Sępy Skalne/6
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sępy Skalne |
Pochodzenie | cykl Wśród Sępów |
Wydawca | „EDITOR“ Sp. z ogr. odp. |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ogallalla byli przekonani, że wybrzeże pod górą rzeki jest wolne. Skoroby dotarli do grobowca wodza, mieliby naturalną osłonę nawet wobec wielokroć silniejszego wroga. Wkrótce się przekonali, że są w błędzie...
Jak napomknęliśmy, poprzedniego dnia rano Old Shatterhand polecił Winnetou z resztą wojowników pojechać do Paszczy Piekła i tam go oczekiwać.
Wódz Apaczów opuścił obóz zaraz po wyjeździe Old Shatterhanda. Pędził tak szybko, że już późnem popołudniem dotarł do zachodniego podnóża gór Kraterów. Prowadziła wgórę dolina, tem ciaśniejsza, im bardziej się stromo wznosiła. Przecinał ją potok, rwący nadół. Przybywszy na górę, wojownicy znaleźli się w dzikim lesie, w którym jeszcze nie postała ludzka noga.
Aliści Apacz znał dokładnie drogę. Jechał bezpiecznie, jakgdyby miał przed sobą utorowaną ścieżkę, biegnącą między drzewami, z początku ostro pod górę, potem równo, a wreszcie, po drugiej stronie, pośród rozrzuconych olbrzymich głazów, ku dolinie.
Naraz rozległ się przed oddziałem straszliwy łoskot, jakgdyby nastąpił wybuch dynamitowy. Potem dobiegł niby huk armatni, następnie zagrzmiała nieprzerwana salwa, która zmieniła się w trzask, wrzask, syk, gwizd, świst, jakgdyby zapalono olbrzymie race.
— Uff! — zawołał Mężny Bawół. — Cóżto?
— To jest K’un-tui-temba, Paszcza Piekła, — odpowiedział Winnetou. — Mój brat usłyszał głos Paszczy. Zaraz zacznie pluć.
Przejechał tylko kilka kroków, osadził rumaka i zwrócił się do swoich wojowników:
— Moi bracia mogą się zbliżyć. Tam na dole otworzyła się Paszcza Piekła.
Wskazał na otchłań, która się rozwarła.
Indjanie stali pod ścianą skalną, spadającą pionowo na kilkaset stóp. Na dole biegła dolina rzeki Kraterów. Wprost przed nimi, z drugiej strony, bił z ziemi na pięćdziesiąt stóp wysoki słup wodny o średnicy siedmiometrowej. Na górze słup ten tworzył guz kulisty, z którego strzelały ku niebu stustopowe potoki. Woda była gorąca, gdyż masa napół przejrzystego szlamu otaczała gigantyczny nurt.
Za tem dziwem natury ściana brzegowa cofała się i tworzyła głęboką kotlinę, na której brzegu spoczywało zachodzące słońce. Promienie padały na słup wodny, który lśnił przepięknemi kolorami. Gdyby widzowie przyglądali się z innej strony, zobaczyliby tysiączne wspaniałe tęcze.
— Uff, uff! — zawołali prawie wszyscy Indjanie.
Wódz Szoszonów zwrócił się do Winnetou:
— Czemu brat mój nazywa tę miejscowość K’un-tui-temba, Paszczą Piekła? Czy nie powinna się raczej nazywać T’ab-tui-temba, Ustami Niebios? Oihtka-petay nigdy jeszcze nie widział nic równie wspaniałego!
— Mój brat nie powinien ufać pozorom. Złe często wydaje się pięknem, aliści człowiek mądry patrzy końca.
Oczy zachwyconych Indjan spoczywały jeszcze na wspaniałym obrazie, gdy naraz rozległ się grzmot i w jednej chwili zmieniło się widowisko. Słup wody runął. Przez kilka sekund panowała cisza; naraz usłyszano głuchy, grzmiący odgłos, poczem otwór począł zionąć bronzowożółtemi pierścieniami pary, które buchały coraz to szybciej z przeraźliwym świstem. Pojedyńcze pierścienie skupiły się w słup dymu. Teraz wytrysła ciemna masa szlamu, sięgając tak wysoko, jak poprzednio strumień, i rozsiewając straszliwy odór. Wraz ze szlamem strzeliły wgórę poszczególne głazy z głuchym wściekłym hukiem, jakgdyby ryczały drapieżniki z menażerji. Eksplozja nastąpiła w tempie urywanem. Podczas przerw rozbrzmiewały z otworów pojęki i świsty, jakgdyby jęczały dusze potępieńców.
— Kats-angwa! — To straszne! — zawołał Mężny Bawół.
— No, — zapytał, uśmiechając się, Winnetou — czy mój brat i teraz nazwie ten otwór „Ustami Niebios“?
— O, nie! Oby wszyscy nasi wrogowie byli na dole pogrzebani! Czy nie lepiej opuścić tę miejscowość?
— Tak, ale właśnie nad Paszczą Piekła rozbijemy obóz.
— Uff! Czy tak dyktuje konieczność? Zapach jest obmierzły.
— Prawda. Lecz paszcza wyła na dziś po raz ostatni. Nie zatruje więc nosów Szoszonów.
Apacz zaprowadził swoich towarzyszów wzdłuż zbocza do miejsca, gdzie brzeg składał się z miękkiego kamienia i z ziemi. Tu ukryte moce działały aż do góry. Całą ścianę skalną wchłonął przed wieki krater; miękka ziemia obsunęła się i utworzyła nasyp, pokryty gęsto zgniłem napoły drzewem i pojedyńczemi skałami.
Góra była stroma i nie wydawała się niebezpieczną. Pełno tu było siarkowo zabarwionych otworów, z których buchała para; widocznie ziemia była terenem kraterów.
— Czy mój brat chce zejść nadół? — zapytał Oihtka-petay Apacza.
— Tak. Niema innej drogi.
— Czy ziemia się nie załamie?
— Może się to łatwo zdarzyć, jeśli nie będziemy ostrożni. Winnetou, kiedy był tutaj dawniej z Old Shatterhandem, dokładnie zbadał tę miejscowość. Gdzie niegdzie skorupa ziemi nie jest grubsza nad szerokość dłoni. Ale Winnetou pojedzie na czele. Jego rumak jest mądry i ominie niebezpieczne miejsca. Niechaj moi bracia jadą za mną!
Zapędził konia do brzegu i pozwolił mu zejść nadół. Indjanie, ociągając się, poszli za jego przykładem. Skoro zobaczyli, jak koń Winnetou ostrożnie badał kopytem miejsce, zanim postąpił krok naprzód, zdali się całkowicie na kierownictwo Apacza.
— Moi bracia niech jadą powoli gęsiego, — rozkazał — aby ziemia nie dźwigała zbyt wielkiego ciężaru. Skoro koń zacznie się zapadać, jeździec powinien natychmiast spiąć go cuglami i cofnąć.
Na szczęście obyło się bez wypadku. Przebyto miejsca nader niebezpieczne i wreszcie dojechano do rzeki. Woda była nagrzana; powierzchnia połyskiwała niebiesko i zielono, jak oliwa, podczas gdy nieco dalej przezroczyste i jasne fale uderzały o brzegi. Tu właśnie przeprawiono się przez rzekę bez trudu. Następnie Winnetou skierował się ku Paszczy Piekła.
Wybuchy minęły. Jeźdźcy ostrożnie dojechali do brzegu wulkanu. Zajrzeli do głębi czterdziestometrowej, w której było cicho i spokojnie. Atoli rozrzucone dookoła kłaki szlamu świadczyły, iż przed niewielu minutami działał wulkan.
Teraz Winnetou wskazał na kotlinę i rzekł:
— Tam wznosi się grobowiec wodza Sioux-Ogallalla, którego pokonał Old Shatterhand. Moi bracia niechaj jadą za mną!
Kotlina miała kształt koła, o średnicy wynoszącej niespełna pół mili angielskiej. Ściany piętrzyły się tak strome, że niesposób było włazić. Pośród otworów, napełnionych gorącym szlamem, lub wrzątkiem, nie dojrzeli ani źdźbła trawy, ani gałązeczki.
Pośrodku kotliny wznosił się pagórek z kamieni, ze skrzepów siarki i skamieniałego szlamu, który tworzył twardą a suchą masę. Był wysoki na pięć, szeroki na cztery, a długi na siedem metrów. W wierzchołku tkwiły łuki i oszczepy. Pagórek zdobiły emblematy wojenne i żałobne, mocno już wystrzępione.
— Tutaj — rzekł Winnetou — spoczywa Zły Ogień, najsilniejszy wojownik Ogallalla, i dwaj wojownicy, których pokonała pięść Old Shatterhanda. Siedzą na swych rumakach, z bronią na kolanach, z tarczą w lewej, a tomahawkiem w prawej ręce. A tam na górze siedział na koniu Old Shatterhand, zanim wdał się z nimi w rozprawę i ranił Ogallalla jednego po drugim. Nie chciał ich zabijać, oni zaś nie mogli dosięgnąć myśliwca swemi kulami, bo ochraniał go Wielki Duch białych.
Mówiąc to, wskazał na prawo, ku skale, gdzie na wysokości piętnastu metrów nad Paszczą Piekła wznosił się wyskok, najeżony wielkiemi głazami, wzrostu ludzkiego. Stąd aż ku dołowi biegł szereg podobnych, ale o wiele mniejszych stopni, po których można było, acz z trudem, wdrapać się wgórę. Ale jak potrafił się wdrapać Old Shatterhand, nie schodząc z konia, tego nie mógłby sobie wyobrazić najwytrawniejszy jeździec.
Mężny Bawół powoli objechał grobowiec i zapytał Winnetou:
— Jak myśli mój brat, kiedy Sioux-Ogallalla przybędą nad rzekę Kraterów?
— Być może, dzisiaj wieczorem.
— A zatem niech znajdą splondrowany grobowiec swego wodza i obu wojowników. Wiatr niechaj rozrzuci na wszystkie strony ich prochy, a kości niechaj znikną w otchłani, aby dusze musiały tam w głębi lamentować wraz z K’un-p’a, wraz z Wyklętym przez Wielkiego Ducha. Weźcie tomahawki i rozsypcie pagórek!
Zeskoczył z konia i, skory do czynu, chwycił za topór.
— Stój! — osadził go Winnetou. — Old Shatterhand zostawił pokonanym skalpy, a nawet sam pomagał wznieść grobowiec! Odważny wojownik nie walczy z kośćmi umarłych. Wielki Duch pragnie, aby umarli spoczywali w pokoju, a Winnetou ochroni grób. Howgh!
Zawrócił konia i, nie oglądając się, wrócił nad Paszczę.
Żaden przyjaciel nie przemówił dotąd w te słowa do Oihtka-petay, a jednak wódz nie ważył się przeciwstawić Winnetou. Mruknął tylko: — Ugh! — i pojechał za Apaczem. Zdecydowana postawa Winnetou nadała słowom jego wagę rozkazu.
Zapadał wieczór, kiedy Apacz zatrzymał konia i zsiadł. Zimne źródło biło ze skały i wpadało do rzeki. Pomijając źródło, miejsce nie nadawało się na obóz. Wodzem Apaczów musiały kierować szczególne, ukryte powody. Przytwierdził konie do kołka, podłożył derę pod głowę i wyciągnął się wpobliżu skały. Szoszoni poszli za jego przykładem.
Niektórzy siedzieli obok siebie i cicho gwarzyli. Wódz ich, zapomniawszy niedawnej urazy, położył się przy Winnetou. Ściemniło się zupełnie. Upłynęło wiele godzin. Zdawało się, że Apacz śpi smacznie, — lecz naraz zerwał się na równe nogi i rzekł do Oihtka-petay:
— Moi bracia mogą leżeć spokojnie. Winnetou ruszy na zwiady.
Po chwili znikł w mroku nocy. Szoszoni postanowili czuwać do jego powrotu.
Musieli długo czekać. Była północ, kiedy wrócił. Zameldował:
— Hong-pe-te-keh, Ciężki Mokasyn, obozuje ze swymi ludźmi nad Wodą Djabła. Ma przy sobie niedźwiednika oraz pięciu jego towarzyszy, a także naszych braci, którzy w nocy nas opuścili. Old Shatterhand zapewne czuwa wpobliżu. Moi bracia mogą spać. Winnetou wraz z Oihtka-petay, skoro świt, podkradną się raz jeszcze nad Wodę Djabła. Howgh! —
Ledwie świt zaszarzał, Winnetou obudził wodza Szoszonów. Szli ostrożnie, bez szmeru. Od Paszczy Piekła do Wody Djabła droga wynosiła zapewne milę angielską. Rzeka wpobliżu obozu wroga utworzyła zakręt. Stojąc tam za skałą, obaj wodzowie mogli obserwować Siouxów, którzy sprowadzili konie, poczem zabrali się do śniadania.
Winnetou spojrzał na wyżynę prawego wybrzeża, skąd powinien był nadejść jego biały brat.
— Uff! — rzekł. — Jest już Old Shatterhand.
— Gdzie? — zapytał Oihtka-petay.
— Tam na górze.
— Nie można go dojrzeć. Tam gęsty las rośnie.
— Tak, ale czy mój brat nie widzi wron, które fruwają ponad drzewami? Zakłócono ich spokój. Old Shatterhand cofnie się i przeprawi przez rzekę w miejscu niewidocznem. Poczem napadnie na wrogów i zagna brzegiem rzeki. W tym samym czasie musimy stać u Paszczy Piekła, aby Ogallalla odciąć drogę i zapędzić ich do kotliny Grobowca Wodza. Mój brat niechaj śpieszy, gdyż nie mamy wiele czasu.
Co rychlej wrócili do obozu. — Winnetou słusznie przypuszczał, aczkolwiek nie mógł znać szczegółów. Wróciwszy do swoich wojowników, dali odpowiednie wskazówki i przygotowali się do walki.
Niebawem z podziemi rozległ się głuchy huk.
— Woda Djabła podnosi swój głos — oświadczył Winnetou. — Wkrótce zacznie pluć Paszcza Piekła. Cofnijmy się, aby nas nie trafiła.
Wiedział, że kratery łączą się pod ziemią, więc cofnął wojowników o spory szmat drogi. Wkrótce minął wybuch, gdyż odgłosy umilkły, a usłyszano okrzyk wojenny trzydziestu Szoszonów i Upsaroca, którzy w owej chwili wpadli na Sioux-Ogallalla.
Nastąpiło to, co przewidział Winnetou. Paszcza Piekła zaczęła pluć, tak tamo, jak wieczorem dnia poprzedniego. Z grzmotem i rykiem wzniósł się słup wodny i strzelał na wszystkie strony strumieniami. Ten wodospad dla Winnetou i jego wojowników był wspaniałą zasłoną, skrył ich bowiem przed okiem salwujących się Siouxów. Winnetou skierował konia nabok, aby ogarnąć wzrokiem sytuację. Widział, jak przybywają rozsypani Ogallalla, bezładnie pędzeni strachem.
— Nadchodzą! — zawołał. — Skoro dam znak, wyrwiemy się z poza plującej Paszczy Piekła i nie przepuścimy ich między Paszczą a rzeką. Będą musieli zboczyć na lewo do doliny Grobowca. Wszelako nie strzelajcie! Przerażenie zapędzi ich tam, gdzie trzeba!
Poszczególni Ogallalla byli już zupełnie blisko. Chcieli pędzić przed siebie wzdłuż rzeki, gdy oto Winnetou ukazał się z poza słupa wodnego. Jego — Iiiiiiii! — przeszyło przeraźliwie powietrze. Szoszoni wtórowali. Uciekinierzy, widząc, że droga zagrodzona, wykonali ćwierć obrotu i pomknęli ku kotlinie.
Za tymi pojedyńczymi wrogami ukazała się skupiona grupa wielu jeźdźców. Był to pędzący w galopie kłąb czerwonych i białych z wodzem Ogallalla, z niedźwiednikiem i Hobble-Frankiem pośrodku.
Otóż jeńcy, przywiązani do rumaków, jak już rzekliśmy, pomknęli na spotkanie swoich zbawców. Lecz naraz rozległ się krzyk. Wydali go Marcin Baumann, Wohkadeh i murzyn Bob, który tych obu uwolnił z więzów. Ujrzeli bowiem, że wódz powlókł za sobą Baumanna. Frank, usłyszawszy krzyk, odwrócił się i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Mimo więzów, łydkami pokierował konia ku murzynowi:
— Tnij, Bobie! — zawołał. — Szybko, szybko!
Bob rozciął pęta. Frank zeskoczył z konia, wyrwał tomahawk z ręki jednego z zastrzelonych przez Shatterhanda wrogów, szybko doskoczył rumaka i puścił się za wodzem Ogallalla.
Bob nie miał konia, Marcin i Wohkadeh zaś mieli zbyt zbolałe od więzów członki, aby pośpieszyć z pomocą. Mogli tylko krzyczeć, zwracając uwagę Jemmy’ego. Gruby obejrzał się, poczem zawołał do swego długiego przyjaciela:
— Davy, wracać! Sioux porywa Baumanna!
Bob stał już przy nich i rozcinał rzemienie. Jemmy wyrwał mu nóż i pogalopował za Sasem. Za nim cwałował nieuzbrojony Davy.
Teraz nadjechali Szoszoni i Upsaroca i w tym samym czasie dotarł do brzegu Old Shatterhand, trzymając za uzdę konia Boba. Nikt w tem zamieszaniu nie zwracał nań uwagi, natomiast on widział wszystko.
— Masz swego konia i flintę, dzielny Bobie! — zawołał, wręczając murzynowi cugle i broń. — Uwolnij resztę spętanych. Następnie śpiesz za nami!
Wybrzeże między Paszczą Piekła a Wodą Djabła wyglądało jak pole bitwy. Sioux-Ogallalla, Upsaroca, Szoszoni i biali krzyczeli wniebogłosy. Uciekinierzy salwowali się, każdy na własną rękę. Przyjaciele wymijali wrogów, przepuszczali ich, mając na celu wyłącznie uwolnienie Baumanna.
Old Shatterhand stał wysoko w strzemionach, trzymając sztuciec w ręku. Był na tyłach, atoli koń jego ledwo dotykał kopytami ziemi, więc niebawem doścignął Upsaroca i piętnastu Szoszonów.
— Powoli! — zawołał, wymijając ich. — Pędźcie Siouxów. Tam jest Winnetou, który ich nie przepuści. Żaden nie powinien umknąć, ale nie należy ich zabijać!
Pędzono więc naprzód, wymijając wrogów i przyjaciół. Kopyta rumaka Shatterhanda poprostu pożerały przestrzeń. Trzeba było doścignąć wspomnianą grupę, zanim nastąpi nieszczęście.
Koń małego Sasa nie był szlachetnym biegunem. Aliści Frank ryczał tak przeraźliwie i tak uderzał rumaka rękojeścią tomahawka, że ten mknął, jak uskrzydlony. Oczywiście, długo to nie mogło potrwać.
Wreszcie udało się doścignąć wodza Sioux-Ogallalla. Sas przybliżył konia, podniósł tomahawk i krzyknął:
— Szonka, ta ha na, deh peh! — Psie, podejdź! Źle z tobą!
— Tszi-ga szi tsza lehg-tsza! — odparł szyderczo wódz. — Nędzny karle, bijże!
Zwrócił się do Franka i pięścią odparował uderzenie, podbijając do góry rękę Sasa, z której też odrazu broń wypadła. Następnie wyrwał nóż z za pasa, aby zakłuć byłego leśniczego.
— Frank, miej się na baczności! — zawołał Jemmy, rozpędzając konia.
— Nie lękaj się — odparł Frank. — Nie zabije mnie tak łatwo czerwonoskóry! Nie przestrzeli po raz drugi nóg uczciwego Sasa.
Cofnął o krok swego rumaka, aby wódz nie mógł trafić, i śmiałym susem skoczył na konia Ciężkiego Mokasyna. Objął Siouxa, aby mu przycisnąć ręce do ciała. Wódz ryknął z wściekłości. Usiłował uwolnić ręce, ale napróżno, gdyż Frank trzymał co mocy.
— Słusznie! — krzyknął Jemmy. — Nie puszczaj! Śpieszę z pomocą.
— Pośpiesz się troszeczkę! Ścisnąć takiego draba — toć nie drobnostka.
Wszystko odbyło się z błyskawiczną szybkością, szybciej nawet, niż można opisać. Ogallalla trzymał w prawej ręce nóż, a w lewej cugle konia Baumanna. Szarpał się, wspiął w siodle — napróżno! Nie zdołał się wydostać z objęć Franka.
Baumann był spętany, — nie mógł się uwolnić — lecz zachęcał Franka, aby trzymał mocno wroga. Dzielny Sas odpowiedział, aczkolwiek sapał z wysiłku:
— Dobrze! Obejmuję go jak boa constrictor i nie puszczę, póki mi płuca nie pękną.
Ogallalla nie panował nad koniem, który biegł wolniej. Dzięki temu Jemmy, a potem i Davy zdołali go dopędzić. Grubas zbliżył się do Baumanna i nożem Boba przeciął mu więzy.
— Halloo, wygrana! — krzyknął. — Wyrwij master cugle czerwonemu z ręki!
Baumann pośpieszył, lecz nie starczyło siły. Jemmy chciał mu nóż podać, ale nie mógł, gdyż wrogowie zauważyli, w jakiej sytuacji znalazł się wódz. Dwaj Ogallalla natarli teraz ze wściekłością na grubasa, a trzeci zamierzył się na Franka. Wszelako Davy uderzył konia między uszy. Wierzchowiec pomknął jak strzała i znalazł się obok Indjanina. Davy schwytał czerwonego za kołnierz, wyrwał z siodła i cisnął na ziemię.
— Hura! Alleluja! — krzyknął Hobble-Frank. — To był ratunek w ostatniej chwili niebezpieczeństwa. Ale teraz co prędzej łapaj master wodza za czub, bo nie podołam!
— Już! — odpowiedział Długi Davy.
Wyciągnął ręce do wodza, aby go wysadzić z siodła, ale w tejże chwili wstrząsnął ziemią straszliwy huk. Konie cofnęły się w zamieszaniu. Davy z trudem utrzymywał się w siodle. Jemmy, który musiał się obronić dwom napastnikom, został strącony z konia, a to samo zdarzyło się Baumannowi.
Cała gromada zbliżyła się bowiem do Paszczy Piekła. Woda opadła i ze straszliwym grzmotem wzniósł się szlam do góry. Bryzgi brudnej gorącej cieczy tryskały na wszystkie strony.
Koń wodza ze strachu runął na kolana, lecz podniósł się i, zwracając na lewo, pomknął ku rzece, w chwili, kiedy Old Shatterhand podjechał do grupy, toczącej się po ziemi.
Zamierzał właściwie pomóc dzielnemu Frankowi, lecz musiał zrezygnować, gdyż obaj czerwoni zeskoczyli z koni i wpadli na Grubego Jemmy’ego. Długi Davy miał wiele biedy ze swym przerażonym wierzchowcem — nie mógł pomóc przyjacielowi. Old Shatterhand musiał zatem skoczyć ku grubasowi. Osadził rumaka, zeskoczył na ziemię i dwoma uderzeniami kolby ogłuszył obu Ogallalla. — —
Winnetou tymczasem obsadził przejście między Paszczą Piekła a rzeką. Chciał zagrodzić drogę Sioux-Ogallalla i zapędzić ich do kotliny. To mu się powiodło. Uciekinierzy, ujrzawszy jego oddział, zawrócili ku kotlinie. Przebieg opisanych wypadków był tak krótki, że Apacz nie zdążył wziąć udziału w walce. A teraz nie mógł się przedrzeć przez ławice szlamu. Tylko jednemu zdołał pomóc, mianowicie Hobble-Frankowi, który, siedząc za wodzem i trzymając go mocno, mknął na przerażonym koniu ku rzece tak szybko, że ledwo można było zapobiec katastrofie. A jednak Apacz pośpieszył z pomocą, a za nim wielu Szoszonów.
Wódz Siouxów zrozumiał niebezpieczeństwo. Przerażenie i strach podwoiły jego siły. Wyciągnął ramiona wgórę, gwałtownie uderzył Franka łokciami i wyrwał się z uścisku.
— Giń! — ryknął czerwonoskóry i pchnął nożem wtył, aby przebić klingą odważnego Sasa.
Frank szybko się uchylił. Uniknął ciosu. Nie mając broni, przypomniał sobie cios Old Shatterhanda. Lewą ręką chwytając wroga za gardło, prawą pięścią grzmotnął w skronie z taką siłą, że zdawało mu się, iż roztrzaskał sobie własną pięść. Ciężki Mokasyn zwisł ogłuszony.
Atoli był już na brzegu. Koń skoczył potężnym susem do rzeki. Dwaj jeźdźcy wystrzelili ponad głową zwierzęcia. Rumak, zwolniony z ciężaru, zawrócił powoli i wydostał się na brzeg.
Winnetou dotarł do brzegu. Zeskoczył z konia i przyłożył strzelbę, aby, skoro obaj wrogowie rozpoczną walkę w wodzie, rozstrzygnąć ją celnym strzałem. Lecz z początku nie widać było żadnego z nich. Tylko kapelusz Franka mknął prądem rzeki. Jakiś Szoszon wyciągnął go dzidą. Niebawem dosyć daleko od brzegu wyłoniła się ozdobiona piórami głowa Indjanina, a za nią w pewnej odległości głowa Franka. Dzielny biały obejrzał się dookoła, zobaczył wroga i szybko podpłynął. Czerwonoskóry nie był omdlały, lecz tylko napół ogłuszony. Chciał uciec. Mały Sas natarł nań jak drapieżny szczupak, skoczył wodzowi na grzbiet, schwycił lewą ręką za czuprynę i zaczął zdzielać prawą pięścią. Ogallalla zniknął, za nim zaś Frank. Utworzył się wir. Teraz wyłoniła się ręka wodza i znów znikła, następnie wyłoniły się nogi i poły fraka białego myśliwca — straszliwa walka odbywała się pod powierzchnią wody. Winnetou nie mógł pomóc przyjacielowi strzałem; cisnął więc strzelbę, aby skoczyć do wody. Ale oto wynurzył się Hobble-Frank, kaszląc i plując. Rozejrzał się na wszystkie strony i zawołał:
— Czy wódz jeszcze w wodzie?
Skierował pytanie do Old Shatterhanda, Długiego Davy’ego i Grubego Jemmy’ego, którzy stanęli właśnie na brzegu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dał znowu nura. Po kilku chwilach ukazał się, ciągnąc za włosy pokonanego wroga, i podpłynął powoli do brzegu.
Powitano go radosnemi okrzykami. Przekrzyczał wszystkich:
— Cicho bądźcie! Gdzie się zapodział mój kapelusz? Czy nie widział go nikt z łaskawych widzów?
— Nie! — odpowiedziano.
— Biada! Miałżebym przez tego Ogallalla stracić swoje cenne pióro strusie? O, najsamprzód widzę go tam na głowie Szoszona. Zaraz pociągnę czerwonego do odpowiedzialności!
Pobiegł do Indjanina, aby odebrać swoje nakrycie głowy. Dopiero potem gotów był przyjąć wyrazy uznania.
— Kosztowało mnie wiele wysiłku, — rzekł — ale to dla waszego brata drobnostka. — Veni, vidi, vici! — powiedział Hannibal do Wallensteina, ja zaś dokonałem tego czynu z taką samą łatwością.
— Powiedział to Cezar, — wtrącił Jemmy — a o Wallensteinie historja powszechna nic jeszcze nie wiedziała.
— Milcz pan z łaski swojej, panie Jakóbie Pfefferkorn! Co wie o panu historja powszechna? Wskocz sir na konia Ciężkiego Mokasyna, skocz następnie na owym koniu do wody i przerwij tam wodzowi nić życia — a wówczas będziesz się mógł zabawiać w aptekarsko-łacińskie pomysły! Ale nieinaczej! Mnie natomiast przyszłe pokolenia wystawią na tem miejscu marmurowy monument. A duch mój będzie zasiadał przy nim w ciche noce i cieszyć się będzie, że nie napróżno żył i skakał do rzeki Kraterów. Spokój moim popiołom!
Nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby ci, którzy władali niemieckim, wybuchnęli wesołym śmiechem, ale nikomu nie było do śmiechu. Zapał tego oryginała, o gołębiem sercu, udzielił się otoczeniu. Winnetou uścisnął mu rękę i rzekł:
— Ni ’nte ken ni szo! — Jesteś dzielnym mężem!
Następnie Apacz wymownym ruchem dał znak Old Shatterhandowi, że pozostawia go tutaj, sam zaś dosiadł konia wraz ze swymi Szoszonami i pojechał do wylotu kotliny, gdzie w głębi skupili się Sioux-Ogallalla.
Spotkał tutaj stojących na straży przywódcę Upsaroca i Moh-awa, syna wodza Szoszonów, wraz z wojownikami. Skoro olbrzym Upsaroca usłyszał, że jego wróg śmiertelny, Ciężki Mokasyn, leży nad rzeką, popędził, co koń wyskoczy. Kiedy nadjechał, wódz Ogallalla dzięki staraniom Old Shatterhanda wracał do przytomności. Spętano go starannie. Upsaroca zeskoczył z konia, wyrwał nóż z za pasa i zawołał:
— Oto jest pies Sioux-Ogallalla, który mnie pozbawił ucha! Niechaj wzamian odda za życia swój skalp!
Chciał na nim uklęknąć, aby zedrzeć skalp, lecz Old Shatterhand powstrzymał go i rzekł:
— Jeniec jest własnością naszego białego brata Hobble-Franka. Nikt inny nie może o jego losie decydować.
Nastąpiła ostra wymiana słów, z której wyszedł zwycięsko Old Shatterhand. Upsaroca cofnął się, pomrukując pod nosem.
Baumann, niedźwiednik, przycisnął Franka do serca. Obaj ronili gorące łzy przyjaźni.
— Tobie, wierny druhu, przedewszystkiem zawdzięczam swoje ocalenie — rzekł niedźwiednik. — Jakże zdołałeś sprowadzić aż tylu zbawców?
Wzruszony Frank wskazał ku rzece i rzekł:
— Tam nadchodzą inni, bardziej zasługujący na podziękowanie, niż ja.
Baumann ujrzał swoich pięciu towarzyszów, którzy wraz z nim wpadli w niewolę. Przed nimi jechał Marcin, jego syn, Wohkadeh i Bob. Baumann wyszedł naprzeciw. Skoro murzyn ujrzał swego pana, zeskoczył z konia, podbiegł doń, upadł na kolana i, płacząc, zawołał:
— O massa, mój drogi, dobry massa Baumann! Wreszcie masser Bob mieć swój sercem kochany massa! Teraz masser Bob umrzeć z radości. Teraz masser Bob śpiewać i skakać ze szczęścia i pęknąć z zachwytu. O masser Bob być wesoły, być szczęśliwy, być radosny!
Baumann podniósł murzyna i chciał objąć. Ale Bob cofnął się i rzekł:
— Nie, massa nie objąć masser Bob, bo masser Bob zabić cuchnące zwierzę i wciąż jeszcze mieć zły zapach.
— Ach, cóż takiego! Śpieszyłeś mnie uratować, więc muszę cię uścisnąć!
Po chwili nadjechał Marcin. Ojciec i syn padli sobie w objęcia.
— Moje dziecko, mój syn! — zawołał Baumann. — Znów jesteśmy razem i nic już nas nie rozłączy. Co też musiałeś przecierpieć? Spójrz, jak więzy skaleczyły ci ręce...
— A tobie jeszcze bardziej, o wiele bardziej! Ale to szybko się zagoi, odzyskasz zdrowie i siły. Teraz trzeba podziękować tym, którzy się przyczynili do twego ocalenia, ojcze. Z Wohkadehem, moim przyjacielem, z Grubym Jemmy’m i Długim Davy’m już wczoraj mogłeś się rozmówić. Lecz tu stoi Old Shatterhand, jemu i Winnetou przedewszystkiem winniśmy życie.
— Wiem o tem i martwi mnie, że teraz mogę im tylko poprostu podziękować.
Wyciągnął do Old Shatterhanda obie ręce. Łzy perliły się na jego zapadniętych policzkach. Old Shatterhand uścisnął lekko skaleczone dłonie, wskazał na niebo i rzekł serdecznie:
— Nie dziękuj pan ludziom, drogi przyjacielu, ale naszemu Panu w niebiosach, że dał ci dosyć siły, abyś mógł znieść nieopisane cierpienia. Byliśmy tylko narzędziem. Jemu należy przesłać nasze dziękczynienia i modlitwy.
Zdjął kapelusz i zaintonował pieśń dziękczynną. Pozostali zdjęli kapelusze. Skoro skończył, rozległo się powszechne głośne „Amen!“
Spętany wódz Siouxów przyglądał się temu zdumionem spojrzeniem. Podniesiono go, aby zaprowadzić do wylotu kotliny, gdzie czekał Winnetou z Szoszonami i Upsaroca.
Old Shatterhand wjechał wraz z Apaczem do kotliny, aby obejrzeć wroga i zdać sobie sprawę z sytuacji. Zamienili kilka słów. Tak bowiem przenikali wzajemnie swoje myśli, że mogli się porozumiewać monosylabami. Niebawem wrócili do swoich.
Oihtka-petay podszedł do nich i zapytał:
— Co teraz zamierzają począć moi bracia?
— Wiemy, — odrzekł Old Shatterhand — że nasi czerwoni bracia mają taki sam głos, co my. Przeto wypalimy fajkę narady. Przedtem jednak chcę się rozmówić z Hong-peh-te-keh, wodzem Sioux-Ogallalla.
Zszedł z konia, a za nim również Winnetou. Ustawiono się dookoła jeńca. Old Shatterhand podszedł bliżej i rzekł:
— Ciężki Mokasyn wpadł w ręce wrogów. Wojownicy jego, zamknięci między skałami, są również zgubieni. Nie mogą się salwować i zginą od naszych kul, o ile wódz nie postara się ich uratować.
Urwał, oczekując odpowiedzi Ciężkiego Mokasyna. Ponieważ jednak wódz milczał, więc dodał:
— Mój czerwony brat niech powie, czy zrozumiał moje słowa.
Czerwonoskóry podniósł głowę, obrzucił Shatterhanda nienawistnem spojrzeniem i splunął. To była jego odpowiedź.
— Czy wódz Ogallalla ma przed sobą parszywe zwierzę, że się ośmielił plunąć?
— Wakon kana! — Stara baba! — rzekł zapytany.
— Ciężki Mokasyn oślepł. Nie umie odróżnić mężnego wojownika od starej kobiety.
— Kot-o pun-krai szonka! — Tysiąc psów! — syknął jeniec.
Niektórzy z otaczających czerwonych wściekle mruknęli. Old Shatterhand skarcił ich spojrzeniem, nachylił się i, ku zdumieniu otaczających a zwłaszcza jeńca, rozciął mu pęta.
— Wódz Ogallalla niech pozna, — rzekł — że nie stara kobieta, ani pies, lecz mężczyzna z nim rozmawia. Niechaj się podniesie!
Indjanin podniósł się natychmiast. Jakkolwiek zwykł panować nad rysami twarzy, nie mógł teraz utaić zakłopotania. Zamiast odpowiedzieć uderzeniem na jego obraźliwe słowa, uwolniono go z więzów!
— Otwórzcie koło! — rozkazał Old Shatterhand.
Wojownicy skupili się, dzięki czemu Sioux mógł zobaczyć wnętrze kotliny. Ujrzał swych wojowników za Grobowcem Wodza. Poznać było z ruchów, że się naradzają. Oko wodza błysnęło. Czyż nie mógł uciec? W najlepszym razie dotarłby do swoich wojowników — w najgorszym padłby od kuli, co było lepsze od śmierci męczeńskiej na palu.
Old Shatterhand spostrzegł ów szczególny błysk w oczach. Rzekł:
— Ciężki Mokasyn pragnie uciec. Niechaj się nie kusi! Jego imię mówi nam, że stawia wielkie kroki, nasze nogi są wszakże lekkie, jak lot wróbli, a nasze kule nigdy nie chybiają. Niechaj na mnie spojrzy i powie, czy mnie zna.
— Hong-peh-te-keh nie ogląda kulawego wilka! — mruknął czerwony.
— Czy Old Shatterhand jest kulawym wilkiem? Czyż tam nie stoi Winnetou, wódz Apaczów, którego imię bardziej słynie, niż imię jakiegokolwiek wodza Siouxów?
— Uff! — krzyknął jeniec.
Nie spodziewał się, że ma przed sobą tych dwóch znakomitych ludzi. Spoglądając to na jednego, to znów na drugiego, przybrał wyraz głębokiego szacunku. Old Shatterhand dodał:
— Stoją tu także inni waleczni wojownicy. Wódz Ogallalla widzi oto Oihtka-petay, przywódcę Szoszonów, i Moh-awa, jego syna. Obok stoi Kanteh-pehta, niepokonany mąż leków Upsaroca. Tam dalej Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh. Będziesz — — —
Urwał, ponieważ w tej chwili rozległ się taki grzmot, że konie stanęły dęba, a odważni wojownicy drgnęli. W dolinie rozbrzmiewał długi ryczący odgłos. Ziemia drgnęła pod nogami struchlałych mężczyzn. Z rozsianych po całej dolinie otworów wzniosły się gęste kłęby pary, tu szaroniebieskie, tam znów żółte, czerwone lub ciemne. Po parze wybuchnęły rozliczne wytryski. Ściemniło się od piekielnych wyziewów i strumieni szlamu o nieznośnym duszącym zapachu.
Niepodobna było ujść dwudziestu czy trzydziestu kroków. Należało się wystrzegać gorących wytrysków. Nastąpiło nieopisane zamieszanie. Konie zerwały się i pomknęły w galopie. Ludzie krzyczeli i rozbiegli się na wszystkie strony. Z głębi kotliny rozlegał się przerażony krzyk Ogallalla. Konie Siouxów również uciekły ku wylotowi kotliny. Niektóre wpadały do otworów i natychmiast nikły pod warstwą szlamu. Inne przedarły się przez biwakujących u wyjścia białych i czerwonych, wzmagając zamieszanie.
Old Shatterhand z początku zachował zimną krew. Odrazu po pierwszym huku schwytał wodza Siouxów, aby nie zbiegł. Ale musiał Mokasyna puścić, chcąc uniknąć niebezpiecznego wytrysku. Wpadł przytem na Grubego Jemmy’ego, który runął i, trzymając się kurczowo Old Shatterhanda, pociągnął go za sobą.
Ciężki Mokasyn ze strachu nie myślał nawet się wyrwać. Wkrótce jednak zmiarkował, że nadarza się okazja.
Wydając zwycięski okrzyk, drapnął ku dolinie. Ale nie zapędził się daleko. Musiał wyminąć Boba. Ten błyskawicznym ruchem uderzył go kolbą po łbie, wszakże siła ciosu powaliła jego samego. Murzyn chciał się zerwać, gdy stratował go jeden z przerażonych koni. Nie mógł się zatem podnieść. Krzyczał tylko:
— Wódz uciekać! Za nim! Za nim!
Ciężki Mokasyn, ogłuszony uderzeniem Boba, zachwiał się na nogach, lecz już po chwili pobiegł dalej.
Marcin, syn niedźwiednika, usłyszał krzyk murzyna. Widział, jak ucieka wódz, i pobiegł za nim. Czyżby miał uciec kat jego ojca? Nie! Ciało dzielnego chłopca było pokaleczone więzami; nie miał też przy sobie żadnej broni, a jednak, wytężając wszystkie siły, pobiegł za Ciężkim Mokasynem.
Ten nawet nie oglądał się za sobą. Sądził, że nikt go nie ściga, i całą uwagę skupił na drodze, którą podążał do grobowca. Tu było najwięcej niebezpiecznych otworów. Skierował się zatem na prawo ku ścianie doliny, aby wzdłuż niej bezpieczniej i łatwiej dotrzeć do celu.
Jednakże mylił się bardzo. Tam również było tyle parujących otworów, że stale musiał je wymijać. Nieraz podnosił już nogę do skoku, gdy przekonywał się, że to, co uważał za stały ląd, jest lepką, niezgłębioną masą. Unikał śmierci tylko dzięki błyskawicznym zwrotom. Co sekunda otwierały się przed nim szczeliny, musiał więc nieraz, kiedy już za późno było się cofać, śmiałym skokiem przesadzać otchłanie zatracenia.
Nadto odczuwał skutki uderzenia kolbą. Głowa ciążyła, przed oczami płonęła łuna, płuca odmawiały posłuszeństwa, nogi zaś powoli omdlewały. Chciał przez chwilę wypocząć. Obejrzał się po raz pierwszy i jakby przez krwawą mgłę zobaczył zbliżającego się prześladowcę. Nie widział rysów twarzy, nie widział, że był to młodziutki chłopiec.
Przerażony, pomknął dalej. Nie miał przy sobie broni, a sądził, że wróg jest uzbrojony. Dokąd miał uciec? Przed nim, za nim i z lewej strony zionęły otwarte przepaście, grożące zagładą. Z prawej strony wznosiła się pionowa ściana skalna. Wyczerpywały się resztki sił. Zrozumiał, że jest zgubiony.
W owej chwili ujrzał wznoszące się naukos ku górze stopnie, dwa, trzy, cztery i więcej. Były to złomy, gdzie ongi Old Shatterhand szukał ratunku. Tędy i tylko tędy wódz Ogallalla mógł się salwować! Wytężył ostatnie siły i wspinał się na coraz wyższy stopień...
Tymczasem otwory wulkaniczne przestały działać, niemniej raptownie, niż zaczęły. Powietrze się wyklarowało.
Rozległ się okrzyk przerażenia. To murzyn krzyknął:
— Massa Marcin! Mój dobry kochany massa Marcin! Wódz go chcieć zabić, lecz masser Bob ratować! Oho!
Wskazał na krawędź skalną i pobiegł ku niej. Zapaśnicy walczyli na śmierć i życie. Wódz uchwycił Marcina potężnemi rękami i usiłował strącić w przepaść. Aliści był wyczerpany i prawie ogłuszony. Zręczny, odważny chłopiec wywijał mu się z rąk. W pewnej chwili Marcin, wyrwawszy z rąk Mokasyna, cofnął się jak najdalej i z rozbiegu wpadł całą siłą na wodza. Ogallalla stracił równowagę, machnął w powietrzu rękoma, stracił grunt pod nogami i runął ze skały z okrzykiem przerażenia. Wpadł do ziejącego na dole otworu, którego straszliwa paszcza natychmiast go wchłonęła.
Wszyscy zgromadzeni w dolinie przyglądali się tej walce. Z przedniej części rozległ się krzyk radosny, z głębi zaś wycie Sioux-Ogallalla, którzy musieli się przyglądać, jak chłopiec pokonał ich wodza. Nad całym zgiełkiem górował jednak głos Boba, który sadził przez kamienie i z głośnemi zachwytami wpadł w objęcia zwycięzcy.
— Dzielny chłopak! — oświadczył Jemmy — Serce mi drżało o niego. Czy panu nie, Frank?
— No, a jakże, — odparł Sas, ocierając łzy radości. — Spociłem się ze strachu. Odważne dzieciątko zwyciężyło, nie będziemy więc mieli wiele kłopotu z Ogallalla. Zmusimy ich, aby zgięli karki pod kulinarnym jarzmem.
— Kulinarnym? Chyba pan myśli...
— Milczże pan z łaski swojej! — przerwał surowo Frank. — W tak uroczystym momencie nie będę się z panem certował. Widzę, że Sioux-Ogallalla muszą zwinąć dudy w miech. Zawrze się zatem powszechny międzynarodowy pokój, w którym i my obaj weźmiemy udział. Podaj pan mi rękę! Bądźcie pochłonięte, miljony! Et in terra knax!
Uścisnął rękę roześmianego Grubasa i podszedł do Marcina Baumanna, który wracał wraz z Bobem.
Wszyscy winszowali Marcinowi wyrazami najwyższego uznania. Old Shatterhand zaś zwrócił się do zebranych:
— Messurs, zostawcie teraz konie, które i tak są pewne. Rozbiegły się tylko wierzchowce Ogallalla. Ci ludzie muszą pojąć, że nie mają nadziei ratunku. Muszą się poddać, choćby pod wrażeniem mocy podziemnych i śmierci wodza. Zostańcie tutaj! Pójdę do Sioux wraz z Winnetou. Za pół godziny będziemy wiedzieli, czy poleje się krew ludzka, czy nie.
Z wodzem Apaczów podszedł do grobowca, za którym schronili się Ogallalla. Na czyn tak śmiały mogli się ważyć tylko ci dwaj ludzie, świadomi, że same ich imiona rzucą postrach na wrogów.
Jemmy i Davy rozmawiali szeptem. Postanowili poprzeć intencje pokojowe Old Shatterhanda. Czerwonym sojusznikom niebardzo przypadało do gustu oszczędzanie wroga. Niedźwiednik zaś i jego pięciu towarzyszów tak okropnie cierpieli w niewoli, że pałali pragnieniem zemsty.
Zatem obaj przyjaciele zgromadzili obecnych dookoła siebie. Jemmy palnął mówkę, w której dowodził, że łagodne postępowanie leży w interesie obu stron. Wprawdzie można było przewidzieć, ze w razie walki Ogallalla polegną. Ale ileby krwi ludzkiej popłynęło? A poza tem należało się spodziewać, że i inne szczepy Siouxów wykopią topór wojenny, aby się zemścić na sprawcach nieludzkiej i niepotrzebnej krwawej łaźni. Na zakończenie dodał:
— Szoszoni i Upsaroca są mężnymi wojownikami i żadne plemię nie dorówna im męstwem. Ale Siouxów jest tylu, ile piasku na pustyni. Skoro dojdzie do wojny, ileżto ojców, matek, żon i dzieci Szoszonów i Upsaroca opłakiwać będzie swoich synów, mężów i ojców! Rozważcie, że los wasz spoczywa w waszych rękach. Old Shatterhand i Winnetou uprowadzili Mężnego Bawołu i jego syna Moh-awa z pośród ich obozu i pokonali Ogniste Serce i Stokrotnego Grzmota. Mogliśmy wybić co do nogi wszystkich wojowników, atoli oszczędziliśmy ich, gdyż Wielki Duch kocha swe dzieci i pragnie, aby żyły ze sobą w zgodzie. Howgh!
Mowa ta wywarła wielkie wrażenie. Baumann i jego uratowani towarzysze gotowi byli wyrzec się zemsty. Indjanie milczeniem przyznali mówcy słuszność. Tylko jeden z nich był wielce niezadowolony, mianowicie przywódca Upsaroca.
— Ciężki Mokasyn zranił mnie! — rzekł. — Czyż Ogallalla nie mają odpokutować?
— Mokasyn nie żyje. Szlam wchłonął go wraz z jego skalpem. Jesteś pomszczony.
— Lecz Ogallalla ukradli nam leki!
— Będą musieli zwrócić. Jesteś silnym mężczyzną i mógłbyś wielu wrogów zabić. Wszelako „silny niedźwiedź“ jest dumny — nie kwapi się zmiażdżyć małego, tchórzliwego szczura.
To porównanie poskutkowało bardziej, od długiej mowy. Pochlebstwo dobrze usposobiło olbrzyma. Był wszak zwycięzcą. Mógł albo zabić wrogów, albo wybaczyć. Umilkł.
Niebawem wrócili Old Shatterhand i Winnetou na czele Ogallalla, którzy szli gęsiego długim szeregiem. Złożyli broń i cofnęli się, milcząco wyrażając kapitulację. Stali z pochylonemi głowami i smutnemi minami. Nieszczęście uderzyło w nich tak znienacka i tak gwałtownie, że byli jakby oszołomieni.
Jemmy zdał sprawę ze swej mowy i jej skutków Old Shatterhandowi. Ogromnie ucieszony myśliwy uścisnął mu dłoń i zawołał do Ogallalla:
— Wojownicy Ogallalla wydali broń, ponieważ przyrzekłem darować im życie. Zginął Ciężki Mokasyn, a także obaj kaci Wohkadeha i Marcina. To wystarczy. Wojownicy Siouxów niechaj wezmą zpowrotem oręż. Pomożemy im także odszukać konie. Niechaj zapanuje między nami pokój. Nad grobowcem wodza będziemy wraz z nimi rozpamiętywali wojowników, którzy padli od mej ręki. Niechaj zostanie zakopany topór wojny pomiędzy nami a Ogallalla. A potem niechaj wrócą moi czerwoni bracia na swoje tereny, gdzie będą mogli opowiadać o dobrych ludziach, którzy nie zabijają pokonanych wrogów, i o Wielkim Manitou białych twarzy, który kazał kochać nawet wrogów! Powiedziałem.
Ogallalla oniemieli z radosnej niespodzianki. Poprostu nie śmieli wierzyć w tak pomyślny obrót sprawy. Odzyskawszy broń, otoczyli z dziękczynną radością znakomitego myśliwego. Nawet przywódca Upsaroca był zadowolony, skoro się dowiedział, że odzyska wszystkie leki.
Konie nie uszły daleko. Łatwo było je schwytać. Sprowadzono zwłoki obu wojowników, zastrzelonych przez Old Shatterhanda, i pogrzebano wpobliżu grobowca. Dzień spędzono na poważnych ceremonjach żałobnych, poczem opuszczono niezdrową miejscowość i udano się do lasu, aby wypocząć należycie po przebytych trudach.
Wieczorem, kiedy przyjaciele i wrogowie siedzieli społem przy ogniskach i gwarzyli o przygodzie, Frank odezwał się do Grubego Jemmy’ego:
— Najlepszą częścią naszego dramatu jest zakończenie. Przebaczono i zapomniano. Od urodzenia nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem zabójstwa i rozlewu krwi, gdyż: nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło. Zwyciężyliśmy. Pokazaliśmy bogom, żeśmy bohaterami. Pozostaje tylko jedno. Chce pan?
— Ale co?
— Kto się lubi, ten się czubi. Stale się certujemy jedynie dlatego, że sobie sprzyjamy. A więc, przyznajmy się do miłości i zawrzyjmy braterstwo. No, zgoda, stary szwedku? Topp?
— Topp! — rzekł Jemmy.
— Chodź w objęcia, serce moje! Nareszcie, nareszcie spełni się to, co już szyllerowska „Radość, boska iskro bogów,“ tak pięknie zapowiadała:
Twoje więzy znów splatają,
to co nierozsądek różni.
Frank i Jemmy przetapiają
zawiść na braterskiej kuźni!