Sępy Skalne/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępy Skalne |
Pochodzenie | cykl Wśród Sępów |
Wydawca | „EDITOR“ Sp. z ogr. odp. |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trudno było odczytać ślad i dlatego wypadało jechać powoli. Grunt stanowiła wulkaniczna masa. O właściwych śladach kopyt nie mogło być mowy. Jedynie drobne zmiażdżone kamuszki świadczyły o jeźdźcach. Należało zatem wytężać uwagę. Kawałeczki futra Grubego Jemmy’ego, znajdowane od czasu do czasu, wielce ułatwiały jazdę.
Po pewnym czasie droga zwracała się na prawo, a więc na południo-zachód. Przybyto do wyżyny, która dzieliła dwa oceany. Z góry widać było na prawo potoki, co poprzez Yellowstone i Missouri wpadały do Missisipi, a więc do zatoki meksykańskiej, podczas gdy na lewo, w dolinie, wody mknęły ku Snake-river, a następnie wpadały do Oceanu Spokojnego.
Grunt nie był tak bezpłodny, jak poprzednio, ziemia bardziej miękka, strumyki zaś, nieprzepojone siarką, zawierały wodę zdrową i świeżą, sprzyjającą rozwojowi roślinności. Pełno więc było tutaj trawników, krzewin i drzew. Ślad ściganych odciskał się znacznie wyraźniej. Niestety, zbliżał się mrok wieczorny. Przeto trzeba było rozpędzić rumaki, aby jak najbardziej wykorzystać tę okoliczność, że ślady były wyraźne.
Wjechano na wspomnianą wyżynę. Jazda była ciężka, a nawet niebezpieczna, pomiędzy odłamkami skał i gęstemi krzewami.
Zapadł wieczór. Ponieważ należało się trzymać śladu, a w mroku ślad nie był widoczny, przeto jeźdźcy musieli urządzić postój.
Milczenie dotychczasowe zostało i nadal zachowane. Wszyscy mieli uczucie, jakgdyby znajdowali się w przededniu rozstrzygających wydarzeń.
Nie zapalono ogniska. Wszak Old Shatterhand poznał z tropów, że wrogowie byli oddaleni o niecałe dwie mile angielskie. Gdyby więc i oni obozowali, z łatwością mogliby spostrzec ognisko i odkryć pogoń.
Wszyscy zawinęli się w dery i ułożyli do snu. Uprzednio rozciągnięto straże. Ledwo zajaśniał brzask, ledwo można było odróżniać poszczególne przedmioty, podjęto dalszą jazdę.
Ślady Ogallalla były jeszcze wyraźne. Po godzinie Old Shatterhand oświadczył, że Sioux-Ogallalla wcale wczoraj nie obozowali. Nie chcieli odpoczywać, dopóki nie dotrą do rzeki Kraterów. Nie był to dobry znak. Niestety, ścigający nie mogli wykorzystać rączości swych rumaków, gdyż roślinność ponownie znikła i, zamiast miękkiej ziemi, rozciągał się wulkaniczny twardy grunt.
Niepodobna było znaleźć tropu. Old Shatterhand przypuścił, że Sioux-Ogallalla nie zboczyli z dotychczasowego kierunku, jechał więc wciąż przed siebie. Przekonał się wnet, że postąpił słusznie. Wyłoniły się przed nimi wyżyny kraterów, za któremi bez przerwy wrzały słynne gejzery. Flora znów odżywała, a nawet wznosił się las, przeważnie ciemne sosny.
Dotarli do wąskiego potoku, który wił się poprzez miękką trawę, wydeptaną przez wiele kopyt. Ślad ciągnął się wzdłuż potoku i łatwo było poznać, że Sioux-Ogallalla zaprowadzili rumaki do wodopoju. A zatem szczęśliwie odnaleziono ślady, które odtąd do samej wyżyny były tak dokładne, że wykluczały pomyłkę.
Wgórę jechało się pomiędzy drzewami, tak rzadko rozstawionemi, że nie nastręczały żadnych trudności. Jazda w lesie jest najbardziej niebezpieczna dla westmana. Za każdym drzewem mógł przykucnąć wróg, choćby go się nie spodziewać.
Jakże w danym wypadku mogli Ogallalla łatwo wpaść na domysł, że są ścigani! Zresztą, niewiadomo było, jakie zeznania zdołali wydusić z nieszczęsnych jeńców, przemocą czy podstępem. Zatem Old Shatterhand wysłał naprzód kilku Szoszonów, którzy mieli zbadać okolicę i donieść o każdem podejrzanem spostrzeżeniu.
Na szczęście, owa przezorność okazała się zbyteczna, a to dzięki układowi między Grubym Jemmy’m, a badanym przez wodza jeńcem.
Ponieważ jeńcy, z wyjątkiem Wohkadeha, w myśl podstępnych zamiarów wodza, jechali razem, więc mogli się ze sobą porozumiewać. Działo się to za cichą zgodą Ciężkiego Mokasyna, który sądził, że jego wrzekomy szpieg zasięgnie tą drogą wyczerpujących wiadomości. Wieczorem zaś wódz w sposób nader nieznaczny kazał go przyprowadzić do siebie i jął wypytywać. Tym razem został gruntownie oszukany, dzięki czemu nie zarządził żadnych środków ostrożności. — —
A zatem Old Shatterhand wjechał na wyżynę, nie napotkawszy po drodze żadnej przeszkody. Wznosił się tu gęsty, wysoki las, który zasłaniał widok na przeciwległą dolinę, mimo że ściana skalna zdawała się opadać nader stromo.
Wjechawszy pomiędzy drzewa, jeźdźcy usłyszeli szczególny stłumiony szmer, przerywany przeraźliwym gwizdem, po którym nastąpił straszny syk, jakgdyby syk pary, wypuszczanej z lokomotywy.
— Cóżto takiego? — zapytał zdumiony Mohaw, syn wodza Szoszonów.
— W każdym razie war-p’eh-pejah[1] — odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał z początku powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo było się utrzymać w siodle. Przeto jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc za sobą rumaki.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, aczkolwiek pochodziły z poprzedniego dnia. Kilkaset stóp niżej kończył się las wyraźną krechą. Ale zboku sięgał do samej doliny. Była teraz widoczna, a był to widok pod każdym względem zdumiewający.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi najbardziej podziwu godną miejscowość Parku Narodowego. Na wiele mil długa i miejscami na dwie, trzy mile szeroka, zawiera setki gejzerów i gorących źródeł, z których wytryski pędzą nieraz na setki metrów wgórę. Zapach siarki bucha z licznych szczelin, a powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżno-biała zendra, stanowiąca powłokę, a raczej pokrywę tych podziemnych garnków, błyszczy jaskrawo w promieniach słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowi gęsty, cuchnący szlam o różnorodnej temperaturze. Tu i owdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz, i pęka, zostawiając obszerną, bezdenną dziurę, z której wybuchają wytryski pary tak wysoko, że ćmi się w oczach. Takie pęcherze powstają i pękają jużto w tem miejscu, jużto w innem. Wędrują. Biada śmiałkowi, który stanie na takiej ziemi! Dopiero co miał pod nogami twardy grunt, który naraz zaczyna się rozgrzewać i podnosić. Tylko ryzykowny rozpaczliwy skok, tylko momentalna najrychlejsza ucieczka może go jeszcze ocalić.
Ale, uniknąwszy jednego pęcherza, widzi przed sobą i dookoła siebie drugi, trzeci. Stoi bowiem na nader cienkiej skorupie, która, niczem wątła pajęczyna, zakrywa przeraźliwe głębie ziemi.
Biada także nieszczęsnemu, który wspomniany szlam zdala przyjmuje za twardy ląd! Wygląda przecież jak bagnisty grunt, po którym można chodzić. W rzeczy samej utrzymuje go jedynie ciśnienie wulkanicznej pary.
Wszędzie grunt zagłębia się pod nogami, ślady zaś wypełniają natychmiast zielonkawo-żółtą, cuchnącą, a piekielną cieczą.
Wszędzie gotuje się, kotłuje, wrze, gwiżdże, syczy, jęczy i szumi. W powietrzu pędzą olbrzymie strumienie wody i szlamu. Jeśli rzucisz kamień do takiego nagle powstałego i szybko znikającego otworu, to masz wrażenie, że obraziłeś duchy podziemne. Woda i szlam wpadają w straszliwe, naprawdę piekielne podniecenie. Wznoszą się, przelewają po brzegi, jakgdyby chciały porwać przestępcę w najokropniejszą paszczę zagłady.
Woda w tym kotle piekielnym jest rozmaicie zabarwiona, biała jak mleko, czerwona, niebieska, żółta, czasem przejrzysta jak szkło. Na powierzchni widać białe, wielkie, jedwabiste włókna, lub gruby ołowiany szlam, który obleka każdy przedmiot trwałą przez parę minut, grubą na parę cali powłoką.
Zdarza się, że woda w takich dziurach błyszczy wspaniałą zielenią. Naraz z boku pojawią się małe wentyle, i oto w zielonej wodzie strzelają promienie wszystkich kolorów tęczy. Jest pięknie, niezrównanie, niebiańsko, a jednak znów wstrząsająco, przeraźliwie, piekielnie...
Do takiej miejscowości przybył Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i z ukrycia krzewiny oglądał straszliwe widowisko.
Dolina była szeroka na pół mili angielskiej. Powyżej miejsca, gdzie zatrzymał się Old Shatterhand, brzegi tak się blisko zeszły, że rzeka ledwo mogła toczyć swoje brudne, złośliwie błyskające fale. Poniżej było tak samo. Odległość od jednej cieśniny do drugiej wynosiła nie więcej, niż milę angielską.
Ponieważ do rzeki wpadały gorące strumienie, posiadała temperaturę wysoką, a zabójczą dla fauny. Szumiała przy ścianie doliny. Jak napomknęliśmy, zalesiona ta ściana jest dosyć stroma, aczkolwiek dostępna. Natomiast przeciwległa ściana rzeki wznosi się pionowo wgórę. Jest to czarna, najeżona naturalnemi wieżami skała, zakreślająca łuk od jednej cieśniny do drugiej. Mimo tej krzywizny dolina nie jest bynajmniej szersza, gdyż z ciemnej skały zwisa stwór kamienny, którego szeroka podstawa sięga niemal do samego brzegu rzeki.
Ten stwór — trudno jest znaleźć inne wyrażenie — jest tak zdumiewający, tak niepojęty z pierwszego wejrzenia, że wydaje się zakątkiem zaczarowanego królestwa, gdzie wieszczki, elfy i inne fantastyczne istoty wiodą tajemne życie.
Jest to stwór, ukształtowany w formie tarasów, tak delikatnie rozczłonkowany i tak finezyjnie ozdobiony, jakgdyby składał się z najwyszukańszych krysztalików śniegu.
Dolny najobszerniejszy taras jest jakgdyby rżnięty z najszlachetniejszej kości słoniowej. Brzeg posiada ozdoby, arcydzieła godne mistrza najbogatszej wyobraźni. Półkulisty, napełniony wodą, stanowi miednicę, nad którą unosi się drugi taras, błyszcząc jak alabaster o ziarenkach złotych. Ten ma mniejszą średnicę. Jeszcze mniejszą ma trzeci, jakgdyby wzniesiony z białej, delikatnie potarganej waty, zgrabny i wysmukły.
Materjał, z którego się składa ten taras, jest tak powiewny i eteryczny, że — zda się — nie zdoła utrzymać najmniejszego ciężaru. A jednak nad nim wznosi się jeszcze sześć podobnych tarasów, z których każdy stanowi jakgdyby miednicę, do której woda wlewa się z bezpośrednio wyższego tarasu i zlewa do bezpośrednio niższego — cienkiemi, strojnemi strumykami, rozemgloną, tęczową kurzawą wodną, lub szerokiemi tryskami, tworzącemi cudowne faliste welony.
Ten stwór podziwu godny przylegał tak zgrabnie, tak błyskotliwie i błyszcząco do ciemnego głazu, jakgdyby był tkaną ze śniegu suknią jakiejś istoty z zaświatów. Wszelako tę suknię bajeczną utkały ręce te same, które najeżyły groźnie czarne wieżyce bazaltowe i wydźwignęły z łona ziemi wulkany roztopionego szlamu.
Trzeba było tylko spojrzeć na wierzchołek zadziwiającej piramidy, aby zdać sobie sprawę z dziejów jej powstania. Tryskał tam wysoki promień wodny, który wgórze rozlatywał się tęczowo i spadał barwną ulewą. Słychać było przytem ów poszum, którego Moh-aw poprzednio nie mógł zrozumieć. Za poszumem szły gwiżdżące, syczące, jęczące pary, i zdawało się, że ziemia pęknie od ich naporu.
To wody gejzeru zbudowały sobie wspaniałą piramidę. Delikatne, lekkie okruchy, które woda unosiła wgórę, spadając, osiadały i wciąż jeszcze zasilały dzieło zdobienia. Gorące strumienie spadały z jednego tarasu na drugi i, chłodząc się powoli, tworzyły baseny o coraz to niższej temperaturze. Na dole wreszcie krystaliczny płyn przelewał się przez brzegi basenu i wpadał następnie do rzeki Kraterów.
Jak djabeł przy aniele, stał przy tej pięknej piramidzie ciemny, obszerny, prawie okrągły stwór o niechlujnym wyglądzie. Stanowił niejako wał z mocnej masy, wał, na którym wznosiły się najrozmaitsze kształty szczątków wulkanicznych. Wyglądało to, jakgdyby jakieś dziecko z rodu olbrzymów bawiło się głazami bazaltu i wyłamywało je w najdziwaczniejsze formy, aby przymocować do okrągłego wału.
Wał ten miał średnicę dwudziestometrową i stanowił naturalne obramowanie otworu, którego ziejąca ciemna paszcza nie obiecywała nic dobrego.
To był krater wulkanu. Zwężając wewnątrz, naraz na pewnej głębi się rozszerzał. Oglądany z góry, miał kształt dwóch lejków, połączonych ostremi końcami.
Skoro zaczynał szumieć i szemrać bajeczny gejzer, podnosił się również szlam w pobliskim ciemnym kraterze. A kiedy na górze strumień wody rozsypywał się i spadał, zaczynała także opadać roztopiona lawa, unaoczniając podziemny związek między gejzerem a wulkanem. Tak to duchy podziemne rozdzielały gorące masy, wypełniając krystaliczną wodą gejzer, a odcedzone resztki wyrzucając przez krater.
— To P’a-wakon-tonka — Djabla Woda — rzekł Old Shatterhand, wskazując na krater.
Wpobliżu brzegu krateru obozowali Ogallalla. Widać ich było wyraźnie. Można nawet było odróżnić poszczególne twarze. — Konie biegły dookoła, lub spoczywały na ziemi, pozbawionej trawy. Opodal leżały centnarowe głazy. Na nich siedzieli jeńcy, każdy na osobnym. Spętano im ręce na grzbietach, a nogi przywiązano lassami do głazów, co wystawiało ich na dotkliwe cierpienia.
W chwili, gdy Old Shatterhand skierował uwagę na Ogallalla, ci zaczęli się poruszać. Powstali i zasiedli wokoło, pośrodku zaś usadowił się wódz.
Old Shatterhand widział Grubego Jemmy’ego, Długiego Davy’ego, Marcina i Hobble-Franka oraz sześciu pozostałych. Wohkadeh był przywiązany do bardziej odległego kamienia, w położeniu szczególnie męczącem. Do niego właśnie podszedł jakiś Sioux, odwiązał go i przyprowadził przed zgromadzenie wojowników.
— Chcą go przesłuchać — rzekł Old Shatterhand. — Być może, zamierzają zmiejsca ukarać. Ach, jakżebym chciał podchwycić ich rozmowę!
Wyjął lunetę z torby i skierował na Siouxów. Teraz rozwiązano także Marcina Baumanna i postawiono obok Wohkadeha. Old Shatterhand widział dokładnie oblicza, a nawet drżenie warg.
Wódz przemawiał do Marcina, ręką wskazując na krater. Old Shatterhand zauważył, jak Marcin zbladł śmiertelnie. W tym samym czasie rozległ się przeraźliwy krzyk, jaki wydobywa się z gardła ludzkiego tylko w chwilach najwyższego przerażenia. To krzyknął jeden z jeńców, stary Baumann. Old Shatterhand widział, jak stary ze wszystkich sił targa pętami. Słowa wodza musiały być piekielnie okrutne. — — —
Sioux-Ogallalla przybyli dopiero poprzedniego dnia na wyżyny rzeki Gejzeru. Wojownicy sądzili, że ciężki Mokasyn urządzi postój pod drzewami lasu, ale stało się inaczej. Mimo ciemności i mimo uciążliwej drogi, wódz postanowił przeprawić się przez rzekę.
Znał teren. Był tu już wielokrotnie i w mózgu jego wylęgła się myśl mroczniejsza i posępniejsza od samego krateru, co w mroku nocy wznosił i opuszczał swój wstrętny roztopiony szlam.
Idąc na czele i prowadząc konia za cugle, pokazywał swoim drogę. Jeńcy także musieli zjechać nadół, co nastręczało wielkie trudności, ponieważ nie chciano ich odwiązać od zwierząt. Wreszcie oddział dotarł do brzegu. W tem miejscu rzeka nie była gorąca, tylko ciepła. Można było się przeprawić bez szkody. Dwóch Siouxów otaczało konia każdego jeńca.
Zatrzymano się przy kraterze. Przywiązano jeńców do głazów i rozstawiono strażników. Poczem wojownicy ułożyli się do snu, nie wiedząc, czemu wódz wybrał miejscowość cuchnącą, pozbawioną trawy i wody dla rumaków.
Skoro świt, zaprowadzono konie do wodopoju, znanego wodzowi. Po powrocie posilono się mięsem bawolem. Ciężki Mokasyn półgłosem wyjaśnił swoim ludziom, co postanowił w sprawie Wohkadeha i młodego Baumanna. Powszechnie już uważano Wohkadeha za zdrajcę.
Nie przyznał się wprawdzie, ale sprawa jego była stracona. Nie wzruszyło Siouxów to, że niewinny Marcin miał ulec temu samemu losowi, co Wohkadeh. Wszyscy jeńcy byli skazani na śmierć, a więc im większa będzie jej rozmaitość — tem większa uciecha dla oka.
Z początku trzeba napawać się torturą, którą sprawiało oznajmienie wyroku. W tym celu utworzono koło i nasamprzód przyprowadzono Wohkadeha. Mówiono głośno, aby słyszeli także inni jeńcy, rozumiejący po indjańsku.
— Czy Wohkadeh się rozmyślił? Czy nadal będzie się wypierał, czy też wyzna wszystko? — zapytał wódz.
— Wohkadeh nie zrobił nic złego i dlatego nie może nic wyznać — odparł zapytany.
— Wohkadeh kłamie! Gdyby wyznał prawdę, los jego byłby łagodniejszy.
— Mój los będzie jednakowy, czym winny, czy niewinny. Muszę umrzeć.
— Wohkadeh jest młody. Młodość miewa krótkie myśli. Nie wie, co czyni. Młodość twoją gotowiśmy uwzględnić. Ale kto zbłądził, musi być szczery!
— Nie mam nic do powiedzenia!
Wódz uśmiechnął się ironicznie i rzekł:
— Wohkadeh jest tchórzem. Lęka się. Ma dosyć odwagi, aby źle czynić, ale niedość, aby się przyznać. Wohkadeh, mimo młodości, jest starą babą, która wyje w niebogłosy, kiedy ukąsi ją mucha!
Dla Indjanina miano tchórza jest największą zniewagą, którą niezwłocznie trzeba odeprzeć dowodami męstwa. Przywykły od wczesnej młodości do wysiłków, niedostatków i wszelkich cierpień, nie zważa Indjanin na niebezpieczeństwo śmierci. Jest bowiem przekonany, że zaraz po zgonie dostanie się do Wiecznych Ostępów. Ledwo więc wódz wyrzucił obelgę, Wohkadeh odezwał się:
— Zabiłem białego bawołu! O tem wiedzą wszyscy Sioux-Ogallalla!
— Lecz nikt nie był przy tem! Przyniosłeś skórę, to jedyne, co wiemy. Poprostu biały bawół zdechł w prerji! Wohkadeh znalazł go, zdjął skórę i przyniósł, opowiadając, że własnoręcznie zabił bawołu.
— Oszczerstwo! Zdechły bawół nie leży w prerji. Pożerają go sępy i kujoty!
— A kujotem ty właśnie jesteś!
— Uff! — ryknął Wohkadeh, szarpiąc więzy. — Gdybym nie był spętany, pokazałbym, kto jest kujotem, — ja, czy ty!
— Już pokazałeś. Jesteś tchórzem, gdyż lękasz się wyznać prawdę.
— Nie wypierałem się ze strachu, lecz przez wzgląd na towarzyszów.
— Uff! A więc przyznajesz się do winy? Opowiedzże, coś uczynił!
— Mogę opowiedzieć w krótkich słowach. Udałem się do wigwamu niedźwiednika, aby zawiadomić przyjaciół o nieszczęściu. Następnie wyruszyliśmy, aby niedźwiednika uwolnić.
— Kto?
— My w pięciu. Syn niedźwiednika, Jemmy, Davy, Frank i Wohkadeh.
— A Wohkadeh bardzo polubił białych?
— Tak. Każdy z tych białych jest więcej wart, niż stu Ogallalla.
Wódz potoczył okiem po wojownikach, stwierdzając z radością wrażenie, jakie wywarły na nich ostatnie słowa Wohkadeha. Poczem zapytał:
— Czy wiesz, co cię spotka za te słowa?
— Tak. Zabijecie mnie!
— Tysiącem tortur!
— Nie lękam się niczego.
— Zaczną się odrazu. Przyprowadźcie syna niedźwiednika!
Przyprowadzono, jak to widział Old Shatterhand, Marcina i postawiono obok Wohkadeha.
— Czy słyszałeś i zrozumiałeś, co powiedział Wohkadeh, — zapytał wódz.
— Tak.
— Sprowadził was, abyście uwolnili jeńców. Pięć myszy wyruszyło, aby pożreć pięćdziesięciu niedźwiedzi. Szaleństwo wam rozum zjadło!
— Uważacie się za niedźwiedzi? — zawołał Marcin. — Jesteście tchórzliwemi sępami, które chowają się pośród skał!
— Pożałujesz tych słów! Obaj umrzecie, i to natychmiast!
Oglądał ich badawczo, aby wyczytać z twarzy wrażenie. Wohkadeh zachowywał się tak, jakgdyby tych słów nie słyszał. Marcin zaś pobladł, aczkolwiek zewszechsił usiłował zataić trwogę.
— Ciężki Mokasyn widzi, że jesteście serdecznymi przyjaciółmi, — rzekł szyderczo wódz. — Pozwoli wam więc umrzeć razem. Wspólnie zakosztujecie słodyczy powolnej śmierci. Ponieważ przyjaźń wasza jest nader wyjątkowa, przeto w sposób równie wyjątkowy wejdziecie do Wiecznych Ostępów.
Podniósł się, wyszedł z koła, stanął przy kraterze.
— Oto wasz grób! — rzekł. — Niebawem was przyjmie!
Wskazał na otchłań, skąd dobywały się cuchnące wyziewy.
Co za straszliwy wyrok! Ojciec Marcina krzyknął tak przeraźliwie, że Old Shatterhand i jego towarzysze usłyszeli krzyk rozpaczy. Targał więzy. Od pierwszej chwili niewoli nie zdradził ani słowem, ani odruchem twarzy, jak nieszczęśliwy się czuje. Duma wiązała mu usta. Teraz wszakże, słysząc, co grozi synowi, stracił panowanie nad sobą.
— Nie to, nie to! — krzyknął. — Rzućcie mnie do krateru, mnie, mnie, a nie jego, nie jego!
— Milcz! — huknął wódz. — Wyłbyś z przerażenia, gdybyś dostąpił tej śmierci!
— Nie, nie, ani dźwięku nie usłyszałbyś, ani jednego!
— Będziesz już wył, skoro ci tę śmierć opiszę. Czy sądzisz, że twego syna i tego zdrajcę strącimy poprostu w otchłań krateru? Mylisz się bardzo! Szlam wznosi się i opada w równych odstępach czasu, które są nam wiadome. Zwiążemy zdrajcę i syna twego lassami i spuścimy do krateru tak głęboko, aby szlam dochodził im tylko do nóg. Podczas przypływu szlam dosięgnie kolan. Będą się pogrążać coraz głębiej i ciała ich będą od dołu do góry gotować się w roztopionej lawie. Czy jeszcze teraz pragnąłbyś ponieść śmierć, przeznaczoną dla syna?
— Tak, tak! — odpowiedział Baumann. — Wtrąćcie mnie, zamiast niego!
— Nie! Ty skończysz z innymi nad grobem wodza na palu męczeńskim. A tymczasem przyjrzysz się torturom syna!
— Marcinie, Marcinie, synu mój! — krzyknął zrozpaczony niedźwiednik.
— Ojcze, ojcze! — odezwał się Marcin z trwogą.
— Milcz! — rzekł Wohkadeh. — Umrzemy, nie ciesząc tych psów wyrazem bólu na naszych twarzach.
Baumann targnął więzami, z tym jedynie skutkiem, że głębiej werznęły się w ciało.
— Czy słyszysz, jak wyje i lamentuje! — krzyknął wódz. — Milcz, i raczej ciesz się, gdyż zobaczysz wszystko dokładniej, niż my. Odwiążcie jeńców od głazów i przywiążcie do koni, aby siedzieli wysoko i mogli lepiej spoglądać! Obu chłopców zaś skrępujcie dobrze i zanieście ku otchłani zagłady!
Natychmiast wykonano rozkaz. Wielu Ogallalla otoczyło Wohkadeha i Marcina, aby ich zanieść do krateru. Pozostałych jeńców wsadzono na konie.
Baumann ścisnął zęby, aby nie wyć z rozpaczy.
— To straszne! — jęknął Davy, zwracając się do przyjaciela. — Na pewno nadejdzie pomoc, ale za późno dla obu odważnych chłopców. My obaj ponosimy winę za ich śmierć. Nie powinniśmy się byli zgodzić na wyprawę!
— Masz słuszność i — — posłuchaj!
Rozległ się krzyk sępa. Ogallalla nie zwrócili nań uwagi.
— To znak Old Shatterhanda! — szepnął Jemmy. — Mówił o tem i pokazał, jak naśladuje krzyk sępa.
— Boże Wielki! Oby tak było w istocie!
— Oby Bóg dał, abym miał słuszność. Jeśli trafnie przypuszczam, Old Shatterhand pojechał wślad za nami. — — Spójrz na skraj lasu! Czy nic nie widzisz?
— Tak, tak! — potwierdził Davy. — Jedno drzewo się porusza. Widzę, jak się trzęsie korona! Niema wiatru, a więc tam są ludzie!
— Teraz także widzę. Ale nie przyglądaj się, aby Ogallalla nie powzięli podejrzenia!
I głośno zawołał po niemiecku w kierunku krateru:
— Master Marcin, nie upadaj na duchu! Pomoc jest blisko. Dopiero co przyjaciele dali znak!
Nie wymienił imienia, aby Ogallalla nie zrozumieli.
— Czego wyje ten pies! — gniewał się wódz. — Czy pragnie również ugotować się w lawie?
Na szczęście jednak skończyło się na pogróżce.
Jeńcy byli tak do siebie zbliżeni, że mogli się porozumiewać szeptem. Skrępowano im ręce na grzbietach. Nogi związano rzemieniami, przeciągniętemi pod brzuchami rumaków.
— Ty, Davy! — szepnął Jemmy. — Nasze konie nie są trzymane za cugle, jesteśmy zatem nawpół wolni. Czy mógłbyś, mimo pęt, zmusić do posłuszeństwa swego starego muła?
— Nie lękaj się! Ścisnę go nogami z całej mocy.
— Mój stary kłusak będzie też posłuszny. Stój!... Boże dopomóż!... Pomoc przybywa zbyt późno — — zbyt późno!
W tej chwili bowiem grunt pod nogami zaczął drżeć, z początku powoli, a później coraz gwałtowniej, i z głębi ziemi rozległy się dalekie grzmoty. Gejzer rozpoczynał swą działalność.
Wprawdzie już poprzedniego wieczora konie przywykły do owego drżenia ziemi, ale, że miały na sobie jeźdźców, przeto zaniepokoiły się bardzo.
Wódz poprzednio nachylił się nad brzegiem otchłani i spuścił lasso, żeby zmierzyć, jak głęboko należy umieścić obu skazańców. Potem przymocowano oba lassa do krawędzi krateru, a drugiemi końcami związano Marcina i Wohkadeha w ten sposób, aby dokładnie dosięgnęli wyznaczonej głębi.
Poczuwszy drżenie ziemi, Indjanie czem prędzej się cofnęli. Tylko dwaj pozostali przy kraterze, aby spuścić obu jeńców, skoro tylko szlam zacznie się podnosić. Były to chwile straszliwego oczekiwania. — —
A Old Shatterhand? Czemu nie przybywał?
Z największą uwagą skupił spojrzenie na ruchach Ogallalla. Kiedy zobaczył, jak zaprowadzono Wohkadeha i Marcina ku otchłani, zrozumiał odrazu wszystko.
— Zamierzają ich powoli wpuścić do krateru! — rzekł do Indjan. — Musimy natychmiast pośpieszyć z pomocą. Szybko! Śpieszcie pod ukryciem drzew do miejsca, gdzie rzeka przepływa przez las. Sadźcie tam pełnemi susami i pędźcie dalej w galopie. Wyjcie potem na całe gardło i wpadnijcie co mocy na Ogallalla.
— Czy ty z nami nie pójdziesz? — zapytał olbrzymi przywódca Upsaroca.
— Nie. Nie powinienem. Muszę tutaj pozostać i zważać, aby przed waszem przybyciem nikomu z naszych nie stało się nic złego. Precz, precz! Nie można marudzić ani chwili!
— Uff! Naprzód!
Po chwili Szoszoni i Upsaroca znikli. Czarny Bob został przy Old Shatterhandzie, który mu rozkazał:
— Chodź tu! Uchwyć tę oto sosnę. Potrząśniemy!
Przyłożywszy rękę do ust, wydał okrzyk sępi, przejęty, jak wspomnieliśmy, przez Długiego Davy’ego i jego przyjaciela. Widział, jak spoglądają wgórę, wiedział zatem, że sygnał dotarł do celu.
— Poco potrząsać drzewem? — zapytał Bob.
— Aby im dać sygnał. Wrogowie zamierzają Wohkadeha i twego młodego pana wrzucić do krateru. Leżą już obaj skrępowani na brzegu otchłani.
Murzyn ze strachu wypuścił strzelbę.
— O, o, chcieć massa Marcin zabić? To nie być, to nie móc być! Masser Bob nie pozwolić! Masser Bob wszystkich zabić, wszystkich! Bob wprost pędzić! — I pobiegł, co tchu w piersiach.
— Bobie, Bobie! — krzyknął Old Shatterhand. — Wróć, wróć! Wszystko popsujesz!
Ale murzyn nie zważał na okrzyk. Opanowała go bezmierna wściekłość. Zamierzano zabić jego młodego pana! Nie pomyślał nawet o tem, że wypadła mu z rąk strzelba, pragnął tylko jak najprędzej dostać się do Marcina. Jako dobry pływak wiedział, że, aby wylądować na przeciwległym brzegu, należy się zanurzyć powyżej tego miejsca. Nie pobiegł więc wprost ku wodzie, ale pomknął pośród drzew wgórę rzeki, i niebawem wyłonił się z lasu.
Do wody prowadziła stroma, czarna, gładka skała. Bob usiadł i odważnie ześlizgnął się w pokrytą brudną gęstą szumowiną wodę. Uderzył o coś twardego. Była to tęga gałąź, zahaczona o brzeg.
— Oho! — ucieszył się murzyn. — Masser Bob nie mieć strzelby. Gałąź być maczuga!
Wyrwał gałąź ze szlamu i zaczął szybko wygładzać.
Ogallalla nie spostrzegli odważnego murzyna. Na czarnej skale trudno było dostrzec jego niemniej czarne ciało. Tak samo na wodzie głowa Boba i ramiona nie bardzo się wyróżniały na tle brudnej powierzchni. Ogallalla zresztą przyglądali się wyłącznie kraterowi.
Skoro zaczęło się podziemne drżenie i grzmoty, Old Shatterhand ujrzał swych czerwonych sojuszników, jak mknęli ku wodzie. Należało działać.
Postawił sztuciec przy drzewie, za którem stał, i przyłożył dwururkową, ciężką, dalekonośną niedźwiedziówkę.
Ogallalla odsunęli się od krateru. Tylko dwóch, jak nadmieniliśmy, pozostało przy jeńcach.
Wódz wzniósł rękę. Old Shatterhand nie słyszał, czy wódz wydał rozkaz, gdyż poszumy podziemne stawały się coraz głośniejsze. Ale wiedział dobrze, co pociągnie za sobą skinienie wodza, — męczeńską śmierć Marcina i Wohkadeha.
Przyłożył kolbę do policzka. Niedźwiedziówka wypaliła dwukrotnie. Ogallalla nie mogli usłyszeć huku wystrzału, bo zagłuszyły go piekielnie huczące a szybko po sobie następujące grzmoty.
— Spuścić ich! — huknął wódz Ogallalla i podniósł rękę.
Dwaj Indjanie, którzy mieli wykonać rozkaz, zbliżyli się o parę kroków do leżących na ziemi jeńców. Ojciec Marcina wydał okrzyk trwogi, który przebrzmiał głucho w straszliwym, zgiełku.
Wszelako, cóżto się zdarzyło? Obaj kaci nietylko się nachylili, aby podnieść jeńców, lecz runęli przy nich i pozostali nieruchomo na miejscu.
Wódz ryknął coś, czego niepodobna było dosłyszeć, gdyż woda i para z poświstem wyrywała się z gejzeru, z głębin zaś krateru rozlegać się jęły głuche odgłosy, niczem strzały armatnie.
Ciężki Mokasyn dobiegł do brzegu wulkanu, nachylił się nad swymi ludźmi i uderzył ich pięścią. Nie drgnęli nawet. Schwycił jednego za ramiona i uniósł do połowy. Spoglądała nań para bezdusznych, nieruchomych oczu. Zobaczył w głowie Indjanina dwie dziury — strzał przebił czoło nawylot. Przerażony, opuścił czerwonego i podniósł się czem prędzej. Twarz wodza wykrzywił grymas przerażenia.
Ogallalla nie mogli pojąć zachowania się Ciężkiego Mokasyna i obu wojowników. Zbliżyli się do nich, niektórzy nachylili nad zabitymi i natychmiast cofnęli ze zgrozą.
A do tego przyłączyło się coś jeszcze okropniejszego. Syk i świst gejzeru umilkł już prawie zupełnie i przestał zagłuszać inne dźwięki. Z rzeki więc teraz rozlegał się wyraźnie wściekły poryk. Oczy wszystkich Ogallalla zwróciły się w tym kierunku i zobaczyli czarną olbrzymią postać, potrząsającą wielką, mocną gałęzią. Kapała z tej niesamowitej postaci brudna zielonożółta szumowina. Obwiązywały ją splątane wodorosty i napoły zgniłe sitowie.
Dziarski murzyn, który musiał się przedrzeć przez istny półwysep roślinności, nie zadawał sobie trudu pozbycia się owej ozdoby. Wyglądał więc jak zaziemskie fantastyczne stworzenie. Jeśli dodamy jego ryki, jego wirujące gałki oczne, jego potężne błyszczące uzębienie — to chyba nie zdziwimy się, że Ogallalla w pierwszej chwili zdrętwieli z przerażenia.
A już wpadł na nich, rycząc i wywijając maczugą, jak istny Herkules. Cofali się przed tem groźnem zjawiskiem. Przebił się przez gromadę i wpadł na wodza.
— Massa Marcin! Gdzie być dobry, miły massa Marcin? — zawołał. — Tu masser Bob, tu, tu! Zniszczyć wszystkich Sioux-Ogallalla! Zmiażdżyć wszystkich dużo Ogallalla!
— Hura! To Bob! — krzyknął Davy. — Zwycięstwo! Hura, hura!
Tymczasem rozległo się wielogłose wycie, okrzyk wojenny Indjan. Polegał na przeraźliwym ogłuszającym dźwięku — Iiiiiiiiiih! — przy jednoczesnem trelowaniu i uderzaniu się po wargach.
Ten dobrze znany a zapowiadający niebezpieczeństwo okrzyk obudził Ogallalla z odrętwienia. Niektórzy zerwali się z miejsca i skoczyli ku rzece, skąd rozległo się wycie. Ujrzeli Upsaroca i Szoszonów, pędzących jak wicher. Ogallalla potracili głowy. Nie zdołali nawet policzyć wrogów. Niepojęta śmierć obu wojowników, nagłe zjawienie się czarnego szatana, wywijającego maczugą, i teraz znów galop wrogich Indjan — to wszystko rzuciło panikę obłędną na Ogallalla.
— Uciekać, uciekać! Ratuj się, kto może! — ryczeli i rzucili się do rumaków.
Jemmy ścisnął kolanami swego starego kłusaka.
— Uwolnijcie się! Prędko na spotkanie zbawców! — zawołał głośno.
I już pędził jego długonożny kłusak, a za nim muł z Długim Davy’m. Rumak Franka, bez najmniejszej zachęty ze strony jeźdźca, pomknął również co koń wyskoczy. Trzęsienie ziemi, postać Boba, ryki wojenne podniecały konie do takiego stopnia, że żaden Sioux nie mógł ich zatrzymać.
Czy istotnie żaden? O jednak, był jeden taki, mianowicie wódz Hong-peh-te-keh. Otrzymał od Boba tak potężny cios, że zwalił się na ziemię. Na jego szczęście murzyn nie obdzielił go drugim podobnym, a już zapewne śmiertelnym ciosem. Ujrzawszy bowiem swego pana na ziemi, ukląkł nad nim i, zapominając o całym świecie, zajął się dzielnym młodzianem.
— Mój dobry, dobry massa Marcin! — wołał wierny murzyn. — Tu być mężny masser Bob! Szybko odciąć rzemienie massa Marcina!
Wódz podniósł się i wyciągnął nóż, aby zakłuć murzyna, lecz oto usłyszał wycie wrogów. Zobaczył, jak jego wojownicy bezładnie rzucają się do ucieczki, jeńcy zaś salwują w przeciwległą stronę.
Zrozumiał, że on także będzie zmuszony uciec. Ale zrzec się naraz wszystkiego — do tego nie był zdolny. Skoczyć na konie i usiąść w siodle, to było dziełem jednej chwili. Co za szczęście, że wojownicy jego przymocowali strzelby do siodeł! Skierował się ku niedźwiednikowi, którego rumak stanął dęba. Szybko pochwycił konia za cugle, krzyknął przeraźliwie, aby rozpędzić swego rumaka, i pomknął wzdłuż wybrzeża, pociągając za sobą wierzchowca, a na nim spętanego niedźwiednika. — — —