Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rilla ze Złotego Brzegu |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Księgarnia Czesława Kozłowskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Salezjańska Szkoła Rzemiosł |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rilla of Ingleside |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Powiadam pani, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna z bladym uśmiechem, — że ci Niemcy naprawdę są strasznie zabawni.
Wszyscy siedzieli w obszernej kuchni na Złotym Brzegu. Zuzanna robiła ciasteczka na kolację. Pani Blythe przygotowywała placek dla Jima, Rilla zawijała cukierki dla Krzysia i Władka — dawniej zawsze mówiła o nich „Władek i Krzyś“, teraz mimowoli Krzyś był na pierwszym planie. Kuzynka Zofja także tam była zajęta wykończaniem skarpetek. Wszyscy chłopcy i tak na pewno zostaną zabici, kuzynka Zofja wyraźnie czuła to każdym nerwem, ale niech lepiej umierają w cieple, więc na wszelki wypadek kuzynka Zofja fabrykowała dla nich całe mnóstwo skarpetek.
Sielankowy spokój panujący w kuchni przerwało wejście doktora, podnieconego ostatniemi wiadomościami o tem, że budynek Parlamentu w Ottawie spłonął. Zuzanna tylko przyjęła tę wiadomość z pozornym spokojem.
— Co teraz ci Hunnowie wymyślą? — zapytała. — Gotowi przyjść tutaj i spalić nasze parlamenty! Czy ktoś kiedyś słyszał o takich łajdactwach?
— Nie wiemy, czy Niemcy są za to odpowiedzialni, — rzekł doktór takim tonem, jakby sam był przekonany, że to jednak jest robota Niemców. — Częstokroć pożar wybucha, choć nie biorą oni w tym udziału. Naprzykład w zeszłym tygodniu spłonęła doszczętnie stodoła wuja Marka MacAllistera. Trudno chyba posądzić o to Niemców, Zuzanno.
— Naprawdę nie mam pojęcia, panie doktorze, — Zuzanna pokiwała zwolna głową. — Księżycowy Brodacz był tam tego dnia. Pożar wybuchł wpół godziny po jego odejściu. Jest to fakt dowiedziony, ale nie chcę posądzać członka prezbiterjańskiej starszyzny o podpalenie czyjejś stodoły, z chwilą, gdy nie mam dowodów. W każdym razie wszyscy wiedzą, panie doktorze, że obydwaj chłopcy wuja Marka zaciągnęli się do wojska i że sam wuj Marek na zebraniach parafialnych zachęcał młodzież do wstąpienia do armji. Nie ulega wątpliwości, że Niemcy musieli zwrócić na to uwagę.
— Nigdybym nie mogła zachęcać nikogo do wstąpienia do wojska, — wtrąciła kuzynka Zofja uroczyście. — Nie miałabym sumienia namawiać młodzieży do tego, aby mordowała ludzi i aby ją mordowano.
— Nie mogłabyś? — z ironją zagadnęła Zuzanna. — Ja tam, Zofjo Crawford, czuję, że każdegobym namówiła po przeczytaniu wczorajszych wiadomości o tem, że w Rosji powymierały wszystkie dzieci do lat ośmiu. Pomyśl tylko, Zofjo Crawford, — Zuzanna podniosła w górę wskazujący palec prawej ręki, — wszystkie — dzieci — do — lat — ośmiu!
— Sądzę, że Niemcy pozabijali je na kiełbasy, — westchnęła kuzynka Zofja.
— Nie, skądże! — oburzyła się Zuzanna, chociaż z niechęcią broniła znienawidzonych Hunnów. — Jeszcze dotychczas Niemcy nie są ludożercami, o ile mi wiadomo. Dzieci powymierały z głodu i nędzy, biedne maleństwa. Tybyś tylko wszystkich posądzała o morderstwo, kuzynko Zofio. Twoje posądzenia poprostu zatruwają mi życie.
— Podobno Fred Carson z Lowbridge został odznaczony orderem waleczności, — oznajmił doktór z ponad gazety.
— Słyszałam o tem w zeszłym tygodniu, — rzekła Zuzanna. — Jest on wywiadowcą pułkowym i podobno odznaczył się jakimś bohaterskim czynem. List, w którym rodzinie swej donosi o odznaczeniu, przybył właśnie w tej chwili, kiedy babka Carson leżała już na łożu śmierci. Konała prawie biedaczka, gdy pastor, który był przy niej, zapytał, czy chciałaby, aby się za nią pomodlił. „O, tak, tak, niech się ksiądz modli“, rzekła niecierpliwie. „Może się ksiądz modlić, tylko pocichu, żeby mi nie przeszkadzać. Muszę się zastanowić nad listem mego wnuka, a miało mi już czasu pozostało“. Taką dzielną niewiastą była Almira Carson. Fred był oczkiem w jej głowie. Miała siedemdziesiąt pięć lat i ani jednego siwego włosa, jak mi opowiadano.
— Gdy mówisz o siwych włosach, przypomniało mi się, że dziś rano znalazłam na swej głowie pierwszy siwy włos, — rzekła pani Blythe.
— Ja już ten włos widziałam oddawna, pani doktorowo, tylko nic nie chciałam pani mówić. Pomyślałam sobie: „Biedaczka i tak ma dosyć przykrości“. Teraz, kiedy i pani go już zauważyła, muszę powiedzieć, że siwe włosy są rzeczą bardzo zaszczytną.
— Widocznie starzeję się, Gilbercie, — zaśmiała się pani Blythe. — Ludzie zaczynają mi mówić, że młodo wyglądam. Młodym kobietom nikt nie prawi podobnych komplementów. Ale nie martwię się mojemi siwemi włosami. Gilbercie, czy opowiadałam ci kiedyś, jak przed laty, na Zielonem Wzgórzu, ufarbowałam włosy? Nikt, oprócz mnie i Maryli nie wiedział o tem.
— To pewno z tej przyczyny ogoliłaś potem włosy do skóry?
— Tak. Kupiłam butelkę farby od pewnego niemieckiego żyda. Przypuszczałam, że po farbowaniu włosy będą czarne, tymczasem okazało się, że mi zupełnie zzieleniały. Nie było innej rady, tylko je ostrzyc.
— Przykre było wyjście z sytuacji, pani doktorowo. — współczująco zawołała Zuzanna. — Oczywiście była pani wtedy za młoda, aby znać Niemców. Całe szczęście, że ta farba była tylko zielona, że nie okazała się jakąś trucizną.
— Wydaje mi się, że to już sto lat minęło od owych dni na Zielonem Wzgórzu, — westchnęła pani Blythe. — Czasy te jakby należały do innego świata. Dzięki wojnie życie nasze podzieliło się na dwie części. Co nas jeszcze czeka, nie wiem, ale chyba dawne szczęśliwe lata już nie wrócą. Wątpię, czy ci, którzy przetrawili pół życia za dawnych czasów, będą się teraz dobrze czuli w nowych warunkach.
— Zauważyła pani, — zagadnęła panna Oliver, spoglądając z nad książki, że to wszystko, co było pisane przed wojną wydaje nam się strasznie dawne i nieaktualne? Czytając te rzeczy, człowiek ma wrażenie, że czyta starożytną Iliadę. Chociażby poezje takiego Wordswortha — przeglądałam je niegdyś po raz dziesiąty. Jego klasyczny spokój i pogoda, oraz cudowny styl, zdają się pochodzić z jakiejś innej planety i nie mają nic wspólnego z obecnem życiem.
— Jedyną książką, którą mogę teraz czytać spokojnie, jest Biblja — zauważyła Zuzanna, wsuwając ciasteczka do pieca. — Jest tam tyle ustępów, które można zastosować do wyczynów przebrzydłych Hunnów. Stary Sandy twierdzi, iż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Kaiser zawarł przymierze z Antychrystem, ale ja w to niebardzo wierzę. Uważam, pani doktorowo, że nawet to byłoby dla niego zbyt wielkim zaszczytem.
W kilka dni potem wczesnym rankiem wpadła na Złoty Brzeg Maniusia Pryor, pod pretekstem wykończenia bielizny dla Czerwonego Krzyża, w rzeczywistości jednak, aby pomówić o swych troskach z „sympatyczną“ Rillą. Przyprowadziła ze sobą swego psa, opasłe krótkonożne zwierzę, bardzo bliskie jej sercu, gdyż był to upominek Józia Milgrave, jak jeszcze pies był małym szczenięciem. Pan Pryor wogóle nie znosił psów, lecz w owych czasach patrzył jeszcze łaskawie na Józia, jako kandydata do ręki Maniusi, więc pozwolił jej, aby wychowywała szczenię. Maniusia była tak wdzięczna ojcu za to pozwolenie, że chcąc mu się przypodobać nadała psu imię przywódcy partji liberałów, sir Wilfrida Lauriera, skracając je na Wilfy. Sir Wilfrid rósł, rozkwitał i stawał się coraz grubszy. Maniusia psuła go do tego stopnia, że nikt, oprócz niej, psiaka nie lubił. Rilla szczególnie nie znosiła go za to, że przewracał się zawsze na grzbiet i kopał wszystkich zabrudzonemi łapami. Gdy zobaczyła Mamusię o zaczerwienionych oczach, które świadczyły, że musiała przepłakać całą noc, zaprosiła ją na górę do swego pokoju, domyślając się, że Maniusia pragnie z nią pomówić. Poleciła jednak, aby sid Wilfrid został nadole.
— Och, czy nie mógłby także pójść z nami? — szepnęła błagalnie Maniusia. — Biedny Wilfrid nie będzie nam przeszkadzał, a przed domem wytarłam mu dokładnie łapki. On się tak zawsze czuje samotnie w obcem miejscu beze mnie, a jest to jedyna istota żywa, która mi przypomina Józia.
Rilla zgodziła się wreszcie i sir Wilfrid, machając uroczyście ogonem, wkroczył triumfalnie na schody.
— Ach, Rillo, — zaszlochała Maniusia, gdy znalazły się w pokoju. — Jestem taka nieszczęśliwa. Nie mogę ci wcale powiedzieć, jaka nieszczęśliwa jestem. Serce mi chyba pęknie z rozpaczy.
Rilla usiadła przy niej na kanapie. Sir Wilfrid przysiadł na ziemi przed niemi z impertynencko wysuniętym językiem i słuchał.
— Co się znowu stało, Mamusiu?
— Józio przyjeżdża dzisiaj na ostatni urlop. W sobotę miałam od niego list, przysyła listy na adres Boba Crawforda, ze względu na ojca. Wyobraź sobie, Rillo, że będzie tutaj tylko cztery dni. Musi wyjechać w piątek rano, a ja może nigdy go więcej nie zobaczę.
— Czy jeszcze ma ochotę się z tobą ożenić? — zapytała Rilla.
— Ach, tak. Namawia mnie w liście, abym uciekła z domu i wzięła z nim ślub. Ja jednak nie mogę tego zrobić, Rillo, nawet dla Józia. Jedyną pociechą jest, że będę się z nim mogła zobaczyć jutro po południu. Ojciec wyjeżdża do Charlottetown za interesami. Będziemy mogli porozmawiać swobodnie. Ale później... Rillo, jestem pewna że ojciec nie pozwoli mi nawet odprowadzić Józia w piątek na stację.
— Dlaczego, u licha, nie mielibyście właśnie jutro po południu wziąć ślubu — wpadła na pomysł Rilla.
Maniusia zaszlochała tak głośno, że o mało się nie udławiła.
— Rillo, przecież to niemożliwe.
— Dlaczego? — zapytała krótko organizatorka Młodego Czerwonego Krzyża i transporterka niemowląt w niebieskiej wazie.
— Bo... bo... nigdy nam to na myśl nie wpadło... Józio nie ma metryki... Ja nie mam sukni... Nie mogę przecież brać ślubu w czarnej... Ja... my... ty...
Maniusia zupełnie się zatraciła, a sir Wilfrid widząc jej rozpacz, odchylił wtył głowę i wydał żałosny skowyt.
Przez kilka minut Rilla tonęła w zamyśleniu, poczem rzekła:
— Maniusiu, jeżeli złożysz wszystko w moje ręce, doprowadzę do tego, że jutro po południu przed czwartą zastaniesz żoną Józia.
— Och, nie będziesz mogła tego przeprowadzić.
— Będę mogła i przeprowadzę. Ale musisz tak postępować, jak ci powiem.
— Och... nie wiem... och, ojciec mnie zabije...
— Głupstwa pleciesz. Przypuszczam, że będzie bardzo się gniewał. Ale czy więcej lękasz się gniewu ojca, niż tego, że możesz nie zobaczyć już nigdy Józia?
— Nie, — odparła Maniusia z nagłem postanowieniem, — oczywiście, że nie.
— Więc postąpisz tak, jak ci powiem?
— Tak, postąpię.
— Zatelefonuj do Józia natychmiast i powiedz mu, żeby przywiózł ze sobą metrykę i obrączki.
— Och, nie mogę, — wyszeptała Maniusia, — to byłoby... byłoby strasznie niedelikatne.
Rilla zagryzła wargi.
— Boże, daj mi cierpliwość, — pomyślała, a głośno rzekła: — Wobec tego ja to załatwię, a ty tymczasem idź do domu i przygotuj się do jutrzejszej uroczystości. Gdy zadzwonię do ciebie, przyjdź natychmiast, aby mi pomóc szyć.
Gdy tylko Maniusia wyszła. Rilla pobiegła do telefonu i poprosiła o połączenie z Charlottetown. Otrzymała połączenie wyjątkowo szybko, co było dla niej dobrym znakiem, lecz po godzinie dopiero zdołała się połączyć z obozem, w którym przebywał Józio Miligrave. W międzyczasie niecierpliwiła się ogromnie, modląc się w duszy, aby nikt taki nie włączył się do rozmowy, kto mógłby donieść o wszystkiem Księżycowemu Brodaczowi.
— Czy to Józio? Mówi Rilla Blythe... Rilla. Niech pan słucha. Przed przyjazdem do domu proszę zabrać metrykę, tak, metrykę. I kupić obrączki. Ma pan już? To doskonale. Niech pan nie omija sposobności.
Upojona powodzeniem, bo przez cały czas lękała się, że Józia w obozie nie zastanie, Rilla zatelefonowała następnie do Pryorów. Tym razem szczęście jej nie dopisało, bo telefon odebrał Księżycowy Brodacz.
— Maniusia? Ach, to pan Pryor! Proszę pana, może pan zechce poprosić Maniusię, aby przyszła do mnie po południu i pomogła mi szyć. Sprawa bardzo ważna. Dziękuję panu.
Pan Pryor przyjął tę prośbę niezbyt łaskawie, lecz nie chciał obrażać doktora Blythe i wiedział, że jak nie pozwoli Maniusi pracować w Czerwonym Krzyżu, opinia całego Glen zwróci się przeciwko niemu. Rilla pobiegła do kuchni, pozamykała za sobą wszystkie drzwi, co zaniepokoiło Zuzannę i zapytała uroczyście:
— Zuzanno, czy mogłabyś dziś po południu upiec tort weselny?
— Tort weselny! — Zuzanna skamieniała. Rilla przecież bez żadnych uprzedzeń przywiozła kiedyś do domu niemowlę. Czyżby teraz tak pośpiesznie miała zamiar wprowadzić na Złoty Brzeg męża?
— Tak, weselny tort, zwykły weselny tort, Zuzanno, ze śliwkami, jajkami i skórką cytrynową. Musimy również inne rzeczy przygotować. Pomogę ci jutro rano. Dzisiaj nie mam czasu, bo muszę przygotować suknię ślubną, moja droga.
Zuzanna uczuła, że już jest za stara na to, aby spokojnie przyjmować takie ciosy.
— Za kogo wychodzisz zamąż, Rillo? — zapytała niespokojnie.
— Zuzanno najdroższa, to nie ja jestem szczęśliwą narzeczoną. Mamusia Pryor poślubia Józia Milgrave jutro po południu, właśnie wtedy, gdy ojciec jej przebywać będzie w mieście. Wojenne zaślubiny, Zuzanno, czyż to nie jest romantyczne? Nigdy jeszcze w życiu nie byłam taka podniecona.
Podniecenie to udzieliło się wkrótce wszystkim niemal mieszkańcom Złotego Brzegu, nie wyłączając pani Blythe i Zuzanny.
— Zaraz się wezmę do tego tortu, — postanowiła Zuzanna spoglądając na zegar. — Pani doktorowo, pomoże mi pani obierać owoce i kręcić żółtka? Jeżeli pani będzie taka łaskawa, upiekę tort jeszcze na dzisiaj wieczór. Jutro rano będziemy mogły przygotować sałatki i inne rzeczy. Gotowa jestem pracować przez całą noc, byleby tylko zrobić na złość Księżycowemu Brodaczowi.
Maniusia zjawiła się we łzach i z zapartym oddechem.
— Musimy przerobić moją białą suknię na twoją figurę, — rzekła Rilla. — Zobaczysz, jak ci będzie w niej ładnie.
Obydwie zabrały się do roboty, prując, przycinając, pasując i szyjąc. Po wielkich trudach suknia była gotowa o siódmej i Maniusia przymierzyła ją w pokoju Rilli.
— Naprawdę bardzo ładna, ale żebym mogła mieć jeszcze welon, — westchnęła Maniusia. — Zawsze marzyłam o tem, żeby brać ślub w białym welonie.
Jakaś dobra wróżka widocznie postanowiła spełnić wszystkie życzenia wojennej narzeczonej. Drzwi się bowiem po chwili otwarły i do pokoju weszła pani Blythe, niosąc zwoje białego tiulu.
— Maniusiu droga, — rzekła. — Chciałabym, abyś jutro wystąpiła na swym ślubie w moim welonie. Przed dwudziestu czterema laty byłam szczęśliwą panną młodą na Zielonem Wzgórzu, a welon szczęśliwej mężatki podobno przynosi szczęście.
— O, jaka pani dobra, pani Blythe, — zawołała Maniusia ze łzami w oczach.
Welon przymierzono i udrapowano. Zuzanna wpadła na chwilę, aby wyrazić swój zachwyt, lecz nie miała czasu pozostać dłużej.
— Wsunęłam tort do pieca, — oznajmiła — i muszę go pilnować. Wieczorne gazety przyniosły wiadomość, że Wielki Książę zajął Erzerum. Dobrze to zrobi Turkom. Chciałabym teraz móc powiedzieć Carowi, jaki popełnił błąd usuwając Mikołaja.
Zuzanna pobiegła zpowrotem do kuchni i po chwili z dołu dobiegł piekielny łoskot. Wszyscy natychmiast znaleźli się w kuchni: doktór, panna Oliver, pani Blythe, Rilla i Maniusia w swym ślubnym welonie. Zuzanna siedziała na ziemi pośrodku kuchni spoglądając przerażonym wzrokiem na Doca, przemienionego znowu w Mr. Hyde‘a, który stał na kredensie z najeżonym grzbietem i podniesionym w górę ogonem.
— Zuzanno, co się stało? — zawołała pani Blythe w przerażeniu. — Przewróciłaś się? Potłukłaś się bardzo?
Zuzanna podniosła się śpiesznie.
— Nie, — odparła ponuro, — wcale się nie potłukłam, chociaż upadłam istotnie. Niech się państwo nie lękają. Chciałam złapać to przeklęte kocisko za tylne nogi i oczywiście nie udało mi się.
Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Doktór był zupełnie bezradny.
— Ach, Zuzanno, Zuzanno, — uśmiechał się. — Usłyszałem wreszcie, że i ty przeklinasz.
— Bardzo mi przykro, — wyszeptała Zuzanna ze zmieszaniem, — że użyłam takiego wyrażenia w obecności dwóch młodych panienek. Ale mówię panu doktorowi, że to kocisko jest naprawdę przeklęte. Chyba djabłu duszę zaprzedało.
— Sądzisz, że wówczas, gdy znika na noc, odbywa spotkania z czartem na rozstajnych drogach?
— Nie wiem, z kim się spotyka ta bestja, — odparła Zuzanna niechętnie, pocierając stłuczone kolano. — Boję się tylko, że pod wpływem wstrząsu mój tort zupełnie opadł i będzie ciężki, jak ołów.
Ale tort nie był ciężki. Niejedna panna młoda pozazdrościłaby Maniusi takiego tortu, szczególnie, gdy go potem Zuzanna przybrała kremem i owocami. Nazajutrz obydwie z Rillą pracowały całe przedpołudnie przygotowując rozmaite smakołyki na ucztę i gdy tylko Maniusia zatelefonowała, że ojciec wyjechał, zapakowano wszystko do wielkiego kosza i przeniesiono do domu Pryorów. Wkrótce przyjechał Józio w swym eleganckim uniformie, nieco podniecony, w towarzystwie najlepszego swego przyjaciela, sierżanta Marcelego Crawforda. Sporo zebrało się gości, bo niemal cała plebania i Złoty Brzeg, a poza tem kilkanaście osób z rodziny Józia, nie wyłączając jego matki, pani Angusowej Milgrave. Pani Angusowa spoglądała niezbyt chętnie na związek syna z córką znienawidzonego Księżycowego Brodacza.
Tak więc Maniusia Pryor zaślubiona została z Józefem Milgrave podczas ostatniego jego urlopu. Właściwie ślub ten powinien był być bardzo romantyczny, ale wcale takim nie był. Stanowczo zjawiło się zbyt wielu przeciwników tego związku, nawet Rilla przyznawała to pocichu. Przedewszystkiem Maniusia mimo swej białej sukni i welonu, wyglądała bezbarwnie, po drugie Józio płakał gorzko przez cały czas trwania ceremonii i to ogromnie gniewało Maniusię. Po skończonym ślubie powiedziała nawet do Rilli: „Chwilami chciałabym mu zaznaczyć, że jeżeli czuje się tak źle, to nie powinien był się ze mną żenić. Ale może biedak płacze dlatego, że wkrótce ma się ze mną rozstać“.
Nadomiar wszystkiego, Jaś, który zazwyczaj tak grzecznie zachowywał się przy ludziach, zaczął płakać ni z tego ni z owego, wołając głośno: „Lilia“. Nikt nie chciał się nim zająć, bo wszyscy pragnęli przyjrzeć się ceremonji ślubu, więc Rilla, aczkolwiek była druchną, musiała wśród ceremonji wziąć go na ręce.
Dopełnieniem przykrego nastroju był sir Wilfrid który usadowił się w kącie, za pianinem Maniusi. Gdy ksiądz związywał stułą ręce zaślubionej pary, Wilfrid począł w okropny sposób hałasować. Skomlał i szczekał, a potem wył żałośnie. Nikt nie słyszał ani słowa z tego, co mówił pan Meredith. Nikt nie patrzał na pannę młodą z wyjątkiem Zuzanny, która nie spuszczała z niej oka, uwaga wszystkich zebranych zwrócona była na psa. Maniusia drżała nerwowo, lecz zapomniała o zdenerwowaniu, gdy tylko sir Wilfrid rozpoczął swe przedstawienie. Sądziła, że pies męczy się okropnie, a ona przecież w tej chwili nie może mu przyjść z pomocą.
Rilla mimo płaczu Jasia, usiłowała podtrzymać atmosferę wesela, nie śmiała tylko spojrzeć na panią Angusową, lękając się, że wybuchnie niepowstrzymanym śmiechem.
Młoda para jednak została połączona i goście zasiedli do weselnej uczty w jadalni, w której stół był tak obficie zastawiony przysmakami, że zdawaćby się mogło, iż przygotowano je przez cały miesiąc. Każdy zresztą coś przyniósł z sobą. Pani Angusowa przyniosła wielki placek jabłkowy, który położyła chwilowo na krześle w jadalni, a potem w roztargnieniu na nim sama usiadła. Nic się coprawda nie stało pięknej jedwabnej sukni, ale za to nie było mowy, aby placek podać gościom. Wreszcie pani Angusowa zabrała go zpowrotem do domu. Nawet biedne prosię Księżycowego Brodacza nie pożywiło się tym plackiem.
Tego samego wieczoru państwo Józefostwo Milgrave w towarzystwie sir Wilfrida udali się do Latarni Morskiej Czterech Wiatrów, w której mieszkał wuj Józia i gdzie młoda para miała przepędzić swój krótki miodowy miesiąc. Una Meredith, Rilla i Zuzanna zmyły naczynia, posprzątały wszystko, poczem zostawiły zimną kolację i karteczkę od Maniusi panu Pryorowi i wróciły do domu dość późno w nocy.
— Nie wyobrażam sobie siebie samej w roli wojennej panny młodej, — westchnęła sentymentalnie Zuzanna.
Rilla odczuwała wielkie zmęczenie, może była to reakcja po podnieceniu, które trwało trzydzieści sześć godzin. Była jednak rozczarowana trochę, bo przecież to wszystko jakoś dziwnie się złożyło, a Maniusia i Józio stanowili taką mazgajowatą parę.
— Gdyby Maniusia nie dała temu przebrzydłemu psu takiego obfitego obiadu, na pewno potem nie skomlałby tak żałośnie, — rzekła z gniewem. — Ostrzegałam ją, ale twierdziła, że nie może głodzić biednego psa.
— Przyjaciel Józia był bardziej wzruszony od niego samego, — wtrąciła Zuzanna. — Życzył Maniusi wiele szczęścia. Ona tam znowu na szczęśliwą nie wyglądała, ale trudno się szczęścia spodziewać w takich warunkach.
— W każdym razie, — pomyślała Rilla, — będę mogła opisać chłopcom całą tę ceremonję. Jim na pewno pęknie ze śmiechu, gdy mu napiszę o wystąpieniu sir Wilfrida.
Lecz chociaż Rilla była tak rozczarowana uroczystością wojennych zaślubin, to w piątek rano, gdy Maniusia żegnała swego męża na stacji w Glen, nie miała już młodej parze nic do zarzucenia. Ranek był pogodny, a powietrze czyste i orzeźwiające. Z poza peronu płynęła balsamiczna woń żywicznych sosen. Księżyc gasł dopiero na zachodzie, ponad ośnieżonemi polami, a czerwona tarcza słoneczna ukazała się już nad pagórkami Złotego Brzegu. Józio trzymał w ramionach bladą swoją małżonkę, ona zaś podniosła ku niemu swą zatroskaną twarz. Rilla z trudem powstrzymywała łzy. Nie myślała teraz o tem, że Maniusia jest taka bezbarwna i mazgajowata, nie myślała o tem, że jest ona córką Księżycowego Brodacza. W oczach młodziutkiej mężatki rozgorzał płomień przywiązania i odwagi, który dodawał Józiowi otuchy.
Rilla oddaliła się nieco, zdając sobie sprawę, że nie powinna podglądać młodej pary w takiej uroczystej chwili. Odeszła na sam koniec peronu, gdzie sir Wilfrid i Wtorek siedzieli, obserwując się wzajemnie.
Sir Wilfrid zdawał się wyrażać swe bezgraniczne zdziwienie.
— Dlaczego przesiadujesz w tej starej budzie, kiedy mógłbyś wygodnie leżeć na dywanie na Złotym Brzegu i zażywać spokoju? Czyż to jest poza? A może chorujesz na jakieś zamroczenie?
Na to Wtorek lakonicznie:
— Ślubowałem, że tu czekać będę.
Gdy pociąg odszedł Rilla podeszła do drżącej Maniusi.
— Pojechał, — szeptała Maniusia, — i może nigdy już nie wróci, ale jestem już jego żoną i muszę być godna jego miłości. Idę do domu.
— Czy nie lepiej, żebyś poszła teraz ze mną? — zagadnęła Rilla z powątpiewaniem. Nie była pewna, jak pan Pryor przyjmie teraz swoją córkę.
— Nie. Jeżeli Józio może stanąć w obliczu Hunnów, to ja nie powinnam się lękać ojca, — oświadczyła Maniusia z powagą. — Żona żołnierza nie może być tchórzem. Chodź, Wilfrid. Pójdę prosto do domu, choć jestem przygotowana na najgorsze.
W domu nie czekało Maniusię nic strasznego. Możliwe, że pan Pryor doszedł do wniosku, iż trudno będzie znaleźć podobnie oszczędną gospodynię, a wiedział, że wiele domów w rodzinie Milgrave‘ów stało dla Maniusi otworem. Przypomniał sobie również, że zawarte małżeństwo nie musi trwać wiecznie bo przecież istnieje separacja i rozwód. Ponuro tylko oświadczył córce, że jest idjotką i nie rzekł nic więcej, a pani Józiowa przypasała biały fartuszek i zabrała się do pracy, jak zwykle, podczas, gdy sir Wilfrid, który nie był zachwycony pobytem w Latarni Morskiej, ulokował się spokojnie na dywanie i zasnął smacznie marząc o ceremonii wojennych zaślubin.