<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Safo
Podtytuł Powieść z obyczajów paryzkich
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego,
Czysta № 4.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Sapho
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dnia tego było mglisto, zimno i ciemno o czwartej godzinie, nawet w tej szerokiej alei Champs-Elysées, gdzie się toczyły powozy szybko i cicho, jak po wacie. Jan z trudnością mógł przeczytać, w głębi ogródka, za otwartą kratą, złocony i bardzo duży napis nad antresolą domu, mającego pozór wykwintnej i spokojnej siedziby wiejskiej: „Mieszkania umeblowane, pensyonat dla rodzin“. Kareta czekała przy chodniku.
Otworzywszy drzwi do kancelaryi, natychmiast ujrzał Jan tę, której szukał, przy oknie przeglądającą rachunki, naprzeciw drugiej kobiety, wytwornej, wspaniałej, z chusteczką i woreczkiem w ręku.
— Czego pan sobie życzy? — Fanny poznała go, podniosła się żywo i przechodząc koło owej damy, szepnęła: „To mój mały...“ Tamta obejrzała Gaussina od stóp do głów, z zimną krwią i znawstwem, wypływającem z doświadczenia, poczem rzekła bardzo głośno bez ceremonii: „uściskajcie się, moje dzieci... nie patrzę na was“ i usiadła na miejscu Fanny, aby dalej sprawdzać rachunki.
Trzymając się za ręce, szeptali: „Jak się masz?“ — „Nieźle, dziękuję ci“... „Więc wyjechałeś wczoraj wieczorem“ i tym podobne błahe słówka, którym zmienione głosy nadawały jednak prawdziwe znaczenie. Gdy, ochłonąwszy trochę, usiedli na sofie, zapytała Fanny po cichu: „Nie poznałeś mojej zwierzchniczki?... Jużeś ją widział... na balu u Dóchelette’a, ową hiszpankę w stroju panny młodej... trochę zwiędła, jak na pannę młodą...“
— Więc to jest?...
— Rosario Sanchés, kochanka de Pottera.
Ta Rosario, Rosa — jak ryto jej imię na wszystkich zwierciadłach restauracyj nocnych, a zawsze z jakimś nieprzystojnym dodatkiem, za dawnych czasów jeździła w cyrku na rydwanach, jako „dame des chars“ a w świecie, gdzie się bawią, wsławiła się cynicznem wyuzdaniem, wytrawnym językiem i razami szpicruty, będącej w wielkiej modzie u dostojnych panów, którymi kierowała jak końmi.
Była to hiszpanka z Oranu, raczej okazała niż ładna. Przy wieczornem świetle, sprawiały jeszcze pewne wrażenie jej oczy czarne i podmalowane, oraz brwi zrośnięte; ale tu, w tem fałszywem oświetleniu, zdradzała piędziesiątkę, twarz płaska i ostra, o cerze chropowatej i żółtej, jak cytryna z jej kraju. Od bardzo dawnych lat przyjaźniła się ona z Fanny Legrand, którą nawet wprowadziła w świat galanteryi: samo jej nazwisko przerażało więc kochanka.
Fanny, zrozumiawszy czemu ręka jego drży, starała się uniewinnić: „do kogoż miałam się udać po zatrudnienie?“ — mówiła. „Byłam w wielkim kłopocie. Zresztą, teraz Rosa przyzwoicie się zachowuje, bogata jest, bardzo bogata... mieszka w swym pałacyku, w alei Villiers, albo we własnej willi d’Enghien: przyjmuje dawnych znajomych, ale kochanka jednego, tylko tego muzyka...“
— De Pottera? — zapytał Jan — sądziłem, że on żonaty.
— Tak... ma żonę, dzieci; podobno nawet żona jest ładna... ale swoją drogą wrócił do dawniejszej... a żebyś wiedział, jak się do niego odzywa, jak go traktuje... o, ma się on z pyszna! — Ściskała mu rękę z czułym wyrzutem. W tej chwili dama przeglądająca rachunki, przerwała zajęcie i rzekła do swego woreczka, co podskakiwał na sznurkach z węzełkami.
— Siedźże spokojnie — a potem, rozkazującym tonem, odezwała się do zawiadowczyni. — Daj mi prędko kawałek cukru dla Bichita.
Fanny wstała i przyniósłszy cukier, położyła go przy otworze woreczka, mizdrząc się i pieszczotliwie przemawiając: „Patrz, jakie śliczno stworzenie“ powiedziała do kochanka, pokazując mu coś nakształt dużej jaszczurki, w wacie, stworzenie niekształtne, chude, czubate, zębate, ze łbem podobnym do kaptura, osadzonem na ciele trzęsącem się i galaretowatem. Był to kameleon, przysłany z Algeryi dla Rosy, która broniła go od zimy paryzkiej, ciepłem i przeróżnemi staraniami. Tak go uwielbiała, jak żadnego mężczyznę w przeszłości i Jan miarkował z pochlebstw Fanny, jakie miejsce zajmuje w domu to ohydne stworzenie.
Dama zamknęła księgę, gotując się do odejścia.
— Nieźle, jak na pierwszy miesiąc... tylko czuwaj nad świecami.
Objęła okiem właścicielki salonik, utrzymany w należytym porządku, w którym były meble z ponsowego, wytłaczanego aksamitu; zdmuchnęła odrobinę kurzu z yukki, rośliny peruwiańskiej, stojącej na stoliczku, obejrzała dziurkę w gipiurowej firance u okna, poczem rzekła do zakochanej pary, ze znaczącem spojrzeniem: „Tylko, moje dzieci, proszę bez głupstw... to jest bardzo przyzwoity dom...“ i wsiadłszy do powozu oczekującego przed domem, pojechała do lasku.
— Co za męczarnie! — zawołała Fanny — Dwa razy na tydzień mam na karku ją, albo matkę... Tamta jeszcze straszniejsza i dokuczliwsza... Muszę cię kochać, kiedy ztąd nie uciekam... Przynajmniej powróciłeś, mam cię jeszcze! Tak się lękałam... I stojący, ściskała go, tuląc się długo do ust a drgający całus upewniał ją, że Jan cały jeszcze do niej należy. Ale korytarz ten był przechodni, trzeba się było mieć na ostrożności. Gdy podano lampę, usiadła na zwykłem miejscu swojem, z robótką w ręku, on zaś obok niej w roli gościa.
— A co, nie zmieniłam się? Czy to podobne na mnie?
Z uśmiechem pokazywała szydełko, władając niem niezręcznie, jakby mała dziewczynka. Nigdy nie lubiła tych robótek: książka, fortepian, papieros, przyrządzanie jakiej potrawy, z podwiniętemi rękawami, były to jedyne jej zajęcia. Ale tutaj, co miała robić? O fortepianie, stojącym w saloniku, nie mogła nawet myśleć w ciągu dnia, będąc zmuszoną siedzieć w kancelaryi. Romans? Ona lepsze znała historye od tych pisanych. Papieros, był tam rzeczą zakazaną, wzięła się więc do tej koronki, która zatrudniając palce, pozwalała bujać myślą. Fanny zaczynała rozumieć upodobanie kobiet do tych robótek, dla których przedtem miała tyle wzgardy.
Podczas kiedy niewprawnie jeszcze, z natężoną uwagą chwytała nitkę, Jan przyglądał jej się, tak poważnej w tej skromnej sukni, w stojącym kołnierzyku, z włosami gładko zaczesanemi na głowie okrągłej, jak u antyka i z tak uczciwą tak przyzwoitą miną... Na ulicy, roje wystrojonych kokotek, siedzących w wysokich faetonach, powracały do zgiełkliwych bulwarów paryzkich a Fauny zdawała się nie żałować tego paradującego, zwycięzkiego występku i mogąc w nim uczestniczyć, wzgardziła nim dla kochanka. Byleby on chciał ją widywać od czasu do czasu, godziła się na to niewolnicze życie: nawet upatrywała w niem zabawne strony.
Wszyscy pensyonarze przepadali za nią. Kobiety, jako cudzoziemki, pozbawione smaku, zasięgały jej rad w kwestyach tyczących strojów, co rano dawała lekcyę śpiewu najstarszej z małych peruwianek; wskazywała książkę do czytania, lub sztukę graną w teatrze, panom, którzy jej okazywali wszelkie względy i uprzedzającą grzeczność, jeden zwłaszcza, holender z drugiego piętra. „On tu siada, na twojem miejscu i wpatruje się we mnie, dopóki nie powiem: „Nudzisz mię, Kuyper“. Wtedy odpowiada: „topsze“ i odchodzi. To on mi dał tę małą broszkę koralową... warta sto su... przyjęłam ją dla świętego spokoju.
Wszedł chłopiec z zastawą na tacy, którą umieścił na stoliczku, odsunąwszy nieco roślinę. „Ja tu sama jadam, na godzinę przed table „d’hóte“. Wybrała dwie potrawy ze spisu dosyć długiego i obfitego, zawiadowczyni miała bowiem prawo do dwóch tylko dań i rosołu. „Jakaż to sknera z tej Rosario!... Ale mniejsza o to... wolę tu jeść; nie mam potrzeby mówić i odczytuję twoje listy, które mi dotrzymują towarzystwa“.
Przerwała sobie mowę, żeby sięgnąć po obrus i serwety; co chwila, żądano czegoś od niej, to rozkaz jakiś musiała wydać, to szafę otworzyć to komuś usłużyć; Jan zmiarkował, że jej przeszkadzać będzie, pozostając dłużej; przytem, podano jej obiad a ta biedna wazka na jedną osobę, dymiąca na stoliku, budziła w nich obojgu jedną smutną myśl o dawnej samotności we dwójkę.
— Do widzenia w niedzielę... w niedzielę... — szeptała Fanny przy pożegnaniu. Nie mogąc go uściskać z powodu służby i pensyonarzy, schodzących z piętr, wzięła jego rękę i długo tuliła do serca, żeby je przeniknąć tą pieszczotą.
Cały wieczór całą noc, myślał o Fanny, bolejąc nad jej upakarzającem służalstwem, względem tej hultajki i jej dużej jaszczurki; holender także go korcił; do niedzieli zatem był na wpół żywy. W rzeczywistości, to połowiczne zerwanie, które miało przygotować, bez wstrząśnięć, koniec ich stosunun, było cięciem noża ogrodniczego, odżywiającem drzewo wysilone. Prawie codzień pisywali do siebie te czułe bileciki, co zdradzają niecierpliwość zakochanych; albo też wyszedłszy z ministeryum, wstępował Jan do kancelaryi na miłą gawędę, w godzinie przeznaczonej na robótkę szydełkową. Fanny powiedziała lokatorom, że jest jej krewnym, mógł więc pod osłoną tej nieokreślonej nazwy, spędzać czasem wieczory w salonie, o tysiąc mil od Paryża. Poznał rodzinę peruwiańską, z licznym pocztem panien, w dziwacznem i jaskrawem ubraniu, siedzących do koła pokoju, jak papugi na grzędach; usłyszał cytrę panny Minny Vogel, obwieszonej wieńcami, jak tyka od chmielu. Zobaczył jej chorego, ochrypłego brata, który zapalczywie wtórował głową rytmowi muzyki, przebierając palcami po niemym klarynecie, jedynym, jakiego było mu wolno używać. Grał w wista z holendrem Fanny, jegomością grubym, ociężałym, łysym, niepozornym, który opłynął wszystkie oceany, jakie są na świecie i zapytany o Australię, gdzie niedawno przebył kilka miesięcy, odpowiadał, przewracając oczami: „Zgadnijcie, poczemu kartofle w Melbourne?“ We wszystkich bowiem krajach, jakie zwiedzał, uderzała go tylko drożyzna kartofli.
Fanny była duszą tych zebrań: rozmawiała, śpiewała, odgrywała rolę paryżanki świadomej wszystkiego i światowej; to zaś, co pozostało w niej z dawnego awanturniczego życia i z pracowni artystów, uchodziło oka przybyszów z krain egzotycznych, albo im się wydawało wysoką dystynkcyą. Olśniewała ich znajomością ze znakomitymi literatami i artystami: damie ruskiej, zapalonej zwolenniczce utworów romansopisarza Dejoie, opowiadała, jaki miał sposób pisania, ile filiżanek kawy wypijał przez noc, jak śmiesznie małe bonoraryum otrzymał od wydawców, za „Cenderiueste“, chociaż oni arcydziełu temu zawdzięczali swe fortuny... a powodzenie kochanki, tak przepełniało dumą Gaussina, że zapominał o zazdrości i byłby chętnie przyświadczał jej słowom, gdyby im kto nie wierzył.
Podczas gdy ją podziwiał w tym spokojnym saloniku, oświetlonym przysłoniętemi lampami, gdy nalewała herbatę, towarzyszyła do śpiewu młodym peruwiankom, wspierała je radami, jakby starsza siostra, rozogniał go zarazem całkiem odmienny jej obraz, kiedy przybywała w niedzielę rano przemoknięta, drżąca i niezbliżywszy się nawet do ognia, płonącego na jej intencyę, na prędce rozebrana wsuwała się do wielkiego łóżka, obok kochanka. Jakież uściski, jak długie pieszczoty, odpłacały im całotygodniowy przymus i tęsknotę obustronną, co wzmagała w nicb żądzę ożywiającą miłość.
Godziny mijały, ściemniało się, oni jednak nie ruszali się z łóżka, aż do wieczora. To jedno ich wabiło; nie czekała ich żadna rozrywka, żadna znajomość, bo nawet państwo Hettéma, z powodu tańszego życia, przenieśli się na wieś. Mając śniadanie przygotowane obok łóżka, leżeli wyczerpani, słuchając wrzawy niedzieli paryzkiej, rozlegającej się po ulicach, świstu pociągów i turkotu przepełnionych fiakrów; a duże kropie deszczu, spadające na cynk balkonu i przyśpieszone falowanie ich piersi, nadawały rytm tej nieobecności życia, temu zapomnieniu o upływającym czasie, dopóki zmierzch nie nastąpił.
Wtedy gaz zapalony naprzeciwko, ślizgał się bladym promieniem po obiciu. Trzeba było wstać, gdyż Fanny musiała wstać o siódmej. Wszystkie przykrości i niesmaki wydawały jej się przykrzejsze, ostrzejsze, gdy w półświetle tego pokoju, kładła napowrót wilgotne jeszcze buciki, spódnice i suknię zawiadowczyń, czarny mundur kobiet ubogich.
Smutek jej wzmagały te ukochane przedmioty, otaczające ją do koła: meble, garderóbka z dawnych, lepszych czasów... Wyrywała się stamtąd, wołając: „Idźmy!..“ Żeby dłużej pozostawać razem. Jan ją odprowadzał. Przytuleni do siebie, szli zwolna aleją Champs-Elysees, w której podwójny szereg lamp na słupach i ciemny łuk tryumfalny w górze, parę gwiazd, błyszczących w jednym kąciku nieba, wyglądało razem wzięte jak diorama. Na rogu ulicy Pergolése, tuż obok pensyi, podnosiła Fanny woalkę do ostatniego pocałunku, poczem pozostawiała Jana zmieszanego i zniechęconego idącego do domu, gdzie powracał jaknajpóźniej, przeklinane nędzę, mając prawie urazę do swej rodziny, za to, co dla niej poświęcił.
Przez dwa czy trzy miesiące wlekli takie życie, które w końcu stało się całkiem nie do zniesienia. Jan musiał bowiem rzadziej bywać w hotelu, z powodu gadania służby, Fanny zaś, coraz bardziej męczyło skąpstwo Pań Sanchés, matki i córki. Miała ona zamiar w głębi duszy, nanowo prowadzić gospodarstwo i czuła, że kochanek także stracił już cierpliwość, ale pragnęła, by się pierszy odezwał.
Pewnego ranka w miesiącu kwietniu, przyszła ona strojniejsza niż zwykle, w okrągłym kapeluszu, w sukni wiosennej, bardzo skromnej, bo nie byli bogaci, ale jakby ulanej na jej kształtnej ciele.
— Wstań prędko, zjemy śniadanie na wsi...
— Na wsi!...
— Tak, w Eughien, u Rosy. Zaprosiła nas oboje. — Z początku wzbraniał się, ale nalegała. Rosa nigdy nie wybaczy odmowy. — Możesz przecie przystać do mnie... zdaje mi się, żem tego warta.
Nad brzegiem jeziora Eughien, nieopodal od rozległej łąki, spuszczającej się aż do małego portu, w którym się kołysały czółna i gondole, stał duży szalet, prześlicznie przyozdobiony i umeblowany. Sufity oraz ściany zwierciadlane odbijały w nim połyskującą wodę i okazałe graby z parku, gdzie się już wczesne zieloność rozwijała i bzy kwitły. Utrzymanie drzew i ścieżek w takim porządku, że jedna gałązka nie zawadzała, przynosiło zaszczyt podwójnej czujności, Rosario i starej Pilar.
Zastali towarzystwo przy obiedzie, gdyż z powodu mylnej wskazówki, całą godzinę zajęło im krążenie do koła jeziora, po ścieżkach, pośród dużych murów ogrodowych. Jana do reszty zmieszało zimne przyjęcie gospodyni, obrażonej tem opóźnieniem, również jak i osobliwy widok trzech starych park, którym go Rosa przedstawiła, swym furmańskim głosem. Były to trzy „elegantki“ jak się nazywają znakomite kokotki, pomiędzy sobą: trzy stare zalotnice, zaliczające się do gwiazd drugiego cesarstwa i nazwiska ich: Wielkie Cob, Sombrensa, Clara Desfous taki miały rozgłos, jakby wielkiego poety, albo wsławionego zwycięzcy generała.
Elegantki te — prawda, że zawsze niemi były — postrojone według najświeższej mody, w kolory wiosenne, ślicznie przyozdobione, od kołnierzyka do bucików, ale takie zwiędłe, wymalowane, wyfiokowane! Sombreuse, z okiem obumarłem, bez rzęs, z wargą obwisłą, macała ciągle dokoła talerza i szklanki; Desfous, ogromna, krostowata z bańką wody gorącej pod nogami, rozkładała na obrusie biedne palce, powykrzywiane podagrą, w pierścionkach błyszczących i tak skomplikowanych, tak trudnych do włożenia i zdjęcia, jak obrączki „kwestyi rzymskiej“; Cob, szczuplutka z figurką młodej dziewczyny, przy której jeszcze ohydniej wydawała się wyschła główka chorego klowna, pod grzywą żółtawą. Ta, zrujnowana i zlicytowana pojechała do Monte-Carlo, po raz ostatni sprobować szczęścia; ale wróciła ztamtąd bez jednego su i szalenie rozkochana w pięknym krupierze, który jej nie chciał. Rosa przygarnęła ją do siebie i żywiła, pyszniąc się tem wielce.
Wszystkim tym kobietom znaną była Fanny, powitały ją więc protekcyonalnem: „jak się masz, mała?“ Co prawda, w sukience po trzy franki za metr, bez żadnych błyskotek, prócz owej broszki czerwonej, wyglądała jak nowozaciężna, pomiędzy temi strasznemi weterankami galanteryi, które jeszcze podobniejsze były do widm, wśród przepychu, otaczającego je przy odbijającem się w jeziorze i na niebie świetle, co przez otwarte podwoje wnikało do jadalni, wraz z wonią wiosenną.
Była tam i stara matka Pilar „le chinge“ jak się sama nazywała, w swem osobliwem narzeczu francuzko hiszpańskiem: prawdziwa małpa z płaskim łbem, ze skórą wypełzłą, startą, ze srogim, złośliwym wyrazem na wykrzywiającej się twarzy; z zaczesanym po męzku, krótkim, siwym włosem. Była ona ubrana w starą suknię z czarnego atłasu i w duży błękitny kołnierz marynarski.
— A to pan Bichito... — rzekła Rosa, kończąc przedstawiać gości i wskazała Gaussinowi kawałek waty różowej, w której kameleon drżał na obrusie.
— Cóż to a mnie się nie przedstawia? — odezwał się z udaną jowialnością, słuszny mężczyzna, z wąsem szpakowatym, z miną przyzwoitą, nawet trochę sztywną, w jasnej kurtce i stojącym kołnierzyku.
— Prawda... a Tatave — powiedziały kobiety ze śmiechem. Gospodyni z niechcenia przecedziła przez zęby jego nazwisko.
Tatave, był to Potter, uczony muzyk, słynny twórca „Klaudyi“ i „Sawonaroli“. Jan, który go tylko przelotnie widział u Déchelette’a, był zdziwiony, że wielki ten artysta ma pozory tak niegenialne, rysy, jakby z drzewa twardego regularnie wyrżnięte, oczy blade, kryjące namiętność szaloną, nieuleczalną, dla tej hultajki, której się trzymał od wielu już lat, opuszczając żonę i dzieci... odgrywając rolę stołownika w tym domu, co pochłaniał część znacznej jego fortuny, zyski teatralne i w którym obchodzono się z nim, jak w lokajem. Trzebi było widzieć znużoną minę Rosy, skoro zaczynał co opowiadać, jak wzgardliwie nakazywała, by zamilkł a Pilar, prześcigając jeszcze córkę, zawsze dawała stanowczym tonem: „Foute — nous la paix, mon garęon“ — „daj nam pokój, mój chłopcze“.
Jan miał za sąsiada mamę Pilar, ale stare usta, co jedząc warczały i przeżuwały, jak u zwierzęcia, to badawcze spojrzenie, rzucane na jego talerz, były katuszą dla młodzieńca, już i tak dręczonego protekcyonalnym tonem Rosy, która drwiła z Fanny, że urządza wieczory muzyczne w hotelu, oraz w tych biednych przybłędów, który ją, zawiadowczynię, biorą za podupadłą damę światową.
Dawna woltyżerka, z rozlanem, niezdrowem ciałem, w kolczykach wartujących dwadzieścia tysięcy franków, zdawała się zazdrościć przyjaciółce młodości i piękności, przejętych od tego kochanka młodego i pięknego. Fanny nie gniewała się, owszem, bawiła całe towarzystwo; kpiła z pensyonarzy, z peruwiańczyka, który przewracając białawe oczy, zwierzał jej się, że chciałby poznać sławną kokotkę, „une grandę coucoute; z cichych zalecanek dyszącego jak foka holendra, który z poza jej krzesła woła: „zgadnijcie, poczemu kartofle w Bata wii“.
Gaussin nie śmiał się bynajmniej; Pilar również; ją zajmowało cznwanie nad srebrem córki. Od czasu do czasu, sięgała też szybkim ruchem po muchę na swym talerzu, lub na rękawie sąsiada i bełkocząc czule: „mange, mi alma; mange mi corazon“, podawała ją szkaradnemu stworzonku, które siedziało na obrusie, zwiędłe, pomarszczone, niekształtne, jak palce panny Desfous.
Gdy wszystkie muchy, dokoła niej pierzchały, spostrzegłszy jaką na kredensie lub na szybie u drzwi, wstawała i przynosiła ją z tryumfem. Manewr ten często powtarzany, zniecierpliwił córkę, widocznie, zdenerwowaną owego ranka.
— Nie wstawajże co chwila, bo to męczące!
Tymże samym głosem, tylko o dwa tempa niższym, odpowiedziała matka:
— Ty, połykasz „bos ostros“... dla czegóż on nie ma jeść?
— Odejdź od stołu, albo zachowuj się spokojnie... nudzisz nas...
Obraziła się stara... więc obie zaczęły się lżyć, jak dewotki hiszpańskie, mieszając szatana i piekło do obelg szynkownianych.
— Hija del demonio.
— Cuerno de satanas.
— Putal!...
— Mi mądre!
Jan patrzył na nie z przerażeniem, reszta zaś biesiadników, oswojonych z temi scenami familijnemi, dalej smacznie zajadała. Jeden tylko de Potter, przez wzgląd na obcego gościa, odezwał się:
— Ależ się nie kłóćcie.
Rosa rozwścieczona, zwróciła się wtenczas do niego: „Dlaczego się mieszasz?... Co to za śmiałość!... Czy mi nie wolno mówić? Idź no trochę do żony, poszukać, czy mię tam niema!... Naprzykrzyły mi się już twoje oczy, jak usmarzonego witlinka i te trzy włosy, co ci pozostały. Zanieś je swojej indyczce... czas już wielki!
De Potter uśmiechał się, z nieco pobladłą twarzą.
— I trzeba z tem żyć! — mruczał pod wąsem.
— A to dobre... — zawyła, całem ciałem pochylając się nad stołem. — Drzwi otwarte... dalejże... ruszaj!
„Daj pokój, Roso...“ błagały jego biedne, bezbarwne oczy a matka Pilar, zabierając się nanowo do jedzenia, rzekła z tak komiczną flegmą: „foute — nous la paix, mon garçon...“ że wszyscy wybnchnęli śmiechem, nawet Rosa i de Potter, który ściskał gromiącą go jeszcze kochankę i dla przebłagania jej, złapawszy mnchę, podał ją delikatnie, za skrzydełko, Bichitowi.
I był to de Potter, słynny kompozytor, chluba szkoły francuzkiej! Jakie sposoby, jakie czasy przykuwały go do tej kobiety, co się zestarzała wśród występków grubianki, z tą matką, również nikczemną, która, jakby kula zwierciadlana, odbijała je, starszą o lat dwadzieścia.
Podano kawę nad brzegiem jeziora, w małej grocie z kamyków i muszli, przybranej wewnątrz jasną jedwabną materyą, migocącą, jak mora od blasku wody sąsiedniej. Było to jedno z tych rozkosznych do całusów gniazdek, wymyślonych w wieku osiemnastym, ze zwierciadłem u sufitu, odbijającem postaci starych park, dla trawienia wygodnie rozpartych na szerokiej sofie; Rosa, która z twarzą rozpaloną pod bielidłem, przeciągała się, z rękami rozpostartemi, oparła się o swego muzyka.
— Ach mój Tatave... mój Tatavel
Ale to ciepło serdeczne ulotniło się, wraz z działaniem chartrense’y i ponieważ jednej z pań przyszła do głowy myśl, pływać po jeziorze, wyprawiła de Pottera, żeby przygotował łódkę.
— Słyszysz... łódkę, nie bacik...
— A gdybym to zlecił Dezyderemu?
— On je śniadanie...
— Ależ bo do łódki naleciało wody... trzeba ją wyrzucić łopatką... to niemała praca.
— Jan pójdzie z tobą, de Potter — odezwała się Fanny, widząc, że się znowu zanosi na scenę.
Siedząc naprzeciwko siebie, z nogami wyciągniętemi na ławkach, w łódce, wypróżniali ją żwawo, nie mówiąc nic, nie spoglądając na siebie, jakby zahypnotyzowani rytmem wody, wyrzucanej dwiema łopatkami. Dokoła nich padał orzeźwiający i wonny cień wielkiej katalpy, rysującej się na połyskliwej powierzchni jeziora.
— Czy pan dawno żyjesz z Fanny? — zapytał nagle muzyk, przerywając zatrudnienie.
— Od dwóch lat — odrzekł Gaussin, trochę zadziwiony.
— Dopiero od dwóch lat! W takim razie, to co pan dziś widzisz, może ci się przydać. Ja od dwudziestu lat żyję z Rosą. Dwadzieścia lat temu, wróciwszy, po trzyletnich studyach, prix de Rome, z Włoch, wszedłem pewnego wieczoru do cyrku, gdziem ujrzał ją, stojącą w rydwanie; zmierzała prosto ku mnie, z biczem podniesionym w górę, w kasku i długim złocistym pancerzu. Ach, gdyby mi wtenczas powiedziano...
I biorąc się nanowo do wypróżniania statku, zaczął opowiadać, że początkowo, rodzice śmieli się tylko z tego stosunku, ale gdy rzeczy poważniejszy obrót przybrały, nie było wysiłków, próśb, poświęceń, jakiemiby nie okupili zerwania. Dwa, czy trzy razy, kokotka ta ustępowała zniewolona datkiem pieniężnym, ale on ją zawsze odnalazł, „sprobójmy podróży“ powiedziała matka. Podróżował, powrócił i połączył się z nią znowu. Wtenczas, dał się ożenić z panienką ładną, bogatą i przynoszącą w posagu nadzieję dostania się do Instytutu... ale w trzy miesiące porzucił nowy związek dla dawnego... „Ach, młodzieńcze, młodzieńcze...“
Opisywał on swe życie głosem suchym, ani jeden muskuł nie drgnął mu aa twarzy sztywnej, jak skrochmalony kołnierzyk, w którym tak prosto trzymać musiał głowę. Koło nich przesuwały się czółna, pełne studentów i kokotek, śpiewających, śmiejących się, upojonych młodością. Iluż z pomiędzy tych nieświadomych powinno się było zatrzymać i przysłuchać się tej przestraszającej nauce!
W kiosku przez ten czas, jak gdyby to była zmowa na zerwanie ich stosunku, stare elegantki, prawiły morały Fanny Legrand... „Ładny twój mały, ale bez grosza... dokąd cię to zaprowadzi?“
— Kiedy go kocham!
Rosa, wzruszając ramionami, rzekła.
— Dajcie jej pokój... ona zmarnuje swego holendra, jak zmarnowała w moich oczach wszystkie piękne okazye... Po owej przygodzie z Flamantem, probowała stać się praktyczną, ale teraz waryuje więcej niż kiedykolwiek...
— Ay! vellaka... — mruknęła mama Pilar.
Angielka z głową klowna, z tym okropnym akcentem, któremu tak długo zawdzięczała powodzenie, wmieszała się do rozmowy:
— To bardzo dobrze, że kochasz, miłość, moja mała... miłość, jest to bardzo dobra rzecz... jak wiesz... aleś powinna kochać też i pieniądze... ja naprzykład gdybym była jeszcze bogatą, czy myślisz, że mój krupier powiedziałby, żem brzydka? — Wstrząsnęła się cała ze złości, pod wpływem której głos jej stał się ostrzejszym jeszcze. — Ach, jednakże to okropna rzecz!... Ja, co byłam słynną na świecie całym, powszechnie znaną, jak pomnik, jak bulwar... tak znaną, że gdy się powiedziało najlichszemu woźnicy: „do Wielkiej Cob!“ zaraz wiedział gdzie zawieźć... Ja, com miała książąt i królów u nóg swoich... ja co gdym splunęła, królowie mówili, że ładną mam ślinę!... teraz, żebym przez tego plugawego łotra wzgardzoną była i to z powodu brzydoty... a nie miałam nawet z czego mu zapłacić za jedną noc!...
Rozjątrzona tą myślą, że się mogła komuś brzydką wydać, gwałtownym ruchem odpięła suknię.
— Twarz, przypuszczam jeszcze; ale to, piersi, ramiona... alboż nie białe... nie krzepkie?...
Pokazywała bezwstydnie swe ciało czarownicy, co pozostało cudnie młodem po trzydziestoletniej próbie ognia, ciało na, którem sterczała głowa zwiędła i trupia, począwszy od szyi.
— Łódka gotowa, moje panie! — zawołał de Potter; angielka zaś, zapinając stanik, by zasłonić to co przechowała z młodości, mruknęła komicznie strapionym tonem:
— Nie mogłam przecież iść nago pomiędzy ludzi!...
Wśród tej dekoracyi, godnej pędzla Lancreta, gdzie powabna białość will połyskiwała między zielonością wiosenną, gdzie tarasy i murawy otaczały jeziorko, pokryte łuskami od promieni słonecznych, jakże odbijała ta cała Cythera, stara i chromająca: ślepa Sombreuse, stary klown i paralityczna Desfous, pozostawiająca w bruzdach wody zapach piżmowy bielidła swego i różu!
Jan wiosłował z grzbietem zgarbionym, zawstydzony i dręczony obawą, czy go kto nie zobaczy i nie przypisze mu jakiej niskiej czynności w tej nieszczęsnej łódce alegorycznej. Szczęściem, dla odświeżenia oka i serca miał naprzeciw siebie Fanny Legrand, siedzącą w tyle statku przy sterze, trzymanym przez de Pottera; Fanny, której uśmiech nigdy mu się nie wydał tak młodym, zapewne przez porównanie.
— Zaśpiewaj nam co, mała — poprosiła Desfous, której usposobienie zmiękło z wiosną. Pełnym wyrazu i rozległym głosem rozpoczęła Fanny barkarolę z „Klaudyi“, której muzyk wzruszony tem przypomnieniem pierwszego wielkiego powodzenia, jakiego doznał, z usty przymkniętemi, wtórował naśladując podkład orkiestry, to falowanie, przebiegające po melodyi, jakby światło, co się po wodzie bieżącej przemyka. O tej godzinie, wśród tego krajobrazu, było rozkosznie. Z sąsiedniego tarasu zawołał ktoś: „brawo!“ — a wiosłujący prowensalczyk byłby chciał poić się tą muzyką boską z ust swej kochanki, brała go pokusa, ze źródła tego pod promieniem słońca, z głową w tył przesłoną, pić wieki całe.
Naraz Rosa, opanowana wściekłością, przerwała barkarolę, drażniącą ją zlewaniem się głosów: „Hej, śpiewacy, kiedy tam skończycie gruchać, patrząc sobie w oczy... Może wam się zdaje, że nas bawi ta pieśń pogrzebowa? Dosyć tego!... już późno, zresztą... trzeba, żeby Fanny wróciła do ciupy...!“
I gniewnym ruchem ręki wskazała przystań najbliższą, mówiąc do kochanka:
— Przybij tam... będzie im bliżej do stacyi...
Było to grubiańskie pożegnanie, ale dawna woltyżerka przyzwyczaiła swe otoczenie do podobnego obejścia i nikt nie śmiał zaprotestować. Gdy wysadzono na brzeg parę naszą, po kilku słowach chłodno-grzecznych do młodzieńca i rozkazach wydanych Fanny, głosem syczącym, łódka oddaliła się, pełna krzyku i sporów, zakończonych wybuchem śmiechu obelżywego, który przez rezonans wody, w uszach kochanków odbił się echem.
— Słyszysz, słyszysz? — mówiła Fanny, siniejąc ze złości, — to z nas tak się naśmiewa...
Gdy świeża ta obelga odnowiła w niej wszystkie upokorzenia i niesmaki, w drodze do stacyi opowiedziała je Janowi, nie pomijając nawet rzeczy, dotąd przed nim tajonych. Rosa usiłowała oddalić ją od niego, ułatwiać sposobności oszukiwania go. „Nagabuje mię, bym nie odpychała tego holendra... I dziś oto, wszystkie mię napastowały... Ja cię zanadto kocham. roznmiesz, to staje na zawadzie jej szkaradnym nałogom, bo je ma wszystkie, najnikczemniejsze, najpotworniejsze. I dla tego, że już nie chce...“
Zamilkła, spostrzegłszy, że jest bardzo blady i usta mu drgają, jak owego wieczoru, kiedy szperał w śmietniku z jej listami.
— O, nie bój się niczego — rzekła — miłość twoja wyleczyła mię z tych wszystkich bezeceństw. Tak ona, jak jej kameleon cuchnący, wstręt we mnie oboje wzbudzają.
— Nie pozwolę, żebyś tam dłużej pozostawała! — zawołał kuchanek, szalejący od zazdrości niezdrowej — Zbyt plugawy jest chleb, na który tam pracujesz. Powrócisz do mnie, zawsze sobie damy jakoś radę.
Okrzyk ten był oddawna oczekiwany i upragniony; jednakże opierała się jeszcze; przedstawiając Janowi, że będzie bardzo trudno prowadzić gospodarstwo za trzysta franków, pobieranych z ministeryum; że może wypadnie rozstać się znowu... „a ja tyle wycierpiałam, opuszczając ten nasz dom!...“
Ławki stały szeregiem pod akacjami, wzdłuż drogi drutów telegraficznych, które obsiadły jaskółki; ażeby lepiej rozmawiać, usiedli, bardzo wzruszeni oboje, pod rękę się trzymając.
— Trzysta franków miesięcznie — odezwał się Jan. — jakże się urządzają Hettémowie, mając tylko dwieście piędziesiąt?
— Cały rok mieszkają na wsi, w Chaville.
— To i my tak zróbmy, nie zależy mi na Paryżu.
— Doprawdy?... Chciałbyś?... Ach, mój miły!
Ludzie pojawili się na drodze; całe towarzystwo, nazajutrz po weselu, galopowało na osiołkach. Nie mogli się ściskać i siedzieli, nieruchomi, przytuleni do siebie, marząc o szczęściu odmłodzonem w wieczory letnie, które będą miały ten sam urok sielski, tenże spokój błogi i również rozweselane będą dalekiemi wystrzały i aryami katarynek, huczących na zabawie przedmiejskiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alphonse Daudet.