<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Serce
Pochodzenie Nowele obce
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze Sp. z o. o.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Das Herz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SERCE

Wkrótce po złożeniu egzaminu dojrzałości, objawił Krzysztof taką tężyznę w prowadzeniu interesów, iż zdołał zaimponować nawet ojcu, doświadczonemu, poważnemu kupcowi. Stary uznał syna, gdy miał dziewiętnaście lat, pełnoletnim i powierzył mu przedstawicielstwo swego domu handlowego w Wiedniu. „Wobec dowodów sprężystości, jakie złożyłeś, mogę na tobie polegać, przekonany, że nie narazisz na szwank mojej firmy“. W ten sposób Krzysztof został usamodzielniony i począł spokojnie i cicho swą karjerę życiową. Nie czynił kroku, który nie byłby poświęcony pracy i zyskom.
Pewnego wieczora, gdy, jak codzień, o godzinie 10 wracał do domu, potknął się w mrocznej sieni o ciało jakieś. Zapalił światło: obfite pukle czerwonych włosów otaczały bladą twarz; oczy kobiety spozierały, jakby przez mgłę. Podniósł kobietę z ziemi.
— Pani zasłabła? Wezwę lekarza.
— Nie trzeba. Od pięciu dni nie jadłam.
Krzysztof odprowadził ją do jej pokoju, przyniósł, co miał w swem mieszkaniu do zjedzenia i pożegnał się. Nazajutrz — była to niedziela — zapukał i zapytał, co zamierza począć. Powiedziała, że nie ma pojęcia; ma męża pijaka. Opuścił ją. Chciała pozostać przyzwoitą.
Zamilkł. Jako praktyczny kupiec, począł obliczać, jakie szanse ma pomysł, który mu właśnie wpadł do głowy. Szybko się zdecydował:
— Zapłacę w restauracji za utrzymanie pani.
Rozmówił się potem z dozorczynią. Rzeczywiście mąż był winien. Pani Melanja Gall mogłaby była mieć adoratorów, iluby tylko zechciała. Słynny Makart chciał ją malować: miała tak przepyszne rude włosy; nie zgodziła się.
Następnej niedzieli przybył znowu, a potem w czwartek wieczorem; był to dzień świąteczny. Mówił o Schillerze, odczytał jej wypracowanie, napisane tuż przed maturą, a zawierające jego poglądy na życie i świat — zdania, które wygłaszał, otrzymywały teraz zgoła inny sens, gdy im się przysłuchiwała kobieta. Siedziała z pochyloną twarzą, opierając podbródek o białą swą, delikatną rękę; patrzała w oczy jego, promieniejące spokojnym blaskiem. Głos jego, czoło jego było czyste i mocne. Twarze ich, piersi zwolna się zbliżały. Rzekł:
— Winniśmy się wszyscy uważać za równych i sobie nawzajem pomagać. Czyżby w przeciwnym razie praca miała sens?
Wtem poczuł jej oddech, i zanim mógł się zorjentować, ramiona jej objęły jego szyję.
Przez całą noc wałęsał się po ulicach, wczesnym rankiem napisał list do ojca, a przed południem stanął przed nią.
— Moja Melanjo, będziemy musieli stąd wyjechać.
Rzekła:
— Nigdy nie posiadałeś kobiety, co?
Zaprzeczył ruchem głowy i rzekł:
— Wiem, co uczyniłem.
Wtedy uścisnęła go. Odsunął się.
— Będzie ci ciężko ze mną. Będziemy biedowali i żyli na obczyźnie.
— Jestem starsza, niż ty.
— Cztery lata, co to znaczy!
— Dziwię się. Ty, dziecko, chcesz być moim mężem?... Nie, nie dziwię się.
Wzrokiem mierzyła jego postać. Nie był wyższy od niej, miał silnie sklepioną pierś i umiał silnie przywierać wargi do jej ust... Pełna podziwu, rzekła:
— Uwielbiam cię.
Zamknął oczy. Gdy je otworzył, był głos jego bardzo cichy, a tak poważny, jak groźba.
— Na całe życie.

∗             ∗

Odpowiedź ojca była taka, jak się spodziewać było można. Krzysztof pojechał do domu; po powrocie rzekł do niej:
— Jestem więc usunięty z interesu i wydziedziczony: możemy jechać.
Pojechali do Włoch; było to w listopadzie.
— Ależ tu zimno — rzekła Melanja — gdzie słońce? gdzie kwiaty?
Odparł:
— Wiem napewno, że tu zdołam się utrzymać.
Został agentem fabryki rowerów i jadąc z miasta do miasta, zarabiał na utrzymanie. W Brescji poszedł do starego przyjaciela domu handlowego ojca.
— Pański ojciec pisał do mnie; mam dla pana pieniądze, jeśli pan opuści kobietę, z którą przyjechałeś. Radzę panu być rozsądnym...
Krzysztof nie słuchał dalej; trzasnął drzwiami.
W Medjolanie zamieszkali w izdebce w suterynach; Krzysztof biegał całymi dniami, szukając posady. Wracał wieczorem, znużony, zbrukany małostkowymi, niskimi zabiegami, mając w oczach jeszcze widoki nędzy: — i oto, tuż za ciemnymi drzwiami, wiodącymi do izdebki, wschodziło czarowne słońce jej włosów! Wyciągała doń swe białe ramiona — i jakby był w kwitnącym ogrodzie. Myślał:
— Jakie w niej bogactwo! Lecz i ja jestem bogacz. Zbuduję dla niej pałac. Pewnego dnia powie mi: jakże mądrze zrobiłam, idąc z tobą...
Pogoda była ohydna. Praca przydarzała się mu tak rzadko, że przeważnie leżał w łóżku i uczył się po włosku. Po trzech miesiącach, rankiem, promień słońca zakradł się do izdebki. Od ośmiu dni żyli resztkami polenty, nabytej u sąsiadki.
W drodze do Monzy spojrzeli na się uważniej: byli chudzi i bladzi; uściskali się.
— Przeżyliśmy cudowną zimę; szczęście musi zaświtać.
— Patrz!... — Melanja uśmiechnęła się jak czarodziejka.
Na drodze leżały dwa srebrne liry. Co za bal! Gdy nasyceni przybyli do domu, znaleźli na stole list; tkalnia w Ferrarze przyjęła ofertę Krzysztofa i przysłała na koszta podróży; starczyło na dwa bilety trzeciej klasy!
Buchalter i magazynier fabryki w Ferrarze lękali się zapowiedzianego przybycia właściciela, posła Bizarri. Był to srogi pan; księgi handlowe były niedbale prowadzone. Krzysztof ofiarował się doprowadzić je pracą nocną do porządku. Melanja pracowała z nim.
— Gdybym cię nie miał, nie mógłbym zarobić tych czterech tysięcy lirów.
Pewnego wieczora odwiedził ich zarządca fabryki.
— Pan żonaty? Doskonale, w nasze nieco monotonne towarzystwo wchodzi piękna kobieta, doskonale!
Przez dwa lata żyli w spokoju. Potem poczęto ozięble kłaniać się Melanji, półsłówkami zbywać Krzysztofa w towarzystwie. W mieście był jeden z ajentów handlowych jego ojca.
— Jak on nas prześladuje! — rzekła Melanja, głęboko zatroskana — jak straszną zionie nienawiścią!
Krzysztof pomyślał:
— Pojmuję go; lecz pewnego dnia stanę przed nim, bogatszy niż on.
I ucałował ją mocno.
— Mam już mały kapitalik, nie jesteśmy zmuszeni do pobytu tutaj. Pojedziemy do Bolonji, tam sobie coś urządzę.
Wszystko poszło bardzo dobrze. Przez posła Bizarri’ego zawarł Krzysztof znajomość z pewnym młodzieńcem, posiadającym wielki wpływ; znajomość wkrótce zamieniła się w przyjaźń. Gaetano Grappa pochodził z doskonałej rodziny, był w Rzymie sekretarzem pewnego ministra. Wystarał się dla Krzysztofa o kredyt i koncesje.
— Nigdy nie miałem takiego przyjaciela — rzekł Krzysztof razu pewnego. Melanja spojrzała nań głęboko.
— Kto wie, czego on chce od ciebie. Masz przyjaciółkę: czy to nie dość?
W lecie odbyli podróż w Apeniny. Gaetano przybył do nich z Rzymu na jeden dzień. Krzysztof i Gaetano znajdowali się bez Melanji w oberży w Abetone. Gaetano pił na umór. Milczał przy tem, jak zaklęty.
— Nigdy cię nie widziałem pijanego, i to tak mocno — rzekł Krzysztof.
— Nie jestem takim, za jakiego mnie masz... — Gaetano spojrzał nań przerażony. — Między nami jest tajemnica...
I dodał szeptem:
— Kocham twoją żonę.
Gdy Krzysztof gwałtownie pobladł:
— O, nie lękaj się. Twoja żona jest święta...
Westchnął głęboko:
— Więc uważaj, że naprawdę jestem twoim przyjacielem.
Po chwili milczenia, gdy Krzysztof wstał:
— Nie zwracaj na moje słowa uwagi. Piłem zanadto. Patrz, jak śmiało jeżdżę rowerem: zjadę ścieżką na kraju przepaści.
— Ależ, szaleńcze, narażasz swe życie!
— Ostrzegasz mnie?
Krzysztof odwrócił się. Usłyszał łomot i pospieszył: Gaetano nie był zraniony.
— Żal mi ciebie.
— Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybym był zginął.
— Tak — rzekł Krzysztof.
Szli, prowadząc rowery. Gaetano począł nagle:
— Daj mi twą żonę! Nie mówię do ciebie, jak gentleman. Ale co to mnie obchodzi? Daj mi ją. Żądaj, czego chcesz.
Krzysztof odrzekł spokojnym głosem:
— Nie chcę, byś mnie przekupywał i płacił! Niech ona wybierze między nami.
— Wiesz, Melanjo — rzekł potem — Gaetano kocha cię.
Ujęła go za rękę.
— Wybacz! Nie chciałam, byś się na niego gniewał, chciałam, byś zachował przyjaciela.
— Dajmy temu pokój. Teraz masz wybór.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— On jest bogaty, może ci zapewnić przyszłość. Moje losy są niepewne. Wpływ jego sięga Watykanu: może zdoła uzyskać rozwód, czego ja nie potrafiłbym. Wówczas, poślubi cię.
— Co to mnie obchodzi? Ja miałabym wybierać? Wszak wybrałam, gdy za tobą poszłam. Czy zapomniałeś, co wtedy mi powiedziałeś? To na całe życie.
— Być może... Ale postarzeliśmy się i tylekroć rozczarowali. Przeczuwam, że znowu będziemy musieli kraj ten opuścić. Czy chcesz na zawsze żyć bez ojczyzny?
— Ty jesteś moją ojczyzną, ty! Pomyśl o naszej izdebce w Medjolanie, gdy byliśmy tak samotni i obcy w tym kraju. Ta masa obcych ludzi, która się koło nas przewinęła, zespoliła nas. Czy jest jakaś siła, która mogłaby nas rozdzielić?
Spojrzała w jego twarz; była mniej już sroga. Usta jego drżały. Przytuliła się do niego.
— Ach! Wątpiłeś. Lękałeś się. Jakże cię za to kocham!


∗             ∗

Młody Grappa wypadł z automobilu i poważnie się poranił. Ojciec jego przyszedł do Krzysztofa i prosił go, by wraz z żoną wyjechał.
— Nie mielibyśmy tu więcej szczęścia — rzekł Krzysztof do Melanji — pocóż dręczyć biedaka. Daleko stąd! Coś zgoła nowego!
Pojechali do Nowego Yorku. Stare obrazy, które Krzysztof przywiózł z Włoch, przysporzyły mu nieco pieniędzy. Pozostawił Melanję w Baltimore, w pierwszorzędnym pensjonacie, i ruszył w świat, by zdobyć majątek. Nabył pole i las, pracował w torfowisku, założył wespół z innymi miasto, przeżył napad bandycki na fermę — wreszcie sprowadził Melanję.
W ciągu czterech lat podniosła się wartość dwustu placów budowlanych, które w Springtown były jego własnością, dwunastokrotnie. Zamieszkiwali obszerny dom.
— Co dziś w teatrze? — rzekła Melanja pewnego wieczora i westchnęła. — Żyć stopięćdziesiąt mil od najbliższego teatru, co za los!
— Potem sobie to odbijemy. Na razie mamy tę przewagę tutaj, że nikt się o nas nie troszczy.
— To prawda. Tu nie zabłąka się żaden ajent twego ojca. Ale w trzydziestym roku życia zrzekać się ludzi, muzyki, zbytku!
Gdy nic nie odpowiadał:
— Potem, powiadasz? Ale czyż możemy niezaślubieni wrócić kiedyś za ocean? Ty nie chcesz, byśmy się pobrali, chociaż mój kościelny ślub z przed laty tu nie ma żadnego znaczenia. Jesteś zbyt dobrym kupcem; nie chcesz, by cię ojciec wydziedziczył; spadek wyżej cenisz, niż moją miłość.
— Nie pierwszy dziś wieczór, że to wszystko omawiamy.
Nie słuchała go wcale.
— Jeszcze potem? — mówiła — wtedy będę stara. Czy będziesz wtedy przy mnie?
— Jak ty się nudzisz! — mówił tonem litości. Lecz irytowała go jej głupota; był wobec niej bezradny. Wyszedł.
Pobiegła za nim i sprowadziła z powrotem do pokoju.
— Zostań! Zbyt często pozostawiasz mnie z memi myślami.
Oparła się oboma rękami mocno o jego ramiona i patrzyła mu w oczy.
— Nie chcesz się ze mną ożenić?
I zanim mógł odpowiedzieć:
— Zastanów się, zanim odpowiesz! Znamy się tak dawno, a przecież mam wrażenie, jakobyś się nigdy wiele o mnie nie troszczył.
— Pojmuję cię coraz mniej.
Ujął ją za rękę.
— Czy mogę teraz odejść?
— Tak — odparła takim tonem że wzdrygnął się.
Gdy się nazajutrz obudził, nie było jej. Zostawiła list:
„Nie kochasz mnie więcej, uwalniam cię od siebie. Idę z mężczyzną, którego nie kocham, który się jednak ze mną ożeni“.
Oparł się o stół, miał zawrót głowy. A jednak poszedł do pracy, jak codzień. W południe, gdy wrócił, miał gorączkę. Przezwyciężył się, kazał osiodłać konia i pocwałował. Gorączka wróciła, opuściła, wróciła znowu, wreszcie musiał jej ulec. Pozostał w sypialni; zamknął okiennice.
Koledzy zajęli się nim. Jeden z nich, zamieszkały stale w Nowym Yorku, zabrał go ze sobą; starał się zabawić go, zająć różnemi przedsiębiorstwami. W dwa miesiące potem pojechał Krzysztof na Zachód, by kupić kopalnię miedzi. Była niemal niewyzyskana; wysokie taryfy, nałożone przez kolej, należącą do Goulda, przeszkadzały intenzywnej eksploatacji; tuż w pobliżu budowano właśnie nową, niezależną od Goulda linję kolejową. Po upływie roku przerwano nagle budowę linji: właściciele porozumieli się z Gouldem. Krzysztof sprzedał swą kopalnię z wielkiemi stratami i wrócił do Nowego Yorku.
— Mam dosyć tego — rzekł do przyjaciela — wrócę do Europy. Za cztery tygodnie wszystko tu zlikwiduję.
— Zamieszkasz przez ten czas u mnie — rzekł przyjaciel.
Pewnego dnia powiedział Krzysztofowi:
— Kobieta się o ciebie pytała: smukła, trzydziestoletnia, ruda.
Krzysztof zbladł.
— Czy wiele krzywd i przykrości ci wyrządziła? — zapytał przyjaciel półgłosem.
— Z powodu niej opuściłem Europę. Napróżno. Dwieście placów budowlanych w Springtown, które wtedy kupiłem, byłyby mnie zrobiły miljonerem. Jestem wydziedziczony, moje zdrowie ucierpiało, młodość ma minęła.
— Ale to wszystko nic, w porównaniu z tem, co ci złego zrobić może, pojawiając się teraz z powrotem. Jestem twym przyjacielem i mówię ci: jeśli się z nią zobaczysz, przepadłeś.
— Nie lękaj się. Ona mogła sobie pójść. Na to, by wrócić, nie ma ona tyle mocy.
Gdy następnego dnia wychodził z domu, spotkał ją u drzwi liftu. Upadła przed nim na kolana.
— Pozwól mi powrócić!
— Jeśli natychmiast nie powstaniesz...
Chciał odejść. Lecz objęła jego nogi, całowała je.
— Wybacz. Weź mię z powrotem do siebie.
Podniósł ją z podłogi.
— Nie mogłam wytrzymać u tamtego. Kocham ciebie, zawsze będę tylko ciebie kochała.
Gdy potrząsał głową:
— Odpychasz mnie? Ty?... — załamała ręce. — Pojmujesz przecież, że nie wiedziałam, co czynię.
— Powinnaś była wiedzieć — odparł.
— Tamten obiecał mi połowę swego majątku na wypadek, gdybym się miała kiedy z nim rozejść. Wezmę rozwód, pieniądze będą twoje.
Ujrzał wtedy, że stała się inną: ujrzał w jej minie tyle doświadczeń, tyle przebytych przygód. Uczuł litość i — pokusę. Krew mu nadbiegła do głowy. Zawołała, chwytając jego ramiona:
— Ach! Ty kochasz mnie jeszcze!
Wyrwał się i poszedł.
— Pokazałem, że jestem silny — rzekł do przyjaciela. — Mam zajęte miejsce na okręcie. Przeżyliśmy ze sobą siedem lat; pomóż mi odszukać ją, muszę się z nią pożegnać.
Wreszcie, po mozolnych poszukiwaniach, dowiedzieli się, przy której ulicy mieszka. Krzysztof obszedł dom za domem, piętro za piętrem. W mieszkaniu jej powiedziano mu, że leży od trzech tygodni w szpitalu.
Uśmiechnęła się dobrotliwie z łóżka.
— Nie jestem już tak bardzo chora... Odjeżdżasz? Już dziś?
— O siódmej.
— Oczy jej badawczo były wpatrzone w jego twarz. Po cichu zapytała:
— Czy bardzo cierpiałaś, gdy cię opuściłam?
Zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie:
— Uporałem się z tem. Jestem przecież mężczyzną. Tobie było może gorzej. Dlatego właśnie przychodzę.
— Odejdziesz. Więc koniec...
Wzrok jej skierowany był w okno szpitalne, gdy mówiła:
— Siedem lat. Może kiedyś pomyślisz, że były to najlepsze lata.
— Tak myślę już teraz — rzekł i podał jej rękę. Chwyciła obie.
— Kochaliśmy się tak bardzo... Doprawdy? Opuszczasz mnie na zawsze?
Nagle lęk wypełzł na jej twarz; głos jej zadrżał:
— Nie możesz zostać? Nie możesz zapomnieć?
— Czyniłbym ci potem wyrzuty. Nie chcę mieć kobiety, dla której straciłem szacunek. Wciąż jeszcze kocham bowiem tę, którą byłaś ongi.
— Jakiś ty twardy, nieugięty — mruczała i rysy jej twarzy stały się ostre.
Ujrzał zmęczoną, strawioną namiętnością twarz jej. Pomyślał:
— Gdybym ją zatrzymał, byłbym za dziesięć lat jeszcze młodym, zaś ona starą kobietą... Co za myśli mnie ogarniają!
Odwrócił się i ukrył twarz w rękach.
Poczęła znowu:
— Chwila zapomnienia po tylu latach wspólnego życia i ty mnie potępiasz tak bezlitośnie.
Podniosła głos. Wzrok jej zapłonął nienawiścią.
— Ty mnie kochałeś tylko z urażonej dumy, z samolubstwa, na przekór ojcu i światu.
Uniosła ciało na łóżku. Pochyliła się wprzód. Dłoń zacisnęła kurczowo.
— Nienawidzę cię! — krzyknęła.
— A ty? — rzekł; twarz miał trupiobladą. — Mógłbym ci odpowiedzieć: czy ty nie kochałaś mnie tylko tak długo, jak długo nas prześladowano?
Zawołała:
— Nie! Nie!
I nagle cicho, opadłszy w poduszki:
— Naprawdę? A więc to tak? Wrogie uczucia zagnieździły się w naszych sercach?
Nagle objęła ramionami jego ciało:
— Nie chcę! Nie chcę pójść na dno! Nie opuścisz mnie... mówię ci przecież, że jestem twoja. Słyszysz? Wstanę, jestem zdrowa, pojedziemy, będę z tobą pracowała, jestem twoja żona!
Gdy usiłował uwolnić się z uścisku:
— Ach, nie? Więc służąca, twoja służąca. Weź mnie ze sobą, pojadę między pasażerami trzeciej klasy.
Złożył jej głowę na poduszce, głaskał ją po włosach.
— Wybacz... rzekła. — Wiem, że masz rację. Gdybyś mnie wziął z powrotem, byłbyś Bogiem. Teraz jednak kocham cię, bo jesteś mężczyzną. Kocham cię, kocham!
Uniosła się znowu z pościeli. Spojrzał więc znowu całkiem blizko w tę twarz, która przez tyle lat była dlań jedyną. Te wargi znowu dotykały jego ust. Wszystko, co w życiu było najpiękniejsze, znowu zawarło się w jej całusie. Istota, która wchłonęła jego duszę, młodość, siłę, owinęła się znowu dokoła jego ciała. Pochylił się nad nią; twarzą zapadł się w jej twarz.
— Krzysiu!
— Kochanie moje...
Płakali. Wśród łez powtarzali dawne słowa miłosne; szeptali cicho... cicho, jakby te słowa nie miały się wcale wyrażać w dźwiękach głosowych.
Zegar wydzwonił godzinę. Podniósł się.
— Bądź zdrowa!
Spojrzała nań, znowu przejęta lękiem.
— Nie mogę. Nigdy moja miłość nie wygaśnie... — szepnęła.
— Przecież... — rzekł. — Będziesz znowu szczęśliwa. Będą cię kochali. Życie trwa przecież...
— Nie, będę nieszczęśliwa. Pocóż trwa życie? Mój Boże!
Będąc już u drzwi, oglądnął się: łkała... Twarz miała wciśniętą w poduszkę. Zrobił dwa kroki w stronę pokoju, otworzył usta, jakby chciał co powiedzieć. Lecz potrząsnął tylko głową, odwrócił się i wyszedł, jak we śnie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: anonimowy.