<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Semko |
Podtytuł | (Czasy bezkrólewia po Ludwiku). (Jagiełło i Jadwiga) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz do dnia w kościółku ojców Franciszkanów, ksiądz Paweł przełożony, mszę świętą dziękczynną odprawił, klęczał słuchając ją Semko, winszując sobie, dziękując Bogu, że go z lekkomyślnego przedsięwzięcia wyzwolił szczęśliwie.
— Bracie Antoniuszu — rzekł wychodząc z nim razem po nabożeństwie — przygotujcie się. Bodaj nam dziś jeszcze wieczorem napowrót wyruszyć wypadnie.
— Czyż miłość wasza tak bardzo mnie teraz potrzebujecie? — odpowiedział z wahaniem i obawą staruszek. — Tutaj braci naszej maluczko, jeden niedawno rozstał się z tym światem, przenosząc do lepszego. Nierychło się doczekają posiłku nowego, a ludzi im potrzeba. Proszą mnie bardzo, abym pozostał z niemi. Po Wielkiej Polsce teraz za jałmużną chodzić próżno, gdzie ziemianom samym kawałka chleba brak.
— Więc chcielibyście pozostać? wy? — zapytał zdumiony książe.
— Ojciec Paweł życzy sobie tego. W kościółku mu zakrystyana brak, w klasztorze rąk. Jam, dzięki Bogu, silny jeszcze.
Semko zwrócił się ku przełożonemu, który stał milczący.
— Brat Antoniusz chce mnie opuścić! — rzekł.
— Ale tylko za przyzwoleniem miłości waszej i zgodą — odparł przełożony. — Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyśmy go pozyskać mogli. Młodszej braci przy nim raźniejby szło, bo to żywy przykład klasztornej cnoty.
— A! a! ojcze! niedołęga jestem! — wtrącił skromnie Antoniusz.
Semko nie sprzeciwiał się żądaniu, pomyślał tylko, że gdy mu Kaukis i Wiżunas równie się upomną o obiecaną swobodę, z powrotem w drodze kierować się ciężko będzie.
Za to Jagiełło dawał przewód swoich ludzi do granicy.
Do południa z zamku nie nadeszła wiadomość żadna, aż nadjechał Hawnul, a z nim dwu konnych, którzy podarki W. książęce wieźli.
Wspaniałe były i kosztowne, i za nie godziło się podziękować.
Ale Jagiełło dodnia już był na łowy do Miednik wyjechał, nie żeby podziękowań uniknąć, ale dla tej namiętności, jaką miał do łowów, do lasów, do życia w polu, gdzie mu zawsze milej niż z ludźmi było.
Śmiejąc się począł żalić Semko przed starostą, iż mu przyjdzie wracać samemu, bo go towarzysze opuszczają.
Hawnul ucieszył się nowiną, iż szczupłej gromadce ojców jego przybędzie pomocnik nowy, którego już przed nim przełożony wychwalał.
Co do Kaukisa i Wiżunasa, tych natychmiast przywołano, aby wiedzieć czy na nich rachować było można.
Przez czas pobytu swojego na Litwie, wyuczył się był Hawnul języka, który tu razem z rusińskim był urzędowym. Mówił nim łatwo. Gdy Litwini przyszli i padłszy na ziemię, bili czołem księciu i jemu, począł ich pytać czy chcą z panem powracać, wiernie mu służąc, lub, jako oswobodzeni pozostać. W takim razie innych w ich miejsce dać obiecywał.
Spojrzeli po sobie wyzwoleni, jakby się wzrokiem naradzali, a po chwili krótkiej wahania, oświadczył Kaukis za obu, iż do Płocka księcia odprowadzą.
Nie przyznał się z nich żaden, że choć własny kraj ten do serca im mówił, po długich latach niewoli, już się w nim obcemi czuli.
Oprócz nich, przez Jagiełłę wyznaczeni, dobrze z drogami obeznani Litwini i Rusini, do granicy Semka prowadzić mieli, nie było więc obawy o powrót bezpieczny.
Jechali z pożegnaniem na zamek do starej księżnej.
Tu znaleźli wszystko w tym samym porządku jak pierwszym razem, ale niebytność Jagiełły trochę podwórce opustoszyła. Semko przechodząc dziedziniec wielką miał ciekawość zobaczenia pogańskiej świątyni, której mury tylko i wieżę zdala widać było. Hawnul na zbliżenie się nawet do niej dozwolić nie chciał.
— Mieszkamy wprawdzie na zamku razem z najstarszym ich kapłanem Krewekrewejtą i jego duchowieństwem, mamy pod bokiem główną ich świątynię, ale pomiędzy nią a dworem oddawna już zaszczepiona nieufność, od czasu jak cerkiew stanęła dla księżnej a pop Nestor przy niej mieszka, podejrzywają książąt kapłani, lękają się ich, czując wiary swej koniec blizki. Nikogo też do swojego ognia i ołtarzy obcego nie przepuszczają. Na najmniejsze podejrzenie, gotowi są na gwałt uderzyć, a tłumy i gmin mają za sobą, szczególniej lud prosty, który na zawołanie Wejdalotów gotów chrześcian mordować, nie oszczędzając nikogo.
Sam Jagiełło lęka się Krewekrewejty, obdarza go i łagodzić się stara, aby mu gminu nie burzył, bojąc się nawet chodzić do cerkwi matczynej.
Świątynia jest pilno dzień i noc strzeżona przez sługi Krewy, a przystęp do niej trudny.
Niema też tam do widzenia nic, oprócz kamiennego ołtarza, na którym ogień się pali, i brzydkich bożyszcz ich z drzewa, z żelaza, a nawet z prostych dzikich kamieni, za bogi czczonych...
Skarby, jakie mają w sklepach, pod świątynią się ukrywają.
Pytał Semko, czy prawdą było, że dziewczęta wejdalotki ogień wieczny obsługiwały, co Hawnul potwierdził, dodając, że surowo ich strzeżono.
W stronę świątyni wiodła ubita ścieżka, ale wielkiego zbiegowiska ludu widać na niej nie było. Stała o tej godzinie pustą prawie dolina Swentoroha, dym tylko ciągle podsycany ponad mur gęstym słupem się unosił.
Zbliżając się ku teremowi księżnej Julianny, Semko postrzegł stojącą z boku w dziedzińcu gromadkę dziewcząt, która, jakby świadoma ich przybycia, czekać się tam zdawała. Ale wszystkie one miały tak osłonione twarze, iż rozpoznać ich nie było można. Na widok nadchodzących, krótką chwilę tylko postawszy w miejscu, pospiesznie, przepłoszone pierzchnęły.
Z za słupów wychyliło się potem jeszcze parę głów biało okrytych, aby się przypatrzeć obcemu, a Hawnul, udający że tego nie widzi, spiesznie księcia wprowadził do sieni.
W sieniach powtórzyło się toż samo.
Straż stała przy drzwiach, a w lewo szło obejście dworzec otaczające, rodzaj korytarza małemi oknami oświeconego.
Tu znowu znalazła się kupka kobiet ciekawych, która równie prędko, przestraszona uciekła w głąb domu.
Księżna Julianna, jak pierwszym razem spodziewająca się tych odwiedzin, nie chciała przed gosciem dwa razy pokazać się w jednym stroju i klejnotach. Wdziała więc na głowę inne czółko, niemniej bogato, wielkiemi, krągło szlifowanemi rubinami i smaragdami wysadzane, w kształcie korony, i pierścienie na ręce kosztowniejsze jeszcze i łańcuchy złote zamiast pereł. Suknia też ciemna była przetykaną złotem, a obówie na kształt sandałów świeciło kamieniami. Długa zasłona biała spadała od czółka na ramiona.
Nie bez myśli też zapewne księżna tym razem, wielki krzyż złoty na piersiach zawiesiła.
Na stole przed nią przygotowane już stały w złotych czarkach i rogach wina słodzone, na miskach podobnych przysmaki różne, owoce w miodzie i małe placuszki.
Weselszą twarzą powitała teraz Semka, który zbliżywszy się dziękował jej za skuteczne orędownictwo u syna, przyznając mu wszystko.
Słuchała Julianna z uśmiechem smutnym na ustach i dumą, dając poznać, że jej to miłem było.
— Powiedzcież Witoldowi, albo nakażcie do niego — odpowiedziała — że ja to uczyniłam dla pamięci matki jego, a zaklinam go na miłość dla niej, aby syna mojego najmilszego nie zdradził, szanował go i był mu posłusznym.
Dał się Jagiełło skłonić prośbom moim, ale mnie tu wkrótce nie stanie, a przemówić nie będzie komu. Czekam tylko, abym córki z domu oddała, aby do monasteru wstąpić, za którym tęskni dusza moja.
Świat ten już nie dla mnie, Bogu służyć chcę resztę życia.
Staruszka mówiła powoli, pilno się przypatrując Semkowi. Spytała go potem o lata, znajdując bardzo młodym. Zagadnęła, czy już o małżeństwie nie myślał, a miał jaką narzeczonę?
Książe zarumieniwszy się odparł, że czasy były niespokojne, i więcej do wojny niż do wesela gotować mu się należało.
Dziwnie trochę potem księżna odezwała się, że dla córek swych, książąt chrześciańskich, bogobojnych a statecznych trudno jej znaleźć było, a Jagiełło sióstr za lada kogo wydawać nie myślał. Wyglądało to trochę na swaty lub na coś podobnego, dając Semkowi do myślenia. Ale teraz mu o ożenku nie godziło się mówić, ani je osnuwać...
Musiał potem książe kubek za zdrowie księżnej wychylić i słodyczy pokosztować.
Właśnie gdy książe do stołu przystąpił, a księżna zwróconą była ku niemu, Hawnul zaś stał tak, iż w głębi znajdujących się drzwi widzieć nie mógł, zasłona w nich naprzód się nieco odchyliła, potem nagle, szybko podniosła i oczom Semka na chwilę ukazała się w całym blasku młodości swej niebieskooka dziewczyna, o której nie mógł zapomnieć.
Okryta jasno zieloną suknią jedwabną, oszywaną paskami złotemi, z wianuszkiem złotym we włosach, widocznie zjawiła się tylko dla niego, wybrawszy chwilę, gdy matka jej zobaczyć nie mogła, ani starosta, który zresztą byłby jej nie zdradził.
Uśmiech wesoły zaigrał na jej ustach, główką dała znak powitania czy pożegnania i zasłona spadła, ukrywając ją znowu.
Oprócz Semka, który stał osłupiały i zachwycony, nie postrzegł jej nikt więcej. Zuchwałe to wystąpienie dziewczęcia dowodziło, że więcej być musiała niż sługą, córką domu i zapewne ulubienicą matki.
Na twarzy młodego księcia odmalowało się takie zdumienie, że łatwo go zdradzić mogło. Jakoż Hawnul domyślając się czegoś, niespokojnie odwrócił się ku drzwiom, ale tu już nie było nikogo, drżała tylko zasłona.
Księżna Julianna tymczasem zdawała się badać twarz Semka i chcieć odgadnąć charakter. To co słyszano o ojcu, mogło wpłynąć na sąd o synu. Ziemowit słynął z okrucieństwa i popędliwości. Na młodej i pięknej Semka twarzy, trudno było wyczytać, co się kryło w jego duszy, chociaż śmiałe i bystre spojrzenie, usta mające wyraz dumny i nakazujący, spadek krwi w nim zapowiadać się zdawały.
Nie raziło to naówczas, gdy energia i siła były warunkiem panowania najgłówniejszym i zwycięztwa w nieustającej walce.
Semko wzruszony widokiem, który go tak niespodzianie przerzucił w inny świat marzeń jakichś, nie mógł już tu długo pozostać, i zaczął żegnać księżnę a dziękować jej, na co ona z macierzyńską jakąś odpowiedziała czułością i pobłogosławiła na drogę.
Semko po zrobieniu bliższej znajomości z Jagiełłą, z matką jego, i jak się domyślał, z córką, czuł się do tego domu i rodziny pociągniętym...
Hawnul uważał, że i księżna okazała się dla obcego przybysza czulszą niż dla innych być zwykła. Wszyscy co ją bliżej znali, opowiadali o jej surowości i wstręcie do obcoplemiennych.
Dla księcia mazowieckiego okazała się prawie serdeczną. Zapytała go jeszcze o drogę, jaką miał przebywać, o bezpieczeństwo w podróży, o orszak towarzyszący i po błogosławieństwie zdjąwszy z palca pierścień z rubinem wielkim, podała go uśmiechając się księciu.
— Przyjmijcie go, proszę, odemnie z błogosławieństwem — rzekła — a nieoddawajcie nikomu chyba przy zrękowinach przyszłej waszej niewieście.
Tak się rozstali i Semko wyszedł dziwnie zmięszany, a Hawnul musiał to sobie wytłumaczyć wielką uprzejmością starej księżnej, której dziwił się zarazem i winszował mu.
Semko chciał tegoż dnia jeszcze wybrać się w drogę, musiał więc spieszyć nazad do klasztoru, chociaż Hawnul puszczanie się przeciw nocy odradzał, jeżeliby książe nie chciał do Trok dociągnąwszy, na zamku nocować.
Na wszystko godził się już Semko, byle nazad do Płocka podążyć, gdyż sprawy wielkopolskie i słowo dane Bartoszowi, nagliły do powrotu.
Pożegnawszy więc starostę, brata Antoniusza, który już suknię zakonną wdział i ochoczo się krzątał około klasztoru i kościoła, obdarzywszy ojców, pomimo zbliżającego się wieczora, Semko z dodanemi mu ludźmi i własną czeladzią, gościńcem ku drogom wyruszył...
Podróż ta obiecywała się być daleko spieszniejsza, gdyż dodany przewód, złożony z ludzi doskonale z krajem obeznanych, świadomych dróg, oszczędzał czasu wiele. Semko też ani siebie, ani towarzyszów swych nie szczędził, a koniom dawał ledwie tyle wytchnienia, ile było potrzeba, aby go do Płocka doniosły...
Popasano krótko, z noclegów ruszano do dnia, omijano osady, a Jagiełłowa straż doskonale umiała wszędzie potrzebne znaleźć zapasy do życia.
Brakło Semkowi w drodze milczącego lub modlącego się zakonnika, do którego czasem mógł przemówić słów kilka, albo z nim razem się pomodlić, ale miał teraz myśleć o czem, a w miarę zbliżania się do granicy, niecierpliwość rosła.
Na kraju litewskich borów rozstali się z nim Litwini, Kaukis objął znowu dalszy przewód. Kaukisowi, Wiżunasowi i czeladzi pod gardłem nakazano, aby o podróży mówić nie śmieli nikomu.
Groźba ta starczyła, aby im zamknąć usta. Znano surowość książąt i Semka, gdy był dzieckiem popędliwość.
Rankiem mroźnym, przebiegłszy pędem uliczki miasta, Semko nagle, piorunem wpadł znowu na swój zamek Płocki, jak gdyby z łowów powracał.
Z bramy już rzuciwszy okiem wewnątrz podwórców, znalazł je wcale innemi niż porzucił. Pełno tu było obcych ludzi, koni i wozów, gwar i ruch panował wielki. Poznał dworzan i czeladź mazowiecką brata Janusza, i orszak zbrojny wielkopolan Bartosza z Odolanowa. Oczekiwano tu na niego.
Pierwszy, który go przy zsiadaniu z konia pochwycił, był brat Henryk, tak dziwacznie jak zawsze ustrojony, pół po duchownemu, na pół po świecku.
— Semko! co się z tobą stało! — krzyknął cisnąc się ku niemu. — Wszyscy o ciebie w trwodze wielkiej. Posłano w lasy szukać i trąbić! myśleliśmy już, że cię dzikie bestye zdrapały gdzie, albo Litwa w niewolę uprowadziła.
Coś ty robił?... gdzieś bywał?...
— Alboż nie jestem wolen robić co chcę? — odparł szorstko Semko — zbywając się natrętnego chłopca, który szedł za nim.
— W progu izby gościnnej zastąpili mu drogę Janusz, mierzący go oczyma niespokojnemi i cały rozogniony Bartosz z Odolanowa.
— Nabawiłeś nas, miłość wasza, trwogą straszną — począł ostatni. — W takiej chwili, gdy każda godzina droga, gdy radzić trzeba i czuwać, was nam zabrakło, miłościwy książę. Wolelibyśmy sto kopij stracić!
Semko w czasie podróży już ułożył był sobie baśń dla wytłumaczenia niebytności swojej. Ludzie do niej zastosować się mieli. Kłamstwo stało się nieuchronnem, gdyż przyznać się do celu podróży nie mógł w żaden sposób i przed nikim. Janusz milczący mierzył go ciągle oczyma nieufnemi.
— Niepojętym sposobem obłąkałem się na łowach, zapędziwszy aż na samą litewską granicę — odezwał się Semko. — Ja i ludzie potraciliśmy głowy, śnieg drogi i ślady pozawiewał. Mogliśmy z głodu umrzeć, gdyby człowiek, któregośmy w puszczy spotkali, szczęściem na drogą nas nie wyprowadził. Smutno się łowy skończyć mogły!
Bartosz słuchał opowiadania milczący, Janusz także, ale po obu poznać było można, iż powieści tej niewielką dawali wiarę, chociaż musieli ją przyjąć jak była. Badać go nie śmiał nikt. On sam, opowiadanie chcąc prawdopodobniejszem uczynić, plątał się w niem coraz niezręczniej.
Henryk słuchający też z boku, a mniej mający względów dla brata, z dziecinną zarozumiałością, ramionami poruszał i śmiał się.
Oglądał się na stojących blizko i szeptał.
— Kłamie!
Po kilkakroć przerywanem i na nowo zaczynanem opowiadaniu księcia, które milczeniem przyjęto, Bartosz się pierwszy odezwał.
— Miłościwy książę, wiem, że sami się z nami nie ruszycie, ale ludzi zbrojnych waszych nam potrzeba, na Boga miłego, aby Kalisza dostać.
Domarat sam jeden ze swoim rodem trzyma się Luksemburczyka, inni o nim słyszeć nie chcą, Krakowianie go za granicę wyprowadzili, ale zamku mu ani powąchać nie dali. Musimy z czasu korzystać. Wielkopolska Piasta woła.
Semko słuchał marszcząc się. Wiedział jak brat był przeciwnym wszelkiemu mieszaniu się w polskie sprawy, zamiast odpowiedzi, odwrócił się ku niemu, jakby wyzywał do objawienia zdania.
Janusz, który już siadł był za stół, podparł się i milczał.
— Słyszycie! — rzekł do niego Semko.
— Od wczoraj tylko tego słucham — chłodno odpowiedział Janusz — ale przy swem stoję. Niech Wielkopolanie robią co chcą, nie nasza to rzecz. Nie pora się mięszać. Kto ma ochotę w kości grać, niech za kubek bierze, a ja kosterstwa ani życzę, ani do niego należeć nie myślę.
— Nie namawiamy was — wtrącił Bartosz — choć brat królem, złą dla was rzeczą nie będzie.
Janusz usta wydął i ręką zamachnął... Nie miał wiary w obiecane królestwo.
Zbyt wiele osób otaczało ich i słuchało rozmowy, aby ktokolwiek chciał się otworzyć z tem co myślał. Jeden Bartosz nie taił się z tem co czynił.
Semko szczególniej zwracał uwagę na brata, w którym już teraz pewne zobojętnienie i oswojenie się z myślą o koronie dostrzegał.
Odolanowski pan, cały przejęty i rozgorączkowany, ciągnął dalej.
— Zechcecie czy nie, okoliczności was zmuszą przyjąć osieroconą koronę, do której nikt prawa nad was większego nie ma. Oczyścimy wam pole. Nie żądamy, abyście się sami mięszali do sporów i naszych waśni, ale posiłków na gwałt potrzeba i tych nam odmówić nie możecie.
Semko jeszcze milczał, dał znak Bartoszowi tylko, że nie pora o tem rozprawiać. Dwór zwolna rozchodzić się zaczął, zastawiono stół, rozmowa wzięła się o sprawach obojętnych. Henryk, nie mogąc doczekać, czego sobie życzył, zniecierpliwiony wybiegł. Bartosz milczał zmuszony, lecz widać było, że czekał tylko chwili, aby powrócić do tego z czem przybył.
Zostali wreszcie sami, książęta dwaj, Odolanowski pan i stary Socha. Natychmiast okiem po izbie powiódłszy, Bartosz począł.
— Miłościwy książę, po ludzi przybyłem... Wojewoda bez was dać mi ich nie chce, a ja pilno potrzebuję.
Semko spojrzał na Janusza, zachmurzonego i milczącego, potem na Sochę.
— Ludzi mam gotowych — odezwał się wojewoda — ale tych bez rozkazania pańskiego dać nie mogłem...
Młody książę poruszył ramionami.
— Zaprawdę — rzekł — gdybym ja od Bartosza zażądał posiłku, pewnoby mi go nie odmówił. Sąsiedzka to sprawa. Nie widzę, dlaczegobym nie miał przyjść w pomoc staroście...
Sam mięszać się nie mogę, ani też żądają tego po mnie.
Janusz z uwagą wielką słuchał brata i twarzą wyjaśniającą się potwierdzał słowa jego.
Bartosz obrócił się do Sochy.
— Panie wojewodo, słyszeliście? macie ludzi pogotowiu?
— Znajdą się — odparł Socha.
— Rychło?
— Choćby jutro — rzekł stary chłodno.
— Na rany pańskie i dziś jeszcze byłbym im rad — zawołał Bartosz.
Kalisza dobyć potrzeba.
Nie chcąc już czynnie należeć do układów z Bartoszem, Semko się zbliżył do brata i cichą rozpoczął z nim rozmowę.
W izbie gwar powstał, gdyż w tejże chwili na pomoc Bartoszowi wtargnęli dwaj z nim przybyli powinowaci jego Nałęcze, krwi gorącej ludzie, a Sosze chorąży nadszedł na odsiecz.
Wzięły się więc rozprawy, w których ani Janusz, ni Semko udziału nie mieli, odpierając milczeniem, gdy się do nich odwoływano.
Natomiast Henryk, który znowu się wcisnął do izby i stanął przy Bartoszu, oświadczał się z gotowością rzucenia natychmiast sutanny za płot i siadania na koń. Pozbywano się go milczeniem, co go jeszcze bardziej niecierpliwiło.
W parę godzin po przybyciu Semka, Socha zmuszony do posiłkowania Bartoszowi, musiał już wydać rozkazy. Ludzie się rozbiegli ściągać oddziały przygotowane, a na zamku tłumno było i gwarno, że się przecisnąć ledwie mógł, kto z miasteczka przychodził.
Na to potrzeba było zręczności, gibkości i wprawy Bobrka, który wszędzie i zawsze wcisnąć się umiał, nawet tam, gdzie już dla nikogo miejsca nie było. Właśnie w chwili, gdy ludzie z Semkiem powracający, z końmi do szop ciągnęli, klecha, powracający z miasteczka, znalazł się we wrotach, jednem wejrzeniem rozpoznał, co się tu działo, i zamiast do izby kanclerza, dokąd był powinien, rączo się ku stajniom posunął.
Podróż księcia, której celu dotąd się nie mógł dobadać, była dla niego teraz zadaniem najważniejszem do rozwiązania. W czasie niebytności jego tropił po wszystkich kątach, szukając o niej wiadomości jakiejś, skazówki najmniejszej, ale nic zdobyć nie mógł.
Najszacowniejszem źródłem dla wyciągnienia czegoś, zdawała mu się bliższa znajomość, zawiązana z Błachową i Uliną. Stara była bardzo pobożna, wziął ją na lep wielce skutecznych modlitw i zaklęć, przeciw wszelkim sprawom złego ducha, których umiejętnością się szczycił. Przy niej przybierał tak skruszoną i namaszczoną postawę, tak miodowemi do niej przemawiał słowami, tak pochlebiał zręcznie, iż Błachowa widziała w nim niemal świętego człowieka.
Starał się razem przypodobać pięknej Ulince, ale tu mu się nie powiodło. Instynkt jakiś budził w niej odrazę do tego człowieka, który jej śmierdział kłamstwem.
Były chwile, gdy i ona się zasłuchiwała, gdy opowiadał o świętych mężach i niewiastach, o cudach i przygodach cudownych, lecz lada nuta fałszywa, wejrzenie kose, zdradzało jej człowieka niebezpiecznego.
Ostrzegała o nim matkę, która oburzała się przeciw podejrzliwości i mówić nawet nic nie dawała na świątobliwego klechę.
Przyjmowała go stara wieczorami, z poszanowaniem sukni należnem. Karmiła, poiła i słuchała, dziwiąc się córce, która jak najdalej siadała w kącie, i ani słówkiem do pobożnej nie mięszała się rozmowy.
Od nieopatrznej starej dowiedział się Bobrek bardzo wielu rzeczy drobnych, małego na pozór znaczenia, z których wnioski pewne wyciągnąć umiał.
Próbował czy i o podróży tej Semka nie da się co wybadać, będąc przekonany, że cel jej dla niewiast nie był tajemnicą, ale Błachowa z groźnego wejrzenia córki zmiarkowała, iż się nie godziło pisnąć ani słowa.
Bobrek kilką modlitewkami przeciw różnym chorobom, do noszenia na sobie przysłużywszy się, ofiarował i cztery ewangelie do zawieszenia w izbie i paciorki, jakoby z ziemi świętej przywiezione, za co łaski wielkie pozyskał. Ulinki jednak niczem sobie zjednać nie mógł, brzydziła się nim. Obawiając się tylko gadatliwości matki, stała zawsze na straży, gdy przychodził. Ciekawość jego była jej podejrzaną.
Z tego, co Błachowa opowiadała czasem o młodości księcia, jego podobieństwie do ojca, porywczości, korzystał klecha, by sobie stworzyć pewne wyobrażenie o charakterze.
Zabranie w drogę Kaukisa i Wiżunasa, rodziło w nim podejrzenie, iż podróż mogła prowadzić ku Litwie, jakkolwiek przypuszczenie mało prawdopodobnem się zdawało.
Spostrzegłszy powracających ludzi księcia, Bobrek podkradł się pod stajnie. Trafił wprawdzie jak się spodziewał, na pytania czeladzi, gdzie bywali, co się z niemi działo itp., lecz odpowiedzi były tak krótkie i niewyraźne, iż z nich nic się wyciągnąć nie dawało.
Musiał więc w pomoc wezwać oczy, przypatrując się przyjezdnym, aby z tego co wieźli z sobą, coś wywnioskować. Zdejmowano właśnie z koni wory z futrem i podarkami Jagiełłowemi, które do skarbca odwieźć miano.
Bobrek zapamiętał to sobie.
Dostrzegł także, iż do liczby koni, które wyszły z księciem, przybyło dwa małe, wołochate, krępe, podobne bardzo do tych, jakie w Malborgu widywał, przypędzane ze Żmudzi i Litwy.
Wszystko to dla niego miało znaczenie wielkie, choć pewności nie dawało.
Ze stajni z tą zdobyczą pobiegł co żywiej do izby kanclerskiej i zasiadł do pisania, obiecując sobie dobrze uszy nastawiać.
Księdza kanclerza tu nie było, a chłopak od usług nie wiedział nic, krom tego, że książe wrócił, że się był w lasach obłąkał, i o mało tam nie umarł z zimna i głodu.
Bobrek słuchając, uśmiechał się sam do siebie, rękawem twarz zakrywszy.
Długo zwieszony nad papierem, skrobiąc po nim, czekać musiał na powrót kanclerza. Spodziewał się, że i ten może się z czem wygada.
— Dziękiż Bogu — odezwał się zwracając do wchodzącego — że książe pan zdrowo i cało powrócił. Modliłem się codzień na intencyę jego.
— Obłąkał się, słyszę, na tych łowach, bez których oni żyć nie mogą — rzekł kanclerz.
— I staruszka zakonnika, który księciu towarzyszył, gdzieś po drodze zgubili, bo go niema — rzekł Bobrek.
— Co znowu? — bystro spoglądając na niego odparł kanclerz — braciszek do klasztoru powrócił dawno.
Klecha zaczął pisać znowu, lecz dnia tego przed oknem tyle się osób coraz nowych przesuwało, tyle miał do podsłuchiwania i wypatrywania, że niedaleko się posunął w rozpoczętym paragrafie.
Dotrwał jednak, dla niepoznaki, aż do mroku nad pulpitem, spodziewając się zawsze pochwycić jakie niebacznie wymykające się słowo. Złożywszy wreście przyrząd swój pisarski i pożegnawszy pokornie kanclerza ucałowaniem ręki, zamiast powrócić do Pelcza na miasto; Bobrek zaszedł do Błachowej, aby i jej powinszować szczęśliwego księcia powrotu.
Zastał ją samą. Ulinka czego się domyśleć łatwo, była u księcia. Stara u ognia siedziała zamyślona, smutna, drzemiąca.
— Niech będzie pan Bóg pochwalony, za to że nam drogiego księcia powrócił — odezwał się do starej — takeście się o niego troskali!
Błachowa ogień poprawiła.
— Albo to my nim długo cieszyć się będziemy? — rzekła cicho. — Czekali już tu na niego... Żeby tylko nie skusili na wojnę... Wojewoda, słyszę, po ludzi na wszystkie rozesłał strony, a Bartosz czeka!! Tam słyszę w Wielkiej Polsce i na Kujawach, gotuje się jak w garnku.
— No, to co? — zaśmiał się Bobrek — może mu koronę uwarzą! Wszyscy jej życzą, wszyscy mu ją przepowiadają... A i to dobry znak, że Krzyżaków nie będzie miał przeciw sobie, bo wiadomo, że pieniędzy dali księciu na tę wojnę.
Błachowa zmilczała. Nie rozumiała ona wiele, a obawiała się wszystkiego.
— At! — przebąknęła biorąc kądziel. — Gdyby rozum miał, siedziałby spokojnie doma jak nieboszczyk ojciec i brat, darmoby się nie zrywał. Koronę jak koronę, a guza złapie pewnie, i jeszcze, Boże uchowaj, na nasze Mazowsze Niemcy najadą.
Bobrek niezgrabnie skręcił rozmowę, bo mu pilno było, skorzystać z niej, nim Ulinka powróci.
— Co to tam ludziska plotą — rzekł — jakoby się książe na puszczy obłąkał, i tyle czasu głodem marł. Toć to baśnie być muszą.
Stara popatrzyła niespokojnie, nic nie mówiąc.
— Niechbym ja, albo taki drugi klecha, co się z lasem nie zna, puścił się bez drogi, juści by go pewnie wilcy zjadły albo zbójcy zamordowali, ale księcia z tylu ludźmi!!
Śmiał się Bobrek... Ośmielało go to, że był sam na sam ze starą.
— Oczewista rzecz — dodał — że miłościwy sobie jeździł kędy mu było potrzeba, o czem ludzie wiedzieć nie powinni, więc teraz plotą Bóg wie co, ale ktoby temu wierzył!
Błachowa schyliła się do ognia.
— To tam — rzekła sucho — nie moja sprawa...
Klecha głową tylko kiwnął, usiadł na ławce w kątku, nie rozpaczał jeszcze, że ze staruszki coś dobędzie.
— Wyście już pewnie swojego Siemaszka widzieli — ciągnął dalej — bo on was jak matkę miłuje i szanuje.
— Jam mu też tak jak matką była — odparła stara wzdychając — a no, mówię, zawsze, moja dola taka, żem wychowała z czego się cieszyć nie będę... Ludzie mi go odbierają!
Domawiała tych słów, gdy Ulinka wpadła z twarzą zarumienioną, oczyma jasnemi, wcale inna niż ją Bobrek, w czasie niebytności księcia widywał. Spostrzegła gościa, który na widok jej prędko z ławy powstał. Twarzyczka się zachmurzyła.
— Przyszedłem powrotu księcia wam powinszować — rzekł wstając.
Dziewczę nic mu nie odpowiadając, szepnęło coś na ucho matce, spojrzało z ukosa na natręta, i poszło do okna, dając mu uczuć, że mógłby sobie precz iść.
Błachowa już na wychodnem ulitowała się nad zbiedzonym chudziną, i dała mu miodu kubeczek, klecha wypił go, pokłonił się i poszedł.
— Dziewczysko jakby księżniczką była, ani chce na ludzi patrzeć, a prosta chłopianka.
W dziedzińcu Bobrek miał szczęście spotkać się z księciem Henrykiem, u którego był w łaskach. Przy nim on dworował teraz wcale inaczej, gdy ludzie na nich nie patrzyli, pobożnego nie udawał, uczył go piosnek swawolnych, prawił powieści, których się u Krzyżaków nauczył, o niewiastach, i o szerokim świecie, pomagał mu do śmiechu. Pewien rodzaj poufałości zrodził się z tych stosunków, chociaż klecha z Henrykiem ostrożnym być musiał, bo w żartach popędliwym bywał i okrutnym, a parę razy go okrwawił.
Skłoniwszy się księciu w sposób błazeński, że czapką aż po ziemi powlókł, Bobrek zawołał.
— Chwalić Boga, mamy księcia z powrotem. Ale kędy bywał!! sza! Prawią, że się w lesie obłąkał i głodem marł, niech zdrów wierzy kto chce.
— A ty co myślisz? trutniu? — rozśmiał się Henryk.
— A cóż ja wymyśleć mogę, kiedy nitki pochwycić trudno. Gdyby niteczka choć mała, doszłoby się do kłębuszka.
Młode książątko wtórowało mu śmiechem.
— Patrzaj tylko, gdy nitkę schwycisz, aby się z niej sznurek nie skręcił, na którymbyś mógł wisieć — zawołał.
Bobrek pochwycił się za szyję i głowę skrył w ramiona, a książe mówił dalej.
— To prawda, że Semko nas okłamuje, ale ja dojdę, gdzie on bywał.
Towarzyszył klecha młodemu panu aż do drzwi probostwa, lecz Henryk już na niego ani spojrzał, i Bobrek od progu zawrócił się do miasta.
Gdy nazajutrz o zwykłej godzinie na zamek przyszedł, długo musiał stać we wrotach. Wyciągali właśnie kopijnicy, jechał chorąży, szły wozy z przyborami obozowemi.
W podwórzach tylko resztka starszyzny i mały oddział doborniejszych ludzi się znajdował, a dwór księcia Janusza.
Czerski i warszawski książe siedział z bratem za stołem, tak chmurny jak wczoraj.
— Nie chcesz mi się przyznać, że cię tam ochota wielka ciągnie — mówił do brata — ale ja widzę i czuję, że Bartosz głowę ci zawrócił. Daj Boże szczęście, tylko uchowaj biedy, ja ratować nie mogę i nie będę.
— Widzisz przecie, że nie czynię nic — odparł Semko — a za to co ludzie robią, jam nie odpowiedzialny...
Wstrzymywać trudno, kiedy serce mają do mnie...
— Serce? — rozśmiał się Janusz — bodajeś tak zdrów był! Oni serce mają do kogo? Ty w to wierzysz, młoda duszo! Im potrzeba chorągwi, nic więcej, a znajdzie się lepsza, cisną w kąt naszą...
Zamilkli, bo Semko, nadąwszy się, nie odpowiedział nic.
— Dwu nas na świecie jest — dołożył po chwili Janusz — niechże choć jeden rozum ma, a ocaleje.
— Nie liczysz Henryka — wtrącił Semko.
— Bo nie ma go co do rodu liczyć, kiedy księdzem ma być — rzekł Janusz.
— Prawda, ale mu sutanna bardzo cięży, choć głowy jeszcze nie wygolono — rzekł Semko.
— Dzieciak! Wyszumi się to — odparł Janusz.
Semko głową potrząsał.
— To mu ją włożemy gwałtem — rzekł zimno Janusz. Ojca wola święta, ja nie dam się jej przeciwić. Księdzem musi być.
Stanowczo i silnie wyrzekł te słowa Janusz i zamilkł. W człowieku tym na pozór bardzo spokojnym i łagodnym, czuć było wolę żelazną.
Siedzieli znowu milczący, spoglądając na siebie. Janusz pomrukiwać zaczął.
— Nie poszedłeś sam, aleś ludzi dał. Nie kijem to pałką. Jużeś palca umoczył. Wola twoja, chciałem wstrzymać a nie mógłem. Teraz gdyś już począł, Semku, nie rzućże tak lekko jak chwyciłeś!
Semko obrażony się rzucił.
— Za lekkiego mnie masz? Starszy powolnie wzrok zwrócił na brata.
— Nie wiem jeszcze jakim jesteś — rzekł. — Kiedy baba garnek na targu kupuje, dzwoni w niego palcami, dzwoni, patrzy, ogląda czy wypalony, ale póki w nim wody nie zagotuje, nie jest nigdy pewną czy garnek wytrzyma. W tobie Semku, też woda się jeszcze nie gotowała, w ogniuś nie był.
Dumną postawę przybrawszy, młodszy nic nie odpowiedział. Janusz wstał, aby się pożegnać.
— Bóg szczęść — rzekł poważnie. — Pomnij tylko com mówił, w nieszczęściu ratować cię nie będę mógł, bo obu nam przepadać nie można.
— Ależ przy pomocy Bożej — wybuchnął młody — ja wcale ginąć nie myślę, ale chorągiew naszą o dwu orłach podnieść wysoko!
Dziwnie uśmiechnął się Janusz.
— Pamiętaj tylko — dodał — że tam przy orłach dwu, siedzą też na chorągwi dwa puhacze. Nie radbym, ażeby orłowie ulecieli, a puhacze nam zostały, bo to ptacy, co krzykiem swym nieszczęście wróżą.
Wyszli razem do przedsieni, gdzie starszego pana, jak go tu zwano, zgromadzili się żegnać wszyscy urzędnicy dworu i dowódzcy. Przybiegł też Henryk z miną zuchwałą i niewiele uszanowania okazującą. Raził oczy jego strój niezgadzający się z powołaniem i postawa żołnierska.
Spojrzał nań Janusz z ukosa.
— Ty — rzekł zwracając się powoli do niego — módl się za nas wszystkich, to twoja powinność.
— Za młody jestem do tego! — żwawo odparł Henryk — to starszych rzemiosło. Tymczasem wolałbym w pole ciągnąć.
— Z procesyą chyba — rzekł Janusz surowo. — Wiesz dobrze do czego cię ojciec przeznaczył, ja teraz miejsce jego zastępuję, i wolę poszanować potrafię.
Ostatnie wyrazy zwolna, dobitnie dopowiedziawszy, dalszej rozmowy już unikając, Janusz konia dosiadł, ręką skinął zgromadzonym i ruszył ku bramie.
Po odjeździe Janusza, to co przy nim ukrywać się starano, wyszło na jaw. Semka od potajemnego niby uczestniczenia w wyprawie na Kalisz, nie było sposobu wstrzymać. Udział jego miał być tajemnicą, lecz wszyscy o nim wiedzieli. Nie ukrywał się z tem Semko...
Ludzie otaczający księcia sądzili o tem różnie. Zdania były podzielone. Cieszyli się ci, co nic do stracenia nie mieli, a coś zyskać na tem mogli, lecz znaczna część starych frasobliwą była.
Mazowsze przez czas długi używało spokoju i nawykło do niego, narażało się mięszając do wojny na najazd nieprzyjaciela; od Domarata obawiać się tego nie było można, lecz w pomoc jemu, mogli nadciągnąć Węgrowie, Czechy, a słuchy chodziły o namówionych Sasach i Brandeburczykach. Nie można też było ręczyć za Krzyżaków, choć na tę wojnę pieniędzy dali, ażeby z niej nie korzystali.
Na wielu twarzach malowała się trwoga, Semko tylko, gdy raz się ważył na krok śmiały, wesoło i całem sercem brał się do dzieła.
Tyle było do czynienia w Płocku, dla jego bezpieczeństwa, że znaczna część dnia upłynęła, a Semko nie był gotów jeszcze. Bartosz niecierpliwy przynaglał.
Wszedł wreście Semko do sypialni zbroję wdziewać i zastał tu Błachowę i Ulinę, które z oczyma czerwonemi od płaczu, skóry z posłania zdejmowały, oddając je czeladzi na drogę.
Raźnie, ochoczo, z piosenką na ustach wpadł młody pan, spojrzał na kobiety, ludzi rozpędził i do Uliny się naprzód obrócił.
— Nie psujcież mi serca! — zawołał — nie szlochajcie i nie płaczcie. Idę z dobrą myślą i nadzieją, powrócę da Bóg ze zdobyczą...
— Jam od pochodu nie odradzała i nie odwodziła — odezwała się Ulina — ale teraz nie dziw, że matce i siostrze smutno a straszno. Jak tu nie zapłakać, myśląc o wojnie!
Zbliżyła się do niego i ręką pogładziła długie jego włosy. Semko nawzajem rękę położył na jej ramieniu.
— Kądziel prząść — rzekł — piosenki zawodzić, a czas przejdzie rychło!
W tem Błachowa płaczem wybuchła.
— Sokole mój — zawołała — weźmij krzyżyk ten pod zbroję, a jadąc do kościoła wstąp i niech Bóg cię strzeże.
Wojownika nie wstrzymać.
Semko siadł zbroję wdziewać, Ulina zbliżyła się pomagając mu ją zapinać, ale ręce jej drżały. Sam on przypasał sobie miecz i mieczyk wziął do pasa, a hełm w ręce. Przystąpił do dziewczęcia i pocałował je w czoło, próżno chcąc utaić wzruszenie.
Ulina ręce zarzuciła mu na szyję, stara schwyciła dłoń jego okrytą żelazną rękawicą, chcąc ją pocałować raz jeszcze, ale Semko wyrwał się nagle i drzwi zamknął, za któremi płacz słychać było.
W wielkiej izbie czekali nań wszyscy, i ci co mieli zostać i co mu towarzyszyli. Stał i Henryk, któremu stanowczo wzbroniono udziału w wyprawie, namarszczony i gniewny.
Gdy Semko zbliżył się do niego, aby go pożegnać, chłopię przybrało minę dumną i posępną, nie przemówiwszy ani słowa.
U ganku stały konie i ludzie, lecz książe nie siadł, wskazując na kościół, do którego poszedł pieszo.
Wszyscy mu towarzyszyli tłumnie, oprócz Henryka.
Ten, w boki się wziąwszy, pozostał u ganku, jak gdyby kościół, któremu go mimo jego woli chciano poświęcić, wstręt w nim obudzał.
W progu czekało na Semka duchowieństwo z krzyżem i wodą święconą, ze śpiewem i modlitwą. Chwila była uroczysta, wszyscy pochylili głowy. Młody książe czuł jedno to, że powrócić z niczem srom będzie, a ta korona, którą mu obiecywano, tak wysoko jeszcze unosiła się w obłokach.
Z ganku na cały ten obrzęd, zazdrosnemi oczyma, patrzał Henryk; z wieży, na którą pobiegła Błachowa i Ulina, we dwie siadły płacząc patrzeć na gościniec, którym Semko w świat na boje miał ciągnąć.
Widać już było na nim idące poczty zbrojne i wozy. Konnych, wojsko doganiających. W stronie, ku której dążyli ciemna chmura leżała, daleki zasłaniając widnokrąg.
Przed mieszkaniem kanclerza stał zadumany Bobrek, spoglądając to na Henryka, to po podwórzach opustoszałych. Myślał już czy warto było tu pozostać dłużej, lub do Torunia powracać, aby z nowemi poleceniami w inną wyruszyć stronę, gdzieby więcej było do czynienia.
Przepisywanie długie nudziło go bardzo, siedzenie w miejscu dokuczyło, a piękną Anchen ojciec tak pilnował i zamykał, że się do niej zbliżyć nie było sposobu. Szło o to tylko jak się ztąd wymknąć, w sposób przyzwoity, aby módz w potrzebie powrócić.
Bobrek po namyśle dobył z kieszeni nożyka, ukłuł się mocno w palec prawej ręki, zakrwawił szmatkę, grubo nią obwiązał niby skaleczony palec, twarz uczynił smutną i bolejącą i poszedł piskliwym głosem prosić kanclerza o czasowe uwolnienie od skryptury dla bardzo zarżniętej ręki. Nazajutrz rano był już na drodze do Torunia, wioząc tam doniesienie o tajemniczej księcia wyprawie.