Sępy Skalne/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępy Skalne |
Pochodzenie | cykl Wśród Sępów |
Wydawca | „EDITOR“ Sp. z ogr. odp. |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tam, gdzie z jeziora wypływa Yellowstone-river i gdzie wybrzeże tej rzeki ciągnie się na południo-zachód do Bridge-creek, płonęło kilka ognisk. Rozpalono je, ponieważ było ciemno, nie zaś poto, aby ugotować wieczerzę. O to postarała się już sama przyroda.
Pstrągi łokciowej długości, schwytane w zimnej wodzie, można było ugotować w wodzie gorącej, która pieniła się w odległości kilku kroków. Sas ogromnie się chełpił tem, że po obiedzie zastrzelił dziką owcę. A więc wieczerza składała się z ugotowanego mięsa owczego i z pstrągów. Gorące źródło było tak małej objętości, że doskonale nadawało się do swej roli garnka, woda zaś miała potem świetny smak rosołu, którym się delektowano.
Towarzystwo przeprawiło się przez rzekę Pelikana i Yellowstone i nazajutrz rano zamierzało udać się poprzez Bridge-creek ku rzece Kraterów. Tam tryskał gejzer, zwany przez Indian K’untui-temba — Paszcza Piekła, a wpobliżu stał grobowiec wodza.
Jazda odbyła się z nieoczekiwaną szybkością. Docierano do celu, do pełni zaś księżyca było jeszcze trzy dni. Old Shatterhand mniemał, że Sioux-Ogallalla nie mogli już być na miejscu. Napomknął w toku rozmowy:
— Co najwyżej mogli dotrzeć do Bottelers range, a zatem jesteśmy tutaj bezpieczni. Niechaj ognisko płonie, dopóki księżyc nie wyłoni się z za gór. Nie możemy się spodziewać innych ludzi poza Siouxami. Niema się czego obawiać.
— A jaka jest droga z Bottelers range, sir? — zapytał Marcin Baumann. — Słyszałem, że nader niebezpieczna.
— Nie mogę tego twierdzić. Oczywiście, należy omijać gejzery, gdzie grunt jest nader cienki i gotów się pod nogą załamać. Jedzie się z Bottelers range do doliny rzecznej i wymija wulkany. Po czterech czy pięciu godzinach dociera się do kanjonu, długiego na pół mili i na trzysta metrów głęboko wydrążonego w granicie. Po następnych pięciu godzinach przybywa się do góry, z której wierzchołka dwie równoległe ściany skalne biegną nadół na niespełna dziewięćset metrów. Górę nazywają Czarcią Ślizgawką. Po jeszcze trzech godzinach, dotarłszy do Gardiner-river, jedzie się jej brzegami, gdyż wzdłuż Yellowstone-river nie można się posuwać dalej. Następnie jedzie się wzdłuż gór Washburne i Cascade-creek, która to zatoka prowadzi do Yellowstone między górnym, a dolnym wodospadem. W ten sposób przybywa się na brzeg Wielkiego Kanjonu, który stanowi bodaj czy nie największe dziwo obszarów Yellowstone.
— Czy zna pan to dziwo? — zapytał Gruby Jemmy.
— Tak. Kanjon jest długi ponad siedem mil i głęboki na tysiąc metrów. Ściany wznoszą się prawie pionowo. Tylko człowiek o silnych nerwach może się ważyć stanąć nad brzegiem i zajrzeć do przepaści, na której dnie szeroka na sześćdziesiąt metrów rzeka wydaje się cieniutką nitką. A właśnie ta niteczka przed wielu tysiącami lat wydrążyła kanjon w skale. Na dole fale rozbijają się z ogromną siłą o skalne ściany, na górze jednak nie słychać ani dźwięku. Żaden śmiałek nie może zejść nadół, a jeśli nawet zejdzie, to niedługo wytrzyma. Zabraknie mu powietrza. Woda jest gorąca, wygląda jak oliwa, posiada wstrętny smak siarki i ałunu, a zapach nie do zniesienia. — Idąc naprzód, dochodzi się do dolnego wodospadu, który spada z wysokości przeszło stumetrowej. Po kwadransie znów wodospad zlewa się z wysokości trzydziestometrowej. Na przebycie drogi od tego górnego wodospadu do nas dobry jeździec musi zużyć dziewięć godzin. Razem więc od Bottelers range trzeba dwóch dni drogi, o które wyprzedziliśmy Sioux-Ogallalla. Oczywiście, nie są to dokładne obliczenia, ale wszak nie chodzi o kilka godzin mniej lub więcej. Wystarczy stwierdzić, że nasi wrogowie nie mogą być jeszcze tutaj.
— A gdzie będą jutro o tej porze? — zapytał Marcin Baumann.
— Nad górnym wylotem kanjonu. Z jakiego powodu pan pyta?
— Bez szczególnego powodu. Rozumie sir, że w duchu towarzyszę ojcu. Kto wie, czy żyw jeszcze.
— Jestem tego pewny.
— Siouxowie mogli go zabić.
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy podobnemi myślami! Ogallalla chcą sprowadzić jeńców do grobowca wodza. Ufaj pan, że nie odmienią zamiaru. Im później się zabija jeńców, tem dłużej trwają katusze. Ogallalla ani myślą skracać ich mąk rychłą śmiercią.
Odszedł na stronę, gdzie już leżał pogrążony we śnie Winnetou, zawinął się w kołdrę i położył obok swego czerwonego przyjaciela. Pozostali, szepcąc, siedzieli przy ognisku.
— Bardzo, nader piekielnie mi przykro, że oszukamy tego dzielnego człowieka, — rzekł pocichu Jemmy — lecz ten mały niedźwiednik umie tak pięknie prosić, że mnie, staremu grubemu szopowi serce uciekło wraz z rozumem. No, ufam, że sprawa skończy się dobrze.
— Ostrzegałem od samego początku — mruknął Davy — i ostrzegam jeszcze teraz.
— Ale pomyśl, mój drogi Davy, — odparł Marcin — że nie możemy czekać jeszcze całe trzy dni! Umieram z troski i niepokoju.
— Old Shatterhand wszak wyjaśnił panu, że jeńcy żyją.
— Mógł się omylić. Czy zapomina master, że pan i Jemmy pierwsi byliście gotowi pośpieszyć z pomocą? A teraz nie mogę na was polegać...
— Zounds! Takiego wyrzutu nie ścierpię! Z przychylności do pana dałem przyrzeczenie, nie powinieneś mi więc zarzucać, żem go nie dotrzymał. A zatem jadę z wami, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Proszę, niech pan powie! Spełnię, o ile to będzie w mej mocy.
— Podkradniemy się do Sioux-Ogallalla tylko poto, aby stwierdzić, czy pański ojciec jeszcze żyje, ale nie spróbujemy własną pięścią go uwolnić.
— Dobrze, zgoda.
— Pięknie! Wyobrażam sobie łatwo, co się dzieje z pańskiem sercem. To wzrusza moje stare dobre sumienie i dlatego towarzyszę panu. Atoli, skoro ujrzymy, że ojciec pański żyje, wrócimy do swoich.
— Jutro rano będzie dużo trwogi o nas, ale przypuszczam, że murzyn zdoła ich uspokoić, — rzekł Jemmy. — Teraz milczmy, aby nie budzić nieufności. Oto i księżyc. Zgasimy ognisko i położymy się pod drzewami w cieniu, aby nie spostrzeżono naszego odejścia.
— Dobrze, że księżyc świeci, — rezonował Hobble-Frank — przynajmniej znajdziemy drogę.
— Mamy dokładne wskazówki — wciąż wzdłuż rzeki. Coprawda niemiło mi, że zmuszony jestem oszukać towarzyszów, ale nie może to im przecież zaszkodzić. Poprzednio my także mieliśmy prawo decyzji; teraz zaś przywodzą Old Shatterhand i Winnetou. Długiego i Grubego tylko między innymi pyta się o zdanie. Czas dowiedzie, że my także jesteśmy westmanami, że potrafimy wymyślić i wykonać własny plan.
Zgaszono ognisko. Nie płonęły już także ogniska, przy których siedzieli Indjanie. Cisza zaległa obóz, cisza przerywana w regularnych odstępach czasu przeraźliwem gwizdaniem wybuchającej z ziemi pary.
Minęła przeszło godzina; poruszyło się pod drzewami, gdzie leżeli Frank, Jemmy, Marcin Wohkadeh.
— Moi bracia niechaj za mną pójdą! — rzekł młody Indjanin. — Już czas.
Zabrali broń oraz inne potrzebne rzeczy i zaczęli się skradać ku koniom. Bystre oko Wohkadeha szybko odróżniło pięć rumaków od pozostałych. Nie obeszło się bez lekkiego szmeru. Dlatego zatrzymali się na chwilę, podsłuchując, czy ktoś się nie obudził. Wreszcie sprowadzili powoli konie, których tętent tłumiła trawa.
Nie uszli zgoła niepostrzeżenie. Aczkolwiek nie spodziewano się wroga, wystawiono kilku strażników, którzy mieli się od czasu do czasu luzować. Było to potrzebne chociażby przez wzgląd na dzikie zwierzęta. Spiskowcy musieli wyminąć jednego z owych strażników.
Był to Szoszon. Poznał przyjaciół i dlatego nie podniósł alarmu. Światło księżyca, przenikające poprzez poszczególne gałęzie, pozwoliło uciekinierów rozpoznać.
— Czego tu szukają moi bracia? — zapytał Indjanin.
— Mów szeptem, aby nikogo nie budzić! — odparł Jemmy. — Old Shatterhand wysyła nas. Wie, dokąd jedziemy. Czy to ci wystarcza?
— Moi biali bracia są moimi przyjaciółmi. Nie mogę przeszkodzić, skoro pragną wykonać rozkaz wielkiego wojownika.
Skoro uszli na dosyć znaczną odległość, dosiedli rumaków, wyszukali przerzedzoną okolicę wybrzeża i pomknęli wzdłuż jeziora, aby dotrzeć do ujścia Yellowstone-river, a następnie pojechać na północ. — —
Szoszon uważał ten wypadek za tak prosty i zrozumiały, że nie zadawał sobie trudu, aby oznajmić o tem luzującemu go towarzyszowi. Do samego więc rana nie rozeszła się wieść o zniknięciu odważnych, a raczej lekkomyślnych wycieczkowiczów.
Miano się podnieść ze świtem. Skoro zatem rozbrzmiały pierwsze głosy ptaszęce w krzakach, wszyscy zerwali się na nogi. Spostrzeżono wnet z przerażeniem nieobecność pięciu przyjaciół. Przekonano się następnie, że wyjechali z obozu na własnych koniach. Teraz dopiero Szoszon, który stał w nocy na warcie, zameldował o wypadku i powtórzył Old Shatterhandowi słowa Grubego Jemmy’ego.
Winnetou nie mógł, mimo swej przenikliwości, pojąć postępowania zbiegłych.
— Na pewno wyjechali na spotkanie Sioux-Ogallalla — wyjaśnił Old Shatterhand.
— Chyba potracili głowy! — gniewał się Apacz. — Nietylko nie unikną niebezpieczeństwa, lecz nadomiar zdradzą naszą obecność. Ale czemu to uczynili?
— Aby się dowiedzieć, czy niedźwiednik jeszcze żyje.
— Skoro umarł, nie zdołają go wskrzesić, a jeśli jeszcze żyje, narażają go tylko na większe niebezpieczeństwo. Winnetou może wybaczyć ten wielki błąd dwom młodym odważnym chłopcom, ale obaj starzy biali myśliwi powinni być wystawieni u pala na pośmiewisko squaw i dzieci.
W tej chwili zbliżył się murzyn Bob. Cuchnął wciąż jeszcze, wskutek czego odpędzano go od siebie. Nosił derę końską, której użyczył mu Długi Davy. Przed chłodem nocy osłaniał się skórą niedźwiedzia, zabitego przez „massa“ Marcina.
— Massa Shatterhand szukać massa Marcin? — zapytał.
— Tak. Czy możesz mi udzielić jakichś wiadomości?
— O, masser Bob być bardzo mądry masser Bob! Wiedzieć, gdzie być massa Marcin.
— Gdzie?
— Być daleko, do Sioux-Ogallalla, aby zobaczyć schwytanego massa Baumanna. Massa Marcin powiedzieć wszystko masser Bob, aby masser Bob opowiedzieć massa Shatterhandowi.
— A więc tak, jak sądziłem, — rzekł Old Shatterhand. — Kiedyż wrócą?
— Kiedy zobaczyć massa Baumann, wtedy przyjść do Firehole-river. Więcej masser Bob nie wiedzieć.
— Twój dobry massa Marcin popełnił głupstwo. Myślę, że może je przypłacić gardłem.
— Co? Massa Marcin przypłacić gardłem? W takim razie masser Bob natychmiast dosiadać konia i pędzić uratować massa Marcin!
— Tak, jak naprzykład zabiłeś niedźwiedzia, włażąc z trwogi na brzozę.
— Ogallalla nie być niedźwiedź. Masser Bob nie bać się Ogallalla!
Wyciągnął groźnie swe wielkie pięści z taką miną, jakgdyby chciał połknąć dziesięciu naraz Ogallalla.
— No dobrze, spróbujemy, skoro tak kochasz swego młodego pana. Bądź gotów za parę minut wyruszyć w drogę!
Bob odszedł.
Zwracając się do Winnetou, który stał wraz z przywódcą Upsaroca, wodzem Szoszonów i jego synem, Shatterhand dodał:
— Mój brat pojedzie dalej i poczeka na mnie przy K’un-tui-temba, przy Paszczy Piekła. Ze mną zaś pojedzie piętnastu jeźdźców Upsaroca ze swoim przywódcą, Moh-aw oraz piętnastu wojowników Szoszonów. Musimy natychmiast wyruszyć za pięciu szaleńcami, aby ich wydobyć z niebezpieczeństwa. Nie mogę zawczasu określić, z której strony przybędziemy do Paszczy Piekła. Może się zdarzyć, że Sioux-Ogallalla wcześniej dotrą do grobowca wodza, niż ja ze swoim oddziałem.
Po kilku minutach Old Shatterhand z czerwonymi wojownikami cwałował wślad za pięcioma nieprzezornymi spiskowcami. — — —
Rzecz zrozumiała, że zbiedzy wyprzedzili go o szmat drogi. Coprawda noc i nieznajomość terenu utrudniała jazdę, ale bądź co bądź odbiegli rano o dużą odległość od jeziora Yellowstone, następnie zaś puścili konie w cwał.
Widok rzeki i brzegów był dziwny i wspaniały. Dolina rzeki, z początku dosyć szeroka, przedstawiała po obu stronach bogatą rozmaitość. Miejscami skały wznosiły się stopniowo wgórę, miejscami opadały bardzo stromo. A wszędzie działały podziemne moce.
Przed Bóg wie jak wielu pokoleniami miejscowość ta była morzem o powierzchni wielu tysięcy mil kwadratowych. Następnie zaczęły działać pod wodami siły wulkaniczne. Grunt się podniósł, pękał miejscami. Ze szczelin tryskała rozżarzona lawa, ścinając chłodne wody w bazalt. Utworzyły się ogromne kratery, wyrzucające z łona ziemi różne gorące głazy, które wraz z najróżniejszemi minerałami ukształtowały grunt, pełen niezliczonych gorących źródeł mineralnych. Potem ogromne skupienie podziemnych gazów podniosło wgórę całe dno jeziora tak, że woda musiała odpłynąć i poprzebijała sobie głębokie koryta. Zwykła ziemia i miękkie kamienie zostały zmyte. Zimno i upał, burze i ulewy dokonały dzieła zniszczenia wszystkiego, co nie umiało stawić skutecznego oporu. Wytrzymały jedynie twarde, skrzepłe kolumny lawy.
W ten sposób woda wydrążyła sobie głębokie na tysiąc stóp łożyska, wyżarła wszystko, co było słabe, coraz głębiej podmywała skały i utworzyła wspaniałe kanjony i wodospady, które podziwia się w Parku Narodowym.
Wznoszą się tutaj brzegi wulkaniczne, poszarpane i wydrążone, zmyte deszczami i ukształtowane tak, jak nie zdoła wymarzyć żadna wyobraźnia. Czasem, zdaje się, widać ruiny starego kasztelu. Widać puste wgłębienia okiennic, wieże wartownicze i mosty zwodzone. Nieco opodal wznoszą się wysmukłe minarety — zdaje się, że za chwilę stanie na górze muezzin i zwoła wiernych do modlitwy. Naprzeciw minaretów widnieje rzymski amfiteatr, w jakim ongi niewolnicy chrześcijańscy walczyli z dzikiemi bestjami. Obok zaś stoi chińska pagoda, a dalej nad rzeką piętrzy się wysoka na sto stóp postać zwierzęca, tak potężna, tak niezniszczalna, jakgdyby była wzniesiona, jako bóstwo przedpotopowych ludów.
To wszystko jest tylko złudzeniem. Wulkaniczne wybuchy dostarczały materjału, który później ukształtowała woda. Kiedy człowiek patrzy na te utwory elementarnych sił przyrody, czuje się drobnym robaczkiem z prochu powstałym i rozstaje z dumą, która go dotychczas rozpierała.
Tam, gdzie rzeka zakreśla szeroki łuk na zachód, licznie występują gorące źródła i rozlewają wody w dosyć znaczną rzeczkę, wpadającą do Yellowstone-river. Zdawało się, że nie można już stąd pojechać wprost do brzegów tej rzeki, przeto pięciu białych skierowało się na lewo, aby podążyć wzdłuż gorącej strugi.
Nie było ani drzew, ani trawy. Wszystkie rośliny wyginęły. Ukrop miał brudny wygląd i cuchnął jak zgniłe jajka. Ledwie można było znieść ten odór. A polepszyło się dopiero po godzinie, kiedy dotarli do wyżyn. Była tu także jasna, świeża woda i wkrótce ukazały się krzewy, a nawet drzewa.
Nie było, oczywista, mowy o prawdziwej drodze. Konie musiały się często przebijać przez zwały skaliste, które tak wyglądały, jakgdyby ongiś spadła tutaj z nieba góra i rozbiła się na głazy. Ruiny miały miejscami dziwny kształt. Od czasu do czasu pięciu naszych jeźdźców przystawało, aby podzielić się wrażeniami. Tak upływał czas i w południe przebyli dopiero połowę drogi.
Naraz ujrzeli zdala duży budynek. Była to jakgdyby w stylu włoskim zbudowana willa z ogrodem, otoczona wysokim murem. Jeźdźcy zdumieni osadzili konie.
— Dom tutaj, w Yellowstone! Niewiarygodne! — rzekł Jemmy.
— Dlaczego? — spytał Frank. — Ale przyjrzyj się dokładniej domowi! Czyż nie stoi w bramie człowiek?
— Stanowczo! W każdym razie tak wygląda. Ale teraz już znikł. Mógł to być tylko cień.
— Tak? Gdzie jest cień ludzki, tam musi też być człowiek. A kiedy cień znikł, to albo słońce się skryło, albo ten, który rzucał cień. Słońce świeci jeszcze, a zatem odszedł człowiek. Zaraz zobaczymy, dokąd.
Zbliżyli się do budynku i przekonali, że nie jest dziełem rąk ludzkich, lecz przypadkowym tworem natury. Domniemane mury składały się z oślepiająco białej masy. Otwory mogły zdaleka uchodzić za okna i bramę. Widać było naprzestrzał obszerny dziedziniec, podzielony skałami na kilka części. Pośrodku biło z ziemi źródło i toczyło jasną, zimną wodę ku bramie.
— Zadziwiające! — przyznał Jemmy. — To miejsce świetnie się nadaje do odpoczynku. Czy wjedziemy?
— Czemu nie? — odpowiedział Frank. — Ale nie wiemy, czy drab, który tam mieszka, nie jest nicponiem.
— Pshaw! Omyliliśmy się; niema chyba mowy o człowieku. W każdym razie zbadam okolicę.
Wjechał ze strzelbą gotową do strzału przez bramę i zajrzał do podwórza. Poczem odwrócił się i zawołał:
— Chodźcie, niema żywej duszy!
— Spodziewam się — oświadczył Frank. — Niechętnie obcuję z duszami zmarłych, kiedy wiodą duchowe życie na ziemi.
Davy, Marcin i Frank poszli za przykładem Grubasa. Tylko Wohkadeh przezornie się zatrzymał.
— Czemu mój czerwony brat nie jedzie? — zapytał syn niedźwiednika.
Indjanin wciągnął powietrze podejrzliwie w nozdrza i odparł:
— Czy moi bracia nie czują zapachu koni?
— Naturalnie. Wszak siedzimy na koniach.
— Ten zapach szedł z bramy, zanim jeszcze wjechaliśmy.
— Nie widać wszak ani człowieka, ani zwierzęcia, ani ich śladu.
— Ponieważ grunt jest skalisty. Moi bracia niechaj się mają na baczności!
— Niema podstawy do lęku — oświadczył Jemmy, wjeżdżając głębiej. — Chodźcie! Obejrzymy dokładniej.
Zamiast czekać, aż wróci, wszyscy pojechali za nim.
Naraz rozległo się wycie, aż ziemia zadrżała. Z głębi skoczyła znaczna ilość Indjan i w sekundę potem czterej nierozsądni biali byli okrążeni. Długi, szczupły, a wysuszony drab, w którym z ozdób głowy można było poznać wodza, zawołał do białych skaleczoną angielszczyzną:
— Poddajcie się, bo wam zabierzemy skalpy!
Zaskoczeni biali pojęli, że opór nanicby się nie zdał.
— Do licha! — krzyknął Jemmy po niemiecku. Wjechaliśmy im wprost do rąk. To są Sioux-Ogallalla, ci na pewno, których chcieliśmy szpiegować. — I, zwracając się do wodza, dodał po angielsku: — Poddać się? Nic wam nie wyrządziliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Sioux-Ogallalla zwrócili topór wojenny przeciwko białym — odparł czerwony. — Zejdźcie z koni i odłóżcie broń! Nie będziemy czekać.
Pięćdziesiąt par oczu wpiło się ponuro w białych i pięćdziesiąt czerwono-bronzowych pięści ściskało rękojeście noży. Pierwszy zlazł z wierzchowca Długi Davy.
— Ustąpcie! — rzekł do towarzyszów. — Musimy zyskać na czasie. Nasi na pewno przybędą z odsieczą.
Towarzysze zeskoczyli z koni i wręczyli wrogom broń. Wohkadeh nie wjechał za nimi, jak już zaznaczyliśmy. Z zewnątrz ujrzał całą scenę i natychmiast uskoczył nabok, aby go nie spostrzeżono. Poczem zlazł z konia, położył się na ziemi i wysunął głowę o tyle, że mógł zajrzeć do podwórza.
To, co ujrzał, przepełniło go zgrozą. Poznał wodza. Był to Hong-peh-te-keh, Ciężki Mokasyn, przywódca Sioux-Ogallalla, do których on sam należał i od których uciekł.
Cóż miał uczynić? Wrócić czem prędzej do jeziora, aby sprowadzić Old Shatterhanda i towarzyszów? Bynajmniej. Niezwykle śmiała myśl strzeliła mu do głowy. Dosiadł konia i wjechał na podwórzec z najzwyklejszą miną na twarzy.
Właśnie miano pętać czterech białych. Wohkadeh w kilku krokach znalazł się przy nich.
— Uff! — zawołał. — Od jak dawna Sioux-Ogallalla pętają swoich najlepszych przyjaciół? Ci biali są braćmi Wohkadeha!
Jego nagłe zjawienie się zdziwiło Indjan. Ciężki Mokasyn ściągnął groźnie brwi, ostrem spojrzeniem zmierzył młodzieńca od stóp do głów i odpowiedział:
— Od jak dawna są te białe psy braćmi Ogallalla?
— Od czasu, jak uratowali życie Wohkadehowi.
Wódz wświdrował wzrok w oczy Wohkadeha. Zapytał:
— Gdzie był dotychczas Wohkadeh? Czemu nie wrócił na czas, skoro go wysłano, aby szpiegował wrogów?
— Ponieważ schwytały go psy Szoszonów. Ci zaś czterej biali walczyli zań i uratowali Wohkadeha. Wskazali mu drogę, która szybko i łatwo prowadzi do Yellowstone i pojechali z nim, aby wypalić fajkę pokoju z Ciężkim Mokasynem.
Szyderczy uśmiech zadrżał na wargach naczelnika.
— Złaź z konia i podejdź do swoich białych braci! — rozkazał. — Jesteś naszym jeńcem, tak samo jak oni.
— Wohkadeh jeńcem własnego plemienia? Kto dał Ciężkiemu Mokasynowi prawo zniewalania wojowników swojego narodu?
— Sam sobie nadał prawo! Jest dowódcą wyprawy wojennej i może czynić, co mu się podoba.
Wohkadeh spiął konia ostrogami i obrócił na tylnych nogach wokoło. Ponieważ rumak bił przedniemi kopytami w powietrzu, przeto otaczający go Sioux-Ogallalla musieli się cofnąć. Wohkadeh miał więc przed sobą swobodne miejsce. Złożył cugle na szyi wierzchowca i, uwolniwszy dzięki temu również lewą rękę, zmierzył się ze strzelby.
— Od jak dawna mogą naczelnicy Sioux-Ogallalla czynić, co im się podoba? Nacóż więc istnieje zgromadzenie starych ojców? Wohkadeh jest młody, ale zabił białego niedźwiedzia i nosi na głowie pióra orle. Nie pozwoli się schwytać w niewolę, a kto go obraża, będzie musiał z nim walczyć!
Te dumne słowa nie przebrzmiały bez echa. Naczelnicy Indjan nie posiadają władzy dziedzicznej, ani innych atrybutów europejskich panujących. Nie mogą ani ustanawiać praw, ani poczyniać zarządzeń. Wybiera się ich z rzędu wojowników, dzięki okazanej odwadze lub mądrości. Wpływ i władza polega głównie na autorytecie osobistym, na wrażeniu, jakie wywiera osobistość naczelnika. Wodza można złożyć z urzędu, skoro traci uznanie.
Ciężki Mokasyn słynął z surowości i samowoli. Wprawdzie przysłużył się bardzo własnemu plemieniu, lecz jego buta i upór szkodziły mu wielce. Był srogi, okrutny i chciwy krwi. Plemię przeto rozpadało się na dwa stronnictwa: zwolenników i przeciwników Ciężkiego Mokasyna, bądź jawnych, bądź ukrytych.
To rozdwojenie wyszło teraz najaw, kiedy Wohkadeh przemówił. Wielu Siouxów wydało okrzyki uznania i zachęty. Naczelnik obrzucił ich wściekłem spojrzeniem, skinął na kilku najwierniejszych popleczników, którzy natychmiast obsadzili wyjście, i odpowiedział:
— Każdy Sioux-Ogallalla jest wolnym człowiekiem. Ale skoro wojownik staje się zdrajcą swoich braci, traci prawa wolnego człowieka!
— Dowiedź, żem zdrajcą!
— Dowiodę tego wobec zgromadzenia wojowników.
— A ja stanę wobec tego zgromadzenia jako wolny mężczyzna, z orężem w ręku, i będę się bronił. A jeśli dowiodę, że Ciężki Mokasyn obraził mnie bez powodu, będzie musiał ze mną walczyć!
— Zdrajca nie występuje na zgromadzeniu z orężem w ręku. Wohkadeh złoży swoją broń. Skoro okaże się niewinny, otrzyma broń zpowrotem.
— Uff! Kto się ośmieli ją odebrać?
Młodzieniec wyzywająco powiódł oczami dokoła. Widział, że wiele twarzy spogląda nań z uznaniem. Atoli od większości bił chłód.
— Nikt ci nie odbierze — odparł wódz. — Sam złożysz. A jeśli nie, spotka cię kula.
— Ja mam dwie kule w strzelbie.
Mówiąc to, uderzył dłonią po kolbie.
— Wohkadeh, kiedy odszedł od nas, nie posiadał strzelby. Skąd wziął tę flintę? Podarowali mu biali, ci zaś darują tylko wówczas, kiedy mają z tego pożytek. Wohkadeh im świadczył przysługi, a nie oni jemu. Wohkadeh jest Mandana. Nie zrodziła go squaw Siouxów. Kto z pomiędzy odważnych wojowników pragnie wziąć Wohkadeha w obronę, zanim on sam odpowie?
Nikt się nie zgłosił. Ciężki Mokasyn spojrzał na Wohkadeha zwycięsko i rozkazał:
— A więc zsiadaj z konia i oddaj broń! Będziesz się bronił, poczem zapadnie wyrok. Twój opór dowodzi tylko, żeś nie jest bez winy.
Wohkadeh pojął, że musi ustąpić. Wzbraniał się dotychczas, aby wywrzeć wrażenie na przeciwnikach wodza.
— Skoro tak mniemasz, zastosuję się do nakazu, — rzekł. — Moja sprawa jest słuszna. Mogę spokojnie oczekiwać waszego wyroku i do tego czasu oddaję się w wasze ręce.
Zszedł z konia i złożył broń u stóp wodza, który szepnął coś na ucho najbliższym wojownikom. Ci natychmiast wyciągnęli rzemienie, aby spętać Wohkadeha.
— Uff! — zawołał młodzieniec gniewnie. — Czyż mówiłem, że pozwalam wam na to?
— Biorę sobie to pozwolenie! — odezwał się wódz. — Zwiążcie go i połóżcie samego w kącie, aby nie mógł się porozumieć z białymi jeńcami.
Cóżby pomógł opór? Wohkadeh musiał się poddać losowi. Związano mu ręce i nogi i złożono w kącie. Dwóch Siouxów usiadło na straży.
Stary wojownik podszedł do wodza i rzekł:
— O wiele więcej zim przeszło nad moją głową, niż nad twoją, dlatego nie gniewaj się, że zapytam, czy masz istotnie powody do uznania Wohkadeha za zdrajcę?
— Odpowiem ci, bo jesteś najstarszym z moich wojowników. Nie mam innego powodu, prócz tego, że najmłodszy z białych jeńców podobny jest do niedźwiednika, który leży przy koniach.
— Czy to dostateczny powód?
— Tak. Wnet się przekonasz.
Podszedł do jeńców, którzy bezradnie musieli się przypatrywać i przysłuchiwać śmiałemu wystąpieniu Wohkadeha. Niestety, ani Jemmy, ani Davy nie władali językiem Siouxów o tyle, aby zrozumieć wszystko, co mówiono.
Chytry wódz przybrał minę mniej surową i rzekł:
— Wohkadeh, zanim od nas odszedł, popełnił czyn, nad którym musimy się naradzić. Dlatego chwilowo skrępowaliśmy go. Jeśli się okaże, że biali podówczas jeszcze go nie znali, to odzyskają wolność. Jak się nazywają biali mężowie?
— Czy powiemy? — zapytał Davy przyjaciela.
— Tak — odparł Jemmy. — Być może, nabierze dla nas większego szacunku. — I, zwracając się do wodza, dodał: — Nazywam się Jemmy-petahtszeh, a ten długi wojownik zowie się Davy-honskeh. Chyba znasz te imiona?
— Uff! — rozległo się w gromadzie Siouxów.
Wódz skarcił ich wzrokiem. Chociaż sam był zdumiony, że ma w swej mocy tak słynnych myśliwych, nie zdradził się jednak najmniejszem poruszeniem.
— Ciężki Mokasyn nie zna waszych imion — odparł. — A kim są ci obaj mężowie?
Pytanie dotyczyło Franka i Marcina. Davy szepnął Grubasowi:
— Na miłość Boską, nie wymieniaj nazwisk!
— Co mówi ten biały?! — zapytał surowo naczelnik. — Niechaj odpowiada ten, którego pytam!
Jemmy musiał się zdecydować na kłamstwo. Wymienił pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu wpadło do głowy, i podał Franka i młodego Baumanna za ojca i syna.
Wódz badawczo przyjrzał się jednemu i drugiemu, i uśmiechnął ironiczne. Wszelako rzekł przyjaznym głosem:
— Niechaj biali idą za mną! — Skierował się w głąb podwórza.
Domniemany dom był niegdyś wielką skałą, składającą się ze skalenia i bardziej miękkich minerałów. Te zostały zmyte ulewami, wskutek czego utworzył się stwór, przypominający długi, otoczony wysokiemi murami, dziedziniec, podzielony bocznemi ścianami na kilka części.
Najgłębsza była zarazem najobszerniejsza. Zmieścił się w niej cały tabun koni Ogallalla. W kącie leżało sześciu białych ze spętanemi rękami i nogami. Znajdowali się w najopłakańszym stanie. Odzież zwisała w strzępach. Stawy mieli obolałe i poranione od pęt. Twarze oblepione brudem, włosy na głowie i brodzie zmienione. Policzki zapadłe, a oczy zsunięte w głąb oczodołów, — straszliwe świadectwo przebytego głodu, pragnienia i innych cierpień.
Do nich przyprowadzono nowych jeńców. Podczas marszu szepnął Marcin do Grubego Jemmy’ego:
— Dokąd nas wódz prowadzi? Może do ojca?
— Być może. Ale na miłość Boską, nie zdradź się, że go znasz, inaczej wszyscyśmy zgubieni!
— Tu oto leżą schwytani biali — rzekł wódz. — Ciężki Mokasyn nie zna dobrze ich języka, nie wie zatem, kim są. Biali mężowie mogą do nich podejść i zagadnąć, a potem powiedzą mi, co usłyszeli.
Zaprowadził jeńców do kąta. Jemmy wystąpił co rychlej naprzód i rzekł po niemiecku:
— Sądzę, że znajduje się tu niedźwiednik Baumann. Na Boga, niech pan nie da po sobie poznać, że znasz swego syna, który stoi tu za mną. Przyszliśmy, aby was uratować, lecz sami wpadliśmy w ręce czerwonych. Mimo to mamy pewność, że niebawem wszyscy razem będziemy wolni. Czy wymieniliście nazwiska czerwonemu łotrowi?
Baumann nie odrazu odpowiedział. Oniemiał wprost na widok syna. Dopiero po chwili z wysiłkiem wykrztusił:
— O mój Boże, jaka radość, ale też jaki żal! Siouxowie znają mnie, a także imiona moich towarzyszów.
— Pięknie. Spodziewam się, że nas tutaj zostawią. Wówczas dowie się pan o wszystkiem.
Aczkolwiek wódz nie rozumiał ani słowa, jednakże wytężył słuch. Usiłował z tonu poznać treść rozmowy. Badawczem spojrzeniem obrzucał naprzemian Baumanna i jego syna. Nadaremnie. Marcin tak nad sobą panował, że nie stracił obojętnego wyrazu twarzy, choć tłumił łzy żalu i rozpaczy, które cisnęły mu się na widok ojca.
— No, — zapytał gniewnie rozczarowany wódz — czy jeńcy wymienili swoje nazwiska?
— Tak — odparł Jemmy. — Ale znałeś je wszak.
— Sądziłem, że mnie okłamali. Zostaniecie tutaj!
Cień udanej przychylności znikł z jego twarzy. Skinął na towarzyszących mu wojowników, którzy wypróżnili kieszenie jeńców, poczem spętali ich ponownie.
— Wspaniale! — mruknął Davy, widząc, że w kieszeni zostało mu jedynie płótno. — Winniśmy wdzięczność tym sępom skalnym, że nie pozbawiają nas odzieży.
— Panie Jemmy, — szepnął Hobble Frank — ta historja wcale mi nie przypada do gustu! To jest ów szubrawiec, który mi przestrzelił ongi nogę.
Ułożono nowych jeńców przy dawnych. Wódz oddalił się, pozostawiając na straży kilku wojowników.
Nieszczęśni biali nie odważyli się głośno rozmawiać. Szeptali tylko pocichu. Marcin leżał przy ojcu, co też pozwalało im na wymianę przeróżnych czułości i pieszczot. Po pewnym czasie przyszedł jakiś Sioux, zwolnił nogi jednego z dawnych jeńców i kazał mu iść ze sobą. Jeniec nie mógł chodzić normalnie. Chwiał się i z trudem kusztykał za czerwonym.
— Czego od niego chcą? — zapytał Baumann.
— Ma nas wsypać — odezwał się Davy. — Na szczęście moi towarzysze nic jeszcze nie zdążyli powiedzieć o pomocy, której się spodziewamy.
— Ale napomknęli o niej.
— Nic niebezpiecznego. Strzeżmy się tego człowieka, skoro do nas wróci. Musimy się przekonać, czy można mu ufać.
Davy miał słuszność. Zaprowadzono jeńca do wodza, który zmierzył go posępnym wzrokiem. Nieszczęsny nie mógł się utrzymać na nogach. Musiał usiąść na ziemi.
— Czy wiesz, jaki los cię czeka? — zapytał wódz.
— Tak — odparł zapytany znużonym głosem. — Mówiliście nieraz.
— Śmierci nie unikniecie, najbardziej męczącej śmierci. Doświadczycie najokropniejszych tortur na cześć grobowca, nad którym zginiecie. Cobyś dał, aby uniknąć tortur i uratować życie?
— Czy można je uratować? Co musiałbym zrobić?! — zapytał jeniec. Duszę miał storturowaną, ciało napół martwe.
— Powiedz prawdę, a wówczas daruję ci życie. Czy niedźwiednik ma syna?
— Tak.
— Czy jest nim ten młody człowiek, którego schwytaliśmy?
— Tak.
— Kim jest kulawy?
— Towarzyszem niedźwiednika, Hobble-Frankiem.
— Staraj się dowiedzieć, w jaki sposób zetknęli się z Wohkadehem, i czy jest tu więcej jeszcze białych i ku czemu zmierzają. Jeśli się dowiesz, odzyskasz wolność. Ale nie zdradzaj się z tem!
Odprowadzono go zpowrotem do jeńców, ułożono na miejscu i spętano nogi.
Jeńcy milczeli. Nieszczęsny biały także nie wyszeptał słówka. Nie było mu wesoło na duszy. Był to dość odważny mężczyzna. Rozmyślając nad zdarzeniem, pojął, że wódz na pewno nie dotrzyma słowa. Zrozumiał, że został oszukany. Nie powinien był nic powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tem bardziej dochodził do przekonania, że nie należy ufać Ciężkiemu Mokasynowi, i że powinien stanowczo opowiedzieć Baumannowi, o czem rozmawiał z wodzem.
Niedźwiednik przyszedł mu z pomocą. Po upływie dłuższej chwili zapytał:
— No, master, zachowuje się pan tak cicho? Do kogo zaprowadzono pana?
— Do wodza.
— Tak sobie pomyślałem. Czegóż od pana żądał?
— Wyznam szczerze. Chciał wiedzieć, kim są Frank i Marcin. Powiedziałem prawdę, ponieważ przyrzekł mi wolność.
— O biada! To było najkapitalniejsze głupstwo, jakie mogłeś palnąć. Ale jakże rzecz się ma z wolnością?
— Odzyskam ją, jeśli dowiem się, jak ci panowie spotkali niejakiego Wohkadeha, i czy jeszcze inni biali są w tych stronach.
— Tak. I sądzi pan, że opryszek wywiąże się z przyrzeczenia?
— Bynajmniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chce mnie oszukać.
— Rozumnie pan wnioskuje. A ponieważ jest master szczery, więc wybaczymy panu, to głupstwo. Zresztą, niech pan nie sądzi że mógłbyś nas podsłuchać. Zrozumieliśmy zamiar wodza i na pewno zachowalibyśmy wobec pana milczenie.
— Ale co mu odpowiem, kiedy mnie zawezwie?
— Powiem panu! — odpowiedział Jemmy. — Powiesz, że uratowaliśmy Wohkadeha, kiedy go schwytali Szoszoni, i towarzyszyliśmy mu, aby go zaprowadzić bezpiecznie do swoich. Innych białych niema tutaj nigdzie. Kiedy spróbuje pana zjednać obietnicami, nie daj się na wędkę schwytać. Raczej od nas spodziewaj się ratunku, niż od niego.
Tak załatwiono przykry incydent.
Jeńcy nie mogli swobodnie poruszać członkami. Jedyny ruch dostępny polegał na tem, że mogli się toczyć z jednego boku na drugi. Dzięki temu zresztą Jemmy zbliżył się do Baumanna, który, leżąc teraz między Marcinem a grubym westmanem, wysłuchał relacji, wypowiedzianej szeptem, i pokrzepił się nadzieją rychłego oswobodzenia.
Tymczasem wódz, zwoławszy co najwybitniejszych wojowników, kazał przyprowadzić Wohkadeha. Wojownicy utworzyli półkole; pośrodku usiadł wódz. Jeniec stanął naprzeciw nich, między dwoma strażnikami, którzy trzymali noże w rękach. Był to niewesoły prognostyk dla Wohkadeha. Świadczył, że sprawa przybrała niepożądany obrót.
Oczy wojowników wraziły się ponuro w jeńca. Wódz zagaił:
— Wohkadeh niech opowie, co przeżył od chwili, kiedy odłączył się od nas.
Wohkadeh spełnił żądanie. Wymyślił bajeczkę, że Szoszoni zauważyli go i schwytali; wszelako odbili go biali. Mówił tonem pewnym, przekonywającym, niestety, widział, że nie budzi wiary w słuchaczach.
Skoro skończył, nikt z wojowników nie odezwał się ani słowem. Wódz zapytał:
— Kim są ci czterej biali?
Wohkadeh wymienił naprzód Grubego Jemmy’ego i Długiego Davy’ego, i dodał, że wielki to zaszczyt dla Szoszonów, iż zawitali do nich tak słynni myśliwi.
— A obaj pozostali?
Wohkadeh nie odczuł zakłopotania. Odpowiedź przygotował zawczasu. Wymienił jakieś nazwisko dla Franka i oświadczył, że Marcin jest jego synem.
Wódz ani drgnął, zapytał tylko:
— Czy Wohkadeh nie wie, że niedźwiednik ma syna imieniem Marcin?
— Nie.
— I że mieszka z nim człowiek, zwany Hobble-Frank?
— Nie.
Wohkadeh zachował spokój zewnętrzny, aczkolwiek pojął, że sprawa przegrana. Teraz huknął wódz:
— Wohkadeh jest psem, zdrajcą, cuchnącym wilkiem! Czy sądzi, że nie wiemy, iż schwytaliśmy Franka oraz syna niedźwiednika? Wohkadeh sprowadził białych, aby odbili jeńców. Podzieli zatem ich los! Zgromadzenie wojowników postanowi dzisiaj przy ognisku, jaką śmiercią Wohkadeh ma zginąć.
Odprowadzono Wohkadeha i przytroczono do konia, gdyż miano niebawem wyruszyć w drogę. To samo spotkało innych jeńców. Wohkadeha jednak trzymano w oddaleniu i postawiono przy nim dwóch strażników.
Żal było patrzeć, jak nieszczęśnie siedzieli na koniach Baumann i jego pięciu towarzyszów. Gdyby ich nie przywiązano nogami do wierzchowców, zwaliliby się z wyczerpania.
Davy szepnął do przyjaciela:
— Cierpliwości, stary! Musiałbym się wielce mylić, gdyby Old Shatterhand nie był wpobliżu. To, co dopiero przejrzeliśmy, mianowicie, że jesteśmy głupcami, on już wiedział dziś rano. W każdym razie przybędzie z oddziałem czerwonych. Postarałem się przeto, aby wpadli na nasz ślad.
— Jakim sposobem?
— Spójrz-no!... Wydarłem sobie kawał sierści z futra i zębami rozerwałem na drobne kawałki. Tam, gdzieśmy leżeli, zostawiłem taki kłak i podczas jazdy opuszczałem od czasu do czasu po kawałeczku. Zostaną na miejscu, gdyż niema wiatru. Skoro Old Shatterhand przybędzie do owego piekielnego budynku, znajdzie kawałek futra, i zrozumie, że podczas takiego upału tylko Jemmy mógł go zostawić. Zacznie szukać, znajdzie pozostałe kłaczki i dowie się, w jakim kierunku pojechaliśmy. — —
Siouxowie nie jechali ku rzece. Dla nich byłaby to droga okrężna. Podążyli do wyżyn, noszących nazwę Grzbietu Słonia, a następnie skierowali się nawprost ku łańcuchowi gór, dzielących ocean Atlantycki od Spokojnego. — — —
Gruby Jemmy nie mylił się, sądząc, że Old Shatterhand czuwa wpobliżu. Ledwo trzy kwadranse minęły od zniknięcia Siouxów za wyżynami, gdy Old Shatterhand na czele swych Upsaroca i Szoszonów przybył z północy drogą, którą utorowały konie pięciu śmiałków.
Jechał na czele wraz z synem wodza Szoszonów oraz mężem leków Upsaroca. Oczy wbił w ziemię. Nie uszedł mu żaden ślad. Zdumiał go wprawdzie widok szczególnej budowli, ale na pytanie męża leków, odparł natychmiast:
— Przypominam sobie. Nie jest to dom, lecz skała. Byłem już tam i byłbym wielce zdumiony, gdyby nasi uciekinierzy nie zajrzeli do wnętrza tego pałacu. Jest to — — do licha!
Zeskoczył z konia i zaczął badać twardy grunt bazaltowy. Natknął się bowiem na trop Siouxów.
— Jechało tędy wielu ludzi i to przed niespełna godziną — rzekł. — Lękam się, że to byli Sioux-Ogallalla. Któż mógł tędy ciągnąć w takiej sile, jeśli nie oni? Ten dom wygląda podejrzanie. Rozdzielimy się, aby go otoczyć.
Pomknęli galopem naprzód. Otoczyli skałę i Old Shatterhand sam udał się do wnętrza. Zarządził, aby, skoro da kilka wystrzałów, wojownicy pośpieszyli za nim.
Trwało dosyć długo, zanim powrócił. Wyraz jego twarzy był poważny i zatroskany.
— Nie możemy tracić ani chwili czasu, — oświadczył — gdyż Sioux-Ogallalla schwytali białych oraz Wohkadeha, i uprowadzili przed jaką godziną.
— Czy aby mój biały brat wie o tem dokładnie? — zapytał Ogniste Serce.
— Tak. Widziałem ślady i zbadałem dokładnie. Gruby Jemmy zostawił mi znak i ufam, że znajdziemy jeszcze sporo takich znaków.
Pokazał strzępek futra, znaleziony na podwórzu. Było na nim tylko pięć czy sześć włosków, najlepszy dowód, że kłak należał da Grubego Jemmy’ego.
— Co zamierza Old Shatterhand? — zapytał czerwonoskóry. — Czy chce jechać wślad za Ogallalla?
— Tak, i to natychmiast.
— A jeśli wrócimy do Winnetou, czy nie znajdziemy ich równie pewnie nad rzeką Kraterów?
— Tak, spotkalibyśmy ich tam. Ale lepiej będzie wziąć Siouxów we dwa ognie. Musimy zatem jechać wślad za nimi. Albo może innego zdania są moi czerwoni bracia?
— Nie! — odpowiedział gniewnie olbrzym. — Cieszymy się, że wpadliśmy na trop Ogallalla. Przywódcą jest Ciężki Mokasyn, ja zaś z całej duszy pragnę go mieć w swojej garści. Jedźmy! — — —