtąd — przedemną — upadek sił i powodzenia a za mną... młodość przegalopowana gorączkowo — dziko chciwa i żarłoczna. Ach! jakże prędko człowiek staje się dziś starem zwierzęciem — a gdy się jest starem zwierzęciem, nie ma ani ogniska ani rodziny — to straszne!
„W chwili gdy piszę, strudzony nocą przepędzoną w klubie... i patrzę na ten ogród wśród mgły porannej — gdybyś wiedziała, jak mój duch wydaje mi się smutnym i jakby mi był miłym obok mojego pokoju sen ukochany — sen kobiety lub dziecka — sen, którego strzegłbym — obawiając przerwać zbyt głośnem stąpaniem... Nic i nikogo; nawet tam w mieszkaniu na dole.
„Odpowiesz mi, że miałem dom i rodzinę, ale nie umiałem jej zachować. Ale czyja w tem wina? Nie skarżyłem się nigdy — nie powiedziałem ci nigdy słowa przeciwko twojej matce — ale ona nie uszanowała tego obowiązku. Radbym jednak, ażebyś wiedziała jak bardzo się poświęciłem. Chciałbym, żebyś zrozumiała, że pomimo zdania sędziego idyoty, byłoby niesprawiedliwie, ażebym pozostał sam — zawsze sam, podczas gdy moja żona... O mój Boże! mówię do ciebie w ten sposób o sądownikach, zapominając, że masz zaślubić jednego z ich grona — i bardzo wykwintnego ułożenia — o ile mogłem dostrzedz owej nocy zapustnej w waszych salonach urzędowych.
„Ojciec, którego odwiedziny miałem onegdaj, podobał mi się również. Człowiek dobrej tuszy, nie za nadto majestatyczny jak na prezydenta, ma rozum — wzrok przebiegły — długą, białą brodę, która gorszy sądownictwo i opinie demokratyczne, którym zawdzięcza swoje nadzwyczajne wyniesienie. Ani grosza majątku! Szczęśliwy jestem, że myślałem oddawna o posagu dla mojej Róży! Nie wchodząc w drobne szczegóły interesów, mogę cię uprzedzić, że ustępuję na twoją korzyść dochody z moich najkorzystniejszych utworów: „Ogrody zaczarowane“ w Operze Komicznej i „Pan i pani Dacier“ w Komedyi Francuzkiej; jednem słowem, dwadzieścia tysięcy franków rocznie. Ojciec twojego Gastona zdawał mi się być zadowolonym. Pokazywałem mu album, w którem mam twoje portrety i twojej siostry w rozmaitych porach waszego wieku. Zachwyconym był i marzy już o Ninetce dla młodszego swego syna, ucznia w Saint Cyr. Używaj więc w zupełności swego szczęścia — interes skończony o tyle — o ile nie dowiem się od pana Garin de Malville, z którym mam naznaczone rendez-vous, że pan Rémory jest zbiegiem z Nouméa, obdarzonym prezydenturą za wyjątkowe zasługi. Powinienem był przedewszystkiem rozpocząć od zebrania wiadomości, ale na nieszczęście Malville, jedyny sądownik, którego znam w Paryżu, urządza w Lille festival Wagnerowski i powraca dopiero za dni kilka. Wówczas to wszystko się ułoży a gdy dzieci moje pobiorą się — i to o ile można najprędzej — przedstawię im projekt a raczej marzenie, które mi już dziś spokoju nie daje...
„Zresztą — dla czego nie miałbym powiedzieć ci tego zaraz? — z warunkiem jednak, ażeby rzecz pozostała pomiędzy nami, jeżeli uznasz, że nie jest możliwą do urzeczywistnienia.
„Jak uważałabyś, ażebyśmy we troje zamieszkali w Wersalu?... Nominacya Gastona Rémory, jest kwestyą kilku tygodni — czas dostateczny, na pobranie się i wynajęcie w pobliżu parku, rozkosznej willi dwupiętrowej, wpośród ogrodu i dziedzińca. Ja zamieszkuję drugie piętro. Wy pierwsze — każdy u siebie — kuchnia oddzielna z możnością jadania razem w wielkiej sali na dole. Czy pojmujesz moje szczęście?... Córka moja obok mnie... słyszę jej stąpanie — jej głos — jej śmiech. To okupi wszystkie bolesne dni przepędzone zdala od niej...
„A dla was byłoby dogodnie. Biedny ojciec nie jest wymagającym. Chce się go mieć u siebie: puk-puk w sufit — jest niepotrzebnym: pręciutko powraca do siebie. A jak przybędzie maleństwo — co za wygoda, gdy wieczorami zechcecie wychodzić z domu! Kto strzeże domu, dziecka, służby?... Dziadunio... Co do mnie — zdala od natrętnych — od pożyczających — zdala od aktorów żebrzących dla siebie roli — od dyrektorów gorączkujących i przyśpieszających zakończenie zaledwie rozpoczętego utworu — szczęśliwy dziadunio pracuje w spokoju, w bezpieczeństwie, w pomyślności i zbiera posag dla Ninetki... Istotnie... nie doznałbym nigdy większej radości — a znając serce poczciwej mojej córki — wierzę, że byłabyś szczęśliwą mojem szczęściem”.
Róża de Fagan odwrotną pocztą odpowiedziała na list ojca:
„Uradowałeś nas, drogi ojcze, wiadomością, że owa pogłoska w gazetach była fałszywą i że bynajmniej nie uległeś umysłowemu obłędowi. Pozwól jednak twojej córce, wyłajać cię trochę i przyznaj z nią razem, że jeżeli twój umysł pozostał nienaruszonym, twoje postępowanie, niezawsze jest postępowaniem człowieka poważnego. Ukazanie się twoje w zapustny wtorek, w nocy, w prefekturze, w towarzystwie tych młodych ludzi, było o tyle niewłaściwem o wiele nieprzyzwoitem — przyznaj to sam. Mama i kuzyn, których wprowadziłeś w tak drażliwe położenie, mieli słuszny powód do urazy przeciwko tobie. Wybacz mi — ale powiem, że w twoim wieku nie wypada z życia swego tworzyć wodewilu. Powtórzyłam ci słowa Gastona, który jednak kocha cię i ceni wysoko twoje utwory teatralne. Zastanów się, ojcze — obiegać ulice w masce w towarzystwie tego niedowarzonego Rouchouze’a — wkradać się do domu, który dla wielu powodów zamkniętym jest dla ciebie!... zastanów się, ojcze... A w końcu — cóż to powiedziano panu La Posterolle, że masz zamiar napisać komedyę na tle jego małżeństwa a twojego rozwodu?... To nie do uwierzenia!...
„A teraz, połajawszy cię tak sprawiedliwie, przechodzę do weselszych przedmiotów.
„Jestem nad wyraz rozczuloną dobrem! twojemi zamiarami co do mojego posagu. Będziemy wielcy panowie co się nazywa, dodawszy do tego to, co Gaston zarabia! Żałuję tylko, że myśl twoja zamieszkania razem z nami jest niepraktyczną. Było by to cudownie ze względu na nasze wspólne przywiązanie, ale tysiące drobnostek, o których nie pomyślałeś, staje tu na przeszkodzie. Mój Boże! całe życie nasze jest pasmem bezustannych przeciwności — bezustannych odmawiań sobie!... Ty, ojcze, pomiędzy nami... cóźby mama zrobiła, chcąc mnie widzieć?... Byłaby ciągle narażoną na spotykanie się z tobą i ten częsty stosunek byłby dla was obojga o tyle nieprzyjemnym o ile niewłaściwym w oczach świata a nawet wobec służby. Co do kuzyna, byłby zmuszonym powstrzymać swoje odwiedziny, chyba że musiałbyś iść do siebie, skoro by się tylko on ukazał. Nie mówię tu już o moich dla niego osobistych uczuciach, ale Gaston z obowiązku musi widywać często pana La Posterolle. Jemu bowiem zawdzięczamy pozycyę i małżeństwo nasze. Skoro kuzyn zostanie radcą stanu i zamieszka w Paryżu z mamą i z Ninetką, będziemy prawie ciągle razem... Mój drogi ojcze! marzenie twoje jest co się nazywa marzeniem — dmuchnij na nie i nie myśl o niem więcej... Pocieszaj się myślą, że córki twoje i tak dość często widywać cię będą — nietylko co dwie niedziele — jak na to prawo zezwala...
„Uprzedzam, że Gaston nic nie wie o twoich projektach — byłoby mu zbyt przykro odpowiedzieć „nie“. On tak ceni twoją dla nas dobroć!...
„Gaston prosi mnie o odwołanie się do ciebie w przedmiocie ślubnego dla mnie podarunku. Chciej dowiedzieć się wiele kosztować mogą piękne perły. Chciałabym mieć trzy sznurki spięte rubinem. Obejrzyj, drogi ojcze — wyszukaj i zapytaj o cenę.
„W końcu listu znajdziesz notatkę kilku innych sprawunków — nie przepraszam cię nawet za nadużycie twej dobroci. Przyzwyczaiłeś mnie oddawna do pieszczot — dogadzania i pobłażania najczulszego z ojców!“
Oczy Régisa zaszły łzami. Zaledwie wyczytał ostatnie słowa listu. Biedne dziecko!... to nie od niej ten list oschły i przepełniony moralnemi uwagami. Podyktowano go jej... kierowano ręką i myślą... Régis przymknął oczy i w wyobraźni widział Różę przy jej niebieskim pluszowym pulpicie z piórem w ręku a tuż za nią chytry uśmiech pani La Posterolle... słyszał jej głos cierpki i nakazujący.

W Imię Boże!... zawołał. Pyszny temat do komedyi na tle jej życia... Sztuka, na której płakaliby wszyscy ojcowie — kilka może matek uroniłoby łzę a tytuł: „Rozwód ojca Goriot”.

IX.

— Nie wiem, panie — zobaczę.
Régis zachwycał się nad niewzruszoną powagą lokaja, który nie śmiał przyznać, że pan jego w domu, wówczas, gdy już w sieni rozlegało się wrzaskliwe rozbijanie fortepianu po nad czem górował niezapomniany nigdy głos radcy Malville’a. Wył, skowyczał, miauczał, rżał ostatnią partyę ukochanego swojego mistrza. Lokaj za chwilę powrócił i z tą samą powagą oznajmił wśród huku, od którego trzęsły się drzwi i szyby, że pan jest w domu i prosi.
Radca Garin de Malville — siedział przy fortepianie. Zwrócił ku wchodzącemu twarz skurczoną nerwowo — twarz bez wieku, boleścią napiętnowaną; włosy w nieładzie — oczy przygasłe — usta, które w tej chwili Wagner do głębi otwierał, wykrzywione i czarne, w nieporządku, odpowiednim do wielkiego brudnego gabinetu. Partycye muzyczne i dzieła prawne zalegały stosami wszystkie meble kurzem zarosłe i porozstawiane w sposób tamujący ruchy po pokoju.
„Régis, mój drogi — posłuchaj no tylko... drugi akt „Tristana i Isoldy“... scena miłosna... „Isolde... geliebte”...
Régis, usiadłszy na stosie książek, z poddaniem znosił ten potok tonów, wiedząc dobrze, że nic nie zdoła przeszkodzić maniakowi w dokończeniu rozpoczętą aryę. Śpiew przerywany był co chwila wybuchami zachwytu i rozlicznych omdlewań: „Zastrzyknięcie morfiny, mój kochany — ukłucie, które upaja, kołysze i przenosi w światy nieznane... Endlich... Endlich...
W końcu, gdy Isolda i Tristan, wyczerpani uniesieniem, wyrwali się z swoich objęć, sądownik meloman, wykręcił się na taburecie i zapytał Régisa o wiadomości o jego zdrowiu i pracach. „Nieszczególnie? co?... tak widzę to... życie kawalerskie... życie artysty... dla czego nie idziesz za przykładem żony?... ona wyszła zamąż... samiczka!... Ale jakże gmatwa Wagnera!... A propos — a twoje córki? Powiedz mi co o twoich córkach.
— Właśnie chciałem, panie radco... Starsza ma wyjść za mąż — połączyć się z rodziną Rémory — sądowników. Dlatego to właśnie, chciałem dowiedzieć się od pana niektórych szczegółów o tej rodzinie a mianowicie co do jej zacności...
Radca cmoknął szerokiemi, wielkiemi ustami.
— Co do zacności rodziny Rémory... tak... ale ojciec, prawnik nowego gniazda, nie przechodził żadnych stopni hierarchicznych i jedyny z naszych prezesów, który nosi brodę. Każdy z nowo przybyłych, w tych samych warunkach, goli brodę przez szacunek dla domu... Widzisz więc, jakim jest twój Rémory — a jeżeli syn wdał się w ojca...
Tu nastąpił obraz sądownictwa, względnie dawnego i nowego kierunku administracyjnego, tak rozwlekły i szczegółowy, że Régis źle już usposobiony i trochę rozgorączkowany, byłby zerwał się i uciekł, gdyby nie zapytanie, które mu ciążyło na sercu i drżało na ustach; prawdziwe postscriptum tych odwiedzin. Zapytanie to udało mu się rzucić w chwili pożegnania; szło o pewną sprawę.. Hulin... tak... nie mylę się Hulin... wyrok separacyjny, o którym może radca... przypomina sobie... „Bardzo dobrze pamiętam!... Hulin z Hawru... pierwszorzędny basetlista. Człowiek jedyny we Francy i, który pojmował Bacha... mniej nakłaniał się do Wagnera; przyrzekł mi jednak przyjechać w tym roku do Bayreuth. Biedny człowieczysko...
— Cóż takiego?... cóż mu się stało?
— Nic nadzwyczajnego — po prostu umarł.
— Umarł! i... i.. jak dawno?... — bełkotał Régis, głosem niskich strun basowych.
— Mniej więcej miesiąc temu; pisał jeszcze do mnie czwartego rano a wieczorem tegoż samego dnia w łóżku, palnął sobie w łeb z rewolweru... — Oho!... człowiek namiętny... szalony w miłości... Malville wśród rozmowy, nie przestając myśleć o Wagnerze, przekrzywił usta, przewrócił oczy i zaintonował:

Iso... o... olde! Geli... i... iebte!...”

podczas gdy Régis — odurzony, oczy mając zamroczone, wymykał się z pokoju, potrącając o krzesła, partycye i foliały sądowe Umarł!... a więc wszystko się wyjaśnia. Wyjazd Pauliny do Hawru był koniecznym dla uregulowania spadkowych interesów... Kilka miesięcy żałoby konwencyonalnej a ta urocza kobieta może należeć do niego. Nie ma już przeszkód... Zazdrość Roży!... dzieciństwo... pokona się ją czułym uściskiem i jedną więcej bransoletką wśród ślubnych podarunków... Nie żyje!... umarł!... Czy podobna, ażeby tak smutna okoliczność tyle mu radości sprawiła?... Tracił zmysły. Mówił głośno sam do siebie, wychodząc z domu radcy i przebiegając ulicę des Saints-Péres ku bulwarom. A więc wiek nic nie stanowi, ani zęby, których już brakuje, ani skronie posiwiałe!... Dwadzieścia lat temu, nie biegł tak żywo i wesoło, wychodząc od narzeczonej w dniu, w którym rodzice powiedzieli mu: „ona się zgadza i my także”. I niebo nie wydawało się mu piękniejszem, jak w tej chwili wśród szaro różowego zmierzchu ostatnich dni kwietnia, gdy przebiegał chodniki zroszone wiosennym deszczem, gdy pierwszy śpiew ptasząt radował jego ucho a oczy napawały się widokiem pierwszej wiosennej zieleni. Cała jego istność ożyła i złączyła się dziś z rozbudzoną naturą — ale gwałtownie z silnem uderzeniem serca i błogim niepokojem zwiastującym mu nieoczekiwane szczęście. Widział już przed sobą te wielkie niebieskie oczy — czytał w nich czułe wyznanie.. a jaką też suknię włoży tego wieczoru?... Będzie pił herbatę w małym saloniku, z tem wewnętrznem przekonaniem, że jest u siebie i nie odejdzie już... Wśród tych złotych marzeń, tak wielka radość odbijała się na jego twarzy, że po kilkakrotnie spostrzegł, iż zwraca na siebie uwagę i że uśmiech jego wywołuje uśmiech przechodzących.
Zatrzymał się przy wystawie jednego z sklepów na ulicy de la Paix, mniej dla przypatrywania się porozwieszanym błyskotkom, niż dla swobodnego polotu myśli.
— Przepraszamy, kochany mistrzu! — odezwały się tuż za nim dwa głosy razem, jeden donośny męzki a drugi kobiecy. Régis odwrócił się raptownie.
Ujrzał przed sobą małżeństwo aktorów Couverchel, przysłowiowe na bulwarach, z powodu wzajemnej miłości i wspólnego dla siebie uwielbienia. Żyli już z sobą lat przeszło dwadzieścia. Żona należała do trupy aktorów w Wodewilu. Zachorowała i przez dwa lata występować nie mogła. W teatrze została zastąpioną i zupełnie zapomnianą.
Nie można sobie wyobrazić nic więcej rozczulającego, jak sposób, w jaki mąż błagał o rolę dla żony — jak wychwalał jej zalety, urodę, talent, bystrość pojęcia a to wszystko z tkliwie zwróconem spojrzeniem — niemal z zachwytem ku tej biednej twarzy, zeszpeconej ospą i szramami. W zamian, dziękowała mu słodkiem spojrzeniem, pełnem miłości, wdzięczności i dumy podwójnej — jako żona i artystka.
Régis przyrzekł rolę, jak jednemu tak drugiemu. Długo wiódł okiem za odchodzącymi krokiem żwawym — ręka pod ręką ściśle złączonych z sobą — nie tak jak przechadza się małżeństwo „szyk“ oddzielnie, obok siebie, machając rękami i poziewając, znudzone sobą. Patrząc na tę parę zakochaną jeszcze po dwudziestu latach — czuło się — że tylko śmierć rozłączyć ją zdoła. A byli to jednak zwykli komedyanci; te dusze czcze i próżne, które on sam tak często ośmieszał i smagał w swych utworach. Tak!... ta para skromnych, podrzędnych aktorów przedstawia związek małżeński wymarzony i w całej pełni ideału. Ach! Gdyby Paulina chciała — wieleż to dobrych lat mogliby przeżyć — ściśle z sobą połączeni na przekór życiu i światu...
— Czy pan nie chory?... — zapytał Antym, spojrzawszy na dziwnie zmienioną twarz swego pana.
— Nie!... wcale nie! — odrzekł Régis, wchodząc do swojej osamotnionej celi. — Pomimo zaprzeczenia, Régis czuł żar gorączkowy i ten nadmiar żywotnego ciepła rozpierający piersi. Siada do stołu — obrus i serwety w swej śnieżnej białości wirują przed jego oczami — tętni mu w uszach — oddychać nie może. Zbliża się do okna — usiłuje roztworzyć je, zaczerpnąć powietrza i w tejże chwili Antym słyszy głuche powalenie się ciała o ziemię. Wpada do pokoju i zastaje swego pana, jakby piorunem rażonego...
W piękny majowy poranek, jasny i przezroczysty, Régis budzi się w swojem łóżku i nie może zdać sobie sprawy od jak dawna opanowała go ta bezsilność zaledwie ustępująca — bezsilność w połączeniu z gorączką wśród przrażających marzeń, krwawych od mordów i pożarów — lub sinych od nagich topielców, z którymi szamotał się, wrzucony żywcem w wodę zlodowaciałą lub wrzącą, stosownie do temperatury rozpalonego lub zimnym dreszczem wstrząsanego ciała. W tym chaosie strasznych przewidzeń, dwie postacie zarysowywują się przed nim wyraźnie: jego Róża i Ninetka! już to ogarniają go pieszczotą — ładne i kochające — już to z ostrym wyrazem twarzy — z suchem okiem, przypatrują się obojętnie jego cierpieniom i śmierci. Żadna z nich nie wyciągnie ręki ku niemu — żadna kroplą wody nie uśmierzy jego pragnienia.
Nareszcie zaczął pojmować rzeczywistość i rozglądać się do koła.
Wydłużona smuga słońca, jak wstęga złocista roztoczyła się po dywanie w tym pokoju ciszy i cierpienia. Blask ten razi osłabione oczy chorego — pomimowoli mruży je i otwiera. Okno od ogrodu na wpół uchylone i osłonione firanką, po za której przezroczem fruwają i świegocą ptaszki i kołyszą się rozłożystych drzew gałęzie. Tuż około okna siedzi kobieta w grubej żałobie, mając oczy utkwione w trzymaną w ręku robotę.
Régis nic z swego łóżka nie widzi, tylko białą pochyloną szyję i warkocz o płowych odbłyskach — ale poznaje panią Hulin... Na tabureciku u jej nóg, mały Maurycy przegląda książkę...
Po tylu męczących snach, Régis myśli, że jest ofiarą halucynacyi, lecz zjawisko to ogarnia go czarem rozkoszy. Boi się, żeby nie znikło z przed jego oczu, tak jak nikły inne wśród żaru gorączki. Zamyka oczy... otwiera je i widzi ten sam obraz, ozłocony promieniem słońca przedzierającego się przez firankę. Maurycy podnosi główkę i spojrzenia ich krzyżują się w słodkim uśmiechu. Dziecko, wiedzione własnym popędem, zrywa się i bez pomocy kuli, biegnie rzucić się w objęcia swojego przyjaciela. Paulina zbliża się również — ręce ku choremu wyciągnięte. Régis, jednym rzutem oka, dostrzega jej bladość i znacznie zmniejszone kontury twarzy. Żałobne ramy, dziwnym i nowym smutkiem powlekły jej rysy piękne i szlachetne. Osłabiony płacze i całuje końce jej palców: „przyjaciółko moja! droga przyjaciółko...“ potem przyciąga ją ku sobie i głosem przyciszonym, żeby dziecko nie słyszało: „Wolna... wolna nareszcie!“...
Paulina usuwa się: „Oh, Régis! nie mów tak... nie mów nigdy o tem...“
W istocie, dramat tak świeży jeszcze nakazywał pewną oględność i poszanowanie. Régis zrozumiał to i natychmiast zaczął mówić o czem innem a mianowicie zapytał, kiedy przyjechała... Od tygodnia... Czy podobna! Cały tydzień przy nim a on jej nie poznał... nie przeczuł jej obecności wśród maligny!...
Gdy przybyła wieczorem, zastała Antyma w rozpaczy. Tracił biedak głowę i właśnie był w poszukiwaniu kobiety do pilnowania chorego. Wówczas ona, pamiętając wiele to godzin Régis przepędził przy jej chorem dziecku, zajęła przy nim miejsce siostry miłosierdzia do chwili, w której przybędą zastąpić ją panny de Fagan, powiadomione już o chorobie ojca.
„Ah, tak!... córki moje... gdzież one teraz są moje córki?...“ Oczy Régisa zaiskrzyły się — na policzki wystąpił gorączkowy rumieniec. Pani Hulin usiłowała uspokoić chorego... Antym wysłał depeszę zaraz pierwszego dnia — ale Korsyka — kto wie, czy morze nie jest zbyt wzburzone — a może nie mają z kim przyjechać... Zresztą, trzeba zobaczyć pomiędzy listami nadesłanemi podczas jego choroby.
Przyniesiono listy i rozrzucono na łóżku; — pomiędzy innemi znalazły się dwa z Korsyki z podpisem Ninetki. Pani Hulin przeczytała je głośno zaniepokojonemu ojcu, zbyt osłabionemu, ażeby mógł je sam odczytać.
Bardzo zmartwiona biedna Ninetka!... zmartwiona w pierwszym swym liście nagłą chorobą ojca, ale również i odjazdem eskadry — ma jednak nadzieję, że ojciec prędko wyzdrowieje a eskadra wkrótce powróci. Róża pojechała z kuzynem do Bastii, ażeby pożegnać młodego Rémory, wybierającego się już na ląd stały. Drugi list zawiadomił o blizkim przybyciu do Paryża Róży i Ninetki z panem i panią La Posterolle. Natychmiast przybiegną do swego ukochanego ojca. Potem następowały hygieniczne uwagi, przestrogi co do chłodu wieczornego i co do mgły w ogrodzie a w końcu rada używania pewnego rodzaju flaneli z wełny muflonów, z przyłączeniem adresu fabrykanta.
— Bardzo uprzejmie! powtarzał de Fagan, głaszcząc jedwabiste włoski Maurycego. Miałbym czas trzy razy umrzeć i nie zobaczyć moich córek!...“
Pani Hulin nie odpowiadała, niechcąc podwajać tej głębokiej boleści, tak uzasadnionej a pozostawiając chorego z dzieckiem, przeszła do drugiego pokoju, wzywana już oddawna energicznem machaniem rąk Antyma.
Zastała tam postać w okularach, wysoką, chudą, sztywną. Była to „mademoiselle“. Przyszła dowiedzieć się o zdrowie pana de Fagan.
— Od kogo? — zapytała pani Hulin.
— Od jego córek — odrzekła angielka z arogancyą.
— Więc są w Paryżu?
— Zdaje się.
Paulina zniżyła głos z obawy, ażeby Régis nie usłyszał ich rozmowy.
— Pan de Fagan ma się lepiej, ale gdyby się dowiedział od obcych a nie od nich samych, że są w Paryżu, wystarczyłoby to, ażeby go zabić. Chciej pani powtórzyć to pannom de Fagan.
Angielka zmierzyła od stóp do głów panią Hulin, która odpowiedziała śmiałem spojrzeniem i odwróciwszy się, odeszła bez ukłonu, nie przemówiwszy więcej ani słowa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od trzech już dni państwo La Posterolle zamieszkiwali prywatne mieszkanie przy ulicy Cours la Reine, oczekując na ślub córki i na nominacyę głowy rodziny na członka rady stanu.
Pierwsza myśl Róży w Paryżu była dla ojca. Pobiegłyby do niego natychmiast z Ninetką, gdyby nie uwagi matki, zazdrosnej o ten pośpiech córek... Choroba mogła być zaraźliwą — szczególniej niebezpieczną dla osób przybyłych zdaleka i z świeżego powietrza. Trzeba najprzód zobaczyć — dowiedzieć się — przekonać... Ależ wiemy, mamo, co to jest — zapalenie mózgu nie udziela się.
Pani La Posterolle przygryzła wargi i z powagą nadmieniła, że mogą być narażone na spotkanie się u pana de Fagan z pewną osobą — co sprzeciwiało by się wszelkim warunkom przyzwoitości. Róża zaprzeczyła: „Pani Hulin?... Oh! to już oddawna skończone... Zdaje mi się nawet, że już jej niema w Paryżu“. Chcąc się o tem przekonać, wysłano na zwiady „mademoiselle“. Angielka powróciła tak zadowolona, że — jeszcze na ulicy, zdaleka dawała znaki parasolką paniom, oczekującym jej przybycia na balkonie. „Pani Hulin, przyjęła mnie sama“. Odezwała się z miną tryumfującą.
— Byłam pewną, Ze to nieskończone !— odrzekła matka. Róża, urażona do głębi serca, odpowiedziała tonem obojętnym:
— Ponieważ „ta pani“ pilnuje go a więc nie jesteśmy potrzebne ojcu.
— Tembardziej, że już prawie zupełnie zdrów — dorzuciła złośliwie „mademoiselle“.
Ninetka zaniepokojona zapytała siostry:
— Więc nie pójdziemy do ojca?
— Jeżeli chcesz, idź sama — ja nie pójdę.
— Źle zrobisz... — odpowiedziała młodsza, mając na myśli tysiące drobnych korzyści, o które starsza nie wiele dbała. Nie zdołała jednak przekonać siostry.
Dnie upływały szybko. Régis nie opuszczał jeszcze łóżka, jakkolwiek łagodne powietrze wiosny i rozwijająca się natura wpływały dobroczynnie na powrót do sił i do zdrowia.
Przyjmował gości na pół leżący w łóżku, ale długie rozmowy surowo były mu wzbronione. Przepędzał więc dnie na grze w domino z Maurycym, lub wsłuchiwał się w piękne czytanie pani Hulin w półcieniu tego pokoju, zdrowo i starannie utrzymanego. Dźwięk głosu czytającej łączył się zwykle z rytmicznem i rozkosznym gruchaniem gołębia, drepcącego po ocynkowanym gzymsie.
Chory przerywał często partyę domina lub czytania i z zmarszczonemu brwiami, jakby myślał głośno, zapytywał: „Co się stało?... dla czego nie piszą już do mnie?...“
Wspomnienie o córkach dręczyło go i zachmurzało czoło, ale kilka przekonywających słów pani Hulin, rzuconych na los szczęścia, rozpraszały za chwilę niepokój; nie tyle wiarą w przeszkody, które umiejętnie wynajdywała, o wiele słodyczą głosu i spojrzenia tak harmonijnie złączonego z całą jej postacią.
Od chwili, jak się poznali, Régis nigdy jeszcze nie pozostawał do tego stopnia pod urokiem Pauliny, jakkolwiek bynajmniej nie wyzywała jego czułości. Przeciwnie — usuwała natychmiast ręce, gdy je chciał ująć i unikała dawnych pogadanek o miłości i małżeństwie; — głównie zaś rozmowy o śmierci pana Hulin — o swojej ostatniej podróży i o wielu innych rzeczach, które niepokoiły chorego a o które nie miał odwagi zapytać.
Pewnego jednak dnia, gdy byli sami a ona haftowała przy oknie, spoglądając co chwila na ogród, z którego rozlegały się wesołe okrzyki dziecka Régis westchnął głęboko. „Ach! ten ogród!... Powróciwszy z Korsyki, jakże okropnego doznałem wrażenia, zastawszy go pustym!...“ Paulina milczała... „Dla czego nie było mnie zawiadomić o wyjeździć?... jednym wierszem... jednem słowem“...
„Wyjechałam tak przerażona!...“ Pani Hulin mówiła, patrząc w głąb przed siebie i unikając wzroku Régisa. „Depesza mojego teścia przeraziła mnie: „Hulin umiera, przyjeżdżaj natychmiast“. Nie mogłam w to uwierzyć z początku... sądziłam, że to podstęp... i dlatego pojechałam sama do Hawru a Anusię odesłałam z dzieckiem do Wogezów. Depesza jednak nie skłamała... skoro przejechałam do Hawru... już nie żył...
Nigdy jeszcze Paulina tak wiele nie powiedziała. O tem jednak, dla czego mąż jej powrócił po tej strasznej scenie — a co go najwięcej dręczyło, nie wspominała ani słowa. Régis, miotany podejrzeniem i dziwnemi myślami, zapytał w końcu zmieszany:
— Dla czego odebrał sobie życie?...
Paulina z przymusem odrzekła: „Nic nie wiem... Być może zmęczył się życiem, zatratem nienawiścią.. również — wspólne nasze położenie bez wyjścia... Oh! nieszczęśliwy... Régis, zacisnął blade usta i cicho dodał: „Mówisz pani o nim z taką litością!... czybyś go jeszcze kochała?“ Paulina, nie patrząc na niego, odparła: „Czy sądzisz, że odebrałby sobie życie, gdybym go kochała?... Nie!... nie!...“ ale zobaczyć go martwym na tem łóżku... usta zaczernione prochem — wówczas gdy dwa dni przedtem...
— Dwa dni przedtem?... — pochwycił chory. — Nie dokończyła myśli. Powstała i wychyliła się przez okno, patrząc na wesołe pląsy dziecka.
Po chwili usiadła i ciągnęła dalej opowiadanie:
— A ojciec jego — ten nieszczęśliwy ojciec!.. Gdybyś go był widział nad tem łożem śmierci — przed trupem swego syna — litowałbyś się tak samo, jak i ja. Nie opuszczałam go ani na chwilę podczas pobytu mego w Hawrze. Nieszczęśliwy starzec... Nie miałam więc ani czasu, ani głowy do napisania listu. Zresztą, nie wiedziałam, żeś powrócił... a potem...
Powtórnie wyjrzała przez okno.
— Gdzież się podział Maurycy?... nie widzę go?...
Na schodach rozległ się odgłos dzwonka, zwiastujący odwiedziny. Pani Hulin zwykle w takim razie przechodziła do drugiego pokoju, chcąc uniknąć wszelkich podejrzeń co do swojej obecności w domu Régisa. Zbierała więc z pośpiechem rozproszone na oknie drobiazgi z koszyczka, gdy chory dał jej znak: „Nie wychodź proszę...“ Rozmowa zbyt go zajęła, ażeby ją przerywać. Usłyszeli zatrzaśnięcie drzwi — potem lekkie po schodach stąpanie i do pokoju wpada nagle Maurycy, zwiastując tonem radosnym: „Otóż i one.. otóż Róża i Ninetka!“ Widział je przez szybę jak dzwoniły do bramy. Dziecina uszczęśliwiona dla siebie i dla swego przyjaciela, klaszcze w dłonie — ściska matkę i wybiega na spotkanie Ninetki ukazującej się najprzód w saloniku. Głowa wzniesiona — woalka szczelnie na twarzy opięta — obojętnym i roztargnionym ruchem usuwa z drogi małego Maurycego.
— To my, ojcze!
Zatrzymuje się na środku pokoju i z niechętnem zdziwieniem, spogląda na panią Hulin, jakby nie spodziewała zastać jej tutaj.
— Moje córki!... moje córki!... — woła Régis w uniesieniu radości i wyciąga ku nim ręce. Ale Róża, która tylko co weszła, zatrzymuje się nieruchoma tak jak i siostra. Régis rozrzewnia się: „Dzieci, moje drogie!... co się stało?...“ „To, mój ojcze...“ przemawia Róża, oparta jedną ręką na ramieniu siostry a drugą wyciągając w melodramatycznej pozie — chwiejną i drżącą, jak tremolo jej głosu. „To, mój ojcze, że nie pozostaniemy tutaj, ani jednej minuty dłużej — ani ja, ani Ninetka, jeżeli nie każesz odejść tej kobiecie“...
Mały Maurycy kryje się w fałdy sukni matki. Pani Hulin bierze go za rączkę i chce odejść, ale Régis zatrzymuje ją energicznie za rękę i podnosi się na łóżku... „Odejść? ty, pani?... pełna dla mnie poświęcenia — ty, która mnie strzegłaś — która mnie ratowałaś — ty, nieutrudzona, wówczas, gdy mnie opuścili wszyscy!... One raczej wyjdą — złe córki, które patrzyłyby na moją śmierć bez łzy — baz słowa żalu...“ Paulina usiłuje przerwać to uniesienie, Régis nie pozwala:
— Tak! wiem — będziesz je bronić, jak zwykle... powiesz: młody ich wiek... uległość matce... i ja w to dawniej wierzyłem — ale dziś koniec temu... Złe córki, powiadam — córki bez miłosierdzia dla ojca... Ach! cóż one mnie już nadokuczały... te tysiące sztyletów w samo serce!...
Po chwili ogarnia go rozczulenie, oczy pełne łez i głos nagle zmieniony, zwraca się do Róży:
— Różo, ty moja! ty, moja duża córko... proszę cię — przeproś tę zacną kobietę, którą tak niesłusznie obraziłaś... Uczyń to, Różo...
Pani Hulin, z dumą i z godnością protestuje przeciw temu życzeniu — Régis nie ustępuje.
— Tak — tak! trzeba! ja tak chcę... To moje dzieci i powinny mnie słuchać. Czy słyszysz, Różo... Ninetto! — rozkazuję wam...
Róża waha się, co objawia kołysaniem wiotkiej swej kibici... ale zazdrość bierze górę.
— Nie! nie żądaj tego odemnie! nigdy, nigdy!...
— A ty, Ninetko... moje ukochane dziecko...
— Oh! ja... tak, jak moja siostra...
Régis wybuchnął gniewem:
— Precz odemnie — złe, niewdzięczne... precz, niegodziwe córki... Nie chcę was nigdy już widzieć.. Jestem rozwiedziony z moją żoną — będę rozwiedziony i z memi dziećmi. Powtórzcie to waszej matce.. Nigdy — nigdy więcej... czy rozumiecie mnie?... Nigdy więcej!

Twarz jego zaryła się zmarszczkami — głos ochrypł; wyczerpawszy siły, upadł na poduszki nie wypuszczając z dłoni ręki pani Hulin. Dwa lub trzy razy wybąkał jeszcze „nigdy więcej“ a przez ten czas Róża oddalała się, szlochając, a za nią Ninetka w postawie oburzonej — bez śladu łzy w oku.

X.

W głębi alei Obserwatoryum, pod sklepieniem kasztanów w pełni rozwoju i zieloności, w porze popołudniowej, pani La Posterolle, nerwowym krokiem przebiegała asfaltowy chodnik, około ławeczek zalęganych przez rozmarzonych próżniaków, o łotrowskioh i podejrzanych spojrzeniach. Przybrana od pończoszek do parasolki w kolor lila, włosy upudrowane niby peruka prababki, nie zwracała uwagi na pochlebny podziw urwisów lub uczniów, którzy, wychodząc ze szkoły fechtunku, zatrzymywali się i ciekawie przypatrywali tej starej osobie, z oczami wyzywającemu, o ruchach majestatycznych i pewnych, jak dowódzca okrętu na swoim pokładzie. Spoglądała co chwila na zegarek mikroskopijnego rozmiaru, osadzony w bransoletce z brązowej skóry. Wściekła ze złości, mruczała pod nosem: „piąta godzina... piąta i minut pięć... piąta i minut dwadzieścia... Jakże długo jeszcze każe na siebie czekać?...“ Ukazał się nareszcie w końcu alei Régis, postępując powoli, krokiem chwiejnym rekonwalescenta.
Ponieważ stanowczo nie chciał widzieć się z córkami od owej ostatniej ich bytności u siebie — ex-małżonka uzyskała od niego rendez-vous, w celu uregulowania szczegółów dotyczących małżeństwa Róży. Paulina Hulin, zawsze pełna dobroci i wyrozumiałości, oraz chęci pojednania ojca z córkami, odprowadziła Régisa do pałacu Luksemburskiego, gdzie z Maurycym miała na niego oczekiwać.
Zdaleka jeszcze pani La Posterolle dostrzegła bladość twarzy i wychudnięcie pana de Fagan, oraz piękne wąsy blond prawie zupełnie już białe. Podbiegła ku niemu a osładzając uśmiechem złośliwość swojej myśli zawołała: „Niedołęga, mój dawny mąż — niedołęga!“ Pomimo to, stroiła minki pełne współczucia, zalotne i ujmujące. On, przejęty ohydnemi jej podstępami a zwłaszcza najsroższym ze wszystkich: zbuntowaniem przeciw niemu córek, czuł dla niej pogardę i złość w połączeniu a chorobliwą bojaźnią. Bał się jej jak złego ducha całego swego życia — jak upiora zaczajonego w głębi jednego z drzew tej cienistej alei. „Dobrze, żeś przyszedł...“ mówiła, postępując tuż około niego i stosując swoje kroki do powolnych chorego ruchów. Względy przyzwoitości nie pozwalały jej iść do niego, ani też przyjąć go u siebie. Przypomniała więc sobie ową starą ich aleję, gdzie już nieraz schodzili się, w celu pomówienia o wspólnych interesach.
Régis przerwał żywo: P
— Dla czego nie odniosłaś się do mego notaryusza? Wszystko już tam załatwiłem.
— Poznaję w tobie gentlemana, jakim zawsze byłeś... Ale tu nie idzie tylko o pieniądze; przede wszystkiem o porozumienie się co do przyjęcia gości — co do orszaku ślubnego, oraz gdzie ma być podpisany kontrakt?... U niego?... czy u niej?... Dla obu stron zarówna niedogodność. Otóż pomyślałam o rodzicach Gastona Rémory... Zgadzasz się na to?... a więc dobrze... Druga rzecz teraz... Ślub, naturalnie obrzęd religijny, odbędzie się, w kościele Ś-tej Magdaleny. Róża przedewszyetkiem pragnie być wprowadzoną do kościoła przez własnego ojca.
— Wie dobrze, co na to potrzeba uczynić — odpowiedział Régis tonem stanowczym, zatrzymując się nagle.
Pani La Pusterolle mrugnęła oczami.
— Maleńki liścik z przeprosinami do pani Hulin. Czy się nie mylę?...
— Koniecznie!
— Oh! zgodzi się na to chętnie. Zbyt wiele przywiązuje się do tego ramienia ojca sławnego!...
— Wyraz ten wymówiła z przyciskiem, ażeby dać uczuć że życzenie Róży jest kwestyą próżności a nie przywiązania.
Uśmiechnęła się i dodała:
— Mniej szczęśliwa od mojej córki, podam rękę panu Rémory.
— A więc będziemy tam oboje?... — zapytał Rógis zdziwiony.
— Nie może być inaczej, ponieważ wydajemy naszą córkę zamąż...
Szli dalej przez chwilę w milczeniu. Régis odezwał się półgłosem:
— Dziwne to jednak wszystko... a twój mąż?... La Posterolle?...
W połowie przebijało szyderstwo.
— Otóż właśnie... La Posterolle... chciałam o nim mówić... Niepodobna wyłączyć go... mego męża... ojczyma Róży... a zresztą on skojarzył to małżeństwo. Gaston Rémory przed wstąpieniem do sądownictwa był sekretarzem w jego kancelaryi. Nie możesz wyłączyć go z orszaku.
— Naturalnie... — i nagle pogrążył się w głębokiej zadumie.
Pani La Posterolle szczebiotała bezustanku idąc tuż około niego, wstrząsając parasolką i bransoletkami, wysławiając pod niebiosa rodzinę Rémory — zasługi prezesa — godność prezesowej i spryt tego ślicznego ucznia z Saint-Cyr, kręcącego się około Ninetki.
— Otóż jeszcze jedno małżeństwo na planie, mój drogi... Nowy powód do rendez-vous pod naszemi wielkiemi kasztanami... Kocham, te wielkie drzewa... a ty?...
Régis milczał, pogrążony w myślach, które jej słowa wywoływały.
A więc przed nim, cały szereg tych ponurych schadzek i zawsze w tej szerokiej alei dawna jego żona... coraz starsza — zawsze inna — coraz gadatliwsza i złośliwsza...
Niespodzianie rzucone zapytanie rozbudziło go z marzeń.
— No a ty, mój maleńki, kiedy myślisz ożenić się?... Sądzę, że już dziś niema żadnych przeszkód od chwili, jak pan Hulin nie żyje.
Zadrżał i badawczo spojrzał w jej oczy.
— A więc już wiesz?...
— Wiem... wiem... i wiele innych rzeczy, o których założyłabym się, że ty nie wiesz.
Po drgnięciu jej ust i po spojrzeniu rzuconem ukośnie, zrozumiał, że chce mu wyrządzić przykrość — bolesną przykrość... Pomimo to, ciekawość wzięła górę.
— Cóż takiego?... o czemże to ja nie wiem?...
— Nie wiesz o tem, dla czego odebrał sobie życie mąż tej pięknej Pauliny... Jestem pewną, że nie domyślasz się nawet powodu... A więc odebrał sobie życie... powtarzam ci jego własne słowa, pozostawione wraz z pożegnaniem, w liście do jednego z swoich przyjaciół... Odebrał sobie życie ponieważ nie był w stanie przeżyć szczęścia bez jutra... Czy zrozumiałeś? Nie! wszak prawda?
Nieszczęśliwy Régis zrozumiał, czy też myślał, że zrozumiał, bo nagle zrobiło mu się słabo i usiadł na pierwszej napotkanej ławeczce.
— Nic dziwnego, że chwieją ci się nogi — wszak to pierwsze twoje wyjście... — mówiła pani La Posterolle z przyćmieniem. Po chwili odpowiadając na giest Régisa wskazującego jej miejsce obok siebie na ławeczce:
— Nie! dziękuję — wolę stać — odpowiedziała, paryżanka z pewnym objawem znudzenia. Oparła się na wykwintnej parasolce i kołysząc się na prawo i na lewo całem swojem ciałem, mówiła dalej:
— Otóż rzecz tak się miała... Zbliżała się chwila, jak ci to wiadomo, w której dziecko, pomimo jej rozpaczy miało już przejść pod brutalny zarząd. Nagle pan Hulin, więcej niż kiedy rozkochany w żonie zjawia się u niej... Było to podczas pobytu twojego w Korsyce i... powtarzam ci mniej więcej jego słowa: „Jeżeli zgodzisz się na moje żądanie, odpływam na koniec świata i nigdy już o mnie słyszeć nie będziesz — a nadto aktem, który pozostawię w twoich rękach, zrzekam się na przyszłość wszelkich praw nad naszem dzieckiem“.
Régis podskoczył na ławce.
— Ależ to bez sensu... podobny dokument niema najmniejszego znaczenia. Żaden trybunał na świecie...
— Wiem... wiem... ale pani Hulin nie wiedziała a prawdopodobnie i mąż jej nie wiedział. Mówił mi to radca Malville... Ach, Boże mój! Otóż zdradziłam mojego autora; ale mniejsza o to, opowieść zyska tylko na autentyczności... Malville powiedział mi, że tego rodzaju zobowiązania, te dobrowolne układy, przytrafiają się często, tak pomiędzy ludźmi z naszego świata, jak i pomiędzy pospólstwem i, że ostatecznie w tym kraju, gdzie wszyscy myślą, że znają prawo, nie umieją nawet jego abecadła. Powracam do naszych małżonków Hulin. Nieszczęśliwa kobieta, przerażona myślą postradania synka, zgodziła się na to, czego ten człowiek domagał się od niej... praw męża na jedną tylko noc i... poświęciła kobietę dla matki. Straszne to — ale przyznaj, że szczegóły tej nocy byłyby bardzo ciekawe dla teologów rozstrzygających o skrupułach sumienia. Bez zaprzeczenia czuła wstręt do męża... ale on nie był jej mężem... rozdzieleni co do stołu i łoża... żyła jak wdowa od czterech, czy pięciu lat... Zresztą dobiegała wieku, w którym kobieta naszej narodowości, rozumie miłość i poddaje się jej.
Oh! trucicielka — z jakąż zręcznością zapuszczała ten jad gryzący — i jak śledziła trujące jego skutki na tej twarzy zapadłej, która tylko litość obudzić mogła!
— Otóż noc ta wydała się tak piękną temu mężowi „szczęśliwemu przy żonie“, że powróciwszy do Hawru, nie miał odwagi wsiąść na okręt i wolał przenieść śmierć jak marzyć o szczęściu bez jutra. Wyraził to jasno w liście do Malville’a.
Régis powstał i wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Mniejsza o to! Ale twojego Malville’a zamawiam sobie na depozytora zwierzeń ostatniej mojej godziny!...
— Oh! co do tego masz słuszność — odrzekła z swoim złym uśmiechem. — Dość zagrać mu Wagnera, ażeby go przekupić.
Oboje zamilkli, postępując tuż około siebie. Po chwili, widząc go zamyślonym, spojrzała na zegarek i z westchnieniem przemówiła:
— Niema rady — trzeba się rozłączyć. — Ująwszy jego dłonie dodała: — Dzieci są tam... — niedaleko... czy nie chcesz ich zobaczyć?...
Zawahał się; a po chwili odrzekł stanowczo i ze złością:
— Nie! Dzisiaj nie!
— Jak chcesz... do widzenia, mój maleńki.
Pozostawiła go na rozdrożu — a sama, lekka i wesoła, dobiegła do bulwaru Port-Royal, gdzie oczekiwało na nią okazałe otwarte lando, upstrzone jaskrawemi parasolkami.
— Sama?... — zapytała Róża, zawiedziona w nadziei zobaczenia ojca.
— Mniejsza o to... rozmówiliśmy się... wszystko ułożone. — Cedziła przez zęby, wsiadając do powozu z pomocą płaskiej jak łopata ręki „mademoiselle“.
— Poczciwiec... nie ma najmniejszej do was urazy... podpisze kontrakt i będzie na ślubie.
— A mój posag?... — zapytała Ninetka. — Czy była mowa o moim posagu?...
— Naturalnie... ale najważniejsze to, że zdaje mi się, iż zdołałam uniemożebnić małżeństwo jego z panią Hulin.
Róża i Ninetka wybuchły śmiechem:
— Oh! w takim razie — współzawodnictwo upadło... — Podczas gdy powóz lekko je kołysał, Róża, niemając już powodu do zazdrości, szeptała tonem żałosnym:
— Biedny papa!... biedny papa!...
Régis tymczasem przechodził przez kwieciste i zielone skwery, powleczone jakby siatką, smugami zachodzącego słońca. Dążył ku pałacowi du Luxembourg na spotkanie pani Hulin i jej synka. Oczy zwrócił na wysokie sztachety ogrodu, rzucające wydłużone fiołkowe cienie i myślał o przyjaciółce oczekującej na niego po za temi sztachetami tak złudnego pozoru, jak przeszkody rozdzielające wspólne ich przeznaczenie. Rozumiał teraz skrupuły tej pełnej najdelikatniejszych uczuć istoty, która kochała go, gdy nie była wolną — a dziś, nagle, odmawia mu, gdy jest wdową i panią swojej woli. Skrupuły przesadzone bez zaprzeczenia... potrafi je on z czasem zwalczyć siłą swego przywiązania...
Rozpromieniony tą myślą — przyśpieszył kroku. Wrażliwym oddechem rekonwalescenta, czerpał całemi piersiami łagodny powiew wiatru. Napawał się wonią kwiecistych kobierców zroszonych obficie wodą opadającą teraz kroplami z lekkim powiewnym szmerem. Ale wnet zasyczały mu w uszach słowa pani La Posterolle.
Trucizna działała, przenikając do głębi wszystkie żyły i arterye... Noc!... cała noc przepędzona w objęciach tego człowieka! Poświęciła się bo kocha jego — Régisa... Tak, kocha go... niema wątpliwości... Oddając się drugiemu, zadała kłam swemu sercu i ciału, i to dobrowolnie, ponieważ ten człowiek nie miał żadnych już praw do niej, nie będąc od wielu lat jej mężem...
Nie był jej mężem!. Te kilka słów wystarczyło nikczemnej kobiecie, by zatruć spokój biednego człowieka!... Nie był już jej mężem... czyli, że przestał być tym, do którego czuła wstręt i przeciwko któremu buntowało się jej ciało i serce... Obcym on był — nieznanym — w tem łożu surowego wdowieństwa; a według doświadczonych słów pani La Posterolle właśnie w wieku, w którym kobieta naszej narodowości...
Oh! te wielkie niebieskie oczy omdlewające pod pieszczotą innego; te białe ramiona, jak atłas gładkie, drżące i falujące pod tchnieniem pragnienia!.. Mimowoli powracał ciągle do tej myśli i do tego obrazu.
Przyjaciółka jego pojmowała doskonale, że gdyby ją zaślubił, bolesne to widmo nie przestawałoby ich ścigać, truć i kalać ich szczęścia. Tak jest! Paulina miała słuszność a teraz on również podziela i szanuje jej skrupuły.
Jednakże wahał się jeszcze mówić o tem z panią Hulin. Bo nareszcie wrażenie to mogłoby uledz zmianie; może złagodnieje powoli, w miarę rozwijającej się wspólnej ich serdeczności; a kto wie czy w piękny, jak dzisiejszy dzień wiosenny, zwycięzka miłość nie rozwieje tych wspomnień i nie zatrze obrazu wśród szlachetnego i zdrowego uniesienia — wynagradzającego krzywdy poniesione.
Zatopiony w smutnych i sprzecznych myślach, zbliżał się wolnym krokiem do bramy ogrodu. Zatrzymał się u wejścia i zacisnąwszy groźnie pięści, zwrócił się ku alei Obserwatoryum „Nędzna żmijo! — zawołał — jakże potrafisz wysysać krew człowieka!“... Maleńka rączka chłopczycy wsunęła się w jego rękę i pociągnęła ku ogrodowi. Pani Hulin dostrzegła zdaleka przygnębienie Régisa i na spotkanie wysłała Maurycego, chcąc go oderwać od dręczących myśli.
— Boże! jakże pan jest bladym — odezwała się, skoro Régis stanął przed nią; a wypytując troskliwie, czy się nie przeziębił, głos jej zdradzał niewysłowiony niepokój. Przejęła się nagle tą instynktowną obawą kobiety przed niebezpieczeństwem, które przed nią tają, — ale które serce jej już odgadło. Co się stało? O czemże się dowiedział, co go tak strasznie przygnębiło?...
— Gdybyś pan usiadł na chwilę... Może to tylko zmęczenie?
— Przeciwnie! przejedźmy się... Pragnę uczuć przyjacielską rękę na mojem ramieniu!...
Dostrzegł, że Paulina drży tak jak i on, i również jest zmieszaną i niespokojną. — Czy pomimo uczynionego przed chwilą postanowienia, żądać objaśnień i rozmówić się z nią natychmiast?... i rozwiązać tę niepewność, która im serce tłoczy?... — zapytywał się Régis.
Dziecko biegło przed niemi: machinalnie zwrócili się ku lewej stronie tarasu, ponieważ prawa, z powodu muzyki o tej godzinie, przepełnioną była spacerującymi.
Dźwięki walca przerywane i niewyraźne, dochodziły ich uszu z po za gęstych szpalerów, pomieszane z przeraźliwym krzykiem dzieci — tym światem ruchliwym i rozbawionym — coraz więcej, w miarę zbliżania się wieczoru. Łagodne powietrze i przechadzka uspokoiły wzburzone nerwy Régisa. Kobieta kochana tuż około niego — tak ładna — tak świeża w swojej żałobnej sukni, uwydatniającej przezroczystość niemal dziecinnej cery. Nie ! nie miał odwagi przerwać tej uroczej harmonii i zadowolnił się opowiadaniem dotyczącem ślubu córki.
— Ach! droga pani! jaką miałaś słuszność!... Co za gmatwanina ten rozwód!.. i jak dziwne wyradza kombinacye!... Róża wyjdzie zamąż za dni kilka — obrzęd ślubny odbędzie się w sposób zupełnie prawidłowy, ale ponieważ rodzice są rozwiedzeni, co za śmieszny skład weselnego orszaku...
Zamyślił się a po chwili zaczął żartobliwie wyliczać osoby należące do uroczystości.
On na czele, prowadzi pannę młodą... za nim pani La Posterolle, matka — ale nosząca inne od córki nazwisko... dalej La Posterolle, który ze względów przyzwoitości należy do orszaku i jest w nim zupełnie na swojem miejscu.
— Czy możesz sobie pani wyobrazić ten pochód przez owe niezmierzone schody Ś-tej Magdaleny — to wejście przez wielkie drzwi, te tysiące jarzących świateł i ten grom organów na przyjęcie tak dziwnej mieszaniny... — Oh! gdyby Paryż umiał się śmiać jeszcze...
Ale Régis nie śmiał się — zraniony w swojej ojcowskiej miłości do głębi serca. Córki bezpowrotnie są już dla niego stracone!
Ponieważ Paulina usiłowała raz jeszcze przemówić na ich korzyść, Régis, rozczarowany i do łez rozrzewniony, odpowiedział z przelotnym i gorzkim uśmiechem:
— Nie, droga pani! Wszystko stracone... dzieci moje — nie są już mojemi dziećmi... Ta niegodziwa kobieta przywłaszczyła je sobie... Adwokat mój przepowiedział to odrazu... Pracowała jak mrówka, żeby mi ich serce odebrać... doza za dozą — godzina za godziną... — i pomyśleć, że do końca życia jestem związany z tem stworzeniem i że mnie już nigdy z swoich szponów nie wypuści!... Po ślubie Róży, spotkamy się znowu na ślubie Ninetki; potem jako dziadkowie spotykać się będziemy przy uroczystościach chrztu. Będzie moją kumą-matką chrzestną moich wnuków, wpoi w nich nienawiść do dziadka — tak jak ją wpoiła w serca moich córek... Oh, ten rozwód!... błogosławiłem go, jako zbawienie swoje... pamiętasz pani?... Byłem dumny, szczęśliwy... ale kiedy się ma dzieci, rozwód — nie jest zerwaniem węzłów!...
Pani Hulin skłoniła głowę.
— Separacya nie wiele więcej warta, gdy się ma dzieci; jest to tylko pozorna i urojona forma... Dziecko pozostaje zawsze pomiędzy ojcem a matką.
Wypowiedziała te słowa głosem głębokim, na wskroś przejmującym, jakim zwykle wypowiadała palące swe troski. Głos jej zwykły, był jak kryształ dźwięczny i przejrzysty, jak cała zresztą jej istota!
— A więc cóż robić?... co robić?.. — szeptał Régis. Gdzie ratunek?... — Po chwili milczenia i zadumy, przy zamierających akordach uwertury z „Lohengrina“, dokończył głośno treść, zbiegającej się z sobą wspólnej ich myśli: — Tak!... Szczęście całego życia polega na poszanowaniu praw małżeństwa... Poślubiając kobietę — należy powiedzieć sobie: oto ramię, na którem oprę moją głowę do snu — oto usta, które pocałunkiem zamkną moje oczy; ale ramię to powinno być słodkie, wytrwałe i nieskazitelne a urok tych świeżych ust tylko dla mnie... dla mnie jednego... Tak pojmuję małżeństwo.
Paulina westchnęła głęboko. Była to jedyna jej odpowiedź potwierdzająca i uznająca słowa Régisa.
Słońce zachodziło różowemi blaski; zeszli po szerokich schodach tarasu i błądzili jeszcze długo naokoło sadzawki, przejęci dreszczem i tęsknotą zapadającego mroku. Maurycy przestał biegać i przytulił się do fałd czarnej sukni matki.
— A gdybyśmy powrócili już do domu? — odezwała się po chwili milczenia pani Hulin. — Dość tej przechadzki na pierwszy dzień wyjścia po chorobie.
— Dobrze! powracajmy! — odrzekł Régis, nieochłonąwszy jeszcze z swego przygnębienia.
Przy wyjściu z ogrodu, wśród wrzawy falującego tłumu, Régis szukał powozu; — nagle o kilka kroków dalej, spostrzegł panią La Posterolle z córkami, zapóźnionemi zapewne przy muzyce. Panie te wsiadały do powozu. Okazałe lando i stroje ich jaskrawe — ściągały na około tłumy ciekawych, z czego Róża i Ninetka zdawały się być zadowolone i dumne.
— Usuńmy się... — rzekł Régis cicho do swojej towarzyszki. Zbyt bolesnym był dla niego widok, tuż obok siebie, tych drogich mu istot — świetnych i strojnych a których nie miał prawa ani uściskać, ani też zbliżyć się do nich. Biedny ten człowiek — nieszczęśliwa ofiara rozwodu — patrzał na swoje córki i na ich matkę — prawdziwą swoją rodzinę... oddalające się szybkim pędem w tym powozie pełnym wesołości, śmiechu i jasnych wstążek; podczas gdy on — na uboczu trotuaru, wśród zapadającej nocy, smutny i miotany niepewnością, stoi obok tej kobiety i tego dziecka w grubej żałobie — żałobie, której towarzyszy, ale nie podziela a która dowodzi, że prawdopdobnie pozostaną na zawsze — jedno dla drugiego obcymi.

KONIEC.




  1. Farba używana na Wschodnie przez kobiety do farbowania paznokci.
  2. Jaquemart.
  3. „Ojciec“ w żargonie bulwarowym.
  4. Sztylet mego męża.
  5. Mój mój.
  6. O chłopaki! jacy mądrzy!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Natalia Bogowolska.