Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
„WIADOMOŚCI“ Z GLEN I INNE SPRAWY.

Było cieple, nasiąknięte złotem, przyjemne popołudnie. W obszernej bawialni na Złotym Brzegu siedziała Zuzanna Baker, tonąc w aureoli własnego zadowolenia. Była już czwarta po południu i Zuzanna, która pracowała zazwyczaj intensywnie od szóstej rano, uważała, że zasłużyła na godzinkę odpoczynku i ploteczek. Była w danej chwili najzupełniej szczęśliwa, bo nawet w kuchni dzisiaj wszystko szło, jak z płatka. Dr. Jekyll nie był Mr. Hyde‘em i nie grał na jej nerwach, a z miejsca, na którem obecnie siedziała, mogła ze swobodą obserwować przedmiot swej najwyższej dumy, mianowicie gazon peonij, własne arcydzieło, kwitnących, jak żadne peonje w Glen St. Mary nigdy nie kwitły. Były tam peonje purpurowe, srebrzyste i białe, jak zimowy czyściutki śnieg.
Zuzanna miała na sobie nową czarną jedwabną bluzkę, jakiej nawet pani Marszałkowa Elliott nigdy nie nosiła, i biały, nakrochmalony fartuch pięknie związany skrzyżowanemi taśmami szerokości pięciu cali. Fartuchy takie też nieczęsto się widzi. Nic dziwnego, że Zuzanna posiadała samopoczucie dobrze ubranej kobiety i ze spokojem poczęła przeglądać numer „Codziennych Przedsięwzięć“ zabierając się do uważnego odczytania „Wiadomości“ z Glen, które, jak właśnie objaśniła ją panna Kornelja, zajmowały dzisiaj pół kolumny i wspomniano w nich prawie o każdym mieszkańcu Złotego Brzegu. Na tytułowej stronicy „Przedsięwzięć“ widniał wielki nagłówek artykułu o tem, że jakiś Arcyksiążę Ferdynand, czy ktoś tam, został zamordowany w miejscowości noszącej śmieszną nazwę Sarajewo. Lecz Zuzanna nie interesowała się tak mało ważnemi sprawami, lubiła coś istotnie życiowego. O, tutaj były „Notatki z Glen St. Mary“. Zuzanna poprawiła się na krześle i poczęła odczytywać jedną wiadomość po drugiej na głos, jakby pragnąc wydobyć z tego jak najwięcej zadowolenia.
Pani Blythe i gość jej, panna Kornelja (niestety, pani Marszałkowa Elliott), gawędziły wpobliżu otwartych drzwi prowadzących na werandę poprzez które wnikało chłodne rozkoszne powietrze, przynosząc z ogrodu woń rozkwitłych kwiatów i echo wesołych głosów od strony winnej altanki, gdzie znajdowali się Rilla, panna Oliver i Władzio, prowadząc ożywioną rozmowę i śmiejąc się wesoło. Gdziekolwiek była Rilla Blythe, tam musiał być serdeczny wesoły śmiech.
W bawialni znajdowała się jeszcze jedna żywa istota, zwinięta w kłębek na kanapie, która posiadała bardzo silną indywidualność i prawdopodobnie była jedyną żywą istotą, której Zuzanna niecierpiała.
Wszystkie koty są tajemnicze, lecz „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“ (w skróceniu „Doc“) był tajemniczy potrójnie. Był to kot o podwójnej osobowości, albo, jak twierdziła Zuzanna, musiał być opętany przez djabła. Coś niesamowitego istniało od samego początku jego egzystencji. Przed czterema laty Rilla Blythe miała ukochanego kociaka, białego jak śnieg, o czarnym ogonku, którego nazwala Jacek Mróz. Zuzanna nie lubiła Jacka Mroza, chociaż nie umiała nigdy tej swojej niechęci uzasadnić.
— Proszę mi wierzyć na słowo, pani doktorowo, — mawiała zazwyczaj złowróżbnie, — że z tego kota nic dobrego nie będzie.
— Ale dlaczego Zuzanna tak sądzi? — pytała niejednokrotnie pani Blythe.
— Nie sądzę, tylko wiem, — brzmiała odpowiedź Zuzanny pełna gwarancji.
Co do innych mieszkańców Złotego Brzegu, to Jacek Mróz był ich faworytem: bardzo czysty i dobrze wychowany, przytem nie pozwolił nigdy, aby na jego białem futerku była choć najdrobniejsza plamka. Posiadał niezwykle miły sposób mruczenia i łaszenia się, jednem słowem potrafił zaskarbić sobie serca wszystkich.
I nagle nieoczekiwana tragedja zawisła nad Złotym Brzegiem. Jacek Mróz miał kocięta!
Trudno byłoby opisać szalony triumf Zuzanny. Czyż nie mówiła zawsze, że przyjdzie dzień, kiedy kot okaże się całkiem czemś innem? Teraz wreszcie wszyscy się sami przekonali!
Rilla zatrzymała jedno z kociąt, bardzo ładne, o burem futerku, przecinanem pomarańczowemi pręgami, i o dużych atłasowych, złocistych uszkach. Nazwała kociaka Złotko i imię to zdawało się pasować najzupełniej do małego figlarnego stworzonka, które w zaraniu swej młodości nie zdradzało się nigdy, że posiada ponure i mściwe usposobienie. Zuzanna oczywiście ostrzegła całą rodzinę, że niczego dobrego nie można się spodziewać po potomku tego diabelskiego Jacka Mroza. Lecz ostrzeżenia Zuzanny zbywano tylko śmiechem.
Rodzina Blythe‘ów tak nawykła uważać Jacka Mroza za członka płci brzydkiej, że trudno jej było wyzbyć się tego przyzwyczajenia. To też mówiono nadal o kotce, jak o stworzeniu rodzaju męskiego, aczkolwiek stwarzało to sytuacje nader śmieszne. Goście zazwyczaj otwierali szeroko oczy, gdy Rilla mówiła: „Jack i jego kocięta“, albo zwracała się poważnie do Złotka: „Idź do matki i powiedz „mu“, żeby ci wymył futerko“.
— To jest stanowczo nieprzyzwoite, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna z goryczą. Ona sama starała się pójść na kompromis, mówiąc o Jacku „ono“, albo „białe zwierzątko“. Nikt z mieszkańców Złotego Brzegu nie był zbytnio zrozpaczony, gdy następnej zimy „ono“ zostało otrute.
Z biegiem czasu Złotko stało się już tak dorosłe, że nadane mu imię jakoś dziwnie nie pasowało i Władzio, który właśnie zaczytywał się książkami Stevensona, ochrzcił kota mianem „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“. W swym nastroju Dr. Jekylla kot był senny, pieszczotliwy, zadomowiony i bardzo lubił, gdy go głaskano, klepano i pieszczono. Szczególnie lubił leżeć na grzbiecie z wyciągniętą lśniącą szyją i mruczeć w sennem zadowoleniu. Mruczał zresztą prześlicznie. Jeszcze nigdy na Złotym Brzegu nie było kota, któryby tak stale i z takiem przejęciem mruczał.
— Jedyna rzecz, jakiej zazdroszczę kotom, to mruczenie, — mówił Dr. Blythe, przysłuchując się monotonnej melodii Doca. — Mruczenie to wyraża całą pełnię zadowolenia.
Doc był bardzo ładny. W każdym ruchu posiadał mnóstwo gracji, a pozy jakie przybierał były pełne godności. Gdy wyciągał swój długi puszysty ogon, siedząc na werandzie z wzrokiem utkwionym w przestrzeni, państwo Blythe dochodzili do wniosku, że nawet egipski Sfinks nie miał w swej postaci więcej tajemniczości i wspaniałego majestatu.
Gdy napadał go nastrój Mr. Hyde‘a, co się przeważnie zdarzało przed deszczem, lub wiatrem, stawał się dzikiem stworzeniem o zmienionych oczach. Przeistoczenie to następowało zawsze nieoczekiwanie. Zeskakiwał wtedy z kanapy z niepohamowanym sykiem i wrzaskiem, gryząc i drapiąc każdego, kto usiłował go udobruchać. Sierść Doca stawała się wtedy ciemniejsza, a oczy jego połyskiwały diabelskim blaskiem. Było w nim coś, co przerażało, lecz jednocześnie zachwycało swem demonicznem pięknem. Gdy przeistoczenie następowało o zmierzchu, wszyscy mieszkańcy Złotego Brzegu uczuwali dziwny lęk. W takich razach Doc stawał się nieustraszonem stworzeniem i tylko Rilla broniła go, twierdząc, że jest „taki piękny kot-włóczęga“. Istotnie Doc w chwili szaleńczego swego nastroju lubił się włóczyć.
Dr. Jekyll lubił świeże mleko, Mr. Hyde na mleko nawet nie patrzył i warczał ponuro nad kawałkiem mięsa. Dr. Jekyll schodził po schodach tak cicho, że nikt kroków jego nawet dosłyszeć nie mógł, krok Mr. Hyde‘a był tak ciężki, jak stąpanie zmęczonego człowieka. Niekiedy wieczorami, gdy Zuzanna zostawała sama w domu, „drętwiała ze strachu“, jak twierdziła, słysząc głośne kroki Doca. Siadywał na środku kuchni ze straszliwym wzrokiem utkwionym w jej twarzy i tak mógł siedzieć całemi godzinami. Poprostu działało to jej na nerwy, lecz napróżno biedna Zuzanna chciała go z kuchni wypędzić. Raz nawet ośmieliła się rzucić w Doca kawałkiem drzewa, lecz wówczas bestja skoczyła na nią. Zuzanna wybiegła z przestrachem i od tej pory nigdy już nie zaczynała z Mr. Hyde‘em, choć, gdy Doc popadał w nastrój Dr. Jekylla zdobywała się na tyle odwagi, aby mu dać prztyczka w nos.
— „Przyjaciele panny Flory Meredith, Jerzy Meredith i James Blythe“, — czytała Zuzanna, cedząc z zadowoleniem nazwiska przez zęby, — „przed kilku tygodniami wrócili do domu z Redmond. James Blythe, który otrzymał stopień naukowy w roku 1913, ukończył właśnie pierwszy kurs medycyny“.
— Flora Meredith wyrosła na piękną dziewczynę, — zauważyła panna Kornelja, pochylając się nad swoją robótką filet. — Naprawdę trzeba podziwiać, jaka w tych dzieciach zaszła zmiana od chwili, gdy Rozalja West zamieszkała na plebanji. Ludzie zapomnieli prawie zupełnie ile dawniej dzieciaki przysparzały kłopotu. Aniu, kochanie, pamiętasz, jak się dawniej zachowywały? Nie przypuszczałam, aby Rozalja mogła mieć na nie taki wpływ. Jest raczej ich przyjaciółką, niż macochą. Dzieciaki pokochały ją, a Una poprostu uwielbia Rozalję. Stała się prawdziwą niewolnicą małego Bolcia, nic dziwnego zresztą, bo to strasznie miły dzieciak. Ale czy widziałaś kiedy, aby dziecko było tak podobne do ciotki, jak Bolcio do Heleny? Ma takie same ciemne włosy i jest tak samo uparty. Nie posiada ani odrobiny podobieństwa do Rozalji. Norman Douglas utrzymuje żartem, że bocian przynosząc Bolcia miał na myśli jego i Helenę i tylko przez omyłkę pozostawił go na plebanii.
— Bolcio uwielbia Jima, — rzekła pani Blythe. — Gdy Jim przychodni na plebanję, Bolcio chodzi za nim, jak przywiązany mały psiak, przyglądając mu się z pod zmarszczonych czarnych brwi. Jestem pewna, że niema takiej rzeczy, którejby dla Jima nie zrobił.
— Czy z Jima i Flory będzie para?
Pani Blythe uśmiechnęła się. Wiadome było wszystkim, że panna Kornelja, która przed laty jeszcze tak niecierpiała mężczyzn, teraz najchętniej łączyła młode pary.
— Są tylko dobrymi przyjaciółmi, panno Kornelio.
— Dobrymi przyjaciółmi, wierzaj mi, — rzekła panna Kornelja dobitnie. — Wiem o wszystkiem, co wyprawia ta młodzież.
— Nie wątpię, że Mary Vance stara się już o to, żeby pani wiedziała, pani marszałkowo Elliott, — wtrąciła Zuzanna znacząco. — Sądzę jednak, że wstyd mówić o małżeństwie takich dzieci.
— Dzieci! Jim ma już dwadzieścia jeden lat, Flora dziewiętnaście, — odparła panna Kornelja. — Nie należy zapominać, Zuzanno, że my, stare, nie jesteśmy jedynemi dorosłemi osobami na świecie.
Skrzywdzona Zuzanna, która nie lubiła wszelkich docinków na temat wieku, nie z próżności, lecz z obawy, że ludzie mogą pomyśleć, iż jest już za stara do pracy, zabrała się na nowo do czytania „Wiadomości“.
— „Karol Meredith i Shirley Blythe wrócili do domu w zeszły piątek z Akademii Królewskiej. Domyślamy się, że Karol zaangażowany zostanie do szkoły w Porcie na rok przyszły i jesteśmy pewni, że wkrótce stanie się popularnym i jednym z najzdolniejszych nauczycieli“.
— Skończył akademię, lecz Mr. Meredith i Rozalja pragną, aby jesienią jechał do Redmond, Karol jednak chce sam zarabiać na swoje dalsze wykształcenie. Dzielny z niego chłopak.
— „Władysław Blythe, który od dwóch lat był nauczycielem w Lowbridge, opuścił zajmowane stanowisko, — czytała Zuzanna. — „Podobno zamierza na jesieni wyjechać do Redmond“.
— Czy Władzio jest już dość silny, aby wybrać się do Redmond? — zagadnęła z niepokojem panna Kornelia.
— Sądzimy, że nabierze sił do jesieni, — rzekła pani Blythe. — Wypoczynek letni na świeżem powietrzu i słońcu dobrze mu zrobi.
— Febra jest trudną rzeczą do wyleczenia. — zauważyła panna Kornelja z naciskiem, — tem bardziej, jeżeli ktoś jest tak delikatny, jak Władzio. Sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby odłożył studja jeszcze na jeden rok. Ale on jest strasznie ambitny. Czy i Di i Nan także wyjeżdżają?
— Tak. Obydwie chcą udzielać lekcyj na przyszły rok, lecz Gilbert uważa, że lepiej będzie, gdy jesienią wyjadą do Redmond.
— Bardzo mnie to cieszy. Żywym przykładem będzie dla nich Władzio, któremu nauka przyjdzie bez trudu. Przypuszczam, — ciągnęła dalej panna Kornelja, zerkając na Zuzannę, — że po naganie, którą otrzymałam przed pięciu minutami, nie popełnię nietaktu twierdząc, iż Jurek Meredith robi oko do Nan.
Zuzanna zdawała się nie słyszeć tej uwagi, a pani Blythe zaśmiała się znowu.
— Mam pełne ręce roboty z tymi chłopcami i dziewczętami, nieprawdaż, droga panno Korneljo? Gdybym to wszystko brała poważnie głowa by mi pękła. Trudno jeszcze wiedzieć, co będzie, gdy dzieciaki dorosną. Gdy patrzę na tych dwóch moich wysokich synów, dziwię się, że to ci sami chłopcy, których kołysałam, pieściłam i śpiewałam im do snu. Czyż Jim nie był najmilszem dzieckiem w starym Wymarzonym Domku? A teraz jest już prawie dorosłym mężczyzną, zalecającym się do panien.
— Wszyscy się starzejemy, — westchnęła panna Kornelja.
— Przypomina mi zawsze o starości tylko jedna rzecz, — uśmiechnęła się pani Blythe, — a mianowicie ręka, którą złamałam, gdy Józia Payówna kazała mi przejść przez ogrodzenie Barrych na Zielonem Wzgórzu. Jeszcze do dzisiaj czuję darcie na zmianę pogody. Trudno twierdzić, że to jest reumatyzm, chociaż boli dotkliwie. Co do dzieci, to zarówno moje, jak i Meredithów układają plany na wesołe przepędzenie lata zanim wyjadą na studja. Wesoły z nich narodek. Wprowadzają do domu mnóstwo wesołości i serdecznego śmiechu.
— Czy Rilla wstąpi na Akademię, jak Shirley wróci?
— To jeszcze nie jest postanowione. Mam wrażenie, że raczej nie. Przedewszystkiem ojciec twierdzi, że nie jest dość silna, bo zbytnio wyrośnięta na swój wiek, ja znów chciałabym choć jedno ze swych dzieci mieć przy sobie na przyszłą zimę. Z nudów musiałybyśmy z Zuzanną kłócić się chyba codziennie.
Zuzanna uśmiechnęła się słysząc te słowa. Bawiła ją sama myśl, że mogłaby kłócić się z „kochaną panią doktorową“!
— A Rilla sama, czy chce jechać? — zapytała panna Kornelja.
— Nie. Trzeba przyznać, że jedynie Rilla nie posiada wygórowanej ambicji. Wolałabym, żeby była bardziej ambitna. Wesołe przepędzenie czasu jest jej jedynym ideałem.
— Dlaczegóżby miało być inaczej, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, która nie mogła znieść, aby ktoś występował przeciw młodym mieszkańcom Złotego Brzegu. — Młoda dziewczyna powinna wesoło przepędzać czas, jabym nie była lepsza na jej miejscu. Jeszcze zdąży nauczyć się łaciny i greki.
— Chciałabym widzieć w niej odrobinę poczucia odpowiedzialności, Zuzanno. Wiesz sama dobrze, że Rilla jest strasznie próżna.
— Ma do tego powody, — odparła Zuzanna — jest najpiękniejszą dziewczyną w Glen St. Mary. Czy tamte z za Portu, te wszystkie Mac Allisterówny, Crawfordówny i Elliottówny mogą się z nią równać? Nie, pani doktorowo. Znam moje stanowisko, lecz nie pozwolę nikomu oczerniać Rilli. Proszę to wziąć pod uwagę, pani marszałkowo Elliott.
Zuzanna znalazła wreszcie okazję do poróżnienia się z panną Kornelją i ukarania jej za swatanie „dzieci“. Z większem jeszcze zadowoleniem zaczęła czytać dalej „Nowiny“.
— „Miller Douglas postanowił nie wyjeżdżać na Zachód. Twierdzi, że stara wyspa Księcia Edwarda zupełnie mu wystarcza i postanawia nadal gospodarować ze swą ciotką, panią Aleksandrową Davis“.
Zuzanna spojrzała znacząco na pannę Kornelję.
— Słyszałam, pani marszałkowo Elliott, że Miller zaleca się do Mary Vance.
Wycelowana strzała nie chybiła. Panna Kornelja spłonęła rumieńcem.
— Nigdybym na to nie pozwoliła, aby Miller Douglas kręcił się koło Mary, — rzekła ostro. — Miller pochodzi z prostej rodziny. Ojciec jego był najgorszym z Douglasów, nigdy się zresztą nie liczył ze słowami, a matka należała do tej okropnej rodziny Dillonów z Portu.
— O ile słyszałam, pani Marszałkowo Elliott, to rodzice Mary Vance też nie należeli do arystokracji.
— Mary Vance otrzymała dobre wychowanie i jest skromną, mądrą i zdolną dziewczyną, — odparła panna Kornelja. — Nie leci wcale na Millera Douglasa, wierzajcie mi! Wie doskonale, co ja o tem myślę, a dotychczas nigdy jeszcze nie okazywała mi nieposłuszeństwa.
— Niema powodu do zmartwień, pani Marszałkowo Elliott, bo wiem, że pani Aleksandrowa Davis jest tak samo przeciwna temu, twierdząc, że żaden z jej siostrzeńców nie poślubi nigdy takiej osoby, jak Mary Vance. — Zuzanna umilkła, uważając się za zwyciężczynię i zabrała się na nowo do czytania dziennika.
— „Dowiadujemy się z przyjemnością, że panna Oliver została zaangażowana na następny rok, jako nauczycielka. Panna Oliver przepędzi wakacje w domu w Lowbridge“.
— Strasznie się cieszę, że Gertruda zostaje, — rzekła pani Blythe. — Ogromnieby jej nam brakowało, ma przytem nadzwyczajny wpływ na Rillę, która ją uwielbia. Są serdecznemi przyjaciółkami mimo takiej różnicy wieku.
— Słyszałam, że zamierza wyjść zamąż?
— Owszem, mówiono o tem, ale zostało to odłożone jeszcze na rok.
— Któż jest tym młodzieńcem?
— Robert Grant, młody adwokat z Charlottetown. Mam nadzieję, że Gertruda będzie z nim szczęśliwa. Smutne miała życie, przepełnione goryczą i dlatego jest taka wrażliwa. Pierwsza jej młodość już minęła i obecnie jest sama jedna na świecie. Miłość, która się zrodziła w jej sercu jest dla niej czemś tak nieoczekiwanem, że chwilami nie śmie w nią wierzyć. Gdy ślub musiał ulec zwłoce, wpadła w skrajną rozpacz, aczkolwiek nie było to winą Mr. Granta. Zaszły pewne komplikacje w sprawach posiadłości jego ojca, który umarł zeszłej zimy i syn nie może się ożenić, dopóki wszystko nie zostanie załatwione. Mam wrażenie jednak, że Gertruda przyjęła to za omen, uważając, że szczęście ją zawodzi.
— Nie należy nigdy, pani doktorowo, liczyć zbytnio na jednego mężczyznę, — zauważyła uroczyście Zuzanna.
— Mr. Grant jest tak samo zakochany w Gertrudzie, jak ona w nim, Zuzanno. To nie on ją zawiódł w tym wypadku, tylko złośliwy los. Gertruda posiada w duszy dużo mistycyzmu i z tego powodu ludzie nazywają ją przesądną. Ma dziwną wiarę w sny i trudno jej to wyperswadować. Muszę przyznać, że niektóre jej sny... Ale broń Boże, żeby Gilbert miał usłyszeć, że wypowiadam takie herezje. Co takiego interesującego znalazłaś, Zuzanno?
Zuzanna wydała głośny okrzyk.
— Proszę posłuchać, pani doktorowo: „Mrs. Zofja Crawford opuściła swój dom w Lowbridge i zamierza zamieszkać ze swą siostrzenicą, panią Albertową Crawford“. Przecież Zofja jest moją kuzynką, pani doktorowo. Kłóciłyśmy się zawsze, będąc dziećmi, która z nas ma wziąć ze szkoły niedzielnej kartę z napisem „Bóg jest Miłością“ i od tego czasu nigdyśmy ze sobą nie rozmawiały. A teraz Zofja przyjeżdża tu, aby zamieszkać naprzeciw nas.
— Powtórzycie dawne sprzeczki, Zuzanno. Chociaż uważam, że w sąsiedztwie najlepsza jest zgoda.
— Kuzynka Zofja zawsze rozpoczynała kłótnie, więc powinna teraz pierwsza mnie przeprosić, pani doktorowo. — rzekła Zuzanna wzniośle. — Jeżeli wyciągnie rękę do zgody, to jestem o tyle dobrą chrześcijanką, aby tę rękę uścisnąć. Nie jest ona osobą wesołą i przez całe życie słynęła z ponurego usposobienia. Jak ją widziałam po raz ostatni, miała już twarz porządnie pooraną zmarszczkami. Strasznie rozpaczała na pogrzebie pierwszego męża, lecz w niespełna rok wyszła zamąż po raz drogi. Drugi jej mąż wypowiedział specjalne kazanie zeszłej niedzieli w naszym kościele, twierdząc, że należy kościół pięknie udekorować.
— Przypomina mi to, że pan Pryor ogromnie nie lubi kwiatów w kościele, — wtrąciła panna Kornelja. — Zawsze mówiłam, że będą kłopoty, gdy ten człowiek przeprowadzi się tutaj z Lowbridge. Nigdy nie będzie należał do starszyzny, powinni byliśmy o tem wiedzieć, wierzajcie mi! Słyszałam, jak mówił, że jeżeli dziewczęta nadal będą „ubierały ambonę temi chwastami“, to on przestanie przychodzić do kościoła.
— Kościół inaczej wyglądał nim stary „Brodacz Księżycowy“ przybył do Glen i na pewno będzie wyglądał lepiej, jak on się wreszcie stąd wyniesie, — rzekła Zuzanna.
— Kto mu dał takie śmieszne przezwisko? — zapytała pani Blythe.
— Chłopcy z Lowbridge zawsze go tak nazywali, odkąd pamiętam, pani doktorowo. Prawdopodobnie dlatego, że twarz ma okrągłą i czerwoną i stale nosi bokobrody. Nie daj Boże, aby usłyszał, że go tak nazywają. Pominąwszy jednak jego bokobrody, pani doktorowo, sam on nie posiada odrobiny rozsądku i zawsze ma jakieś głupie pomysły. Należy teraz do starszeństwa i podobno jest bardzo religijny. Doskonale pamiętam te czasy, pani doktorowo, jak przed dwudziestu laty pasał swoją krowę na cmentarzu w Lowbridge. Zawsze przypominam sobie o tem, ile razy wygłasza kazanie. Wszystko już wyczytałam z gazety, pozostałe wiadomości nie są ważne. Nigdy nie interesowałam się sprawami zagranicznemi. Kto to jest ten arcyksiążę, który został zamordowany?
— Co to nas może obchodzić? — zauważyła panna Kornelja, nie wiedząc o tem, że odpowiedź na jej pytanie los sam już przygotowuje. — W krajach Bałkańskich zawsze muszą kogoś zamordować. Taki jest normalny bieg rzeczy i naprawdę nie wiem dlaczego nasze gazety drukują takie głupstwa. „Przedsięwzięcia“ stały się za bardzo sensacyjne. Ale muszę już iść do domu. Nie, Aniu, nie zatrzymuj mnie na kolacji. Marszałek gotów byłby pomyśleć, że beze mnie nie powinien jeść tego, co mu podadzą, zresztą, jak każdy mężczyzna. Muszę już iść. Wszystkiego dobrego, Aniu, kochanie. Jak się przedstawia sprawa z kotem? Ma znowu swój napad? — Istotnie Doc w tej samej chwili skoczył pod nogi panny Kornelji, parsknął w jej stronę, poczem wypadł przez okno.
— O nie. Staje się tylko znowu Mr. Hyde‘em, co oznacza, że będziemy mieli deszcz jeszcze w nocy. Doc jest wspaniałym barometrem.
— Dzięki Bogu, że poszedł na włóczęgę, zamiast do mojej kuchni, — rzekła Zuzanna. — Ja także pójdę zająć się kolacją. Teraz, kiedy na Złotym Brzegu mamy tyle gości, przygotowanie kolacji nie jest rzeczą tak łatwą.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.